Na tułactwie/Tom trzeci/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od przyjazdu do Krakowa upłynęło kilka tygodni. Stan zdrowia Moni, długo przez nią ukrywany, tajony przez Lasockę przed ojcem, tak się nagle pogorszył, że już z pokoju wychodzić nie mogła, z trudnością się o swej sile po nim przechadzała, siedziała najwięcej w krześle, a kaszel pomimo starań dr. Dietla i dawanych przez niego lekarstw, nie ustawał.
Jesień się zbliżała, na tę jesień doktór pocichu doradzał wyjazd do Meran, powietrze tamtejsze i kuracyę winogronową. Ale jakże o tem pomyśleć było można?
Micio mówił, że środki się znajdą i gotów był oddać wszystko co miał, dla ocalenia Moni — lecz, tymczasem nawet podróż była niemożliwą. Poruszenie gwałtowniejsze sprowadzało wybuchy krwi, potrzeba było wypoczynku, nadewszystko tego spokoju ducha, którego biedne dziewczę nie miało.
Kłamano przed nią, łudząc ją nadziejami najpiękniejszemi dla ojca, lecz są momenta w życiu, szczególniej w chorobach niektórych, gdy człowiek jasnowidzenia nabywa. Monia, która własnego swojego stanu groźnym wcale nie sądziła, śmiała się i miała pewność wyzdrowienia rychłego: położenie ojca przenikała trafnie, wiedziała że się ono nie polepszyło.
Szukano na wszystkie strony jakiegoś stałego zajęcia dla Małdrzyka, wszędzie zbywano go obietnicami, kazano czekać, nic stanowczego nie przychodziło. W istocie też dla p. Floryana stosownego coś wyszukać było trudno. Uczyć się czegoś za starym się czuł, a umieć, nic nie umiał. Przydałby się był może na leśniczego do znacznych dóbr, na kasyera, gdyby rachunków pisać, nie potrzeba było. a najlepiej na jakąś sinecurę — gdzieby nie było nic do robienia, oprócz pokwitowania z odebranej pensyi.
On sam tęsknił za wioską i dzierżawą. Obiecywano mu coś w Sanockiem, ale na to także pół roku oczekiwać było potrzeba. Małdrzyk zrozpaczony, niespokojny o córkę, łzami pisany list wyprawił do Klesza.
Jedyną pociechą jego było, że Micio go nie opuszczał. W tym człowieku płochym, obudziło się, choć późno, uczucie prawdziwe, i uszlachetniło go, zmieniło. Wprawdzie porobiwszy znajomości i wpisawszy się do klubu, codzień prawie ciągnął tam jaką godzinę spędzić nałogowo u zielonego stolika, a czasem i Małdrzyka namawiał ze sobą — ale znaczniejszą część dnia był na posługach chorej, która mu się uśmiechała i przywiązała do niego — jak do brata.
W tej miłości było coś niezwyczajnego, nadający jej odrębny charakter. Micio nigdy o niej mówić nie śmiał, choć mu serce przepełniała, Monia zdawała się ją rozumieć i opłacać przyjaźnią gorącą, ale żartowała z biedaka i w rozmowach z nim nastrajała się zawsze na ton wesoły. Stan jej zdrowia coraz groźniejszy, obok tej wesołości niemal dziecinnej, czynił zbliżenie się do niej, podwójnie bolesnem.
Monia nietylko dla Micia była uśmiechniętą i żartobliwą, lecz starała się tak samo rozruszać i ożywić ojca, nie dać się smucić Lasockiej. Mówiła że się czuła dobrze, że stan jakiś błogi nastąpił po chorobie, który jej był bardzo miłym.
Często parę razy na dzień rzucała się krew, a ledwie ustał kaszel i spoczęła trochę — bo niekiedy znużona usypiała w krześle — śmiała się, drażniła Lasockę i bawiła się najmniejszemi rzeczami. Doktór Dietl przychodził, naturalnie otuchy dodając, potakując mniemanej rekonwalescentce, lecz zaledwie za progiem, rozumne czoło mu się marszczyło, przybierał minę smutną.
Micio nie śmiał go pytać. Widział stan groźnym, ale chciał się łudzić.
On także wychudł, wybladł i spoważniał do niepoznania. Całe otoczenie Moni losem jej tak było zajęte, że o sobie zapominało.
Tak upłynęło część lata. gdy dnia jednego, wcale niepozornego, ogorzałego, ubranego ubogo gościa dorożka przywiozła do hotelu Pollera. W progu zapytał gospodarza o Małdrzyków. Są — rzekł głową potrząsając gospodarz — są.
— Panienka jak się ma?
Spojrzał zapytany, poszepnął coś i złożył się niewiadomością.
Przybyłym był Jordan, który żonę w Tours porzuciwszy, na wiadomość o chorobie Moni i jej symptomatach, natychmiast przybiegł do Krakowa.
Małdrzyka — owego niegdyś szukającego tylko rozrywek i zapomnienia kłopotów Florka, znalazł wynędzniałym i zdrętwiałym. Rzucili się sobie w objęcia i popłakali.
Monia, która drzemała w krześle w sąsiednim pokoju, po chodzie poznała przyjaciela, przeczuła go, zawołała głośno — Jordan, chciała wstać i iść na powitanie ale ją siły opuściły.
Wykrzyk jej usłyszawszy, Klesz z ojcem pospieszyli do niej. Lasocka podała już wody. Monia z ręką na piersi, blada, z ustami sinemi, z oczami które choroba powiększyła, piękna jak anioł, a straszna jak obraz śmierci — z płaczem powitała Jordana, który poklęknął przed nią.
— A! a! jakżeś ty dobry, mój przyjacielu — mówiło dziewczę, ciężko oddychając — odgadłeś myśl moją. Ja cię tak widzieć pragnęłam, tak mi cię brakło. Teraz, przy tobie, ja zaraz, prędko, prędko wyzdrowieję!
I śmiać się zaczęła, przytrzymując go przy sobie, przypatrując się trochę zestarzałemu a razem jakoś zażywniej i zdrowiej wyglądającemu Kleszowi.
— Oni tu wszyscy niepotrzebnie się tak o mnie troszczą bo ja w sobie czuję siły i wyzdrowieję. Ale lato było takie gorące.
Jordan, choć mu się na łzy zbierało, niby się stara, uśmiechać, całował wychudłe rączęta białe — mówić nie mógł. Moni też tchu zabrakło.
Wyprowadzono Jordana pod pozorem nakarmienia go, ale wszedłszy do Małdrzyka, padł na krzesło ukryć nie mogąc wrażenia, jakie na nim widok ten uczynił.
— Znajdujesz ją tak źle? — zapytał pocichu ojciec.
— Nie wiem — rzekł Klesz — doktorem nie jestem, zdaje mi się tylko, że potrzebowałaby łagodniejszego klimatu.
— Tak, doktór Dietl radził Meran na jesień. Tymczasem zaś onaby jechać nie mogła, osłabioną jest.
Zamilkli oba. Nadszedł Micio, który za wczesnemi biegał winogronami, niosąc co gdzieś zdobył. Klesz zdziwił się i na jego twarzy znajdując wyraz boleści, który jej cechę chorobliwą nadawał.
Najjaśniej widział stan chorej nowoprzybyły i nie mógł się łudzić wcale. Ojciec i Micio zwolna się z nim oswoili, jej udawana czy rzeczywista wesołość także ich chwilami oszukiwała. Jordan porównywając obraz tej Moni jaką pamiętał, z tą którą znalazł wyciągniętą na fotelu, przerażony był widokiem zniszczenia jakiemu uległ ten zaledwie rozwinięty kwiatek.
Z wielką trudnością potrafił przed ojcem ukryć co doznawał i nierychło zapanował nad sobą.
— Ożeniłeś się więc? — zawołał Małdrzyk, gdy pozostali sami.
— Tak, mój Florku, donosiłem ci o tem — rzekł Jordan — i jestem tak szczęśliwy, że się boję. Nigdym nie był tchórzem, bom nie miał nic do stracenia, teraz ciągle żyję w strachu. Jestto słaba strona szczęścia ludzkiego.
— No, a twoje finanse? — dodał Małdrzyk, który własne pono miał na myśli.
— Świetne! — odparł Jordan. — Żona moja tak mało je jak ja, a daleko jest oszczędniejszą niż byłem ja. Życie w tej błogosławionej Francyi południowej nie kosztuje wiele, bo tam samo powietrze karmi, a dodawszy do niego trochę sałaty i odrobinę wina — człowiek syty.
Zarabiam u Mamów ogromnie, tak że mi ich żal, bom przekonany iż płacą za drogo.
Jedno mam utrapienie — dołożył Jordan. — Miałem nałóg, naturę, potrzebę sprzeczania się i polemizowania. Z żoną nie mogę, bo ona się zgodzi na wszystko co powiem, z Mamami czasem pocznę — ustępują mi, więc jeden resurs idę do klubu republikańskiego i tam jestem zagorzałym monarchistą, a potem do zachowawców, i z nimi kłócę się broniąc republikanów.
Uśmiechano się smutnie z tego opowiadania Klesza, który poszedł dobywać małe podarki jakie przywiózł dla swej Moni, Florka i Lasockiej, a potem zniknął gdzieś na mieście. Nikomu nie mówiąc, pobiegł on do doktora Dietla. W godzinę potem z posępną twarzą powracał do Pollera.
Przybycie Klesza wlało trochę nowego życia we wszystkich. Monia, którą on niegdyś po Lasocińskim ogrodzie na rękach nosił, ciągle mu przy sobie siedzieć kazała. Słuchał jej opowiadań i potakiwać im musiał. Cieszyła się, że ojciec ma wkrótce dostać dzierżawę w Sanockiem mu obiecaną, że wyjadą na wieś. Mówiła jaki tam piękny założy ogródek, jak z Lasocią razem będą doskonale gospodarowały, hodowały kury czubate, gołębie z kapturkami, mnóstwo ślicznych stworzeń i t. p.
Klesz marzeniom tym dopomagał. Kazała mu potem mówić o Tours, o żonie i prześladowała go tem, że się im dla niej stał niewiernym, że o swoich starych przyjaciołach zapomniał.
Dni tak szły jedne za drugiemi, bez jutra — bo oprócz Moni, nikt w przyszłość spojrzeć nie śmiał.
Klesz — ze smutkiem, którego nie umiał ukryć, starał się chwile jakie pozostawały chorej do życia, bo wiedział, iż była skazaną — ozłocić i uprzyjemnić zabawkami, które wymyślał. Znosił jej kwiaty, zbierał dla niej książki, bawił opowiadaniami i z troskliwością niańki, gdy widział znużenie, ustępował na palcach.
Przy nim Monia zdawała się nieco lepiej — trochę sił zaczerpnęła w atmosferze otaczającej — wesołość jej naturalniejszą się zdawała. Micio tym błyskiem nadziei zwiedziony, począł już obmyślać podróż do Meran. Odzyskał on był resztki jakieś swojego mienia, pościągał sumki należne i spodziewał się podróż ze wszelkiemi wygodami dla chorej tak urządzić, aby jak najmniej czuła znużenia.
Klesz zapytany czyjej towarzyszyć będzie — ofiarował się także. Małdrzyk złudzony polepszeniem — wahał się czy ją ma puścić z Lasocką, a sam pozostać na straży spodziewanej dzierżawy, czy jechać z dzieckiem razem...
Najżwawiej zajmowała się podróżą i przygotowaniami do niej sama Monia.
Kończył się sierpień. Mówiono ciągle o podróży... z dnia na dzień ją odkładając. Dr. Dietl badał puls i znajdował, że się spieszyć nie było potrzeby. Jesień zapowiadała się piękną, a w Maran i październik gorący bywa, jeżeli nie jest dżdżysty.
Lasocka, która chodziła wybuchła, osłabła i pół żywa, dnia jednego zbliżyła się do łóżka dłużej niż zwykłe usypiającej Moni. W ulicy Szpitalnej ranny hałas chłopskich wozów, głosy sprzedających tuż chleb Prądnicki, zbudziły ją oddawna — Monia spała. Zasłonki w oknach były zapuszczone. Stara piastunka zbliżyła się do łóżeczka, wpatrzyła w bladą, białą, przez sen uśmiechniętą twarzyczkę — postała chwilę schyliła się by oddech posłyszeć...
Oddechu nie było już...
Przyłożyła rękę do czoła i ledwie mogła krzyk w piersiach powstrzymać — czoło jak lód było zimne...
Monia usnęła na wieki.
Lasocka padła na kolana przy łóżku, twarzą na ręce skostniałe zmarłej i tak ją wchodząca sługa zastała, bezprzytomną i zemdlałą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.