Na tułactwie/Tom trzeci/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Station Posen!...
Ślicznym późnym już wieczorem wiosennym — dał się słyszeć wykrzyknik ten u drzwiczek wagonów, które się w niepoczesnym dworcu zatrzymały.
Pierwszy Micio de Lada wyskoczył na peron, zabierając torby i torebki, które rozkładał na ziemi. Wysiadła potem Lasocka, Monia, a towarzysz podał rękę podpierającemu się na lasce p. Floryanowi, który wzruszony, odezwał się cicho:
— Nareszcie, jesteśmy na swojej ziemi, między swojemi!
Toż samo uczucie biło w sercu Lasockiej i Moni.
Dziwili się tylko potroszę, dotąd w koło nie słysząc nic nad niemiecką mowę, głośną, a ledwie szepty urywkowe po polsku.
Mrok niewiele widzieć dozwalał. Zwolna wszyscy razem zaczęli wychodzić, przez natłok ludzi się przeciskając ku dorożkom, które na podróżnych oczekiwały.
Micio, znający Poznań potroszę, jeszcze nie był pewien czy ma wieźć do Bazaru, czy do Hotelu Francuzkiego. Floryan był za Bazarem, słyszał coś o nim, równie jak o Tellusie, którego wzniosły cel dawał mu wysokie wyobrażenie o poczuciu obowiązku zachowania ziemi w rękach polskich.
W świetle tych instytucyj i kraj się mu wydawał opromienionym.
Zamówiono powóz i wolnym krokiem rozpoczęła się podróż do miasta twierdzami otoczonego, przez więzienne jakby bramy, które smutne zrobiły wrażenie.
Ale tuż w drzewach zielonych śpiewały słowiki tak wesoło, jakby tam nigdy prusaków nie było. W Bazarze panował nareszcie język polski i kuchnia nasza kraj żywo przypominała.
Lasocka roześmiała się zobaczywszy kurczę pieczone na rożnie, za którem, równie jak za barszczem, tęskniła.
Floryan był w najświetnieszym humorze, zdawało mu się, że do portu bezpiecznego przypłynął, był wdzięcznym Miciowi że go tu dowiózł i myślał tylko, w której stronie Księztwa, jak najmniej zniemczonej, ma szukać dzierżawy.
Wieczór upłynął tak wesoło, jak już oddawna nie pamiętano. Lasocka, oprócz kurczęcia, znajdowała powietrze zupełnie innem, zdrowszem i posilniejszem.
Micio następującego dnia program oznaczył. Monia z Lasocką chciały go rozpocząć od nabożeństwa w katedrze, u grobu pierwszych królów; miał je tam poprowadzić Lada i pokazać pomnik Mickiewicza. Potem, ponieważ monumentów i starożytności niewiele już do widzenia pozostawało, kobiety miały odpoczywać, pilnować i zabawiać p. Floryana, a Micio puścić się na zwiady, na badanie gruntu, na przygotowanie jakiegoś działania, którego on sam dobrze określić nie umiał.
Znajomych miał tu dosyć, chciał się ich radzić, zwierzyć im, pomówić, obudzić współczucie dla wygnańca. Naturalnie rachował na Kurnatowskiego, u którego się zawsze najlepsze i jemu najpotrzebniejsze towarzystwo zbierało. Dalej, zdało mu się iż wszystko miało pójść samo z siebie, jak po maśle.
Pierwsza część tego programu, wędrówka do katedry, powiodła się zupełnie, chociaż ciepły deszczyk majowy, zmusił rozpiąć parasole. Ustał on potem i spojrzano na Mickiewicza.
Micio odprowadził kobiety do Bazaru, a sam, zapowiadając im że musi biegać za interesami, nie obiecał się powrotem aż wieczorem.
— Czegóż się pan masz tak spóźniać i papę samego zostawiać? — zapytała go trochę się marszcząc Monia.
— Pani moja — odparł żywo Lada — ja muszę szukać kogoś, rozpytywać się, słowem, właśnie dla p. Floryana pracować, aby się tu długo w mieście nie nudził. Wrócę jak tylko będę mógł.
— Dobrze, więc ja ojca zabawię i pana zastąpię — dodała Monia — ale bez was długo się nie obejdziemy.
Słówko to było nader pochlebnem dla Lady, ażeby za nie serdecznie rękawiczki panny Moni nie ucałował.
Pobiegł natychmiast, cały rozpromieniony chęcią służenia ojcu tej anielskiej istoty.
P. Floryan, cierpiący na nogę po znużeniu podróżą, ulokował się był przy oknie swojego pokoju wychodzącem na ulicę, siadł, na drugiem krzesełku wyciągnąwszy chorą nogę i — patrzał z żywem zajęciem. Chciał tu koniecznie coś swojego, kraj mu przypominającego zobaczyć. Fizyognomia ulicy i przechodniów zdumiała go — była niezrozumiałą. Od idących dołem dolatywały go tylko wyrazy niemieckie. Sługi nawet idące ku rynkowi z koszykami szwargotały. Kiedy niekiedy przesunęła się staroświecka kapota mieszczańska, do której żywiej uderzyło serce, pokazał się chłopek w sukmanie, wóz włościański, kobieta w krasnej chustce na głowie, niewstydząca się głośno mówić po polsku, zresztą, bezbarwną była ulica, a wojskowych wśród tłumu gęsto, w liczbie przemagającej.
Z narodowych wspomnień został tylko ubogi mieszczanin i niemniej biedny chłopek, przy których zawsze znamię pierwotne najdłużej się utrzymuje, przylega do nich i nie ściera. Inne klasy ludności, zdawały się chcieć ukrywać swe pochodzenie, nieledwie jako rzecz jakąś wstydliwą. Paletotowi i surdutowi ichmość, choć ich wąsate twarze zdradzały typ polski, głośno rozmawiali tylko po niemiecku lub po francuzku.
To co Floryan widział w ulicy, było w istocie uosobieniem procesu, jakiemu kraj podlegał. Mieszczanin i chłopek zostawali nim nietknięci, reszta fermentowała już przetwarzając się na jakiś produkt bezimienny, bezbarwny, przechodni.
— Ulica bo nic nie dowodzi — mówił sobie Małdrzyk, nieco boleśnie widokiem jej dotknięty. Lepsza część społeczności jest na wsi, miasta zawsze naprzód cudzoziemczeją. Urząd, wojsko, nadaje im ten charakter.
Wychylony, zapatrzony p. Floryan, nie uważał że przeciwną stroną idący trotuarem mężczyzna niemłody, skromnie ubrany, stanął[1] zaczął się mu pilnie przyglądać — zawahał, głową pokiwał i ostrożnie przybliżać zaczął, jak gdyby oczom nie wierzył i chciał sprawdzić to co widział.
Człowiek był twarzy bladej, wymokłej, chudy, żółty, w kapeluszu zużytym, czysto ale ubogo odziany, z pozoru zdający się należeć do klas cywilizowanych, lecz zbiedzony i jakby podupadły.
Małdrzyk go nie zobaczył — dumał.
Przechodzień wszedł w bramę Bazaru i odźwiernego odszukawszy o coś dopytywać zaczął. Pokazano mu zapisanych w księdze gości. Pan Małdrzyk z córką i p. Lasocką z Paryża.
Nazwisko to przeczytawszy, uradował się nieznajomy, dobył biletu, ręcznie pisanego z kieszeni, na którym stało: Stanisław Słomiński — i kazał go zanieść Małdrzykowi. Sam czekał z rozjaśnioną twarzą.
P. Floryan rzuciwszy okiem na bilet, żywo zawołał:.
— Prosić! prosić! — I wstał o kiju z krzesełka w chwili gdy już Słomiński wchodził i od progu witał:
— Mój Boże! Florek! Co za szczęście! Jakim sposobem...
Byli to dawni przyjaciele i sąsiedzi; lecz Słomińskiego od lat wielu stracił z oczów Małdrzyk. Wiedział tylko że musiał przytułku szukać zagranicą.
— Co ty tu robisz?
— A ty? — odezwali się razem.
— Ja musiałem kraj opuścić — rzekł Małdrzyk — ogadano mnie niewinnie. Kosuccy ze wszystkiego odarli. Tułaczem jestem, a w dodatku — patrz, kaleką! Ja, dziecko moje jedyne...
— Boże mój! Co ja słyszę! — zawołał Słomiński siadając. — A ja, zobaczywszy cię, sądziłem, że gdzie do wód jedziesz.
— Cóż ty tu robisz? — spytał Małdrzyk.
— A! przywlokłem się, szukać chleba, zajęcia — rzekł cicho i smutnie Słomiński.
— I cóż?
— Nie mam go! — ruszył ramionami. — Na łasce tych poczciwych państwa Sewerynostwa, próżnując siedzieć nie mogę. Dom ich i tak przepełniony, bo to jedyny przytułek i szpital na cale Księztwo... a...
Spuścił głowę i umilkł.
Małdrzyk zbladł i nie śmiał się odzywać. Popatrzyli sobie w oczy. Floryanowi się zimno zrobiło.
— Przecież to ziemia nasza, bracia nasi, gdzież szukać przytułku i współczucia pomocy, jeżeli nie tu — rzekł powoli Małdrzyk.
— Tak i ja myślałem przybywając — odparł dziwnie kręcąc laską, którą w ręku trzymał Słomiński — lecz, zdaje się żem się omylił. Nie wiem, może też... osoba moja nie wzbudza zaufania.
Zamilkł znowu.
— Jednakże nie może być aby cię opuszczono? — zamruczał Małdrzyk myśląc razem o sobie.
— Jałmużnę jużciż, mniej więcej chętnie każdyby dał, dla pozbycia się, lecz...
Wyrazów mu nie stało. Małdrzyk obawiał się pytać. Słomiński lękał się mówić więcej — wzdychali oba.
— Dawno tu jesteś? — spytał Floryan.
— Ja? już parę miesięcy — począł Słomiński. Czas jakiś przebywałem w Szwajcaryi, ale to kraj, choć poczciwy, choć chętny, ubogi bardzo. Wiesz ilu szwajcarów emigruje z własnego kąta szukając chleba po świecie. Cudzoziemcowi go też dać nie mogą. We Francyi znaleść coś trudno, w Anglii i niegościnni i pomieszczenie się jeszcze uciążliwsze niż na stałym lądzie. Wyrobnikiem w porcie chyba potrzebaby zostać, a na to siły nie starczą. Nabłąkawszy się o głodzie... przywlokłem się tu... Ale tu — tu... i landraci nas precz pędzą i — szlachta się obawia. Z miłosierdzia gdzieś kątek by się znalazł, lecz na miłosierdziu uciążliwem pozostać — o! jakże boleśnie.
— Przecież w znacznych dobrach, których tu tyle — przerwał Małdrzyk — posady choć oficyalistów by się dla nas mogły odszukać.
Słomiński się uśmiechnął.
— Ale bo widzisz — rzekł — szlachta nadto sama siebie dobrze zna, aby szlachcic szlachcica wziął za oficyalistę. Lęka się buty dawnego dziedzica i tego żeby mu zubożały jako równy równemu się nie stawił. Wie każdy z nich że próżniak jest i marnotrawca, więc w drugich widzi podobnych. Jakże się tu wcisnąć?
Nie posadzi cię do stołu, bo podszarzałeś się, a lęka się odprawić do oficyny, abyś się nie obraził — woli się pozbyć jałmużną.
Z goryczą cedził tę truciznę Słomiński.
— Koniec końcem — dodał — ponieważ i policya tu pono popasać nie da, trzeba się będzie wynosić — ale, dokąd?
Małdrzyk, który niechętnie złemu wierzył, bo go znosić nie umiał, odezwał się nagle:
— Kochany panie Stanisławie, pessymista z ciebie. Musiałeś się źle wziąść do rzeczy.
Słomiński bladym a gorzkim uśmiechem mu odpowiedział.
— Sądzisz? — rzekł — a może i to być. Ja nigdy do ludzi wielkiego szczęścia nie miałem.
Pochylił się nieco ku Małdrzykowi.
— W kieszeni mam talara jednego, ostatniego, a tego połowę około dziś zjadłszy...
Nie dokończył.
— Zlituj się — przerwał Małdrzyk — przynajmniej zjedz ze mną. Dzielić się tak dalece nie mam czem — ale chlebem, do ostatniego kawałka.
— Na dziś dziękuję ci — odparł Słomiński. — Przypominam sobie że mnie prosił Żupański, zjem u niego, a potem zobaczymy.
Rozmowa się przerwała na długo, trudno ją było nawiązać znowu, bolesnych strun nie dotykając.
— Z rodziny został ci kto? — zapytał po milczeniu przeciągłem Małdrzyk.
— Brat — rzekł Słomiński — ale rodzinę ma własną, niebogaty. Odzierać go trudno i przysłać zasiłek obawia się.
— Nie, nie — wyrwało się Małdrzykowi — ręczę ci, musiałeś się jakoś wziąść do rzeczy niezręcznie. To się naprawi. Są dobrzy ludzie, mieliśmy tego dowody, tylko wyszukać ich trzeba.
Nie odpowiadając na to Słomiński począł wspomnienia dawne odżywiać, znajomych wspólnych przypominać, lepsze czasy, wesołe dzieje lat młodszych razem spędzonych. Puściwszy się na te reminiscencye, nie spostrzegli się jak im obu łzy w oczach stanęły.
Słomiński spojrzał na zegarek, srebrny, szwajcarski biedny godzinnik wytarty, a że godzina się zbliżała obiadowa u Żupańskiego, odszedł, obiecując powrócić.
P. Floryan znacznie sposępniawszy, czekał przybycia Lady na obiad do hotelu, i nie doczekawszy go, gdy Monia przyszła potwierdzić iż chyba wieczorem się go można spodziewać, siadł z nią i Lasocką do stołu. Obie one dostrzegły na wielce przezroczystej twarzy Małdrzyka że humor jego się zmienił, lecz przypisując to stanowi zdrowia, napróżno usiłowały go rozbawić. Pozostał milczący, za każdem drzwi otwarciem, spodziewając się Lady a razem lękając się jego powrotu.
Wesołość Moni, która tu jeszcze żadnego rozczarowania nie doznała, a z kościoła przyniosła ten błogi spokój duszy, jaki on nadaje, raziła ojca, a nie śmiał smutnem słowem odbierać jej tego stanu ukojenia i nadziei, Lasocka też była wesołą.
Po obiedzie, ponieważ pogoda się ustaliła, ciepło było i jasno, kobiety prosiły o pozwolenie wyjścia na miasto, dla rozpatrzenia się w niem, na co Floryan zgodził się chętnie, bo wolał nawet sam pozostać z niepokojem i smutkiem, wolał też aby powracający Micio zastał go jednego tylko i szczerzej się mógł z pierwszych swych kroków wyspowiadać.
Ale i wieczór nadszedł a Lady nie było. Nadciągnął nieco ożywiony parą kieliszkami wina Słomiński. Ten nie przyniósł mu nic, oprócz żwawszego narzekania na losy i ludzi.
Opowiadał jak tu systematyczna presya wywierana na narodowość, której coraz ciaśniejsze granice nakreślano, zwolna i nieznacznie oddziaływała na stan kraju, jak zmieniał charakter narodowy, choć znamiona narodowości zostawały, jak zwichnięta wychodziła ze szkół młodzież, z patryotyzmem wrzekomym, ale na niemiecki sposób wykoszlawionym.
Floryan słuchał w myślach własnych zatopiony. Zdawało mu się ciągle, że Słomiński był zgorzkniałym i oślepłym, i że widział nadto czarno. Dawał mu się jednak wyboleć, sądząc że ulgę przyniesie wywnętrzenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie stanął brak przecinka lub spójnika i.