Na tułactwie/Tom trzeci/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Było to we dwa dni po pogrzebie — Małdrzyk leżał na łóżku, w nogach jego siedział Klesz — opodal nieco Micio. Na wszystkich trzech widać było okrutną męczarnię przebytą. Małdrzyk od przysypania tej trumny — słowa prawie wymówić nie mógł. Odprowadzono go bezwładnego do domu, Jordan położył do łóżka i nie odstępował na krok.
Boleść ta niema, bez wyrzekań, bez łez, zamknięta w sobie, była czemś strasznem jak śmierć. Wodził oczami osłupiałemi po izbie, po twarzach przytomnych — nie widział nic — zdawał się nic nie czuć. Rzeczywistość nie istniała dla niego.
Na p. Mieczysławie rozpacz inny wywarła skutek, walczył z sobą — rzucał się — biegał na cmentarz, powracał do pokoju, w którym leżała chora Lasocka, rwał się w świat, chciał jechać i nie miał siły się oddalić.
Można było przewidzieć, że gwałtowne to uczucie ulegnie w końcu czasowi — zmieni się w smutek i życia wymaganiom ustąpi.
Klesz napozór był zimny. On jeden zachował tu przytomność, siłę zajęcia się wszystkiem, urządzenia pogrzebu, umiał się zaopiekować wszystkiemi.
Można go było posądzić o obojętność, a miał tylko męztwo bohaterskie, bo cierpiał więcej, inaczej niż oni wszyscy. Nie zapomniał ani o stroju dla umarłej, ani o kwiatach do trumny, ani o grobowcu, ani wreszcie o skamieniałym ojcu.
W kilka dni Micio oświadczył mu pocichu, że niepodobieństwem jest dla niego pozostać tu dłużej, że jest zmuszony lecieć gdzieś w świat... bo mu te miejsca zbyt boleśnie szczęśliwą przeszłość przypominają.
Zamówił grobowiec dla Moni — milcząc pocałował w czoło Małdrzyka, który zdawał się tego ani czuć ni rozumieć, ścisnął rękę Jordana, poszedł do Lasockiej — od której wyrwał się szlochając — i zniknął...
Co się z nim stało, nikt się już dowiedzieć nie mógł, a Kleszowi na zapytanie dokąd się uda, odpowiedział że sam nie wie.
Lasocka zbolała zaczęła się nazad wybierać do kraju; okrucieństwem byłoby ją wstrzymywać. A że widok jej byłby nadto może Monię ojcu przypominał, musiała wyjechać bez pożegnania.
Zostali więc znowu sam na sam z sobą dwaj starzy przyjaciele. Klesz ani mógł opuścić Małdrzyka, ani tu zbyt długo przy nim pozostać. Jedynym środkiem ratowania go, zdało mu się zabrać go z sobą do Tours. Lecz tymczasem mówić z nim, rozbudzić w nim woli nie było podobna. Klesz karmił go jak dziecię... siedział przy nim ciągle obawiając się, aby nagle w jakiejś chwili szału, nieprzytomności, nie odjął sobie życia. Rozpacz była tak straszna, iż i tego się obawiać i to przypuścić dozwalała.
Znając charakter człowieka, Jordan stanu tego nie umiał sobie wytłómaczyć. Wiedział, że wrażenia u niego, gwałtowne zrazu, przechodziły nadzwyczaj szybko. Śmierć córki zdało się jak gdyby go złamała bezpowrotnie.
Była to ruina człowieka bez woli, bez myśli, żyjąca tylko pozostałością jakąś wegetacyjnego żywota.
Stan ten przedłużał się bez widocznej zmiany, i to największą obawę budziło w Kleszu. Mówić zaczynał do niego, nie zdawał się słyszeć, uważać, ani rozumieć.
Jordan wpadł na myśl, że miejsce to, w którem stracił dziecię, mogło wspomnieniem jego utrwalać cierpienie. Postanowił go ztąd wyprowadzić. Wieźć do Tours nie było sposobu z takiem znękaniem i osłabieniem.
Rano więc dnia jednego, zostawiwszy Floryana uśpionym, musiał się wymknąć z hotelu, aby poszukać jakiegoś mieszkania.
W Krakowie nie było to łatwem. Ludzie są wogóle bardzo gościnni, lecz za pieniądze odstąpić część lokalu umeblowanego, nie jest tu zwyczajem. O nic podobnego nawet się dowiedzieć nie mógł Jordan i powrócił w parę godzin do Pollera.
Jakież było zdziwienie jego, gdy pocichu wchodząc do pokoju, nie zastał w nim Floryana.
Z pozostałych rzeczy, widać było, że się naprędce odział i wyszedł. Wczoraj jeszcze tak był bezwładny, niemy i przybity, że Jordan pojąć tego nie mógł, przeraził się, wypadł z mieszkania, narobił hałasu, poruszył całą służbę i tego się tylko dowiedział, że widzieli Małdrzyka, krokiem chwiejnym, powoli wysuwającego się z domu. Dokąd dalej mógł się udać, nikt nie wiedział, odgadnąć było niepodobna.
Jordan wyleciał jak oszalały na miasto, instynktowo dążąc do Wisły, rozpytując po drodze i nie mogąc dostać języka. Wśród mnóstwa przechodniów, mało odznaczająca się postać mężczyzny do stu innych podobnego, nikogo nie uderzała. Klesz udał się ku rzece, odbył długą pielgrzymkę ponad jej brzegami, nie znalazł żadnego śladu i strapiony, znużony śmiertelnie przywlókł się do miasta.
Zajrzał do hotelu ze słabą nadzieją, że tam się czegoś dowiedzieć, albo Małdrzyka zastać może, ale tu ani jego ani wieści o nim nie było.
Wieczór nadchodził — nie wiedział co począć Klesz i miał się udać do policyi, wezwać jej pomocy, gdy na myśl mu przyszło nagle pojechać jeszcze na cmentarz, na świeżą mogiłę Moni.
Wziął więc na wszelki wypadek dorożkę i kazał pośpieszać.
W rogu cmentarza, wśród zarośli był grób Moni, nie omyliło go przeczucie; Małdrzyk leżał tu ze znużenia i płaczu uśpiony i osłabły.
Potrzeba go było koniecznie z wilgotnej ziemi zdjąć i skłonić do powrotu. Powoli i ostrożnie wziął się do tego przyjaciel.
Małdrzyk obudzony nieprędko, gdyż upierał się pozostać w tym jakimś śnie chorobliwym, po długiej walce dał się dźwignąć, ująć pod rękę i zaprowadzić do powozu. Klesz tym razem energicznie występował, gniewał się i przywoływał do życia, nie folgując mu. Jak dziecko uległ Floryan.
Leżącego z zamkniętymi oczyma przywiózł go do hotelu Klesz, dobył z pomocą sługi z dorożki, zaciągnął na górę i kazał dać coś ciepłego, aby wycieńczonego od rana głodem odżywić.
Milczący wprzódy Jordan teraz mówił do niego wiele, gorąco, i spostrzegł że słuchał nareszcie a rozumiał. Trwało nawracanie to do życia późno w noc — poczem Małdrzyk usnął.
Zaszła w nim ta zmiana, że dawał znaki, iż rozumiał co mówiono do niego.
Zrana Jordan, tonem zwykłym przywitał go i zapytał jak się czuł. Floryan odpowiedział coś niezrozumiałego, ale zdobył się przynajmniej na szept jakiś. Była więc nadzieja, że ta martwota ustanie zwolna; Klesz się tem pocieszał. Zmusił go zrana do jedzenia, zaczepiał ciągle rozmową, naostatek powiedział mu że mieszkanie zmienić należy, czemu się nie sprzeciwiał i wniósł aby szedł z nim obejrzeć parę pokoików, które im na tej samej uliczce u jakiegoś urzędnika stręczono. Ponieważ Małdrzyk i na to nie dał przeczącej odpowiedzi, Klesz ubrawszy się, pomógł mu do ubrania, wziął pod rękę i wyprowadził z sobą na ulicę.
Wskazane izdebki na pierwszem piętrze domu, którego dół zajmowały dwa nędzne żydowskie kramiki, były dosyć czyste, dosyć smutne, ale miały to za sobą, że w nich żadnych wspomnień nie było. Zgadzano się na tygodniowe albo nawet na dzienne wynajęcie, cena była dosyć przystępna. Klesz więc nie wahał się zawrzeć umowę, bo Małdrzyk stał, patrzał i ani przeczył, ani dawał znaku żadnego.
Powrócili do hotelu; kazano się pakować i wieczorem byli już w tych nowych izdebkach. Małdrzyk, który wprzódy leżał ciągle bezwładny, tu zaczął się przechadzać.
Klesz sam już wpadł na tę myśl, że nie należało mu niczem najmniejszem przypominać córki. Dla kogo innego byłoby to pociechą, takiemu charakterowi jak Floryan, potrzeba było zapomnienia, bo zżyć się z cierpieniem nie umiał.
Jordan, nie chcąc mu dać tonąć we własnych myślach, opowiadał o sobie, o Tours, o różnych rzeczach niemających żadnego związku z teraźniejszem położeniem. Małdrzyk słuchał go, okazywał widoczne zajęcie — parę razy coś przebąknął — i, jakby się głosu własnego uląkł, zamilkł natychmiast.
Wracała nadzieja przywrócenia go do jakiegoś stanu znośnego i rokującego ozdrowienie umysłowe.
Jordan z taktem jaki miłość daje, pracował stopniując i przedmiot swojego opowiadania i sposób sam w jaki to spełniał. Jednego dnia rzucił tę myśl, że potrzeba mu do Tours powracać i że go chce zabrać ze sobą.
Małdrzyk stanął i potrząsł głową.
— Nie! — rzekł dobitnie.
— Nie masz tu co robić, nie mogę cię porzucić samego.
— Nie oddalę się ztąd: nie, nie — rzekł Małdrzyk — nie mogę... o! nie mogę.
Głos mu stłumiło łkanie.
Klesz nie nalegał dnia tego.
Nazajutrz Floryan cicho, nieśmiało, począł prosić przyjaciela:
— Pozwól! pozwól — na cmentarz!
Jordan się chciał opierać, lecz widząc stan jego, ulitował się. Wziął za kapelusz.
— Dobrze — rzekł — pojedziemy razem.
Stało się tak. W milczeniu udali się ku cmentarzowi. Małdrzyk wszedłszy z pośpiechem udał się ścieżką ku mogile, kląkł, padł twarzą na ziemię i płakał. Klesz go podniósł, wmawiając męztwo — chciał zaraz napowrót go wieźć, lecz błagał i prosił ażeby mógł choć posiedzieć.
W bliskości leżał kamień ze starego zgruchotanego grobowca, na którym Jordan posadził go, wmówił mu ażeby spokojnie pozostał, a sam o kilka kroków stanął na straży.
Dzień był piękny, ani gorący ani zimny — słońce przedzierało się przez gałęzie drzew i krzewów, dość opuszczony i zaniedbany cmentarz, kąpiąc się w promieniach jasnych, mniej smutniej wyglądał. Małdrzyk z oczyma wlepionemi w grób, podparty na ręku, siedział spokojnie.
Nie ta rozpacz co wprzódy, ale głęboki, nieuleczony smutek bladą twarz jego czynił piękną i zajmującą.
Jordan, który z boku za krzewami zatrzymał się, nie spuszczając z oka przyjaciela, spostrzegł z drugiej strony, z poza świerka wzrosłego nad starą mogiłą, kobietę, która z nadzwyczajnem zajęciem i współczuciem Małdrzykowi się przypatrywała.
Była to — niewiasta lat wątpliwych, tego wieku co się nieprzyznaje do żadnej cyfry — z resztkami bardzo już nie świeżej młodości, nadzwyczaj strojna, wyelegantowana, i — co nawet zdaleka rozpoznać się dawało, zuchwale, choć nie bez talentu pomalowana.
Ponieważ rysy dawniej piękne być musiały — zdala więc czyniła złudzenie przyjemne, bo figurkę zachowała bardzo zręczną, a nóżka i rączka obute i okryte bardzo starannie, miały kształty wielce udatne.
Ciekawe jej oczki czarne wlepione były z takiem natężeniem w biednego Małdrzyka, jakby tajemnicę mu z duszy wyrwać chciały. Nierychło dopatrzyła się nieznajoma stojącego po za nim Klesza, łatwo się domyśliła iż pilnował zbolałego, i trochę pomyślawszy — ostrożnie, bez szelestu najmniejszego prześliznęła się do p. Jordana. Niechcąc nazbyt się zbliżać ażeby Małdrzyk rozmowy nie posłyszał, dała znak Kleszowi, prosząc aby on podszedł do niej.
— A! daruje pan — rzekła sznurując usta — niepodobna się oprzeć temu uczuciu, które na widok boleści takiej, każdem czułem sercem owłada. Widziałam już kilka dni temu tego nieszczęśliwego leżącego tu na mogile. Mój Boże! co za serce! Nie mógłby mnie pan objaśnić, kogo on stracił? kochankę? żonę?
— Córkę — odparł Klesz chłodno, bo mu się sentymentalna dama niebardzo podobała.
— Ostatnię dziecię? ah! Żonaty czy...
— Wdowiec — odparł Jordan.
— Któż to jest? daruj pan, że go tak badam, ale współczucie...
— Biedny, bardzo biedny człowiek — rzekł Klesz posępnie — wygnaniec, tułacz.
Kobieta przysłuchiwała się z takiem zajęciem, iż Jordan dla tego serca niewieściego uczuł pewne politowanie. Nie widział potrzeby tajenia historyi Małdrzyka, opowiedział ją w kilku słowach, dodając jak ciężkie nań spadło zadanie.
Kobieta słuchała z zajęciem najżywszem. Gdy skończył on, zaczęła narzekać na nieczułość ludzi, na serca skamieniałe, na świat zepsuty — i, jakby się rozstać z Kleszem nie mogła, nie przestawała go zarzucać pytaniami.
Jordan do takich znajomości nie miał ani skłonności, ani talentu, po kilka razy chciał się usunąć — nie puszczano go.
Ciekawa niewiasta, spytała go czy mieli w mieście przyjaciół, towarzystwo, radziła koniecznie wprowadzić nieszczęśliwego w koło takie, któreby go otoczyło „miłością i sympatyą“.
— Samotność tę melancholię jego powiększa — mówiła.
W ostatku spuszczając oczy dodała, że od lat wielu mieszka w Krakowie, gdzie straciła matkę, której właśnie grób odwiedzała, że była także osamotnioną, i miłoby jej było przyjść w pomoc nieszczęśliwemu.
Klesz nie mógł nie podziękować, ale mu się to wydało tak dziwacznem, że nic nie odpowiedział.
— Pan dobrodziej łatwo się dowiesz o mnie — dodała spoglądając na Klesza umalowana pani — mnie tu wszyscy znają, i bywam wszędzie... nawet — pod Baranami. Jestem Pelagia Ruczewska, obywatelka z Kieleckiego. Smutne wypadki familijne, zagnały mnie do tego portu, do którego grób najdroższej matki przywiązuje. Miłoby mi było panów widzieć u mnie, i spełnić obowiązek chrześciański, względem tak godnego a nieszczęśliwego człowieka.
Jordan nic na te nie odpowiadając dziękował ukłonami, a że w tej chwili właśnie poruszył się Małdrzyk z siedzenia i chciał znowu uklęknąć na mogile, pożegnał prędko piękną damę i zbliżył się do niego — zapowiadając że trzeba było powracać do domu.
Floryan pokląkł trochę i dał się wziąść. Tymczasem panna Pelagia przodem wyruszywszy, wyprzedziła ich ku cmentarnej furcie, stanęła natarczywie na drodze, tak, że ominąć jej nie było podobna — i wprost się Małdrzykowi narzuciła. To zjawisko niewieście, którego oczy żywo mu zaglądały do duszy, z początku tak zmięszało p. Floryana, że uścisnąwszy rękę Klesza, wstrzymał się w pochodzie.
Zdawał się chcieć go pytać — co miało oznaczać. Jordan może rad był odciągnąć uwagę jego od wspomnień bolesnych... i szepnął mu na ucho.
— Litościwa dusza, która tu także grób odwiedza, rozpytywała mnie ze współczuciem o ciebie.
Stała się rzecz — niespodziewana. Małdrzyk kapelusz podniósł żywym ruchem ręki i ukłonił się nieznajomej, która mu odpowiedziała skłonieniem głowy bardzo sympatycznem, a gdyby się to nie działo przy cmentarzu, wśród grobów — możnaby powiedzieć — wyzywającem.
— Awanturnica jakaś! — szepnął w duchu Klesz, który, naśladując przyjaciela, skłonił się też i chciał ją pominąć, gdy panna Pelagia przyłączyła się do ich towarzystwa i idąc po stronie Małdrzyka, pozdrowiwszy go, bardzo śmiało rozpoczęła z nim rozmowę.
Małdrzyk z początku zarumienił się, pobladł, wzrok o pomoc błagający rzucił na Klesza — naostatek mało wyraźnemi słowy coś odpowiadać zaczął.
Krótkie jego i poplątane wyrazy nie zraziły widać panny Pelagii, która ciągle aż do dorożki przeprowadzała ich współczuciem swem.
Tu przeszła na stronę Klesza, i odciągnęła go na bok.
— Proszę pana, dla nieszczęśliwego tułacza, osamotnionego, mamy wszyscy obowiązki... Gdybym im, jemu mogła czem służyć... gdybyście byli łaskawi do mnie... Ja tu mam znajomych, stosunki rozległe... Proszę, bardzo proszę. Oto mój adres — na plantacyach, na dole.
I ciszej szepnęła:
— Przyprowadź go pan kiedy wieczorem... Rozerwie się... ratować go potrzeba.
Rozstali się nareszcie.
Klesz spostrzegł, że czego przyjaźń jego i najczulsze starania nie zdołały sprawić — jedno wejrzenie kobiece... dokonało. Małdrzyk był jakby ze snu długiego przebudzony.
— Dała ci adres? — rzekł wsiadając do dorożki. — Trzeba podziękować — tyle współczucia — osoba nieznajoma.
Nie sprzeciwiał się Jordan, a choć nowa znajomość nie była mu wcale do smaku, choć przesadzona czułość ubarwiona twarz, zrażały go od panny Pelagii — gotów był i do tego uciec się lekarstwa, byle Małdrzyka uzdrowić. Miał niezmienne postanowienie zaraz potem zabrać go z sobą, choć gwałtem do Tours.
Jednakże nimby się ważył na zaproszenie odpowiedzieć — chciał zasięgnąć wiadomości o pannie Pelagii — aby się w sumieniu uspokoić. Na niego jako na mentora spadała teraz cała odpowiedzialność za los Małdrzyka, który sobą nie władał.
Micio w ulicy zaznajomił go był z kilku członkami klubu — ale że Klesz wcale nie grał i na wieczory tam nie chodził, nie utrzymywał z nim i stosunków.
Teraz postanowił z nich korzystać ostrożnie, aby pannę Pelagię wybadać, która, jak sama mówiła, w najlepszem towarzystwie była znaną.
Trafić lepiej nie mógł jak do pana Euzebiusza Węcalskiego, którego mu dobry jego instynkt podyktował. Euzebi ów, od lat wielu zbijający bruki krakowskie, niemający żadnych jawnych środków utrzymania, żył tu na dobrej stopie, szczególniej dobrze widziany w arystokratycznych salonach, czepiał się wszystkich ludzi majętnych, służył im, należał do zabaw, wtrącał się do intryg, brał udział w pojedynkach, głównie grał w karty i miał się znać na koniach.
Z tego co mu Micio mówił o nim, bo byli z sobą bardzo dobrze, p. Euzebiego w klubie prawie zawsze zastać było można.
Klesz powędrował tam — i — znalazł go żywą zajętego rozmową z kilku panami z prowincyi przybyłymi, których miał tu wprowadzić w koło swych znajomych. P. Euzebi ledwie sobie Klesza przypomniał. Zapytał co się stało z Miciem — a do rozmowy dłuższej nie zdawał się mieć ochoty, bo pilno mu było i ciągle na zegarek spoglądał.
Jordan zmuszając się do wesołości, do pochlebstwa niemal, wciągnął go w pogawędkę, poskarżył się na utrapienie, jakie miał z biednym przyjacielem i — niby nawiasowo, nadmienił o spotkaniu z p. Pelagią na cmentarzu.
Spytał go — czy ją znał, i ktoby była?
— Ah! proszę pana łaskawego — odparł śmiejąc się Euzebi — któż jej nie zna, tego starego malowanego grata, który się koniecznie chce wydać za mąż? Gdzie jej tu nie ma! Potrafi się wcisnąć wszędzie, choć się z niej śmieją... Z czasów swej młodości zachowała sentymentalność, dziś już niebędącą w modzie...
Zresztą! cóż pan chce? mówią, że ma nawet niezły posążek... a z przeszłości — może burzliwej, wspomnienia są tak mętne... iż... można je ignorować. Nudna, straszliwie nudna baba.
To powiedziawszy p. Euzebi sam już znudzony tem opowiadaniem, pożegnał się i wyszedł.
Klesz z tego co posłyszał, nie wyciągnął nic tak złego, coby zrobieniu znajomości z osobą tak dla Małdrzyka miłosierną, miało stawać na przeszkodzie.
— Że nudna, to nie kryminał — rzekł w duchu — a złośliwy p. Euzebi jeśli z przeszłości nic jasnego i pewnego dobyć nie mógł, znak to że tam pewnie nic nie ma. U nas dziewięćdziesiąt razy na sto potwarze na kobiety rzucane są fałszywe. Cóż dopiero gdy kto ich szuka, a nie znajduje.
Być mogło że poczciwy Klesz, jakkolwiek do ofiar gotowy, w końcu rad był powracać do żony, i Małdrzyka czyjejkolwiek oddać opiece, gdy z sobą go zabrać nie mógł; że sofistykował sam z sobą i w sumieniu chciał być spokojnym.
Trzeciego dnia wieczorem zagadnął Jordan przyjaciela:
— A co? pójdziemy tej pani podziękować?
Florek okazał gotowość.
Klesz dostrzegł, że się ubrał staranniej, wyszukał kapelusz, obejrzał rękawiczki — były to znaki pocieszające.
Wyszli razem na plantacye i dom wskazany znaleźli łatwo.
Chociaż na dworze dosyć jeszcze było jasno, w oknach na dole, które zajmować miała, jak się domyślali, panna Pelagia, już światło widać było. Weszli oznajmieni przez służącę bardzo czyściuchno ubraną i żwawą. Gospodyni na ich spotkanie do progu wybiegła.
Przy świecach, wieczorem, w sukni czarnej, w której jej było do twarzy, panna Pelagia daleko wydawała się młodszą i ładniejszą niż na cmentarzu.
W saloniku strojnym, wychuchanym, trochę ze staroświecka, na kanapie siedział średnich lat, z łańcuchem i krzyżem na szyi, poważny, pięknej postaci prałat, który, jak się okazało, rodem był z tej prowincyi co p. Małdrzyk, ale od lat dziesiątka przeniósł się do Krakowa. Przypominał też sobie rodzinę jego, Lasocin, pannę Natalię i powitał wygnańca z serdecznością wielką.
— Jaką to ja miałam myśl szczęśliwą — odezwała się p. Pelagia — żem ks. prałata dziś na herbatkę poprosiła. Przeczucie mi jakieś mówiło, że mnie panowie odwiedzą.
Dowiedzioną to jest rzeczą, że zbolały człowiek, który wpośród swoich nie potrzebując się kryć puszcza wodze cierpieniu — mniej się męczy, będąc zmuszony wśród obcych, trochę poskramiać co czuje. Z Kleszem Florek był inny, tu niepodobna mu było zachować rozpaczliwego swego milczenia, ogłuchnąć na to co do niego mówiono. Prałat wyciągnął go na wspomnienia kraju, przypomnienie wspólnych znajomych.
Klesz widząc że to dobrze działa na przyjaciela, pomagał zręcznie. Rozmowa ciężko się wlokąca w początku, ożywiła się przy herbacie. Ksiądz był rozumny, wymowny, usposobienia i humoru wesołego, a jako duchowny, nawykły do obchodzenia się z cierpieniem i cierpiącemi, umiał nie drażniąc Małdrzyka — zająć go, rozerwać.
Gospodyni też przysiadła się bardzo uprzejmie do p. Floryana i na swój sposób go bawiła, rzucając nań pełne współczucia wejrzenia. Może nawet nadto się wtrącała do pogadanki z prałatem, jakby o gościa swojego była trochę zazdrosną.
Nad wszelkie spodziewanie Klesza wieczór się ten powiódł. Nawet panna Pelagia mniej mu się ekscentryczną wydała i mniej sentymentalną. Życzliwość jej dla Małdrzyka, brała Klesza za serce. Wiele jej za to wybaczał. Po kilkakroć Jordan, lękając się znużenia chorego, dawał mu znaki aby gospodynię pożegnał, lecz ona zawsze umiała temu zapobiedz.
Skorzystała wreszcie z tego, że Klesz się wdał w rozprawę jakąś dłuższą z prałatem, i odciągnęła Małdrzyka nieznacznie, zaczynając się z nim przechadzać po saloniku i cicho wiodąc poufałą gawędkę. Jordan prawie oczom swym nie chciał wierzyć, iż Małdrzyk tak posłusznie się dał kobiecie zawojować — a wcale się nie śpieszył z powrotem do domu.
Półgłosem prowadzona rozmowa jej z Floryanem, przedłużyła się, a gdy w końcu prałat się ruszył, oni też wzięli za kapelusze, znajomość między litościwą duszą a Małdrzykiem, zdawała się tak dobrze zawartą i ustaloną, jakby nie po raz drugi widzieli się w życiu.
Klesz mógł sobie powinszować, a jednak zrobiło mu się bardzo, bardzo smutno. Jakże słabem, biednem jest to biedne serce ludzkie — pomyślał sobie w duchu, że lada co może w niem najboleśniejszą zagoić ranę? On jeszcze płakał nad tą swą ukochaną Monią — a Floryan już szukał pociechy, już pragnął o niej zapomnieć. Dla kogo?
Jordan z tym smutkiem powrócił do domu. Przyszłość też, niepokoiła go trochę. Znał dobroduszność, powolność, nierozwagę Małdrzyka. Lękał się o niego.
Wieczorem nic z sobą nie mówili. Drugiego dnia Małdrzyk przy śniadaniu zaczął chwalić litościwe serce niewiasty.
Ona zaś swe posłannictwo tak wzięła seryo, iż na dzień następny dostali zaproszenie na obiadek, na łyżkę rosołu.
Klesz wątpił czy je przyjmie przyjaciel, który ludzi unikał, ale Małdrzyk ani się zawahał.
Oprócz nich zaproszonym był i ks. prałat. Skromny obiadek, bardzo dobrą zdradzał kucharkę a w gospodyni, kobietę nieobojętną na małe przyjemności życia. Zbytku nie było, ale jedzenie i wino, ze znajomością rzeczy dobrane zostało. Małdrzykowi miejsce dała panna Pelagia przy sobie, z drugiej strony posadziwszy prałata, a przy nim Klesza. Wypadło więc z tego że ona więcej zabawiała sąsiada po lewej stronie niż po prawej, Jordanowi zostawując staranie o nim.
Klesz bardzoby był rad podsłuchać o czem ze sobą żywo a cicho mówili gospodyni i Florek, lecz dochodziły go tylko urywane wyrazy: — serce, przywiązanie, boleść, sympatya — i ogólniki z których niewiele wywnioskować było można.
Melancholiczny, uczuciowy ton zdawał się przemagać. Małdrzyk dał sobie wina nalewać pięknej rączce gospodyni — i — pił je, zapominając się. Twarz zbladła zarumieniła się mocno. Klesza to trochę nastraszyło, lecz znaki dawane zostały niepostrzeżone.
Po obiedzie, p. Pelagia krótko tylko zwróciwszy się do prałata, któremu sama kawy czarnej przyniosła, znowu się zajęła nieszczęśliwym, wyprowadziła go na przechadzkę po saloniku, a nawet weszła z nim na chwilę do drugiego pokoiku, aby mu coś pokazać.
Jordan coraz mniej rozumiał Małdrzyka.
W parę dni, nie opowiedziawszy się przyjacielowi, przed południem, gdy Klesz poszedł sobie kupić cygar — Małdrzyk zniknął. Tym razem nie obudziło to już takiego strachu. Jordan się domyślał odwiedzin na plantacyach. Nie przewidział tego tylko że oboje razem udali się na cmentarz i że panna Pelagia, która czuwała nad nieszczęśliwym wygnańcem — odprowadziła go do drzwi domu.
Działy się cuda. Klesz i rad był i zafrasowany. Na czem się to skończyć miało? Znał nadto Floryana, ażeby nie przewidywał że jeśli malowana panna zechce go podbić, z łatwością tego dokaże.
A potem? Znał tak mało przeszłość i charakter tej kobiety, tak mało miał wiary w popisowy sentymentalizm, że się lękał o przyszłość.
Co było począć? Jednego pięknego poranka, sam pod jakimś pozorem udał się do p. Pelagii. Zastał ją właśnie powracającą ze Mszy. Obejrzała się naprzód tęsknie czy nie przyprowadził ze sobą przyjaciela, a nie widząc go z trwogą spytała się czy nie zasłabł.
— Nie — rzekł Klesz siadając — nie wziąłem go ze sobą dla tego, że o nim z panią mam pomówić. Wątpię ażebyś pani znała jego nieszczęśliwe położenie. Rodzina, niemiłosiernie, bez sumienia sobie z nim postąpiła. Pani okazałaś współczucie dla niego, chcę jej rady zasięgnąć.
P. Pelagia rumieniąc się nieco (nie była tego dnia na rano zbyt pomalowaną) oświadczyła się uczynić co tylko było w jej mocy. Ścisnęła podnosząc do góry rączki.
— Ja, będę musiał powracać do Francyi, zostawiłem tam żonę. Lękam się o nią. Małdrzyk ze mną jechać nie chce od grobu córki. Cóż on tu pocznie sam jeden, bez opieki?
Wreszcie, żyć nawet wkrótce może nie mieć z czego. Potrzeba mu i dla chleba i dla oderwana się od smutnych myśli, zajęcia jakiegoś i pracy.
Jordan tak bezlitośnie odmalowawszy stan przyjaciela, spojrzał na p. Pelagię, chcąc się przekonać czy rozczarowanie nie nastąpi, lecz ledwie miał czas dokończyć, gdy mu przerwała.
— Ja o tem wszystkiem wiem, myślałam. — rzekła. — P. Floryan nic nie tai przedemną. Biedny, szlachetny, zacny człowiek!
Tu zawahawszy się trochę, ze spuszczonemi ku ziemi oczyma mówiła ciszej:
— Ja mam obietnicę pewną... pewną, że pański przyjaciel dostanie miejsce w Towarzystwie ubezpieczeń od ognia. Miejsce bardzo dobre, nic do czynienia, co najwięcej parę godzin przy stoliku i tylko podpisywanie dla formy.
— Toby było dobrodziejstwo dla niego — przebąknął Klesz.
— A jeżeli pan chcesz powracać do żony, niechże pan będzie spokojny... ja...
Zakrztusiła się p. Pelagia i zmięszała nieco, lękając może zbytniej otwartości własnej.
Jordan nie pytał więcej, podziękował i smutny odszedł do domu.
Miesiąc upłynął. Małdrzyk już się przedstawił był naczelnikowi instytucyi, w której miał tak jak zapewnioną posadę. Klesz dosiadywał, lękając się go porzucić jeszcze, chociaż widział go z każdym dniem powracającym do zdrowia. Wycieczki na cmentarz jakoś ustały. Wybierał się wprawdzie czasami razem z Pelagią, ale poszedłszy do niej, gdy się zagadali, powracał uspokojony. Okazało się że dym cygara gospodyni nie szkodził, ale był nawet przyjemnym, choć austryackie tanie cygara z hawańskiemi w żadnem pokrewieństwie nie są. W saloniku wolno mu palić było i ze swobody tej korzystał Małdrzyk.
List, który Klesz odebrał — i aż wykrzyknął czytając go — lecz się z tej oznaki wzruszenia tłómaczyć nie chciał — zmusił go do stanowczej rozmowy z Małdrzykiem.
— Jestem zmuszonym do Tours powracać! — zawołał. Jak ja tu ciebie porzucę.
— Jordku mój — zamruczał Floryan — cóż ty, masz mnie za dziecko? Przecież, dzięki Bogu, mam jakie takie utrzymanie zapewnione. Włóczyć mi się już nie chce. Po co? Zostanę tu.
Przeszedł się po pokoiku zadumany.
— Możesz już być o mnie spokojnym — rzekł zcicha i nieśmiało. — Ta najzacniejsza z kobiet, tak się troskliwie mną opiekuje. Prawdziwa łaska Boża, że mi ją zesłał.
Klesz bystro spojrzał na niego.
— W istocie — odparł — osoba miłosierna, winniśmy jej wiele, ale proszę cię, Florku, ty co sam siebie znasz że łatwym jesteś do przywiązania się — i do związania swych losów z każdą kobietą, która ci się podoba — nie daj się...
Małdrzyk nie dozwalając mu dokończyć, zwrócił się żywo.
— Proszęż cię, nie obawiaj się o mnie. Żenić się nie myślę, a ona za mąż wychodzić, co nie przeszkadza byśmy byli dobremi przyjaciołmi.
— Przeciw temu nie mam nic — odparł Jordan.
Klesz śpieszył tak z wyjazdem iż zaledwie czas miał wpaść do panny Pelagii na pożegnanie. Wprawdzie mówiła ona że bolała bardzo iż ich opuszczał, ale na twarzy prędzej radość niż smutek wyczytać było można. Chciała go opatrzyć w zapasy na drogę, wyprowadziła aż do ganku... i prosiła aby zupełnie był spokojnym o przyjaciela.
Klesz tegoż dnia na dworcu uścisnąwszy jeszcze Małdrzyka ze łzami na oczach, wskoczył do wagonu i lokomotywa poniosła go ku Zachodowi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.