<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kilka dni po katastrofie upłynęło. Floryan był spokojniejszym. Klesz niemal wszystkie pieniądze jakie miał obrócił na spłacenie dosyć znacznego długu w Marsylskim hotelu, w którym już dawny przyjaciel pani Perron rozporządzał się jak we własnym domu.
Szło teraz o to poczciwemu Jordanowi, ażeby przyjaciela z tego Paryża, do którego sam go przywiózł, wyciągnąć. Żyć tu nie było z czego, ani na życie zarobić, zwłaszcza z domem, w którym dwie osoby przybyło. Moni ani Lasockiej nie mówił nic jeszcze Jordan, czekając ażby stan zdrowia Małdrzyka pozwolił z nim o podróży tej się rozmówić i skłonić go do niej.
Wybrał wreszcie chwilę, która mu się wydała stosowną. Floryan był spokojny i ostygły.
Żal po p. Perron, do której starań około siebie i szczebiotania był przywykł, powoli ostygał. Klesz przypominał mu, że bądź co bądź, choć dobrego serca, kobieta by]a płochą, lekkomyślną, a wyzwolenie od mej prawdziwem dla Moni dobrodziejstwem.
— Mój Florku — począł dnia tego, ton przybrawszy wesoły. — Prawda że ja głupi wyciągnąłem ciebie do tego Paryża — mea culpa! Spada też na mnie obowiązek ciebie wyrwać z tego piekła. Niedosyć djabłem jesteś, abyś w nim mógł żyć.
— A dokądże? gdzie? do Ameryki! — rozpaczliwie prawie przerwał Małdrzyk.
— Bój się Boga! — zawołał Klesz. — Ja sądzę, że nazad ku swoim, ku domowi. Jeżeli nie do Lasocina, bo tam dotąd nie można, choć nie rozpaczam ażeby kiedyś się tam nie powróciło, to przynajmniej... hm?
Tu stanął i jakby sobie nagłe coś przypomniał rzekł:
— Mówiłeś mi kiedyś, że masz dalekich krewnych w Poznańskiem.
— Tak, bardzo dalekich powinowatych matki — odezwał się Małdrzyk poruszając ramionami — ale nie miałem z niemi nigdy stosunków. Nie znam ich, nie sądzę ażebym się do nich mógł odezwać nawet.
— No, a gdybyś spróbował?
— Zdaje się że to byłoby napróżnem, a mnie i im przykrem — rzekł Floryan.
— Pozwolisz mi napisać? toby ciebie nie kompromitowało?
— Na nic się nie zda — odparł Floryan.
— Przypuszczając nawet że ta daleka rodzina odmówi ci kąta i przytułku — mówił Klesz dalej — jużciż zawsze tam bylibyśmy na naszej ziemi, wśród swoich. Jest niepodobieństwem aby się tam ku nam choć jedna poczciwa dłoń nie wyciągnęła.
— Nie wiem — rzekł zimno Floryan — nie mam wyobrażenia o tem. To prawda że u nas, u mnie w Lasocinie krewny nie krewny, człowiek w takiem położeniu jak ja, byłby otwartemi przyjęty rękami — ale... tam — w Księztwie? nie wiem.
— Ja jestem pewnym, że tam być gorzej nie może.
I pomilczawszy trochę, Klesz dodał: Napiszę.
Małdrzyk się nie sprzeciwiał.
Potrzeba było z listem i decyzyą spieszyć, bo — jeden Klesz o tem wiedział najlepiej, środki utrzymania zupełnie się wyczerpywały. Lasocka całą swą, bardzo szczupłą, kasę oddała pod rozporządzenie Jordana. Potrzeba się było rachować z obiadami. On sam jadał znów w Bulionie Duvala, sekretnie, kawałeczek mięsa i chleba. Wina nie pił.
Zapas jaki z sobą przywiózł poszedł na spłacenie długów. Taił on to szczególniej przed Monią, ale oko jej i serce odgadywało co przed nią ukrywano. Miała małe pamiąteczki po matce, nie bez wartości, nie zwierzając się nikomu — wyszła z Lasocką na miasto i pokryjomu je sprzedała. Lecz obie się do tego wzięły tak niezręcznie, musiały mieć tak podejrzaną powierzchowność z powodu przestrachu, że jubiler, widząc przedmioty dosyć cenne w ręku osób ubogo wyglądających — zatrzymał je, i mimo próśb najusilniejszych, sam z niemi poszedł do hotelu. Tu się nastręczył Klesz, który, nic nie mówiąc Floryanowi, wyzwolił dwie kobiety przestraszone.
Monia zaklęła go na wszystko, aby klejnociki jej sprzedał, a Jordan po małym oporze, zgodzić się musiał na to. Tym sposobem na czas jakiś spokój był zapewniony, lecz pamiątki stracone zostały.
Monia ubłagała Klesza, aby ojcu jej nie ważył się o tem wspominać.
Oprócz tego, człowiek po którym ani serca wielkiego, ani zbytniej ofiarności spodziewać się napozór nie było można, Micio de Lada, wywiedział się o mieszkaniu Floryana i zaprzysięgając mu się, że z rachunków przekonał się iż był dłużnym jeszcze, złożył do rąk jego parę tysięcy franków. Prawda że dnia tego, jak mówił, na giełdzie wygrał kilkadziesiąt tysięcy na jakichś cudownie idących w górę hiszpańskich papierach.
Być może iż nie samo sumienie, ani sama wspaniałomyślność skłoniły go do tej ofiary. Złożyło się tak że przyszedłszy do Małdrzyka, zastał przy nim córkę. Dziewczę, pomimo smutku, bladości, wychudzenia, miało nieopisany wdzięk i wyraz w twarzy, prawdziwie urok podbijający tych co z nią się spotykali. Począwszy od sług płci obojga, od najmniej podlegających urokom, kwaśnych i zgorzkłych ludzisk starych, aż do dzieci, Moni dosyć było z kim godzin kilka przebyć, aby go do siebie przywiązać.
Urok taki mimowolnie rzuciła na tego płochego Micia — dla którego miała to czego w żadnej paryżance znaleść nie mógł, coś — prawdziwego, szczerego, naiwnego, czego najlepiej grana komedya nie zastąpi.
Z tą otwartością dziecięcą, Monia przyjęła przyjaciela ojca, uprzejmie. Nie można było mu odmówić wdzięcznej powierzchowności, może tylko zbytnio wystudyowanej, a choć płochym był i podpsutym, coś mu polskiego serca zostało.
Micio zajął się niezmiernie panną Monią a co zatem szło, ojcem jej — losami obojga. Ujęła go tym rodzajem poufałości polskim dziewczynkom właściwej, które o nic złego nie posądzając nikogo, rade być przyjacielsko ze wszystkiemi. Micio się jej dosyć podobał i trochę ją zabawił — ona uczyniła na nim wrażenie piorunujące.
Było to coś nakształt rozkoszy z jaką się pije czystą, dobrą wodę źródlaną, po długiem używaniu sodowej.
Wyszedł upojony; a że się łatwo mógł domyśleć w jakiem położeniu był Florek, wcisnął mu owe parę tysięcy franków.
Małdrzyk połowę natychmiast oddał Kleszowi, wiedząc że on go z niewoli Marsylskiej wykupił. Klesz bronił się w początku, potem je przyjął.
Oczekiwano na odpowiedź z Księztwa bardzo długo.
Rodzina, do której się Jordan zgłosił, w istocie od tak bardzo dawna o Małdrzyku nic nie wiedziała, że odebrane pismo wydało jej się jako rodzaj oszustwa, próba wyzyskania ich, chęć wymożenia jakiegoś zasiłku. Pan Ksawery M., człek oględny i niechętny do wydawania grosza, którego dla siebie dużo potrzebował, podejrzliwym był i w początku list rzucił, nie mając nawet zamiaru odpowiedzenia nań. Ciekawość w ostatku przemogła. Mając stosunki bardzo arystokratyczne i dawną znajomość z kasztelanem, p. Ksawery napisał do niego żądając informacyj, o tym, jak go w liście nazwał — samozwańcu.
Kasztelan, jakeśmy widzieli, miał właśnie najlepsze dowody że Małdrzyk samozwańcem nie był, lecz od tego czasu, gdy go poznał, lat wiele przepłynęło i plotek też wiele dostało się do uszu staruszka.
Część emigracyi, z którą Floryan miał stosunki nie zbyt bliskie, kosem nań okiem patrzała. Wiedziano że się plątał po cyrkach, że miał jakieś podejrzane przyjaciółki, że się jakoby chciał żenić z kobietą płochą, że grał i zgrywał się na giełdzie — słowem wszystko to co Małdrzykowi szkodzić mogło. Stary kasztelan więc odpisał oględnie, nie potępiając, lecz też nie zalecając człowieka, który w jego przekonaniu na twardy los, jaki go spotkał, zasłużył. Konserwatysta i mąż pobożny bardzo, nie był kasztelan pewnym, czy Małdrzyk nie należał do radykałów i demokratów, owszem podejrzywał go o to.
Wszystko to odbiło się w liście, pomiędzy którego wierszami stało więcej i domyśleć się było łatwo, niż sam list zawierał.
P. Ksawery, odebrawszy to pismo, zebrał się na odpowiedź Kleszowi, przykrą, ostrą, odtrącającą i niepozostawiającą najmniejszej nadziei zbliżenia.
Sama myśl ta żeby miał do domu swojego przyjąć jakiegoś przybłędę, może propagatora jakichś niebezpiecznych idei, któryby go naraził na zajścia z landratem — przejmowała go trwogą.
Jordan odebrawszy odpowiedź, zgryzł się mocno, zdarł ją w kawałki i słowa nie powiedział o niej przyjacielowi.
Zarazem Micio, który już niemal codzień zabiegał teraz do Małdrzyka, choć niezawsze tu Monię mógł widzieć — mając potrzebę dla swojego interesu win, jechać do Księztwa, popierał silnie myśl Klesza, aby tam szukać spoczynku i przytułku.
Ofiarował się przeprowadzać, i przez własnych znajomych i przyjacioł dopomagać. Monia także z Lasocką, obie stęsknione za krajem, wyobrażając sobie że tam go znajdą, popierały całem sercem projekt Jordana.
Floryan się opierał jeszcze, chociaż nie miał nigdy siły dosyć do wytrwania w długiej opozycyi, a tu przeciwko sobie miał córkę, którą jedną na świecie kochał nad wszystko. Dla niej gotów był nawet do ofiar najprzykrzejszych dla siebie, charakterowi najmniej właściwych. Wiązał go tylko ten Paryż, do którego kilkoletnim pobytem się przyzwyczaił. Być może iż ostatki nałogu serdecznego, przypomnienie pani Perron, jakaś dziecinna nadzieja — zobaczenia jej, zbliżenia się, wpływały na to usposobienie. Lecz wdowa znaku życia nie dała. Kapitan Arnold przez panią Durand miał wiadomość, że nawet ślub już pocichu zawarty został, między nią a zapalczywym marsylczykiem, który ostro ją trzymał. Durand z ubolewaniem mówiła że była bardzo nieszczęśliwą, lecz że się przez miłość dla synaczka poświęciła.
Klesz wiadomość o tem co najprędzej udzielił Floryanowi.
Po kilku dniach wahania, po różnych zarzutach przeciw podróży, Małdrzyk milczące dał przyzwolenie. Lecz, wezwany na radę doktór Moulin, stanowczo dłuższej podróży zabronił i czekać kazał do wiosny.
Micio de Lada, któremu było zrazu nadzwyczaj pilno do Księztwa, interesa swe przez listy pozałatwiał i — został w Paryżu. Nigdy większej, gorętszej przyjaźni nie okazywał dla Małdrzyka, jak teraz. Jordanowi zdawało się że bezpiecznie go do wiosny może zostawić na straży, aby módz wrócić do Mamów, a więcej jeszcze do p. Eweliny, której listy były prawdziwie rozpaczliwe.
Postanowił jechać. Ostatniego wieczoru, po wyjściu wszystkich, przysiadł się u łóżka Floryana.
— Muszę cię dziś pożegnać — odezwał się do niego — no, i prosić o błogosławieństwo.
— Mnie?
— A, tak! Wszakże wiesz, że się żenię.
— Nie wyrzekłeś się tej myśli?
— Nie — odparł Klesz żartobliwie — widać że napisanem było iż jeden z nas to głupstwo popełnić musi, poświęcam się za ciebie.
Jordku kochany, przypomnij sobie jakeś mnie od tego odwodził. W twoim wieku, panna i niemłoda, jak mówisz, i nic nie ma... ty...
— Tak, obojeśmy niemłodzi, oboje goli, ale, kochamy się, mój Florku. Dla ciebie coś się kochał i podkochiwał tyle razy w życiu — rzecz niełakoma powtarzać starą komedyę, ale dla mnie — nowalia! Więc, przebaczone żem raz uległ pokusie. Nie ma sposobu — słowo się rzekło... żenię się.
— I pozostajesz tu?
— W Tours — rzekł Klesz — co nie przeszkadza abym cię nie odprowadził aż do Poznania.
— A potem? — smutnie zapytał Floryan.
Klesz ścisnął jego rękę.
— Jestem egoistą! — westchnął — tak! to prawda. Daruj. Któż wie, co i gdzie nas jeszcze czeka.
Takie było pożegnanie dwóch starych przyjacioł.
Micio opatrzony w surową instrukcyę od Klesza obejmował jego obowiązki opiekuńcze — i obiecywał się z nich wywiązać gorliwie, o czem Jordan nie wątpił. Nie widział on w tem żadnego niebezpieczeństwa dla Moni, która się z nim obchodziła z powagą, taktem i uprzejmością niedopuszczającą poufałości zbytecznej, Lasocka zaś miała baczne oko i może do zbytku strzegła dziewczęcia, które nie potrzebowało takiego dozoru.
Monia bowiem jak w swych listach, tak w obejściu się z ludźmi dowodziła wyższości swej i dojrzałości nad wiek. Niepospolita to była istota, która umiała być młodą wrażeniami — a była rozumem i panowaniem nad sobą, niemal starą. O ile pieszczoty rodzicielskie często psują, tyle sieroctwo, upokorzenie, ciągłe nagany i upokorzenia często podnoszą i kształcą. Szkoła nieszczęścia jest wielką mistrzynią. Monia byłaby może uciskiem tym zgniecioną, byłby on wywołał w niej skrytość, skłonność do udawania, pokorę nienawiścią podszytą, gdyby — przyszedł był od kolebki nie dając się jej rozwinąć. Szczęściem rodzicielska miłość strzegła jej dzieciństwa, a męczeństwo przyszło gdy już umysł i serce były nawpół rozwinięte, gdy szlachetniejsze prądy w nich grały. Nauczyła się cierpieć milcząco, znosić łagodnie i cicho, a co na zewnątrz wyjść nie mogło, skupiło się w sercu i duchu.
Miała więc podwójny urok młodości i powagi z nią połączonej i niedziw że ów Micio de Lada, tak się w niej rozkochał. Pod wszelkiemi względami nie był on jej wart, był cały na zewnątrz, na okaz, a w sercu miał pustki jak w głowie; lecz umiał się przedstawić pięknie, swe wady zamaskować zręcznie i tak jak niektóre piękności stające z profilu zawsze, bo wiedzą że się tak najlepiej wydadzą — on się przedstawiał zawsze z tej strony, która go miłym czyniła.
Był to pierwszy przyzwoity mężczyzna, mający pozory dobrego wychowania, który się do niej zbliżył i okazał jej coś więcej nad zwykle współczucie. Monia się wprawdzie nie zakochała w nim, bo była w tym stanie ucisku, który nie dopuszcza rozmiłowania się — ale mile patrzyła na niego, przyzwyczaiła się, był jej niemal potrzebnym. Ojciec nie posądzał wcale Micia, który o lat kilkanaście od Moni był starszym, choć wyglądał bardzo młodo, aby mógł mieć jakie zamiary. P. Floryan marzył, że taka doskonałość jak jego córka, na której wszyscy się poznać musieli, niechybnie znajdzie sobie świetną partyę, do której nazwisko jej dawało prawo. Łudził się też że i posag muszą oddać Kosuccy. Tymczasem przyjmował posługi Micia, jako dowody przyjaźni dla siebie.
Po wyjeździe Klesza, Micio stał się gościem codziennym, a że, jak mówił, fortuna mu sprzyjała, zręcznie bardzo dopomagał p. Floryanowi i jego paniom do uwygodnienia życia, aby oszczędności przymusowej i braku niczego nie uczuły. Bawił Floryana, jeździł z paniami, najmując dla nich powozy, prowadził je swoim kosztem do teatrów, wmawiając że miał darmo bilety od dyrekcyi i t. p.
Monia nie była chciwą ani widowisk, ani ciekawości, a jednak bawiło ją to i zajmowało. Z chłodną rozwagą patrzyła, uczyła się i rzadko coś do jej uczucia przemówiło, uniosło ją na chwilę.
Micio im dłużej z nią był, patrzał na nią, słuchał jej, tem był mocniej zachwycony, a razem czuł dla niej głębsze poszanowanie.
Gdy w Paryżu Małdrzyk powoli przychodził do zdrowia i chodzić już próbował — Jordan wyjechawszy do Tours, schwycony przez pannę Ewelinę, stęskniony za nią i swem życiem spokojnem — dał się poprowadzić do ołtarza. Najął sobie w bliskim domu ubogie mieszkanko na dwoje, które Ewelina wyświeżyła i ubrała, aby mu w niem dobrze było — powrócił do Mamów i do swych zajęć, a że o Floryana do jakiegoś czasu był spokojnym, zajął się znowu pracą około drukarni, korekt i redakcyi pisemek popularnych, w czem celował.
Pryncypał jego obawiał się tak zdolnego i skromnego utracić człowieka i dowiedziawszy się o ożenieniu, nietylko ofiarował się do ślubu za świadka, do wesela za gościa — lecz pod serwetę nowożeńcowi włożył znaczny podarek i nowy kontrakt, który mu na przyszłość spokojnym być dozwalał.
Jordan zawczasu był sobie wymówił pozwolenie przeprowadzenia przyjaciela w Poznańskie, na co się zgodzono — lecz zaraz po ślubie, żona poczęła powoli przekonywać go, że to poświęcenie się nowe było zupełnie zbytecznem.
Nie sprzeciwiała mu się, ale umiała tak przedstawić rzeczy, na mocy własnych danych Jordana, iż podróż ta wydawała się dla niego szkodliwą a dla Floryana niepotrzebną.
Klesz prosił Moni, Lasockiej a nawet Micia, aby mu donosili o wszystkiem. Z tych listów, zwłaszcza ostatniego, konieczność podróży się nie okazywała. Lada wolał sam być z Małdrzykiem i jego córką i sam tylko do ich wdzięczności mieć prawa.
Wprawdzie znał Księztwo o tyle tylko, że w niem parę razy po pańskich domach, trochę wina umieścił; zresztą stan jego majątkowy, duchowy, usposobienia, obyczaje, były mu obce, a jak większa część tych co długo żyli w Królestwie i prowincyach Zachodnich, z nich sądził o Poznańskiem, co go w błąd wprowadzić musiało.
Nic bowiem mniej do siebie podobnego nie ma, przy zewnętrznej i pozornej podobiźnie oblicza: jak Księztwo pod wpływem niemieckiego wychowania i kultu zgniecione — i prowincye te, w których mniej wychowywano, mniej przecywilizowywano, i gdzie się jeśli nie zewnętrzne znamiona to charakteru sprężyny stare lepiej uchowały. Pomijając tysiące przykładów wielkiej różnicy w całym ustroju duchowym, wymienim tylko jeden wielkiego znaczenia. W Królestwie i Zachodnich prowincyach przybysz z innych części dawnej Rzeczypospolitej, zawsze i wszędzie witanym był, przyjmowanym, wspieranym prawdziwie po bratersku — gdy w Księztwie budził on natychmiast niewiarę, wstręt i zyskiwał imię „przybłędy“, z niemiecką szorstkością i wyrachowaniem odtrącano przychodniów, a takie domy jak Miłosław, były oazami na pustyni.
Miciowi zdawało się, był najmocniej przekonany, że taki los jaki spotkał Małdrzyka, musiał dla niego obudzić najżywsze współczucie, że się o opiekę nad nim i córką wszyscy będą ubiegali.
Floryan też oswojony był z myślą wyjazdu z Paryża, marzeniem jego było, znaleść gdzieś małą dzierżawkę, osiąść na wsi, wziąść się pilno do gospodarstwa i czekać lepszych czasów. Za co zaś miał wziąść dzierżawę, nabyć inwentarz i gdzie znaleść kapitał w gospodarstwie niezbędny — nie myślał o tem wcale. Jakoś to będzie! — powiadał sobie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.