Na tułactwie/Tom trzeci/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Domeczek, napół chata, niby dworek, biedny, słomą kryty, z kominem dużym, zczerniałym i popękanym nad dachem, z przypartą do niego połamaną drabiną, kilka wierzb starych i olch poobcinanych z gałęzi od dołu, otaczało. Poza nim siedziała kałuża, która się nazywała sadzawką, cała okryta pleśnią zieloną, a po brzegach zarosła tatarakami. Było to królestwo żab i przytułek kaczek, od rana już tu ciągnących ze swem potomstwem.
Ogródek warzywny opasywał dokoła chatę, wysokim, niedbale ustawionym płotem objęty. Dzikie wiśniowe krzaki rozczochrane, i bzy poobłamywane rosły przy nim. W podwórku była stara ze zgniłym zrębem studzienka z żórawiem, a przy niej koryto, które wiele pokoleń ludzi przeżyło. Dalej w głębi cisnęły się do siebie szopki i stajenki liche, chlewki, komórki a wystawka krzywa z daszkiem opadającym na ziemię, obrosłym trawą i chwastami, wnijście do loszku oznaczała.
Chłopskie to gospodarstwo gbura, należało do młynarza, którego wiatrak zdala widać było, panujący nad okolicą. On to je puścił dzierżawą, bo miał dosyć do czynienia około mlewa, a i niewiele dbał o nie.
W chacie czy dworku, bo nie wiedzieć jak to nazywać było, witała sionka naprzód ciemna, do której się schodziło po wschodku, to jest po kawałku drzewa chwiejącym się pod nogami; w lewo była izba światła o dwóch okienkach, z komorą o jednem, bardzo maleńkiem; na prawo piekarnia ze spiżareńką wilgotną, a z tyłu składzik przylepiony, który potrzeba było na mieszkanie przerobić, piec w nim postawić, na co dziedzic, choć niechętnie, się zgodził.
Dokoła było aż kilkanaście morgów łąki i pól, malutki zrzynek niby lasu, w istocie trochę sosen i krzaków, z których susz tylko mógł dzierżawca zbierać.
Tak wyglądała dzierżawa dawnego dziedzica Lasocina, w którego parku, kilka podobnych gospodarstw mogłoby się było wygodnie pomieścić. Ekonom p. Floryana mieszkał daleko wspanialej i przestronniej. Ale za niewielki grosz, cóż lepszego dostać było można?
Gdy p. Mieczysław dopytawszy się o tę biedotę, oznajmił o niej p. Floryanowi, zerwał się ucieszony tem, znudzony siedzeniem w Bazarze Małdrzyk, natychmiast jechać, oglądać i targu dobijać. Pilno mu było uciekać z tego Poznania.
Moni dla ojca osmutniałego, przybitego, równie było pożądanem znaleść kąt jakiś — zgodziłaby się była na wszystko. Najęto dorożkę miejską, puszczając się gościńcem ku Środzie. Micio niewiele sobie z tego obiecywał, milczał. P. Floryan mówił ciągle przez drogę, snując najosobliwsze plany gospodarstwa, którem się miał sam zajmować. Chciał zaprowadzić jak w okolicach Paryża — culture maraichère, która w bliskości miasta, miała ogromne przynosić dochody. Ziemia wprawdzie nie była tak nadzwyczaj żyzną, jak powiadano, ale czego pracą i nawozami dokazać nie można... Wyobraźnia Małdrzyka na niewidzianem już stawiła — złote góry. Wierzył w to że zająwszy się gorliwie, cudów dokaże i nauczy zacofanych co się daje zrobić, gdy kto chce i umie. Ogromny ten zapał, któremu Lada nie potakiwał, ale mu się nie sprzeciwiał, zwolna widokiem pól, zabudowań tego co pomijali po drodze, a co się dosyć nędznie przedstawiało — ostygać zaczął.
Gdy nareszcie, po wielu pytaniach i objaśnieniach przez przechodniów, trafili do młynarskiej owej sadyby — Floryan zobaczywszy ją pobladł i zamilkł zupełnie. Serce mu się ścisnęło. Dworek zrobił na nim wrażenie niemal przerażające. Dodać potrzeba że świeżo z niego wyniósł się był zadłużony przeszły dzierżawca, a po nim pozostałe śmiecia, złomki, nieład i brudy, chatę czyniły jeszcze mniej piękną i powabną niż była. Rzeczywistość smutna, uboga, ciężka, osmolona, narzucała się całem swem straszliwem brzemieniem.
Micio zawstydzony, że coś podobnego mógł polecać, stał z rękami obwisłemi i powtarzał:
— To niemożliwe, to okropne!
Obchodzili jednak wszystkie kąty, oprowadzani przez kulawego starego parobka, zostawionego tu na straży, który ich oprowadzał i pokazywał każdą rzecz z dumą jakby w istocie czemś osobliwszem była. Patrzał na tych z pańska wyglądających gości i nie mógł pojąć po co tu przybyli, kiedy się tak na wszystko krzywili.
Małdrzykowi wszakże tak się naprzykrzyło życie bez celu, bez wyjścia, w oczekiwaniu daremnem, że pomimo przykrego wrażenia, oglądał dworek po raz drugi, jakby chciał pogodzić się z myślą, z koniecznością zamieszkania w nim.
— Dla mnie, dla mnie — przebąkiwał — to wszystko znośne. Co mi tam! Ale dla Moni?
Jabym się mógł w tym składziku na tyle z biedą pomieścić, ona z Lasocką w komorze, chociaż tam trudno dwa łóżka postawić, a pierwszą izbę, bądź co bądź, trzeba mieć wolną dla — gości!
Wymawiając wyraz ten uśmiechnął się gorzko i ramionami poruszył.
Micio milczał zasępiony.
— Strach jakie to brudne i brzydkie — bąkał zadumany Florek — no, ale możnaby oczyścić, naprawić.
Na suficie, pomiędzy tarcicami pobielonemi a opadłemi z pobiały, widać było plamy od deszczu, który przez dach się aż tu dostawał. Micio je pokazał.
Strasznem to było, lecz Floryan zwolna godził się z tą nędzą, która go z zabójczej bezczynności i nudy wyrwać miała. Znękany, chciał szukać ratunku w rozpaczliwem, chociażby ręcznem zatrudnieniu, mimo nogi, która go bolała jeszcze i na którą nakuliwał.
Parobek oprowadzający, właśnie na tę samą co on utykający nogę, kulawizną swą pobudzał go do smutnego śmiechu.
— Doskonaleśmy się z nim dobrali do pary.
Poszli na pola, perzem zarosłe, zajałowiałe w części, źle uprawne przez ostatniego dzierżawcę, który się z rozpaczy zapijał — i tu nic pocieszającego nie znaleźli; lecz w głowie Florka tkwiła owa culture maraichère, spodziewał się z tej roli najpyszniejszych warzywnych ogrodów i z morga bajecznych dochodów.
Lada, któremu ten kawałek ziemi smutnie jego pierwotne przypominał dziedzictwo, chodził skwaszony. Myśl osadzenia Moni na tem pustkowiu. na tle tej nędzy, w ramach tego dworku obrzydliwego, oburzała go.
Wrócili do niego raz jeszcze, nie było na czem przysiąść nawet, póki usłużny parobek, spodziewając się na wódkę, nie przyniósł zkądeś kulawego jak on zydelka.
Przez zabrukane oddawna szyby nic widać nie było, a w izbach czuć się dawała wilgoć i zapach pobiały opadającej. Na ścianach wewnętrzny tynk opadał kawałami i leżał na podłodze.
Milczeli długo, Florek dumał i wstał wreszcie wołając.
— Co robić, wolę tu biedę klepać niż w mieście. Sprowadzimy rzemieślników z Poznania, oczyści się to... i jakoś będzie. Nie mam wyboru.
Lada syknął:
— Zmiłuj się pan, zdrowie panny Moniki...
— Z pewnością tutejsze powietrze niegorsze od Bazarowego — przerwał Floryan — a ja mam nadzieję, że... może... powróci do kraju z Lasocką. Będę pisał do marszałka. Nie sposób ją tu bardzo długo zatrzymywać. Dla mnie zaś...
Nie dokończył, ręką tylko zamachnąwszy w powietrzu.
Ztąd pojechali do młyna, Małdrzyk chciał kończyć i upierał się przy tem, Lada odradzał i namyślić się życzył. Zdaje się że właśnie ruina i opustoszenie wabiły Florka, który chciał pokazać, że on przecie do czegoś jest zdatnym.
Prosty człek, pan Bartosz Gemba, czujący grosz w kieszeni, przyjął ich z dumą zbogaconego chłopa, który do zrujnowanych panów ma nienawiść i pogardza nimi. Nie silił się wcale na grzeczność, nie napraszał z dzierżawą; to co o jego dworku i kawałku ziemi mówiono, przyjmował z obojętnością i lekceważeniem, a z warunków ustąpić nic nie chciał. Elegancya Micia raziła go, pańska mina Małdrzyka więcej się go zdawała zniechęcać do takiego dzierżawcy, niż pociągać ku niemu.
Skończyło się więc na tem, że Gemba wziął co chciał a do żadnych poprawek w budowlach się nie zobowiązał.
— Chcesz se pan tam co lepić a smarować, nie bronię, ale to nie moja rzecz. Dach trzeba połatać, aby za kołnierz nie ciekło.
I śmiał się uparty chłop, z którym w końcu jeszcze do ubitego targu napić się było potrzeba, zaprawnej wódki i zakąsić ją kawałkiem sera i chleba.
Stało się więc, dzierżawa była wzięta, a z uradowanych, śmiejących się oczów Gemby, wniósł Micio że zapłaconą być musiała drogo.
Floryan gorączkowo zaraz chciał się zająć restauracyami. Przed Monią śmiejąc się powiedział wróciwszy, że wprawdzie dom jest — chlewem, ale on z niego spodziewa się choć porządną zrobić chatę. Widząc ojca ożywionym i Monia się ucieszyła. Lasocka słuchając opowiadania humorystycznego p. Floryana, zamilkła strwożona.
Rozpoczęła się zaraz nazajutrz robota, najmowanie i wysyłanie drogo najętych rzemieślników. Małdrzyk trzeciego dnia sam chciał jechać, ale jeść nie było co, położyć się nie miał gdzie i na czem. Musiał czekać.
Monia wyglądała też przenosin z upragnieniem, Lasocka ze strachem. Stara Szląska, która się przyszła dowiedzieć co się dzieje, przeżegnała krzyżem świętym tę stronę w której leżała dzierżawa i — powszedniego dnia którego obiecała ich odwiedzić. Trochę życia wstąpiło we wszystkich, chociaż różne ono było, i mało komu pociechę przyniosło. Floryan gorączkowo, niecierpliwie się zajmował, ale w najwyższym stopniu niepraktycznie. Lada nie sprzeciwiał mu się, więcej zajmując Monią niż dzierżawą, ku której wstrętu swego nie ukrywał.
Pocichu starał się przynajmniej małemi wygódkami, które obmyślał do mieszkania Moni, uczynić je znośniejszem. Ani ona, ani Lasocka, nie znały przyszłego tego wygnania, które Florek tem czarniejszemi malował barwami, aby później pochwalić się mógł tem co tu zrobił. Przejęty swoją czynnością Małdrzyk ogromny list o tem napisał do Klesza, prosząc go o nasiona warzyw, kwiatów i o książki, któreby uczyły ich uprawy.
Pieniądze za dzierżawę z góry naturalnie wypłacone być musiały. Każdego dnia szły do Młynarskiego kąta, bo się tak zwała chata, to sprzęty, to zapasy, bez których obejść się nie było podobna. Naostatek Lasocka ofiarowała się jechać przodem, i wszystko tak urządzić, aby Małdrzyk z córką przybywszy, znalazł znośne pomieszczenie.
Nawykła do wcale innego gospodarstwa, nieobznajmiona dotąd z prawdziwym niedostatkiem, stara Lasocka gdy ją tu przywieziono, rozpłakała się rzewnemi łzami. Zdawało się jej niepodobieństwem aby Monia, delikatna, do wygód nawykła, mogła pod tą ubogą wyżyć strzechą. Ona sama, w komorze na sianie pierwszą noc zmuszona przepędzić, całą ją przepłakała.
Kobieta wzięta do pomocy, ruszała ramionami, nie rozumiejąc tej rozpaczy i tego wydziwiania. Robotnicy, których o pośpiech naglono, jak na złość, uprosić się nie dawali.
Przewlokły się więc przenosiny, na które czekał Micio, chcąc potem za swemi interesami jechać do Księztwa i Prus Zachodnich. Floryan, który się teraz czuł nieco zdrowszym i silniejszym, bo go praca ożywiała, choć o kiju, chodził po dniach całych, skupując ciągle i co było potrzebnem i bez czego się obejść mogli. Zapał i gorączka nie opuszczały go.
Jednego wieczora powracającego w bramie zawiadomił odźwierny, że z policyi przychodził urzędnik dwa razy, który go nie zastał. Tknęło to bardzo nieprzyjemnie Małdrzyka, przypominającego sobie dotąd nieprzyjemne spotkania z p. komisarzem w Dreznie. Nadszedł Micio i natychmiast ofiarował się pójść rzecz wyjaśnić. Jakoż, mimo pory spóźnionej, ruszył do biura.
Zastał w nim właśnie tego urzędnika, który przychodził do Bazaru. Zapytany po polsku, odpowiedział mu naprzód z góry, że tego „dyalektu“ nie rozumie. Rozmowa więc rozpoczęła się po niemiecku.
Surowego oblicza biurokrata, z tą szorstkością pruską, która charakteryzuje urzędników tamtejszych i wojskowych, dobywszy papier z pieczęcią, oświadczył oczyma przebiegając treść jego, że p. Małdrzykowi z rodziną, pobyt w krajach pod berłem pruskiem zostających, został wzbroniony. Dawano mu dwa dni zwłoki do wyjazdu, z tem że miał udać się wskazaną drogą do granicy rosyjskiej, lub w ostatku, gdzieby mu się podobało.
Przerażony Mieczysław natychmiast zażądał widzenia się z naczelnikiem biura.
Urzędnik się uśmiechnął.
— Jutro o godzinie posłuchania, możesz pan być u niego — rzekł — ale to czas stracony. Na nic się to przydać nie może.
Nie zważając na to Micio stał przy swojem. Urzędnik siadł za stół i mówić już z nim nie chciał. Drżący z oburzenia i trwogi, Lada wyszedł, lecz że miał nadzieję jakiejś protekcyi i zmiany tego rozkazu, do którego żadnego słusznego powodu nie było, postanowił nie mówić nic Floryanowi.
On i Monia czekali na niego niespokojni i oboje podbiegli do progu z zapytaniem:
— O cóż to idzie?
— Nie ma nic — odparł obojętnie niby Micio, jakaś kwestya opłaty od stępla paszportowego, drobnostka. Dziś było biuro urzędowe zamknięte, pójdę jutro rano.
Uspokajające to zapewnienie Lady, Moni, która mu bystro spojrzała w oczy, tak że się zmieszał, nie zaspokoiło. Przy ojcu nie chciała dopytywać więcej, lecz niespokojnie czekała ażby Mieczysław wyszedł i wysunęła się za nim w korytarz.
— Mów mi pan prawdę — zawołała zatrzymując go — czego od nas chcą w policyi?
Zawahał się Mieczysław.
— Mówiłem już, drobnostka jakaś...
— To dobrze, aleś pan mówił nieprawdę — odpowiedziało dziewczę — czytam to z jego twarzy.
— Słowo pani daję, że jeszczem się z właściwym naczelnikiem nie widział, nie wiem dobrze...
— Wiesz pan! — odrzekła stanowczo Monia. — Bardzo dobrze iż pan ojca nie chcesz przestraszać nadaremnie, czy przedwcześnie, za to mu jestem wdzięczna, ale ja, pan mnie nie znasz, ja jestem nieustraszoną, bo się zawsze najgorszego spodziewam. A więc, śmiało...
Micio zbliżył się i szepnął pocichu:
— Chcą nas ztąd wypędzić, jest rozkaz wyjazdu w ciągu dwóch dni.
Dziewczę bez drgnięcia, bez jawnego wzruszenia. odpowiedziało spokojnie:
— Czegoś podobnego spodziewałam się.
— Ale ja to przerobię! To być nie może! — zawołał Micio z zapałem — niebo i ziemię poruszę.
— Nadaremnie — rzekło dziewczę spokojnie. Myślmy zawczasu co począć? Dzierżawa, koszta, wszystkie zachody i nadzieje stracone! Mój Boże! I dokądże się obrócimy?
— W najgorszym razie, chociaż ja nie przypuszczam tej ostateczności, zostaje gościnniejsza Galicya.
Monia mu nic już nie odpowiadając ze spuszczoną główką, z ustami chusteczką zatulonemi, bo kaszel ją napadł nagle, uciekła do Lasockiej.
Tu, mimo całego swojego męztwa, padła na krzesło, kaszel wybuchnął gwałtowny, a chustka niepostrzeżenie krwią się zafarbowała. Monia ukryła ją pośpiesznie, napiła się wody, której Lasocka jej przyniosła, sparta na ręku siedziała długo jak martwa.
Małdrzyk też, choć się sam starał uspokoić, całą noc spędził w snach gorączkowych.
Nazajutrz rano, Mieczysław był już w biurze prezesa, do którego nierychło go wpuszczono.
Urzędnik który tu miał prawo zupełne rozporządzania jak mu się podobało ludźmi o wychodźtwo choćby tylko posądzanemi, przyjął zameldowanego w salonie bardzo przyzwoicie, ale z pewną skromną powagą urządzonym. Był to mężczyzna już niemłody, jak wszyscy prusacy w szkole wojskowości naprzód wyćwiczony, mający też powierzchowność raczej pana generała na urlopie, niż cywilnego urzędnika. Twarz jego spokojna, dość łagodnego ale smutnego wyrazu, nic nie mówiła. Oko tylko było przenikające i pełne inteligencyi. Ust zamkniętych mógł mu dyplomata pozazdrościć. Obejście się było zimne, ale wyszukanie grzeczne. Spytał po niemiecku czem służyć może. Micio opowiedział w krótkich słowach z czem przychodził, o co prosił i wymownie wystawił położenie Małdrzyka, politycznie wcale nieskompromitowanego i t. d.
W czasie wykładu tego, którego słuchał prezes bardzo cierpliwie, nie przerywając, twarz jego coraz się posępniejszą stawała.
Gdy Micio skończył, milczał chwilę.
— Bardzo mi przykro — rzekł w końcu — iż pańskiej prośbie w żaden sposób zadosyć uczynić nie mogę. Mam powody, dla których wydalić muszę p. Małdrzyka. Co najwięcej, przez wzgląd na jego położenie, mógłbym o dzień jaki pozwolenie pobytu przedłużyć.
Micio był w rozpaczy, poczynał już znowu mówić, gdy wysoki urzędnik przerwał mu z grzecznością prawie ironiczną salonowego człowieka.
— Boli mnie to, szczerze panu mówię, iż tak surowym być muszę, lecz rozkaz jest nieodwołalny. Mamy tu żywiołu polskiego, niespokojnego i zawsze ruchawego aż nadto, takiego którego się pozbyć nie możemy. Ten, którego zbyć się można, cierpianym tu nie będzie. Tak panie, niestety, polacy, nie mogą zapomnieć o polityce, mają swoją, my mamy naszą, a polityka wodą różaną się nie robi (à l’eau de rose).
I ręce rozłożył szeroko.
— Ale Małdrzyk, daję panu najuroczystsze słowo, nigdy w żadną nie wdawał się politykę — odparł Micio gorąco.
— Może to być — rzekł prezes — lecz sam jego los, położenie, nastręcza niepotrzebne myśli, a zresztą, nie sądzę żebyśmy dłuższą rozprawą w tym przedmiocie mogli przekonać jeden drugiego.
Skłonił się żegnając Micia, który stał zrozpaczony.
— Pan pozwoli zatelegrafować do ministra? rzekł drżącym głosem.
— Proszę, do kogo się podoba — odparł zimno prezes — ale nad trzy dni z dzisiejszym, pobytu nie dozwolę, a nie zechcecie mnie panowie zmusić do nieprzyjemnego dla mnie i dla nich użycia... żandarma.
To mówiąc wziął ze stolika papiery i odszedł z niemi ku oknu — posłuchanie było skończone.
Micio wyszedł wprost do telegrafu i w imieniu Małdrzyka wysłał prośbę o pozostanie do ministra, chociaż mało miał nadziei aby ona poskutkować mogła.
Trzeba było postanowić coś, kryć dłużej położenie przed Małdrzykiem, czy całą mu prawdę powiedzieć? Ostatnie zdawało się jedynem możliwym, bo podróż nagła wymagała przygotowania, a trzy dni czasu, ledwie mogły starczyć na nie.
Po twarzy bladej i smutnej poznał p. Floryan, że powoli, opieszałym krokiem wchodzący Micio, nic mu dobrego nie miał zwiastować.
— Cóż przynosisz? — spytał Floryan.
— No, nic dobrego — rzekł Lada. — Wczoraj nie chciałem was martwić przedwcześnie, dziś wracam od prezesa policyi.
Małdrzyk spojrzał nań bledniejąc.
— Jest bez przyczyny, niezrozumiały rozkaz, wyjazdu w przeciągu trzech dni najdalej. Napróżno starałem się prosić. Wysłałem telegram w imieniu pańskiem do ministra.
Floryan zwrócił się ku oknu niemy, może ażeby ukryć łzę jaką, czując ją napływającą do oka. Przeszedł się wolnym krokiem po pokoju.
Odwaga i energia opuściły go, łamał ręce.
— Co począć? — wyjąknął.
— Siadaj pan — rzekł Micio przestraszony bladością Małdrzyka — wcale tak zrozpaczonem położenie to nie jest. Ja lepiej znając stosunki miejscowe, odrazu w Paryżu chciałem państwo namówić do Galicyi.
Floryanowi, któremu niewiele było potrzeba aby wyobraźni cugle puścił i pociechą jak najpłochszą uspokoił się, oczy pojaśniały.
— Tak, masz słuszność! Klesz ten poczciwy marzyciel nas tu niepotrzebnie posłał. Ja także miałem złe przeczucia. Ludzie zimni, władze najnieprzyjaźniejsze. Tak! nic nie pozostaje tylko Galicya!
I uściskał Micia.
— Ale ta nieszczęsna dzierżawa — zawołał. — Zbyt zaufaliśmy temu, że nam tu czas jakiś dano się zatrzymać. Ostatnie pieniądze wydałem na nią. Ten gbur młynarz o zwolnieniu mnie, o zwrocie pieniędzy słuchać nie zechce. Tyle wydatków, tyle rzeczy kupionych.
— Czekaj pan — odparł Micio — naprzód, mam jeszcze choć słabiutką nadzieję na odpowiedzi ministra, gdy ta wypadnie niepomyślną, jadę na grunt, i znajdę, choćby ze stratą, kogoś co dzierżawę tę weźmie na siebie.
— A! jesteś dobrym, jak anioł! Ja bo straciłem głowę! — słabym głosem rzekł Małdrzyk, i widząc wchodzącą Monię, bladą i pomięszaną, dał znak Ladzie, aby nic nie mówił. Dziewczę zrozumiało to nagłe milczenie.
— Ja wiem wszystko, kochany tatku — rzekło cicho, całując go w czoło. — Nie trać męztwa... tułactwo jest — tułactwem, powinniśmy byli być przygotowanemi na to.
I z półuśmieszkiem zwróciła się do Micia.
— Więc, dokąd? do Galicyi? — spytała. — A potem? Cóż? Patrzałam na karcie. Bukowina? Rumunia? Serbia? Turcya?
Małdrzyk trzymał ją za rękę, patrzał na tę męczennicę taką spokojną i zrezygnowaną i łzy, już teraz nie ukrywane, płynęły mu po twarzy.
— O! tak źle nie będzie — odparł Micio, siląc się na nienaturalną wesołość — zobaczy pani.
— A pan? — spytało dziewczę — długo nam towarzyszyć będziesz?
Lada na jej pytające spojrzenie już chciał odpowiedzieć: chociażby do grobu — ale wstrzymał się i rzekł:
— Dopóki mi państwo służyć sobie pozwolicie.
Wśród tej smutnej rozmowy, z której już Floryan obyczajem swym, usiłował się na jaśniejsze wydobyć horyzonty — przyniesiono telegram.
W krótkich słowach, odpowiadał p. Schleinitz, że rozporządzenie zmienionem być nie mogło. Przyjęto odmowę tę, jako rzecz spodziewaną, prawie obojętnie. Lada już się gotował do podróży, prosząc aby nie czekając na niego wybierano się w drogę. Obiecywał choćby w ostatniej chwili stawić się dla towarzyszenia im na Wrocław do Krakowa.
Małdrzyk po pierwszym ciosie, który go silnie raził, zwolna odzyskiwał jakąś nadzieję, i już ją powiększał a barwił aby nie być zmuszonym łamać się z przeciwnościami, którym nie mógł sprostać.
Lasocka zalewała się łzami i chodziła jak bezprzytomna, a Monia musiała ją utulić, choć sama mało sił czuła w sobie.
Na taki stan rozprężenia nazajutrz przybyła Szląska, nie umiejąc go zrozumieć zrazu. Obawiano się jej prawdę powiedzieć. Widziała z twarzy iż coś bolesnego, już i tak przykre pogorszyło położenie. Gdy Małdrzyk cicho jej się wyspowiadał z tego co zaszło, z początku drżeć zaczęła i mało nie upadła zemdlona. Pomyślawszy krótko wybiegła pędem na miasto.
Można się było dorozumieć, że biedna babina do naturalnych swych uda się opiekunów, duchowieństwa, siostrzyczek i pobożnych pań, mających tu znaczenie i wziętość. Znanej ze swej gorliwości staruszce we wszystkich tych domach drzwi stały otworem. Przez cały ten dzień niepokazała się już wcale, a nazajutrz też nie było jej do południa.
Przywlokła się wreszcie zmęczona, spłakana, bezsilna i tak już wyczerpana bieganiem, że kij w rękę wziąść musiała. A że kupić sobie laski nie mogła, jednego grosza żałując na nią, wzięła gdzieś prosty kołka kawałek, na którym się podpierała, i postawiła go przededrzwiami, bo do pokoju wnijść nie mógł. Dostała też ze zmęczenia zadyszki, która jej ledwie mówić dawała.
Małdrzyk, oprócz litości nad sobą, widząc w tej boleści staruszki trwogę o grosz tak nierozważnie powierzony, zapewnił ją pocichu iż da rewers formalny, i zapewnił że święty ten dług zwrócony jej zostanie.
Szląska nie mówiła nic, była pogrążona w sobie, szukała Moni, którą jej odbierano, aby jeszcze na nią popatrzeć.
Ta miłość dla niej — musiała wywołać wzajemną — dziewczę nie wiedząc o ofierze uczynionej, serdecznie się do biedaczki przywiązało, i gdyby było miało czem — podzieliłoby się z tą, którą za żebraczkę uważało.
Opuściwszy dnia tego nieszpory, Szląska do późna w kątku siedziała u Małdrzyka, patrząc na Monię. Nie odzywała się, nie przeszkadzała nikomu, wyprosiła sobie tylko aby jej nie wypędzano.
Lasocka wylawszy wszystkie łzy jakie miała, zajęła się teraz pakowaniem, aby Moni oszczędzić pracy, której ona dla kaszlu prawie się jąć nie mogła.
Małdrzyk chodził, rachował, marzył i już wyobraźnia mu malowała osiedlenie się gdzieś w Galicyi, które musiało być daleko łatwiejszem i przyjemniejszem.
Słomiński, który nadszedł i przestraszony drżał o siebie aby go ten sam los co Małdrzyka nie spotkał, miał w zapasie kilka przykładów nader szczęśliwego osiedlenia się w Galicyi. On sam się tam nawet wybierał. P. Floryan otrzymawszy to potwierdzenie swych marzeń, najmocniej był przekonanym, że teraz wszystko musiało pójść łatwo dobrze i — nawet świetnie. Znał i przypominał sobie kilku współobywateli, których familijne stosunki wyniosły na Podole galicyjskie — byli to przecież ludzie co ze sobą stare braterstwa tradycye wywieźli, i zachować je musieli. Zwolna powracała otucha.
Dnia tego oczekiwano napróżno Micia, nie było ani jego ani od niego wiadomości. Ostatni dzień się przybliżał, a odźwierny Bazaru pocichu szeptał, że zaglądały tu jakieś figury, dopytujące o Małdrzyków, których przesuwanie pod oknami nic dobrego nie wróżyło.
Tłumoki były popakowane dawno, Monia ciągle wyglądała oknem, Floryan nie odchodził od niego. Niepokój rosnął. Żeby był choć dał znać co go opóźniło.
Stara Szląska cicho szeptała po francuzku. Dobra nowina kiedy nowin nie ma.
Siadano do stołu, gdy Micio wszedł do pokoju.
Małdrzyk jak w tęczę patrzył na niego, serce mu biło.
— Zrobiłeś co? — spytał.
— O ile zrobić się dało — rzekł Lada dobywając paczkę pruskich papierków i kładąc ją na stole przed Małdrzykiem, który rękami drżącemi liczyć je zaczął i nie mógł przeliczyć, bo mu się w zamglonych oczach ćmiło.
Musiałem ustąpić, strata była nieuchronna — dodał Lada — ale i tak szczęście jeszcze iż od dzierżawy wolni jesteśmy. Gemba nie chciał się zgodzić na przekaz innemu, bo w kontrakcie punktu o odstępstwie nie było. Lecz — rzecz skończona.
Floryan po raz trzeci obliczając papierki, postrzegł dopiero, że strata niemal piątą część wyłożonych pieniędzy wynosiła. Spodziewał się znaczniejszej, odetchnął. Rękę Miciowi wyciągnął, Monia mu wzrokiem podziękowała.
Teraz mogli jechać, ale Lada miał jeszcze znajomych, których pożegnać potrzebował, a na to ledwie czas do wieczora starczył. Uradzono więc do rana nazajutrz pozostać, znajdując że to nie było przekroczeniem terminu.
Ostatni ten dzień upłynął w jakiemś smutnem milczeniu i zadumie. Lasocka nie spuszczała z oka Moni, która chodziła, udawała wesołą, ale ciągle chustkę do ust przykładała, a lękając się aby krwawe na niej ślady kaszlu nie strwożyły ojca i piastunki, wymykała się je zapierać w swoim pokoju.
Bladość jej i nagłe wychudzenie twarzy tak były naturalnem następstwem wrażeń jakich doznała, że innych przyczyn szukać nikt nie myślał.
Szląska i Słomiński dosiadywali przy Małdrzykach.
Rozmowa teraz toczyła się tylko o kraju obiecanym. o Galicyi, o której p. Stanisław po mieście wiadomości zebrał sporo, a z nich tylko tych Małdrzykowi udzielał, które go dobrą nadzieją natchnąć mogły.
Cudowne opowiadano rzeczy, o gościnnem przyjmowaniu po domach, o przytułku jaki tam znaleźli mnodzy nieszczęśliwi, których sobie niemal z rąk wyrywano. Ziemia była w porównaniu do pruskich posiadłości, mlekiem i miodem płynąca, żyzna, bogata i gościnna, jak owe stare słowiańskie, o których Helmold pisał, że u nich zbrodnią i wstydem było, nie ugościć choćby nieprzyjaciela.
Słomiński przywodził nawet osobistości wydatne, które się wsławiły szczodrobliwością swoją, a władze miały nadzwyczaj być sympatycznie usposobione dla tułaczów.
Małdrzyk święcie wierzył, że tak być musiało. Cieszył się też iż obaczy starą stolicę, Kraków, a może — gdyby się powiodło, zbliży się ku miejscom dawnego swojego pobytu — ku Lasocinowi!
Siedziano tak do późnego wieczora. Szląska wstała gdy już dobrze zmierzchło i łkając poczęła się żegnać, i żegnać w najściślejszym znaczeniu tego wyrazu krzyżem świętym na drogę „szczęśliwości“ wedle słów modlitwy błogosławiąc swą Monię, ojca jej, Lasockę.
Krzyżyk jeszcze jakiś otarty o obraz cudowny zawiesiła dziewczęciu na szyi, a w końcu gdy się na łkanie coraz bardziej zbierało, kij swój u drzwi porwawszy, uciekła.
Słomiński napierał się służyć, wyręczać i bawił aż do bram zamknięcia. P. Mieczysław też nadbiegł zdyszany i wielce poruszony pożegnaniami.
Nie mówił o tem że się spotkał z p. Ksawerym, który z przekąsem i prawdziwą satysfakcyą wewnętrzną rozpowiadał już o wypędzeniu Małdrzyków, otwarcie Panu Bogu dziękując, że go od nich uwalniał.
Spadał mu wielki ciężar z głowy, gdyż zawsze się lękał być zmuszonym do jakiejś ofiary.
W mieście o wypadku tym sądzono, jak się wyraził ktoś „objektywnie“, ludzie rozsądni wchodzili w położenie prezesa i mieli go za zupełnie wytłómaczonego. Trzeba się tylko było postawić na jego „punkcie widzenia“ — „jego momencie psychologicznym“.
Najlepsi okazywali to zimne współczucie, jakie się budzi w stojących na lądzie, gdy burza okrętem rzuca i pochłania go.
Były to dla nich nieuniknione następstwa całego szeregu wypadków, całego, po niemiecku mówiąc „procesu naszej niedoli“. Litość tak filozoficznym wyrażająca się językiem, tak poważna, tak zawsze rozumnie „objektywna“ — spokojnem darzyła sumieniem.
Niepoprawny Micio — uległ tego wieczora pokusie, której się nie oparł nigdy, grał trochę w karty — i wygrał, co mu było małą pociechą i pożądanym posiłkiem przed podróżą.
Nazajutrz cicho jeszcze było w miasteczku i ledwie gdzie wóz chłopski turkotał od przedmieść, gdy p. Floryan z Monią a Lasocka z p. Mieczysławem, w opakowanych tłumokami dorożkach wyruszyli z Bazaru do kolei, spiesząc na ranny pociąg, który na Wrocław miał ich wieźć do Krakowa.
Monia modliła się pocichu, niegościnne opuszczając progi.
Na kolei — czekał Słomiński i stara Szląska, która się tu o kiju do dnia z zapłakanemi oczyma przywlokła. Niedola czasem czyni okrutnym człowieka, ale często serce mu otwiera które szczęście zamyka i niedostępnem czyni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.