Na tułactwie/Tom trzeci/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po wyjściu staruszki, która im swą pomoc obiecywała, Małdrzyk uśmiechnął się gorzko, myśląc na co zszedł i jakich mu los dawał opiekunów.
Nadszedł wkrótce Słomiński, któremu szydersko nieco p. Floryan opowiedział o znajomości ze Szląską i dawnym jej z domem stosunku. Pan Stanisław, który miał dar zapamiętywania kogo tylko zobaczył, i rozpytywania o każdego, zaraz sobie staruszkę przypomniał.
— Ale tu ją całe miasto zna, tę starą francuzkę — rzekł — bo ją tu francuzką zowią, toć dewotka pierwsza i jest w odorze świątobliwości! Całe dnie siaduje, klęczy i jęczy po kościołach, a spowiada się dwa razy na tydzień. Ale ba! — dodał — to protektorka lepsza niż jaki wielmożny pan, nie mówiąc o tem iż ma i drugą reputacyę, że — znaczne posiada kapitały!
Wybuchnął śmiechem Floryan.
— Co pleciesz, ona ma pozór żebraczki!
— Tak, ale skąpa nadzwyczajnie, i ludzie co ją zbliska znają, twierdzą, że się kryje z tem, ale znaczne ma pieniądze! Wszystko to pójdzie na kościoły!
Trzeciego dnia zjawiła się znowu Szląska, aby popatrzeć na Monię, ale o skutku swych zabiegów u duchowieństwa nie powiedziała nic. Była trochę smutniejszą.
Micio biegał jak zawsze, i powracał z niczem. Czasami po dwa dni go nie było, gdyż za interesami jeździł do Kościana, do Środy, do Gniezna i wszędzie lub kogoś nie zastał, albo przybywał zapóźno, lub czekać mu kazano.
I on też posmutniał znacznie. Z wielkich nadziel powoli przyszedł do zwątpienia i szukał wyjścia, którego znaleść nie mógł.
Chociaż dosyć w siebie wierzył, przychodziło mu już na myśl, wezwać w pomoc Klesza — lecz jednym więcej emigrantem przybywającym — było to nowy popłoch obudzić.
Wiedzieli wszyscy o Małdrzyku z córką — dowiedział się w końcu i p. Ksawery, który się przybycia tych powinowatych niezmiernie przestraszył. Uciekł na wieś, ale i tu spokoju nie miał, groźba jakiejś przyczepki wisiała nad nim jak miecz Damoklesa.
— Nie może być aby się do mnie nie zgłosili, przyjechali tu z tem, to więcej jak pewna. Kombinują tylko i obrachowują jak mnie nacisnąć, aby ze mnie co wycisnęli. Tylko co ich nie widać.
Małdrzyk zaś o zgłoszeniu się do znanego z nieuczynności i skąpstwa p. Ksawerego, ani myślał, Micio także.
Im się to więcej przedłużało, tem nieszczęśliwy skąpiec niespokojniejszym był.
— Ale czegóż oni tu siedzą? co oni tu wysiedzą — mówił sobie. — W tem coś jest: obławę robią na mnie, aby zapolować na pewno.
Nie mogąc uciec, niepokojąc się, gorączkując, p. Ksawery wpadł na myśl oryginalną. Postanowił mniemanemu niebezpieczeństwu sam pierwszy stawić czoło, mając je za nieuniknione. Pojechał napowrót do Poznania. Wahał się, myślał — w ostatku jednego dnia wpadł do Bazaru, zapytał o Małdrzyka, kazał mu się oznajmić i wszedł sapiąc, nadęty, zachmurzony do niego.
Niezmiernie zdziwiony, i uradowany razem, bo inaczej sobie to przybycie tłómaczył Małdrzyk, z twarzą rozpromienioną wyszedł naprzeciw gościa.
P. Ksawery przywitał się zimno i zdaleka.
— Słysząc tu o panu — rzekł — ponieważ dalekie powinowactwo nasze rodziny niegdyś łączyło, miałem sobie za obowiązek przyjść się bliżej dowiedzieć, co tu pana sprowadziło?
Pytanie rzucone zimno, ostudziło Małdrzyka, który spokojnie całą swą historyę wygnania opowiedział.
Niedowierzająco jej słuchał p. Ksawery.
— Ubolewam nad tem, że ktoś panu niefortunnie Księztwo doradził — rzekł chłodno. — My tu wszyscy podminowani przez niemców, zrujnowani, z dnia na dzień żyjący, dyszymy ledwie. Bieda nieopisana! Choćby kto chciał być pomocą, nie może. Ziemia niby jest, ale cóż z tej ziemi. Ciąży na niej landszafta, potem dług banku jakiego, wreszcie prywatne dłużki, a lichwiarskie na ostatku. Zapłaciwszy procenta, jeśli zostanie chleba kawalątko — Bogu dziękować. Majątki jak dojrzałe gruszki spadają w ręce niemieckie.
Tak! tak, pan się dziwisz może, ale to święta prawda.
— Jabym chciał małą jaką dostać dzierżawkę — rzekł Florek — bylem przeżył, aż się zmienią okoliczności.
P. Ksawery się roześmiał.
— Pan sądzisz, że się zmienią kiedy okoliczności? No, a na tę małą dzierżawkę, ile pan masz kapitału do dyspozycyi?
Małdrzyk zarumienił się mocno, zająknął i nie odpowiedział.
P. Ksawery spojrzał nań złośliwie.
— Szkoda tu czas tracić — dodał — jabym radził jakoś... gdzieindziej... obrócić się. Tu nie ma co robić! Słowo daję.
Nastąpiło złowrogie milczenie. Przybyły, heroicznie tak zwalczywszy stracha, widząc że Małdrzyk nie wyglądał na suplikanta i wcale napastniczej nie miał miny, doświadczył uczucia jakiegoś jemu samemu niezrozumiałego. Uczuł się śmiesznym i okrutnym. Wstyd mu było. Chciałby był niewielkim kosztem naprawić sobie opinię człowieka, który w nim wzbudził pewne — politowanie. Westchnął parę razy.
Przez myśl mu przeszło — dać z lichem coś odczepnego!
Cyfra tej ofiary przedstawiła się naprzód dosyć przyzwoita i pokaźna. W mgnieniu oka zmalała o jedną trzecią, za chwilę zmniejszyła się do połowy. Zawahał się i zadumał.
Było to — jakby wyrzuconem za okno.
— Może się obejść i bez tego — powiedział «obie. — Zkąd znowu napada cię taka czułość?
Gdy tak rozmyślał jeszcze, niewiedząca o gościu nieznanym, weszła Monia. Postać ta wdzięczna, smutna, która każde oko pociągała ku sobie, zrobiła i na nim wrażenie.
Pomimo ubogiego stroju wyglądała tak pańsko, tak poważnie, iż p. Ksawery przy niej małym się uczuł.
— Moja córka — odezwał się Małdrzyk, i nazwisko p. Ksawerego dodał pocichu.
Przy córce niesposób było już upokarzać Małdrzyka jakąś ofiarą; tym sposobem gość się rozgrzeszył zupełnie, zabawił krótko i spiesznie się pożegnał, nie obiecując powrotu. Odetchnął w bramie.
— O włos nie popełniłem głupstwa — rzekł w duchu. — Panu Bogu dziękuję, żem się nie uniósł. Na nicby się to nie zdało a kilkaset talarów, jak w błoto.
Szląska przyszła raz jeszcze. Zdawało się iż duchowieństwo musiało w Paryżu zasięgać wiadomości o Małdrzyku, i że tam jego ortodoksya i pobożność w wątpliwość były podane. Chłodno więc usunięto się od pośredniczenia w tej sprawie.
Pocichu Szląska namawiała Lasockę, aby Małdrzyka zaprowadziła do kościoła i skłoniła do zamanifestowania swej gorliwości religijnej. Lasocka podjąć się tego nie mogła. Małdrzyk miał w duszy wszczepioną w rodzicielskim domu i wychowaniem wiarę, nie wyrzekł się jej, lecz życiem zobojętniał. Nawet córka, która była pobożną i szukała w tem pociechy, nie umiała go skłonić do jawniejszego i częstszego nabożeństwa. Modlił się pocichu — zdawało mu się świętokradztwem uczuciem takiem frymarczyć i z niem się popisywać.
Szląska już nic nie obiecywała, milczała, przypatrywała się Moni, pieściła ją, obiecywała się modlić, uczyła ją najskuteczniejszego nabożeństwa i odchodziła zapłakana.
Zwracała się często do Lasockiej niespokojnie dopytując ją, czy się co nie znalazło, czy nie mieli jakich widoków. W staruszce jakby ciężka jakaś walka się odbywała, tak gorączkowo rzucała pytania, wpadała w zamysły.
— Moja dobra pani — rzekła jej raz wreszcie Lasocka, my tu podobno w mieście siedzimy napróżno, a ta biedna Monia coraz gorzej po nocach kaszle, bo jej powietrze miejskie nie potemu.
P. Mieczysław szuka, szuka dzierżawy. Znalazłaby się ona może, ale zkąd na nią wziąść pieniędzy. Nie pożyczy nikt. Bóg jeden wie co z tego będzie, ja im jestem ciężarem, powróciłabym do kraju, choć mi się rozstać z dzieckiem śmierci równa, ale jakże ją tu zostawić?
Płakały obie.
Jednego dnia rozkaszlała się Monia przy staruszce, która zapłakana wybiegła. Nazajutrz rano, gdy kobiety były w kościele, niespodzianie wsunęła się do Małdrzyka stara Szląska, oglądając dokoła bardzo niespokojnie.
Przydreptała do niego i pochwyciła za ręce.
— Mój panie — zawołała gorączkowo, wlepiając w niego oczy czerwone — przysiąż mi, że mnie nie zdradzisz! bo byś mnie zgubił! Przysiąż!
Małdrzyk posądził ją zrazu że dostała obłąkania.
— Co? jak? — począł pytać.
— Przysiąż, że mnie nie zdradzisz — powtarzała staruszka.
Naglony tak, Floryan w końcu najuroczyściej jej to przyrzekł.
Obejrzała się raz jeszcze Szląska, i pośpiesznie rękami drżącemi zaczęła coś z worka dobywać. Wypadły z niego na ziemię naprzód podarta książka, różaniec, pończocha, brudna chustka od nosa, naostatek wyrwała paczkę zgniecioną i zszarzaną, konwulsyjnym ruchem wciskając ją w rękę Małdrzykowi.
— Na, masz! tysiąc talarów... Nie moje, czyjeś... pożyczam na dzierżawę, żeby prędzej to dziecko na wieś wywieść. Oddasz mi z piątym, nie chcę więcej jak pięć procentu, ale mnie nie zdradź, bo stracę przytułek i chleb. Nie moje, kościelne... z ołtarza...
I palce położyła na ustach.
Małdrzyk się opierał z przyjęciem, zmuszała go aby coprędzej schował.
— Nieinaczej jak na dzierżawę, aby dziecko na wieś wywieść. Kaszle, okropnie kaszle. A nie zdradź mnie — bo zgubisz.
Wysiliwszy się na tę przemowę, Szląska padła na najbliższe krzesło i oddychała ciężko. Floryan stał i uradowany i niepewny czy mu się godziło przyjąć tę ofiarę. Ale gdy jeszcze rozmyślał, Monia z Lasocką nadeszły, a staruszka wstała do swej dziewczynki, aby się nią nacieszyć.
— Żywy, żywiuteńki obraz matki! — powtarzała.
Zabrała potem prędko swój worek leżący na ziemi, zagadała coś o nowennie, potajemnie dała znak Małdrzykowi aby milczał i wysunęła się z Bazaru, spiesząc na sumę, na którą dzwony wołały.
Długo nie mógł Małdrzyk przyjść do siebie.
Wieczorem nadszedł Micio. Jak zwykle zajął się Monią, której przyniósł bukiet i cukierki, starał się okazać wesołym, o skutku swych starań unikał wspomnienia.
— Słuchaj, panie Mieczysławie — po odejściu córki odezwał się Małdrzyk — nie pytaj mnie zkąd i jak dostałem trochę pieniędzy, dałem słowo że wierzyciela mojego nie zdradzę. Szukaj mi co rychlej malutkiej, jak najmniejszej dzierżawy, lada jakiego gruntu kawałka z domkiem i drzewami, gdzieby mi Monia odżyć mogła.
Lada stał zdziwiony.
— Dużo pan masz? — spytał.
— Mało — rzekł Małdrzyk — pożyczono mi tysiąc talarów.
Skrzywił się Micio.
— Nie ma za co rąk zaczepić — rzekł.
— Najmij ogród pod miastem, byle najlichsze gospodarstwo — żywo odezwał się Małdrzyk. — I jabym może odżył pracą, i Monia przestałaby kaszleć.
— Postaram się zrobić co można — rzekł zasmucony Lada, widząc że sam nic dla Małdrzyka zrobić nie mógł. — Jutro pojadę w okolicę Środy, dowiem się, znajdę co może.
W głowie mu się nie mieściło zkąd te pieniądze pochodzić mogły. Małdrzyk prawie nie wychodził z domu, a odwiedziny Ksawerego wiedział na czem się one skończyły.
Skutkiem tego niespodzianego daru, gdyż inaczej nazwać go nie było można, ofiary tem większej że ją serce nad nałogiem skąpstwa zdobyło, Małdrzyk odżył. Wyobraźnia żywa malowała mu już nadzwyczajne owoce jego pracy, sielankowe życie w chatce, przyszłość jakąś spokojną, cichą, ozłoconą — a poza nią nadzieję — ocknienia się sumienia w Kosuckich.
Monia poznała zaraz przy obiedzie humor ojca zmieniony. Uśmiech miał na ustach, stał się czulszym, przebąkiwał coś o prędkiem wyniesieniu na wieś.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.