Na tułactwie/Tom trzeci/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Micio, którego powierzchowność i paryzka elegancya, nie dawała w nim podejrzywać człowieka potrzebującego jakiejkolwiek pomocy — mile był przez wszystkich witany. Miał też tyle taktu iż na początek nie wyrwał się z niczem, grunt badał, kroku fałszywego zrobić nie chciał.
Jak to się nieraz w życiu zdarza, niby przypadkiem, choć nic przypadkowem nie jest — u Kurnatowskiego zastał Lada wchodząc przy stoliczku, znajomego sobie majętnego bardzo, przynajmniej na oko, hrabiego Feliksa, posiadacza dotychczas dwudziestu kilku tysięcy morgów ziemi, i przy nim owego p. Ksawerego, o którym słyszeliśmy jako o dalekim krewnym Małdrzyka.
P. Ksawery otyły, ciężki, brzydki z twarzy, rysów pospolitych, oczu maleńkich, ale zdrów i silny człowiek już lat mający do sześćdziesięciu, jadł dla towarzystwa przy tym stoliku co hrabia, ale pożywiał się skromnie, bo był oszczędny, nie naśladując hrabiego Feliksa, który sobie nie żałował.
Dowodził właśnie p. Ksaweremu, że żołądek jest — gospodarzem, i że należy go dobrze zaopatrywać, aby reszta gospodarstwa nie szwankowała. P. Ksawery małomówny, mruczał i prychał, lecz namówić się nie dawał. Jadł proste potrawy, ale takie które najprędzej nasycić mogły.
Hrabia Feliks, znajomy dobrze Miciowi, bo u niego wziął był dwie beczki St. Julien, powitał go wesołem:
— Jak się masz! Bodaj cię z winem twojem! Kwaśnieje!
— A któż temu winien — roześmiał się Micio — wino było tanie i na konserwę nieobrachowane, trzeba je było pić prędzej, lub zapłacić drożej, aby stać mogło.
Ruszył ramionami hrabia.
— Siadaj przy nas — rzekł — weselej nam będzie. Jedziesz z Paryża?
— Tak jest.
— Cóż tam słychać?
— Nic. Teresa śpiewa. Cesarzowa się stroi. Cesarz pali cygarety. Haussmann Paryż z kretesem przebudowuje.
P. Ksawery posłyszawszy o Paryżu, podniósł głowę i wpatrzył się w mówiącego. Jąkał się i wymowę miał bełkotliwą.
— A! pan z Paryża? z Paryża? — rzekł chrapliwie.
Tymczasem hrabia rozpytywał ciągle o fraszki, a Ksawery dojadając skrzętnie co miał przed sobą, zdawał się namyślać. Wtrącił znowu pytanie:
— Musi tam być dużo naszych bosonogich włóczęgów?
Micio nie zrozumiał.
— Poszły ich znowu na tułactwo całe roje.
Hrabia niechętnie, o tem mówił i słuchał, chciał zwrócić na co innego, ale p. Ksawery nie dał.
— Co się mnie trafiło, to nie do wiary — mówił jąkając się. — Nigdym nie słyszał i nie widział żadnego Małdrzyka w życiu. Aż tu jednego białego poranku, odbieram list, że imćpan Małdrzyk, bliski mój krewny — tak, tak — bliski krewny, na bruku paryzkim z córką, pomocy potrzebuje, żebym zaraz, w imię patryotyzmu!... dał co najmniej jaki folwark, aby znowu miał co tracić. Nie zabawne to? jak Boga kocham!
I p. Ksawery śmiać się począł aż zakrztusił. Lada słuchając zbladł, zadrżał, języka w ustach zapomniał — osłupiał. Potrzeba było aby tu w progu takie go nielitościwe powitało szyderstwo. Już mu się chciało ostro odciąć i stanąć w obronie ojca Moni, gdy p. Ksawery, widząc że powieść jego hrabiego nie zabawiła, a drugiemu słuchaczowi była jakby niezrozumiałą, przerwał ją wołając na służącego o — piwo.
— Mówcie sobie acaństwo co chcecie, a ja, nad te wszystkie wasze fałszowane kwasy francuzkie, poczciwe grodziskie piwo wolę. Jak Boga kocham.
Nie mogąc się ująć za Małdrzyka, Micio ujął się choć za wina, dowodząc że z Francyi wprost sprowadzane były jak łza czyste i zdrowe.
— Ale! ale! — wykrztusił p. Ksawery sącząc piwo. — Pijże je zdrów sam, mości panie.
Dokończywszy kufla, gość, który zwykł był po obiedzie zawsze drzemać dla konkokcyi, wstał i milcząc towarzystwo pożegnał.
Micio sam pozostał z hrabią.
— Nie chciałem — odezwał się — wchodzić w spór z tym panem, ale Małdrzyka tego, o którym wspomniał — znam. Jestto człowiek najlepszego wychowania, wcale nie awanturnik, pokrzywdzony przez familię, zasługujący na współczucie.
Hrabia zaczął w zębach wykałać piórkiem i patrzyć w okno, jakby go ta rzecz wcale nieobchodziła. Milczał.
— Mocno mnie to dotknęło co powiedział p. Ksawery, bo ja właśnie — mówił dalej Micio — byłem tego zdania i namówiłem Małdrzyka aby w Księztwie szukał... spokojnego przytułku; dopókiby się stan rzeczy nie odmienił.
— A toś waćpan bardzo nieoględnie postąpił — rzekł hrabia zwolna — bo tu u nas, o przytułek ciężko... Myśmy wszyscy pod brzemieniem podatków napół porujnowani. Na ostatku przyznam się acindziejowi, że choć go z najlepszej strony poznałeś, tego — jak że się zowie?
— Małdrzyk.
— Co za nazwisko! — uśmiechnął się hrabia. Więc Mądrzyka czy jak tam... ale — przeszłości jego nie wiesz. Rewolucyonista, radykał! Tu u nas dla tych ichmościów miejsca nie ma.
— Uchowaj Boże — podchwycił żywo Lada — człowiek w świecie najspokojniejszy, opinij zachowawczych.
— Znamy to, znamy — przerwał hrabia. — Już dosyć że musiał się z kraju wynosić, to nie bez kozery. Tacy ludzie nam tu wnoszą liberalizm głupi i bezwyznaniowość.
Lada się roześmiał.
— Człowiek sam religijny, córka pobożna.
Po krótkiem milczeniu, hrabia dorzucił.
— Mogę ci dać dobrą radę, bo choć mi przysłałeś wino kwaśne, dobrze ci życzę. Nie wdawaj się w protegowanie emigrantów. To ci zaszkodzi.
— Panie hrabio, to są najzacniejsi...
— Wiem, wiem, wszyscy są i zacni i współczucia godni — przerwał hrabia — lecz, mój drogi panie Mieczysławie, jest ich tylu, kraj nasz tak ubogi.
Hrabia przerwał sobie nagle i zawołał na kelnera o butelkę szampana. Lada nie nalegając zamilkł, myśląc że nie wszyscy będą tak usposobieni jak hrabia.
Tymczasem ten i ów ze znajomych, wchodził, witał się, siadał, rozpytywał o Paryż, opowiadał nowinki; kilku nałogowych graczów do kart usiadło. Mówiliśmy już że Micio de Lada niegdyś karyerę swą rozpoczął od zielonego stolika u księcia Józefa i księcia Marcellego w Dubnie. Namiętność do kart, przy których mu się zawsze szczęściło, nie wygada w nim i teraz. Nie mógł patrzeć na grających nie ulegając pokusie. I tym więc razem, zapomniawszy o Floryanie, co dziwniej, o Moni, o tem z czem się wybrał na miasto — naprzód stanął za grającymi, potem zakładać się zaczął, naostatek siadł sam do gry, jak zwykle, bardzo grubej. Był najpewniejszym i umiejętności swej, gdyż grał doskonale we wszystkie znane gry kartowe, i swojego szczęścia.
Przy kartach oczywiście o czem innem jak o nich mowy nie było, i gdy w Bazarze oczekiwano na powrót jego niecierpliwie, Lada zapalał się, grał, stawiał i — przegrywał.
Ponieważ zawsze mu się w końcu szczęściło, był więc uparty, powiększał stawki, lecz dnia tego fortuna chciała mu dać naukę, nie opatrzył się aż znaczniejszą część grosza, przeznaczonego na wypadek gwałtownej potrzeby dla Małdrzyka, puścił między ludzi.
Byłby może grał dalej, ale goście powoli wstawać i rozchodzić się zaczęli, musiał więc i on powracać ze spuszczoną głową i w bardzo złym humorze do p. Floryana.
Wieczór już był późny. Monia siedziała przy ojcu, który na łóżku odpoczywał, rozbierając w myśli co mu Słomiński opowiadał. Micio miał tyle mocy nad sobą, że w progu posłyszawszy głos Moni, nie chcąc ją martwić, przybrał wyraz twarzy przymuszenie wesoły, choć nim nikogo nie mógł oszukać.
Zobaczywszy go Małdrzyk wstał, niecierpliwy o rozpytanie się, jak mu się powiodło.
Micio kłamać był zmuszony. Powiadał, że widział tylko osoby, z któremi miał interesa, że wogóle w Poznaniu nikogo prawie nie było, że rozpatrzenie się potrzebowało czasu. Zakończył tem, że wszystko dobrze będzie. Nawzajem Floryan opowiedział mu smutnie o swem widzeniu się ze Słomińskim i o tem co od niego słyszał.
Ale — według Micia — wcale co innego był Słomiński a on, i — nie umiano się wziąść do rzeczy.
Monia słuchała ale więcej jeszcze badała twarz Micia, która wcale co innego mówiła niż usta. Była przekonaną, że źle sprawa stać musiała. Wierzyła w gorliwość Micia, sądziła że niedarmo cały dzień spędził za domem — i źle sobie wróżyła.
Małdrzyk też półgębkiem coś przebąknął o niewielkiej nadziei.
Lada przerwał mu zuchwale:
— Proszę siedzieć spokojnie, odpoczywać, i dać mi czas, a wszystko się zrobi. Słomińskiego i jemu podobnych słuchać nietrzeba.
Na tem się dnia tego skończyło. Rodzina Małdrzyków pozostała w Bazarze na owym zapowiedzianym odpoczynku, a Micio od rana puścił się znowu między ludzi.
Miał teraz więcej jedno zadanie — żeby się odegrać, bo nie mógł sobie darować, że grosz tak potrzebny, w chwili, gdy zaciągnął pewne obowiązki względem rodziny, którą się opiekował — tak lekkomyślnie stracił.
Monia powróciwszy wieczorem do Lasockiej, chodziła długo zadumana. Lasocka nie spuszczała jej z oka, gdyż od pobytu w Paryżu, a bardziej od pierwszego wyjazdu z kraju, stan zdrowia Moni, zawsze delikatnej, coraz się pogorszał.
Miała suchy kaszelek i bladość jej dawna zaczynała się krasić rumieńcem na policzkach, który nie był zdrowia oznaką. Stara piastunka nie trwożyła tem nikogo, ale sama zlękła się bardzo. Monia się wcale nie skarżyła. Tego dnia po długiem milczeniu, dziewczę zamyślone klękło do modlitwy i przy niej rzewnie, pocichu się spłakało. Lasocka widziała to, lecz udała że nie postrzegła. Ona też, lepiej od wszystkich rozumiejąc położenie, walczyła z sobą, co ma począć. Czuła że tu była ciężarem, jedną więcej gębą do nakarmienia. Gdyby jej nie było żal opuścić Moni samej, z ojcem kaleką i nieporadnym, byłaby się wybrała do kraju nazad, do ubogich krewnych. Ale jakże tu to dziewczę niedoświadczone, chore, porzucić z p. Floryanem, który nic nie widział, a rady sobie i nikomu dać nie umiał?
Rachowała co życie kosztowało i jak prędko zapasy się wyczerpać musiały.
Zawsze być na cudzej łasce, na opiece? — niepodobna było.
Biedna Lasocka nawet przez sen wzdychała tak i jęczała z tej troski, że często Monię lekko śpiącą budziła.
Kazano im czekać, p. Mieczysław coś obiecywał — trzeba więc było cierpliwie i spokojnie, powierzywszy się opatrzności, wyczekiwać jakiegoś zmiłowania Bożego i ludzkiego.
Zrana obie kobiety szły codzień na Mszę do kościoła, wracały potem do domu, gdzie już p. Mieczysława nie było. Rzadko przychodził obiadować z niemi, najczęściej do późna krzątał się w mieście a powracając nie miał się czem pochwalić. Wmawiał nadzieję jakąś, którą sam z dniem każdym tracił. Monia to czuła. Nadrabiał fantazyą niezręcznie. Floryan nudził się, co i na stan zdrowia jego wpływało. Nie miał nikogo znajomego oprócz Słomińskiego, który przychodził z narzekaniami i całym zasobem najgorszych zawsze wiadomości.
Stan ten jakiegoś oczekiwania, bez przewidzianego końca, coraz stawał się nieznośniejszym. Małdrzyk zatopiony w sobie, z początku kaszlu i osłabienia córki nie spostrzegł, nareszcie zwrócił na to uwagę. Posłano do apteki po pastylki, ale te wcale nie pomagały. Monia jednak im bardziej kaszlała, tem to swoje zakatarzenie wiosenne, jak je nazywała, starała się najniezręezniej w żart obrócić. Lasocka pierwsza czuwając nad nią po nocach, spostrzegła gorączkę i poty. Obawiała się prosić doktora, ażeby nie nabawić trwogą. Szepnęła coś o tem Miciowi, lecz ten uspokoił ją, nie biorąc tego naseryo. Zdawało mu się nawet, że dziewczę lepiej wyglądało niż w Paryżu, oczy miało weselsze... i płeć świeższą.
Dni za dniami upływały. Lada biegał po mieście, grał z różnem szczęściem, część swej przegranej odzyskał, ale interesu Małdrzyka nie mógł nawet jawnie na stół wyprowadzić. Ile razy o tem przemówił, zamykano mu usta.
Większa część słuchać o tem wcale nie chciała. Jedni powiadali, że sam sobie był winien, drudzy, jak hrabia, że kraj był ubogi a czasy ciężkie, inni milczeniem zbywali i wynosili się.
Nieszczęśliwe te pokuszenia Micia, ten tylko miały skutek, że zwróciły uwagę na Małdrzyka 1 odpędziły od niego wszystkich. Jedni drugich przestrzegali, że taki a taki emigrant z Królestwa był w Bazarze. Krzywiono się, szeptano, ruszano ramionami. Wreszcie i od Lady zaczęli ludzie uciekać. W istocie położenie było rozpaczliwe. Micio, który zawsze był rozkochany w Moni, cały swój rozum, zręczność, wysilał na wymyślenie czegoś skutecznego... i głowę łamał napróżno.
Małej dzierżawy, nawet probostwa jakiego, wziąść nie było można bez zaliczki, bez kaucyi za inwentarz i grosza na pierwsze potrzeby.
Pomimo to gdy przychodził do Małdrzyka, pocieszał, łudził go sperandami wymyślonemi, mówił o dzierżawkach, których na świecie nie było — całował po rękach Monię i szeptał codzień.
— Niech się pani nie frasuje, wszystko dobrze będzie.
Tymczasem w Bazarze wydatki rosły, pieniądze się wyczerpywały.
Małdrzyk stał się posępnym i na zdrowiu także szwankować zaczął, Lasocka ledwie się już włóczyła.
Jednego ranka powracając z kościoła, obie milczące szły ku Bazarowi, gdy Lasocką uderzyła kobiecina niemłoda, zgarbiona, ubrana biednie, z ogromnym workiem włóczkowym, brudnym, na ręku, w kapeluszu straszliwie wyszarzanym, w bieliźnie zżółkłej — która mierząc krok swój z ich chodem, ciągle się im pilno przypatrywała.
Nie pierwszy to już raz ją spotykali w kościele i na ulicy, ale od dwóch dni dopiero babina śledzić się je zdawała i doprowadziła aż do Bazaru. W bramie już przysunęła się do Lasockiej, oczy, których powieki czerwono były obwiedzione, zwróciła ku niej błagająco i szepnęła:
— Moja mościa dobrodziejko... czy to córeczka pana Małdrzyka? Czy to może być? A! jaka podobna do matki.
Trzęsła się mówiąc to z poruszenia i chude jej ręce w podartych, starych nicianych rękawiczkach dygotały.
— Tak, to panna Monika Małdrzyk — odpowiedziała zdziwiona Lasocka.
Staruszka musiała być trochę głuchą, ale odpowiedź z ust przeczytała.
Łzy się jej z zaczerwienionych powiek toczyły, mówić nie mogła.
— A ojciec?
— Jest tu — rzekła krótko Lasocka.
Babina się zawahała.
— Mogłabym ja go zobaczyć?
Mówiąc to drżała, jakby zuchwalstwo własne ją przerażało.
Lasocka spojrzała na nią. Monia, która staruszkę wzięła za żebraczkę a dać jej co nie miała, pośpieszyła na górę do ojca.
— Ja, bo — odezwała się nieznajoma — ja miałam niegdyś to szczęście... o! mój Boże (tu płakać zaczęła znowu), być guwernantką przy matce tej małej.
P. Małdrzyk mnie nie zna, ale może słyszał o mnie. Nazywam się Szląska z domu Valorge. Ojciec mój był francuz.
Przerywanych tych zwierzeń słuchała Lasocka, zakłopotana tem, że ta ex-guwernantka, której powierzchowność taki niedostatek zdradzała, będzie potrzebować pomocy. Nie chciała Małdrzyka na przykrą narazić odmowę.
Staruszka jakby to odgadła, poczęła żywiej:
— Moja mościa dobrodziejko, ja, choć ubogo sobie chodzę, przez pokorę chrześciańską, ale ja nic nie potrzebuję. Mam chleba kawałeczek, dusze są miłosierne, duchowieństwo łaskawe; jabym tylko widzieć chciała p. Małdrzyka, no i poznać córkę mojej uczennicy. A! ja ją tak kochałam.
Weszły więc razem na górę, gdzie Monia już poprzedziła Lasocką i przy ojcu siedziała.
P. Szląska nie chciała wejść bez oznajmienia i pozwolenia, wyprzedziła ją więc Lasocka.
Małdrzyk, który przypominał sobie iż o niej słyszał od żony, jako o wielkiej dewotce a kobiecie bardzo dobrej i niesłychanie skąpej tylko, kazał ją prosić. Nie wyobrażał sobie jednak aby była takim straszliwej nędzy niemal obrazem, i cofnął się przestraszony trochę.
Szląska weszła płacząc, bełkocząc i powitawszy Małdrzyka, zwróciła się do Moni z czułością nadzwyczajną.
— Kochaneczko! pozwól mi choć popatrzeć na siebie, żywym jesteś obrazem matki. O! mój Boże! mój Boże.
Żebyś wiedziała jak ja ją kochałam!
Tu rozpoczęła się trochę utrudniona rozmowa, lecz staruszka tak się nią ożywiła, że nawet przytępiony słuch zdawała się odzyskiwać.
Małdrzyk wdzięcznym jej był za tę miłość dla jego nieboszczki, za okazane żywe zajęcie Monią — i, gdy Szląska, rozpytywać i badać go poczęła, opowiedział jej całą swą sprawę, całe dzieje od wyjazdu z kraju, aż do przybycia do Poznania i nadzieje, które pokładał na kraju, że tu znajdzie serca braterskie, zajęcie, przytułek.
Staruszka, która się zapewne nie spodziewała nic tak smutnego usłyszeć, zalała się łzami, załamała ręce. Po krótkiej chwili, poczęła rozpytywać jakie kroki uczyniono.
— Mój dobry panie — rzekła — wy tu bo bez duchownych, bez księży, nic nie zrobicie. Trzeba się do nich udać, to są prawdziwi kapłani, i ich tu ludzie słuchają.
Małdrzyk zamilkł.
— Jeżeli nie macie stosunków — rzekła babina — no, to ja będę się starała, bo na mnie są łaskawi.
Protekcya biednej kobieciny nie zdawała się wiele obiecującą, zmilczał p. Floryan dziękując ukłonem.
— Tu ludzie bardzo pobożni, szlachta gorliwa, poczciwa, a komu duchowni dobre dadzą świadectwo, ten znajdzie litościwe serca. Jabym też tu była zginęła, gdyby nie zacni księża — niech im Bóg to nagrodzi. A teraz, ot, jak ono jest to jest, to w klasztorze się pożywię u sióstr, to u duszyczek pobożnych i u mniszek mam celeczkę i tak się żyje a Boga chwali.
Znowu tedy zwróciła się do Moni, przypatrując jej a płacząc — i nierychło wyszła z Bazaru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.