Na tułactwie/Tom trzeci/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Było to u wód w Karlsbadzie, wkrótce po wyprawieniu listu przez Micia do Jordana.
Na starej Wiese, w domu pod Bocianem, na pierwszem piętrze, rozgościła się rodzina dosyć liczna z Królestwa przybyła, o której zamożności wnosić było można z tego, że tygodniowo za mieszkanie znaczną sumę opłacała.
Pani sama, zbytecznie otyła, twarzy nalanej, żółta, pan słusznego wzrostu, napozór zdrów ale kaszlący; dwie dorosłe panny, i kilkunastoletni chłopak — składały rodzinę, nie licząc guwernantki albo raczej damy do towarzystwa panien, które matka z powodu ociężałości niewszędzie mogła wyprowadzać.
Panienki były wcale nieładne, a co gorzej niemiłe, kwaśne, dumne, niewabiące do siebie: chłopak rozwydrzony, hałaśliwy i nieustannej czujności wymagający.
Rodzice oboje, może z powodu niezdrowia, które ich aż do Sprüdla zagnało, twarze mieli ponure i zgoda między małżeństwem nie zdawała się stanem normalnym. Powstawały co chwila o coś spory gwałtowne, które nawet przy guwernantce się nie uspokajały.
Panienki miały ten sam bojowniczy charakter, bo i z guwernantką i z bratem i ze sobą kłóciły się ciągle.
Prawie jednego wieku, bo rok tylko różnicy było między niemi, podobne do siebie, chude, płci ciemnej, stroiły się jak na swój wiek do zbytku i niesmacznie.
Obcy ludzie, będący w domu, od pierwszego dnia wiedzieli że panny protegował ojciec, a chłopca psuła matka.
Niepokój jakiś panował tu ciągle.
Dostatek około przybyłych widać było wielki, kufrów ze sobą wieźli mnóstwo, towarzyszył im lokaj w liberyi i służąca.
Tytułowali ich niemcy na chybił trafił hrabiami — i przyjęło się to odrazu. Panny szczególniej były kontente.
Czytelnik domyśli się łatwo, iż ci państwo zameldowali się jako: „Rittmeister Sigismund von Kossucki mit Familie und Dienerschaft“.
Od czasu gdyśmy ich widzieli na początku tej powieści, czas wielkie zmiany poczynił na obliczach obojga państwa. Pan Zygmunt jeszcze pospolitszą odstawnego żołnierza miał postać, samej pani nie pozostało śladów młodości, a twarz jej pomarszczona, chmurna, jakby zagniewana, nigdy się prawie nie rozjaśniała.
Dzieci za to wyrosły — lecz panienki miały coś w sobie rysów nieklasycznych ojca, a chłopak przystojniejszy od nich, wyrazem jakiegoś rozpasania na swój wiek nadzwyczajnego, odstręczał.
Pani Rose, guwernantka czy bona, szwajcarka, skutkiem atmosfery burzliwej w której żyła, miała też fizyognomię zniecierpliwionej męczennicy. Gdyby jej nie opłacano sowicie, pewnieby dawno podziękowała za swą służbę.
W kilka dni po przybyciu do Karlsbadu, po rozpoczęciu kuracyi, którą pani u Sprüdla, a mąż u słabszego brał źródła — jednego ranka cała ta rodzina siedziała pod Słoniem ranną pijąc kawę.
Nikomu jeszcze tu państwo Kosuccy znani nie byli.
Obok nich, u tego samego stolika, po stroju polskim łatwo było można poznać kilku obywateli galicyjskich, ludzi dobrej tuszy, których właśnie ten nadmiar zdrowia sprowadził do karłowych warów.
Towarzystwo tych panów, którzy ze sobą fajki na długich cybuchach z paradnemi bursztynami poprzynosili, było bardzo wesołe. Mówili, obyczajem polskim, głośno i krzykliwie, śmieli się zamaszysto, a że rodzina Kosuckich nie miała czem zwrócić na siebie ich uwagi, wcale na nią nie zważali.
— Powiadasz, że ta stara pannica Pelagia, o którą się przed dwudziestu laty starał Julek, i pono był z nią bardzo blisko... (tu odchrząknął mówiący) poszła za mąż?... Ale, proszęż cię, ona chyba ma czterdzieści kilka lat?
— Nie przeczę, ale się malowała tak, że zdaleka wyglądała na trzydzieści.
— No, i kogóż uszczęśliwiła? — spytał otyły — to ciekawa rzecz. Mieszkasz w Krakowie, musisz być wtajemniczony.
— Niewątpliwie — odparł drugi — jestem w łaskach u prałata, a prałat był i jest w wielkich łaskach u panny, dziś pani Pelagii, wiem więc historyę całą.
— Słuchamy — odezwali się drudzy.
— Wygnany z Prus, niejaki p. Floryan Małdrzyk, z córką chorą na suchoty, przybył do Krakowa. Człowiek to był nieszczęśliwy jak mało. Własna siostra i szwagier najniepoczciwszym sposobem odarli go z majątku. Mówią że łajdak szwagier go denuncyował.
Córkę jego trzymali z początku przy sobie jakby na łasce, aż w końcu od ucisku musiała uciekać do ojca. Z tego utrapienia, niewygód, niedostatku, dostała suchot, i w Krakowie zmarła.
Opowiadający tak krzyczał głośno, a słuchacze tak pilno nastawiali ucha, iż nie spostrzegli że tuż przy stole siedzącej rodzinie stało się coś niewytłómaczonego. Otyła pani krzyknęła, omdlała i padła, córki zaczęły piszczeć, towarzyszący mężczyzna zerwał się wołając o doktora.
Zamęt się stał taki iż galicyanie musieli przerwać rozmowę — i ciekawe opowiadanie o losach Małdrzyka i p. Pelagii zostało odłożone zapewne do obiadu u Puppa.
Pani Natalia Kosucka omdlała, miała jakieś konwulsyjne łkania i rzucania się, które przerywały mdłości. Musiano ją do niedalekiego domu pod Bocianem przenieść z pomocą służby. Cała rodzina pociągnęła za nią, a że godzina była już późna, goście z pod Słonia rozchodzić się poczęli i na starej Wiese została tylko od sklepiku do sklepiku przechodząca wieść o omdleniu pani z pod Bociana, o której życie się lękano. Wypadek ten naturalnie poszedł na rachunek nieostrożnego obchodzenia się z pokarmami, o które osobę tak otyłą, najwłaściwiej można było posądzić.
Wieczorem, ponieważ rozeszła się wiadomość o przybyciu hrabiego Chambord i syna egipskiego kedywa, o mdłościach pani z pod Bociana wcale już nie mówiono.
Doktór zapytany przez kogoś uspokoił zresztą ciekawych tem, iż — pani tej nic nie będzie.
Panny pokazały się z boną i braciszkiem na przechadzce i koło muzyki — co także było znakiem iż niebezpieczeństwo minęło.
Na górze jednak, gdzie na kanapie poduszkami obłożona spoczywała Natalia, a mąż jej chodził krokami wielkiemi, zamyślony — stały jakieś lekarstwa na stoliku, i — cisza była jak przy chorych.
Małżeństwo nie mówiło do siebie. Pan Kosucki chodził i wzdychał albo raczej sapał. Pani stękała. Nie patrzyli na siebie. Ona w sufit miała wlepione oczy, on w podłogę.
Milczenie trwało długo, przeciągnęło się do mroku. Służąca weszła zapytać czy pani czego nie potrzebuje i odprawioną została skinieniem.
— Nie, ja tego nie przeżyję! — odezwała się w końcu kobieta.
P. Zygmunt stanął.
— Czego? co? głupiego gadania? — zawołał. — Albo to na nas jednych potwarze ciskają.
— Słuchaj, Zygmuncie — podnosząc się z kanapy gwałtownie poczęła kobieta. — Uderz się w piersi, to nie jest potwarz... nie! Tyś go zgubił! Pan Bóg nam na dzieciach nie będzie szczęścił, wydarty mu majątek marnie przepadnie.
Kosucki uśmiechnął się ironicznie.
— Co to za gadanie babskie! — zawołał. — Stracił majątek, zaplątał, odłużył, nas przy dziale pokrzywdził. Wzięliśmy co nam należało, a że truteń się zwalał — co my, co ja temu winienem.
Jeszcze śmierć tej suchotnicy na nas zwalają. Hodowaliśmy ją, wychowywali... chciałem wydać za mąż...
Gwałtownem uderzeniem ręką w stół kobieta mowę mężowi przerwała.
— Mówże to komu chcesz! — krzyknęła — ale nie mnie. Oszukuj sam siebie, świat, ludzi... ale ja...
Tu płacz przerwał jej mowę.
Kosucki stał wcale nim nieporuszony, spoglądając na żonę obojętnie.
— Więc cóż? — zapytał. — Co? To prawdziwie śmieszna rzecz, takie spóźnione zgryzoty sumienia.
Dziewczyna umarła — bo żyć nie mogła, p. Małdrzyk się z jakąś flądrą ożenił i wiedzie żywot szczęśliwy pod Wawelem. Czegóż ty chcesz? żebyśmy go poszli przepraszać, i majątek dzieci naszych dla niego nadwyrężali.
P. Natalia płakała. Kosucki ruszał ramionami.
— Mówią że ja go denuncyowałem, a gdybym nie ułatwił mu wyjazdu za granicę, kto wie gdzieby był teraz. Otóż to taka wdzięczność!
Milczeniem żony ośmielony, Kosucki coraz głośniej mówił i dowodził. Któż wie, był może przekonanym, długo w sumieniu swem pracując nad oczyszczeniem się w oczach własnych, iż — był w istocie niewinnym.
Nie odzywała się już żona do niego, a dzieci powracające z przechadzki, przerwały małżeńskie spory.
Kosucki wyszedł z saloniku. mówiąc z dumą i głębokiem przekonaniem:
— Otóż to sprawiedliwość ludzka!
I więcej już o tem mowy między małżeństwem nie było.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.