Na tułactwie/Tom trzeci/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Ulica Szpitalna, Hotel Pollera — zawołał p. Mieczysław wielce odartemu dorożkarzowi, który okrutnie rozbitym i straszliwie brudnym powozikiem, parą koni wynędzniałych, w uprzęży sznurkami pozwiązywanej, miał ich wieźć do gospody — wielce polecając — pod Różą!
Tak — pod Różą, niechybnieby było wygodniej, ale Micio znający miejscowe okoliczności, ostrożny, bo nie można było przewidzieć jak długo tu zostać wypadnie — wolał skromniejszą gospodę poczciwego Pollera, choć może nie tak wytworną i wygodną.
Małdrzyka, Monię, uderzyło niemile to nazwisko Szpitalnej ulicy; będące jakby wróżbą jakąś nieszczęśliwą. Natomiast fizyognomia miasta, tak wybitnie nasza, tak napiętnowana znamionami przeszłości, przy całem swem ubóstwie, zabrukaniu i opuszczeniu, robiła wrażenie jakby się ze snu złego obudziło w lepszych czasach dawno minionych.
Co krok widok jakiś przypominał obyczaj, pobożność, fatalizm ten stary z wiarą w opatrzność, który niemal tak jak mahometański — od pracy ciężkiej uwalnia, zdając się na Pana Boga. Miasto — naówczas — wyglądało w istocie jak gdyby czekało od opatrzności interwencyi do oczyszczenia ulic nawet, do uczynienia porządku, do cudownego zmartwychwstania.
Dla przybywających z Europy wystrojonej, świeżej, rojącej się życiem gorączkowem, stara stolica robić musiała wrażenie odkopanej Pompei, jakiegoś prastarego zabytku, który z żywiołem wieku nie miał żadnego związku.
Z niewielu wyjątkami figury zaludniające średniowieczne ulice, średniowiecznym brukiem wysłane i mające won świadczącą iż dezynfekcya była tu rzeczą nieznaną — doskonale godziły się z tem tłem malowniczem. Naprzód te tłumy starozakonnych w ich odwiecznych strojach, ci mieszczanie w kapotach, ci wieśniacy w ubiorach swych oryginalnych, ulicznicy i żebracy jakby z obrazu Callot’a, staruszkowie jakby z trumien powstali, babki do kościołów wlokące się z różańcami w ręku, chłopaki od rzemieślników uśmiech, radości wywołali na usta Małdrzyka i Moni.
Jakaś śniona, niewidziana nigdy, marzona przeszłość w oczach ich stawała się cudowną rzeczywistością.
To charakterystyczne znamię, niemal wszystkich słowiańskich narodowości — zaniedbanie, brud, lekceważenie wdzięku — wydało się przybywającym niemal miłem. Czuli się tu w domu.
Woń odpowiadała powierzchowności, był to, jeżeli nie dulcis fumus patriae, to wyziew ów pamiętny p. Floryanowi ze wszystkich miasteczek jego prowincyi.
Lasockę i Monię zachwycały kościoły stare, okryte pyłem i mchem wieków, których żadne świętokradzkie restaurowanie nie tknęło; obrazy na zewnątrz ich do ścian poprzylepiane, przed któremi lampki się paliły, ludzie klęcząc na bruku śpiewali. Tu jeszcze Pana Boga, po staremu czczono jawnie, gdy gdzieindziej Moloch panował.
Coś poważnego, majestatycznego unosiło się nad tą wspaniałą ruiną stolicy, której ręce ludzkie nie tknęły, jakby nie śmiały jej z królewskich szat wieków odzierać.
Nawet głos dzwonów brzmiał tu inaczej — uroczysty powolny, tęskno, żałobnie a spokojnie.
Grób to był po którym chodziły widma — lecz wspaniały, wielki i piękny. Trzy wieki upłynęły od chwili osierocenia i zgonu, przepłynęły tędy wojny, bohaterowie, klęski, zmienili się ludzie, władze, prądy, a tej epoki prastarej z jej barw nie mogły wywłaszczyć.
Stała jeszcze niemal taką w powadze swej, jaką ją Zygmunt III pożegnał.
Monia, która przez całą drogę czuła się słabą, a kaszel jej się wielce pogorszył, co strudzeniu przypisywano — wyglądała ciekawemi oczyma, zachwycona, wołając: O jakież to piękne! a jakież to nasze!
Widziała to już po raz drugi, a doznane wrażenie było teraz silniejsze jeszcze. Małdrzykowi też serce biło, bo ta prastara twarz, zdawało mu się, prastarego ducha musiała być wyrazem. Ludzie powinni byli tu podobni być do kamieni, takich jakichś serdecznych i świętych.
Język nakoniec, który słyszeli w ulicach brzmiał swojsko, a kilku szaraczkowo i obcisło ustrojonych żołnierzy, z kiepska po węgiersku — nie raziło wcale wśród innych postaci.
— Tu! — zawołał Małdrzyk dojeżdżając do Pollera — o tu, jesteśmy istotnie na swojej ziemi. Mój Boże! co za różnica od Poznania!
Micio nie mówił nic.
Skromna gospoda Pollera miała także wybitną cechę swojskości, a ludzie stojący w bramie, przypomnieli Floryanowi służbę jego w Lasocinie.
Na pierwszem piętrze od ulicy, znalazło się mieszkanie bardzo dogodne. Dla oszczędności miała Monia stać z Lasocką, a Micio razem z Małdrzykiem. Ostrożnie już poczynano sobie, aby na dłuższy czas módz pozostać bez troski.
Przybywali tu bowiem, nie mając żywej duszy znajomej. Micio w Poznaniu mający winne stosunki, mógł się choć rozpytać i objaśnić, tu — zaledwie z przejazdu i krótkiego pobytu znając Kraków, bliższej znajomości zupełnie mu brakło, trzeba jej było szukać lub od losu wyglądać. Lada śmiały, obyty z ludźmi, wygadany, zręczny, pochlebiał sobie, iż mu się łatwo uda zawrzeć stosunki. Nie przyznawał się do tego, ale w duchu rachował i na to, że grał w karty, a ta namiętność czy nałóg, zbliża ludzi i zawiązuje znajomości, nawet w wyższych sferach.
Małdrzykowi na myśl nie przychodził nikt, na kogoby mógł się powołać tutaj, lecz słyszał, że Kraków był miejscem schronienia wielu inwalidów — i sądził, że jakiś, ktoś choćby jego przyjaciół znajomy lub krewny znaleźć się może.
Mieli czas, mogli się rozpatrywać, zapas starczył przy oszczędności na kilka miesięcy. Małdrzyk też miał zaufanie w Miciu, a choć koso na to spoglądał gdy się do Moni przybliżał — cierpiał to — sądząc że niebezpieczeństwa niema. Monia nie okazywała mu nic nad dobrą przyjaźń i wdzięczność.
Z jakąś w sercu pociechą — rozpakowano się u Pollera, a nawet smutna ulica Szpitalna, wydała się im taką polską, i tak blizką była plantacyj, że ją uznano — ładną.
Obiad po podróży smakował wybornie i składał się z potraw, które tylko u nas na stołach się spotyka. Lasocka z zachwyceniem witała barszcz, Floryan powiedział, że tak szpikowanego zająca nie jadł od wyjazdu z kraju — tylko zepsuty Micio cicho szeptał, że u Chevet’a bywa lepszy.
Monia nie usiadła do stołu. Lasocka powiadała, że była drogą zmęczona i potrzebowała spoczynku. Posłano jej rosół i kurczę. W istocie miała dosyć mocną gorączkę i krztusiła się ciągle, a że tuż przezedrzwi ojciec mógł kaszel posłyszeć, tłumiła go jak mogła.
Lasocka już krew postrzegła, lecz nie mówiła o niej, nie sądziła żeby to groźnym symptomatem być mogło.
Micio od podróży, w ciągu której słyszał ten kaszel, niespokojnym był i mówił sobie, że lekarza poprosi.
Planu żadnego postępowania nie zakreślił ani Małdrzyk, ani p. Mieczysław, oba się na los spuszczając potrosze. Floryan miał ztąd pisać do Klesza, i gotów go był nawet powołać, bo mu się zdawało, że on ze swą uczonością w mieście uniwersyteckiem łatwo znajdzie znajomych.
Nie zastanowił się nad tem, iż uczeni niewielką być mogli pomocą.
Lasocka o niczem nie myślała oprócz swej Moni i jej zdrowiu.
Z wielkiem wszystkich podziwieniem chora wieczorem wstała (nie chcąc ojca niepokoić) i, choć blada i wątła, przyszła go zabawiać. Mówiono o mieście i unoszono się nad jego pięknością.
Nazajutrz wszyscy jeszcze odpoczywali, gdy Micio się zerwał, ubrał pocichu i wyszedł na miasto — dla rozpatrzenia się w niem.
Włóczył się tak wiele po świecie, iż nie mógł przypuścić, żeby tu kogoś znajomego nie znalazł. Puścił się w ulice, potem po hotelach, rozpatrując pozapisywanych na tabliczkach podróżnych, lecz... nazwiska hrabiów, baronów, ritterów a nawet szlachty — wszystkie obco mu brzmiały. Powrócił więc do hotelu, gdzie Małdrzyk z cygarem w ustach napawał się „Czasem“.
Siedli studyować to pismo, szczególniej dla „przyjezdnych“ — czyby się jakie znane nazwisko nie znalazło. Około południa Lasocka z ułożoną spokojnie twarzą przyszła im oznajmić, że Monia jest jeszcze drogą zmęczona, i że lepiejby było, aby jadła u siebie i odpoczywała.
— Wiesz co, panie Floryanie — odezwał się Micio — w takim razie my moglibyśmy zejść na dół do restauracyi. Ludzi się tam, jak mi mówiono, zbiera dosyć. Nie jest to la fine fleur tutejszego towarzystwa, którą znaleźć można pod Różą i u Herteux — no... ale —
— Chodźmy, i owszem, to mnie rozerwie — rzekł Małdrzyk — a przyznaję ci się, że potrzebuję trochę dystrakcyi... Zobaczymy poczciwe oblicza naszych... hreczkosiejów, kto wie, może kogo z tamtych stron.
W godzinie obiadowej zeszli w istocie na dół i znaleźli pokoje jadalne już dobrze obsadzone przy wszystkich stolikach. Restauracya wcale się wykwintnością nie odznaczała i siedzący w niej goście nie wyglądali na elegantów, ale zapach staroświeckiej, polskiej, tłustej i korzennej kuchni czuć było zdaleka.
Przeważali tu ludzie starzy lub dobrze podżyli. twarze z typem polskim, z rysami wyrazistemi, wąsate, czupryny szpakowate i łysiny. Tu i owdzie strój dawny i czamarka przypominały żywo przeszłość. Języka francuskiego, który u nas przy wykwintniejszych stołach słyszeć się daje, tu nie było prawie można pochwycić. Jeżeli kto nim mówił, to pocichu.
Łatwo było poznać w tych biesiadnikach niepoczesnych, szlachtę ze wsi, przybyszów i rozbitków z różnych części kraju, inwalidów dożywających tu dni ostatka pod Panną Maryą i Wawelem.
Micio, który oko miał bystre, obejrzał wnet całe zgromadzenie, znalazł trochę odosobnione dwa miejsca, usadowił Małdrzyka i kazał obiad podawać. Towarzystwo całe na widok nieznajomych twarzy zwróciło oczy na nowych gości, ciekawie i niespokojnie.
Po krótkim przestanku milczenia, rozmowy przerwane zawiązały się nanowo. Od stolika do stolika interpelowali się wszyscy, bo całe to grono było z sobą znajome. Cichość angielska i sztywność wcale tu nie była w obyczaju; mało co, ledwie z nazwiska lub z twarzy sobie znani zaczepiali się i prowadzili wesołe rozmowy. Sąsiedzi Floryana i Micia spoglądali na nich tak, jakby czekali, rychło się i oni do ogólnej przyłączą rozmowy, bo tu milczeć, odosabniać się, taić się z sobą nie było we zwyczaju.
Już przy zupie, siedzący niedaleko Małdrzyka szlachcic w czamarze, z wąsem spuścistym, dobrej tuszy, z krwawnikiem na palcu, z wejrzeniem badawczem, chrząknął i zapytał go:
— Wolno wiedzieć, z jakiej pan części kraju?
— Z za kordonu.
— A... Oddawna?
— O! już lat kilka — rzekł Małdrzyk — zmuszony byłem kraj opuścić.
Tu wypadło mu wedle miejscowego obyczaju zaraz się opowiedzieć, ale Małdrzyk przerwał smutnie i zamilkł.
— A — odparł sąsiad — wielu tu mamy podobnych.
Micio, który lepiej jakoś przeczuł wymagania miejscowe, skłaniając głowę, zaprezentował po nazwisku siebie i Małdrzyka.
Szlachcic usłyszawszy to imię, mocno się zadumał, sięgnął za czamarkę, dobył niezmiernie drobno nakształt regestru zapisany seksterniczek, począł w nim szukać i oczy mu się rozjaśniły.
— Tak, Małdrzykowie. herbu Wąż! — odezwał się — są w Paprockim, są, stara i dobra szlachta, ale byłem pewny, oto widzi pan (dodał ukazując seksterniczek) zanotowany krzyżyk, znak że familię miałem za wygasłą.
— W istocie, ja podobno jestem ostatnim tego nazwiska — odezwał się p. Floryan. — Małdrzyków więcej niema.
Przestał jeść szlachcic z seksterniczkiem, dobył ołówka na sznurku przyczepionego, poślinił go i zaczął notować.
— Korzystam — rzekł — z każdej zręczności, aby moje badania genealogiczne uzupełnić. Daruje mi pan... matka była z domu?
I tu rozpoczął cały szereg pytań, który na pradziadku się skończył, bo Małdrzyk dalej już sobie protoplastów nie mógł przypomnieć.
Tymczasem stygł podany szlachcicowi pekefleisz z chrzanem, do którego się wziął teraz z gorliwością podwojoną. Wywdzięczając się za genealogię Małdrzyków, opowiedział w krótkich słowach, że się zowie Albin Tadeusz ze Szczurowa Szczurowski... herbu własnego, że mu genealogowie krzywdę wyrządzili pomięszawszy z starą jego rodzinę odrębną z innymi Szczurowskimi z nieprawdziwego Szczurowa i t. d.
Oprócz tego bzika genealogicznego szlachcic nie miał w sobie nic odstręczającego, a był nieoszacowanym z tego powodu, że pamięć ludzi, nazwisk i stosunków miał niezmierną. Mieszkał tu, jak powiadał, dla wychowania dzieci, a miał swoją wioskę około Krośna. Do pieczystego doszedłszy, byli już jak starzy i dobrzy znajomi; Szczurowski zabawiał ich anegdotami staremi i współczesnemi, był tego szczęśliwego temperamentu dawnych czasów, który się nigdy nie zachmurza, a w razie ostatecznym, najgorszym, woła: — Kiep świat! i śmiej się z niego.
Do swoich spisów szlachty i genealogij przywiązywał niezmierną wagę, głosząc, że wszystkich dotychczasowych heraldyków w Kamycz zapędzi, że nawet sławnego hr. Mniszcha z Wiśniowca i hr. Aleksandra z Dubiecka prześcignie.
— A to, panie — dodawał, klepiąc ręką po piersi, na której leżał seksterniczek — to panie, fundament historyi naszej. Nie stanie szlachty, nie będzie Polski.
Wkrótce praktyczniejszy od Małdrzyka Micio, widząc pana Szczurowskiego ożywionym, przysiadł się do niego, żądając objaśnień o innych współbiesiadnikach, których on zdawał się znać wszystkich, bo niekiedy zdala mięszał się poufale do ich rozmowy.
— Ja? — rzekł zcicha Szczurowski — mogę panu nietylko tu po imieniu i nazwisku wszystkich wymienić, ale nawet w ulicy. Żyję w Krakowie od lat kilku, znam każdego, nawet mieszczan — ale tych ja genealogij nie zbieram.
Widzisz pan tego niepoczesnego starowinę, z trochę krzywą gębą, tam w kątku... tego co polędwicę kraje na drobne kawałki, bo zębów nie ma. Cobyś pan za niego dał? hę? a ja, jak stoi, ofiaruję pół miliona złotych i zarobię. Jest to bogaty obywatel z Wołynia, który na piersiach nosi zawsze w Listach Zastawnych cały majątek. Stary kawaler! hę! hę! dobra sprzedał.
I szepnął nazwisko dobrze znane Małdrzykowi.
— Ten, mości dobrodzieju — obok, niedaleko, elegant, szkiełko w oku, nie wiem co tu robi, bo tu nie jego miejsce. Domyślam się, że zwąchał gdzieś kapitał i dobrodusznego szlachcica. Poluje on nie dla siebie — a któżby mu co dał! Jest to faktor panów, hrabiów i książąt, grosza potrzebujących. Gładki kawaler, nazwisko szlacheckie, ale wyrzuceniem jednej litery podrobione, goły jak święty turecki — ale w salonach niezbędny. Służka arystokracyi do miłosnych intryżek i spraw finansowych.
Szczurowski byłby jak z regestru wszystkich recytował, gdyby w tej chwili nie nadszedł drugi szlachcic brzuchaty, po polsku ubrany, od oddalonego stoliczka. Uważał Micio oddawna, że tam we trzech obywatele wiejscy wesoło i hałaśliwie pili węgrzyna i już butelek ze sześć stało próżnych.
Szlachcic, który tam rej wiódł, patrzał okiem niespokojnem na Małdrzyka i Micia, przy których Szczurowski ciceronował. Goście się rozchodzili; węgrzyna podawano nowego.
— Słuchaj Szczurze — szepnął mu w ucho podochocony, odwiódłszy go na stronę. — Z kimże to tak pilno konwersujesz? To są jacyś nie nasi... goście? hm? zkąd?
Szczurowski w ucho zaczął kłaść szlachcicowi nazwiska i objaśnienia, lecz ten niedługo słuchał, i z brawurą wąsa pokręcając zbliżył się nader grzecznie do Małdrzyka.
— Mości dobrodzieju — rzekł — jest to staropolskim obyczajem, gdy ludzie wesołej myśli zażywają w przyjacielskiem gronie, że radziby kupą jak największą być. Uczyńcie nam panowie honor ten i przysuńcie się do naszego stolika, a fraternizujmy. Zdrowe hungarium nie zaszkodzi, przegawędzimy chwilkę przy kieliszku.
Tu się zaprezentował.
— Hilary Okszmiński, a to moi sąsiedzi i przyjaciele, baron Pucułowicz, podkomorzy Zawilejski.
Ani się było sposobu opierać, tak zaraz otoczono naszych panów i w oblężenie ich wzięto; taka była serdeczność w zaproszeniu, tak tym ludziom wesoło z oczów patrzało.
Szczurowski i Okszmiński byli w czamarach i z polska, baron Pucułowicz, którego rysy pochodzenie armeńskie zdradzały, brunet z nosem wschodnim, po francuzku się nosił, podkomorzy Zawilejski miał minę poważną wielce i obywatelsko-kamerherską... ale wszyscy otworzyści się wydawali i serdeczni.
Zasiedli do jednego stołu, napełniono kieliszki, szepnął Okszmiński o parę nowych butelek — zarzucono gości pytaniami.
Micio opowiadał że przybywali z Poznania i jak różne na nich wrażenie czynił Kraków.
— A jakże! — zawołał Okszmiński — niech sobie co chcą smarują skrybenci o Galilei, ja powiadam że tu serca są i obyczaj staropolski się uchował! Słowo daję.
Zaczęto się potrącać kieliszkami i wyrzekać na prusaków, że krew polską zatruli. Podkomorzy Zawilejski wychwalał stan błogosławiony kraju i stosunki pomyślne, rokujące dlań jeszcze świetniejszą przyszłość.
— Prawda że goli jesteśmy — dodał — że podatki duże, ale państwo potrzebuje wiele — si vis pacem para bellum.
— Jakoś to będzie! — śmiejąc się wołał rozweselony Okszmiński — duch w nas żyje.
Małdrzykowi serce rosło, tu widocznie świat był inny, można było nań rachować. Rozgadano się otwarcie, a że przy kieliszkach tajemnic niema, nastąpiły zwierzenia się, ubolewania i pocieszania.
Micio jednakże postrzegł, że gdy Małdrzyk całe swe dzieje potroszę opowiedział, rzuciły one jakby chłodem na słuchaczów. Nawet poczciwy Okszmiński zmięszał się nieco, i odwrócono rozmowę na ciężkie czasy, na propinacyę, na lichwę, na rezolucyę, sejm, i na wszystkie dolegliwości tego błogiego stanu, jaki tu miał panować.
P. Hilary, baron, podkomorzy, rzucali ku sobie wejrzeniami, tak jakby znaki dawali ku rejteradzie. Małdrzyk to raczej poczuł niż postrzegł i dopiwszy kieliszka pierwszy wstał żegnając się, i przepraszając że się do chorej córki dowiedzieć musi.
Micio umyślnie pozostał.
Po odejściu Małdrzyka, mógł daleko otwarciej mówić o nim, o tem co go z kraju wygnało, i co ich spotkało w Poznańskiem. Okszmiński nalewał i pił, Szczurowski swoje notatki genealogiczne przeglądał.
— Wiesz acindziej co — odezwał się z powagą podkomorzy — dla tego biednego człowieka u nas jużciż się coś da zrobić, coś się znajdzie. Są małe posady w kasach oszczędności, przy Towarzystwie ubezpieczeń od ognia, po powiatach, nareszcie i jaka dzierżawka może się odszukać, ale trzeba czasu i stosunków.
Okszmiński dodał:
— Wielkich rzeczy nie damy bo nie mamy, my też chudeusze; no, ale kawałkiem chleba każdy się rozłamie.
Micio pomyślał, że łatwiej jeszcze podzieli się każdy kieliszkiem węgrzyna.
Pogawędzili chwilę, bo Okszmińskiemu gdy raz był w tem usposobieniu trudno zawsze bywało skończyć i jeszcze chciał, mimo ciężkich czasów, stawić butelkę, gdy Małdrzyk nadbiegł blady, bez kapelusza.
— Mój Miciu — szepnął mu głosem niespokojnym — proszę cię, biegnij po doktora. Monia jest seryo chora. Krew się jej ustami rzuciła.
Wszyscy biesiadnicy domyślili się jakiegoś wypadku i powstali.
— Co się stało? co? — zapytał Okszmiński.
— Kto tu najlepszym doktorem? — wtrącił Micio, chwytając już za kapelusz.
— Ale któż ma być? Dietel, jeden Dietel na świecie!
— Biegnij do niego! — zawołał Małdrzyk łamiąc ręce i sam idąc za Miciem, który nie żegnając się salę opuścił.
Przerwane w sposób tak smutny biesiadowanie, musiało się skończyć. Baron i podkomorzy poczęli ściskać i całować Okszmińskiego, który się do łez rozczulił przy pożegnaniu — został sam, dobył sakwy i pugilaresu, siadł i wziął się do najsmutniejszego rozrachunku za ową chwilę zapomnienia trosk ziemskich. Twarz mu sposępniała — niczem bo było pić — ale płacić za tego węgrzyna!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.