Nad Niemnem (wyd. 1899)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nad Niemnem |
Wydawca | Hipolit Wawelberg |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Druk Tow. S. Orgelbranda Synów. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień był letni i świąteczny. Wszystko na świecie kwitło, jaśniało, śpiewało. Ciepło i radość lały się z błękitnego nieba i złotego słońca; radość i upojenie tryskały z nad pól porosłych zielonem zbożem; radość i złota swoboda śpiewały chórem ptaków i owadów nad równiną w gorącem powietrzu, nad niewielkiemi wzgórzami, w okrywających je bukietach iglastych i liściastych drzew...
Z jednej strony widnokręgu wznosiły się niewielkie wzgórza z ciemniejącemi na nich borkami i gajami; z drugiej wysoki brzeg Niemna, piaszczystą ścianą wyrastający z zieloności ziemi, a koroną ciemnego boru oderznięty od błękitnego nieba, ogromnem półkolem obejmował równinę rozległą i gładką, z której gdzieniegdzie tylko wyrastały dzikie, pękate grusze, stare, krzywe wierzby i samotne, słupiaste topole. Dnia tego w słońcu ta piaszczysta ściana miała pozór półobręczy złotej, przepasanej, jak purpurową wstęgą, tkwiącą w niej warstwą czerwonego marglu.
Na świetnem tem tle, w zmieszanych zdala zarysach, rozpoznać można było dwór obszerny i w niewielkiej od niego odległości, na jednej z nim linii rozciągnięty, szereg kilkudziesięciu małych dworków. Był to, razem z brzegiem rzeki zginający się nieco w półkole, sznur siedlisk ludzkich, większych i mniejszych, wychylających ciemne profile z większych i mniejszych ogrodów. Nad niektóremi dachami, w powietrzu czystem i spokojnem, wzbijały się proste i trochę tylko skłębione nici dymów; niektóre okna świeciły od słońca jak wielkie iskry; kilka strzech nowych mieszało złocistość słomy z błękitem nieba i zielonością drzew.
Równinę przerzynały drogi białe i trochę zieleniejące od porastającej je z rzadka trawy; ku nim, niby strumienie ku rzekom, przybiegały z pól miedze, całe błękitne od bławatków, żółte od kamioły, różowe od dzięcieliny i smółek. Z obu stron każdej drogi szerokim pasem bielały bujne rumianki i wyższe od nich kwiaty marchewnika, słały się w trawach fioletowe rohule, żółtemi gwiazdkami świeciły brodawniki i kurza ślepota, liliowe skabiozy polne wylewały ze swoich stulistnych koron miodowe wonie, chwiały się całe lasy delikatnej mietlicy, kosmate kwiaty babki stały na swoich wysokich łodygach rumianością i zawadyacką postawą stwierdzając nadaną im nazwę kozaków.
Za temi pasami roślinności dzikiej, cicho, w cichej pogodzie stało morze roślin uprawnych. Żyto i pszenica miały kłosy jeszcze zielone, lecz już osypane drżącemi różkami, których obfitość wróżyła urodzaj; niższe znacznie od nich, rumianym kwiatem gęsto usiane, słały się na szerokich przestrzeniach liściaste puchy koniczyny; puchem też, zda się, ale drobniejszym, delikatniejszym, z zielonością tak łagodną, że oko pieściła, młody len pokrywał gdzieniegdzie kilka zagonów, a żółta jaskrawość kwitnącego rzepaku wesołemi rzekami przepływała po łanach nizkich jeszcze owsów i jęczmion.
Ludzie dziś także byli weseli; mnóztwo ich ciągnęło po drogach i miedzach. Gromadami na drogach, a sznurami na miedzach szły wiejskie kobiety, których głowy ubrane w czerwone i żółte chusty tworzyły nad zbożami korowody żywych piwonii i słoneczników. Od tych gromad lały się i płynęły po łanach strumienie różnych głosów. Były to czasem rozmowy gwarne i krzykliwe, czasem śmiechy basowe lub srebrzyste, czasem płacze niemowląt u piersi w chustkach niesionych, czasem też pieśni przeciągłe, głośne, których nutę porywały i przedłużały echa ze stron obu: w borkach i gajach rosnących na wzgórzach i w wielkim borze, który ciemnym pasem odcinał pozłoconą, przetkaną szkarłatem ścianę nadniemeńską od wysadzanych srebrnemi obłokami błękitów nieba. W tym ruchu ludzkim odbywającym się na urodzajnej równinie czuć było najpiękniejszy dla wiejskiej ludności moment święta: wesoły i wolny w słoneczny i wolny dzień boży powrót z kościoła.
W porze, kiedy ten ruch znacznie już stawał się mniejszym, na równinie, zdala od ciągnących jeszcze tu i owdzie gromad, ukazały się dwie kobiety. Szły one z tej samej strony, z której wracali inni, ale zboczyły snadź z prostej drogi i chwilę jakąś przebyły w jednym z rosnących na wzgórzach borków. Było to przyczyną ich spóźnienia się, temwięcej, że jedna z nich niosła ogromną więź leśnych roślin, które tylko co i dość długo zapewne zrywała. Druga kobieta zamiast kwiatów trzymała w ręku niepospolitej wielkości chustkę, która za każdym jej szerokim i zamaszystym krokiem, kołysząc się wraz z długiem ramieniem, powiewała jak sporej wielkości chorągiew. Zdala to tylko widać było, że jedna z tych kobiet miała w ręku pęk roślin, a druga szmatę białego płótna; zblizka uderzały one niezupełnie pospolitą powierzchownością.
Kobieta z chustką była niezwykle wysoką. Wysokość tę zwiększała jeszcze chudość jej ciała, które przecież posiadało skielet tak rozrosły i silny, że pomimo chudości ramiona jej były szerokie i wydawałyby się bardzo silnemi, gdyby nie małe przygarbienie pleców i karku, objawiające trochę znużenia i starości, gdyby także nie ostre kości łopatek, podnoszące w dwu miejscach staroświecką mantylę z długiemi, co chwilę powiewającymi końcami. Oprócz tej mantyli, zaopatrzonej w płócienny kołnierz, miała ona na sobie czarną spódnicę, tak krótką, że zpod niej, aż prawie do kostek, widać było dwie duże i płaskie stopy, ubrane w grube pończochy i wielkie kwieciste pantofle. Ubiór ten uzupełnionym był przez stary kapelusz słomiany, którego szerokie brzegi ocieniały twarz, na pierwszy rzut oka starą, brzydką i przykrą, ale po bliższem przyjrzeniu się mogącą budzić uwagę i ciekawość. Była to twarz mała, chuda, okrągła, ze skórą tak ciemną, że prawie bronzową, z czołem sfałdowanem w kilka grubych zmarszczek, z wpadłemi i kościstemi policzkami, z wyrazem goryczy i złośliwości nadawanym jej przez ostrość nosa i zaciśnięcie warg, a wzmaganym przez szczególną ognistość i przenikliwość oczu.
Te oczy zdawały się być jedynem bogactwem tej biednej, zestarzałej, złośliwej twarzy. Może kiedyś były one jedyną jej pięknością, a teraz, wielkie i czarne, zpod czarnych, szerokich brwi oświecały ją jeszcze przejmującym blaskiem; miały one spojrzenie przenikliwe, ostre i płomienność nieustanną, jakby wciąż z wnętrza podsycaną, a dziwną przy tej zczerniałej, w dłoni czasu czy losu, zgniecionej twarzy. Szła szerokim, zamaszystym, snadź do pośpiechu przyzwyczajonym krokiem.
Kobietę z kwiatami trudno byłoby nazwać od razu panną z wyższego towarzystwa, albo też dziewczyną z niższych warstw wiejskiej ludności. Wyglądała trochę na jedno i na drugie. Wysoka, choć znacznie od towarzyszki swojej niższa, ubraną była w czarną wełnianą suknię, bardzo skromną, która jednak wybornie uwydatniając jej kształtną i silną, w ramionach szeroką, a w pasie cienką kibić, zdradzała znajomość żurnalu mód i rękę biegłego krawca. W wyprostowaniu jej kibici i w delikatności cery czuć było także manierę i cieplarnię. Ale w zamian za to, ruchy jej i gesta sprzeczały się z całością jej osoby: widać w nich było trochę popędliwości i jakby przybranej rubaszności, nie miała ona przytem na sobie ani kapelusza, ani rękawiczek.
Głowę swą, owiniętą czarnym jakby heban warkoczem i twarz śniadą, z purpurowemi usty i wielkiemi szaremi oczyma, śmiało wystawiała na upalne gorąco słońca. Płócienną tanią parasolkę opierała o ramię, a ręce jej, dość duże i opalone, świadczyły o nader rzadkiem używaniu rękawiczek. Wszystko to uderzało tem więcej, że sposób, w jaki trzymała odsłonioną głowę i ciemne brwi nad siwemi oczami ściągała, nadawał jej wyraz śmiałości i dumy. W ogóle, ta panna czy ta dziewczyna, na lat dwadzieścia parę wyglądająca, wydawała się uosobieniem piękności kobiecej zdrowej i silnej, lecz dumnej i chmurnej. Pogody, jaką nadaje ludzkim twarzom szczęście lub rezygnacya, w tej młodej i świeżej, ale niespokojnej i zamyślonej twarzy nie było, jakkolwiek rozjaśniło ją teraz zupełnie fizyczne ożywienie, którem istotę ludzką, niezupełnie jeszcze przez życie zniweczoną, napełnia długa i swobodna kąpiel w kipiącym zdroju przyrody.
Prędko idąc, aby szerokim krokom towarzyszki wyrównać, z zajęciem, prawie z miłością, przygladała się uzbieranej przed chwilą więzi roślin. Były tam bujne lipowe dzwonki, leśne gwoździki, pachnące smółki, liście młodych paproci, młodziutkiemi szyszkami okryte gałązki sośniny. Wszystko to rzucało jej w twarz falę dzikiej i przenikliwej woni, którą też ona od chwili do chwili wciągała, pełnym i długim oddechem silnej, szerokiej piersi. Rozkosz, którą uczuwała wtedy, tudzież upał słońca, w którym nurzała odkrytą głowę, rumieńcem powlekły śniade jej policzki. Zarazem surowe i zamyślone, choć pełne purpurowej krwi, usta rozchyliły się w młodym i szczerym śmiechu.
Śmiała się ze słów towarzyszki, która, idąc wciąż prędko i wielkiemi stopy z wysoka i mocno o ziemię uderzając, grubym, nieco ochrypłym, przez brak oddechu często przerywanym głosem ciągnęła w borku jeszcze rozpoczęte opowiadanie.
— Ot, tu, powiadam ci, w tem samem miejscu, pomiędzy temi wzgórkami, te głupie chłopy wzięli mnie za cholerę... Może nie wierzysz? Słowo honoru, prawdę mówię! Jeszcześ wtedy nie była w Korczynie, jeszcze małą byłaś, bo było to właśnie wtedy, kiedy ojczulek twój z tą Francuzicą romansował...
Urwała nagle, stanęła, chrząknęła tak głośno, że aż rozległo się po polu; chustką trzymaną w ręku jeszcze głośniej nos utarła i gniewnie do siebie zamruczała:
— Wieczna głupota moja!
Młoda panna, której na chwilę twarz znieruchomiała, uśmiechnęła się znowu.
— Co tam! Niech ciocia na to nie zważa! jaż wiem dobrze o wszystkiem i z przeszłością oswoiłam się zupełnie... Przecież ciocia nie przez złośliwość pewno... Co tam! Jakże to było z tą cholerą?
Zaczęły iść dalej, tak samo prędko jak wprzódy. Stara mówiła znowu:
— Ot, jak było... Z kościoła wracałam, tak jak i teraz, a śpieszyłam się bardzo, bo Emilka była chora i goście mieli na obiad przyjechać... Więc leciałam co tchu, wprost przez pole, które wtedy ugorem leżało, przez puste zagony... Co dam krok, to półtora zagona przesadzę... wprost jakbym nad ziemią leciała. A miałam na sobie zieloną sukienkę... jeszcze wtedy kolorowe suknie nosiłam... Kapelusz taki, ot, słomkowy zdjęłam, i dla ochłody machałam nim sobie przed twarzą... Uf! nie mogę!...
Zdyszała się, stanęła znowu i zaczęła kaszleć. Kaszel jej był chrypliwy, głośny, jakby dobywał się z głębi beczki. Mało jednak zwracała nań uwagi, i zaraz, idąc znowu, opowiadała dalej:
— Cholera wtedy grasowała po świecie; w naszych stronach jej jeszcze nie było, ale ludzie lękali się, aby nie przyszła... Otóż, kiedy mnie chłopi wracający z kościoła zobaczyli tak lecącą polem, jak narobią krzyku, płaczu!... Jedni zaczęli uciekać i biedz tak prędko, jakby ich dyabeł gonił; drudzy popadali pośród dróg na kolana i nuż żegnać się, czołami bić o ziemię, pacierze głośno mówić... — Cholera! — krzyczą — ot, i już bieży, nam na zgubienie! — Ale! — odpowiadają drudzy — już to nie co innego! Cholera i koniec! Wielka taka, że głową nieba dostaje, w zielonej sukni i złotą łopatą macha! — Ta łopata, uważasz, to był mój kapelusz, na słońcu błyszczący… prawda, że go też dobrze spłaszczyłam, bo, zdjąwszy w kościele z powodu gorąca i nie mając gdzie się podziać, położyłam go na ławce i przez całe nabożeństwo na nim siedziałam… Uf! Nie mogę…
Znowu zabrakło jej oddechu, chrząkała, nos ucierała i chwilę szła, milcząc.
— I cóż się stało potem? — zapytała towarzyszka.
— A cóż? Daremnie ekonom, który jak raz wtedy wracał też z kościoła, i Bohatyrowicze, którzy mnie dawniej znali, zblizka nawet znali, perswadowali chłopom, że to nie cholera, tylko panna Marta Korczyńska z Korczyna, kuzynka pana Benedykta Korczyńskiego… Nie uwierzyli i do dzisiejszego dnia nie wierzą… Ot, mówią, czy to taka kobieta może gdzie być na świecie? Głową do nieba dostawała, nad ziemią leciała, zieloną suknię miała na sobie i złotą łopatą machała, morowe powietrze przed sobą pędząc… Wieczna głupota ludzka! Powiadam ci, Justynko, że ludzka głupota to wielki i wieczny kamień. Większy on jeszcze od ludzkiej złości. Już ja to wiem, bo był czas, że i sama tak uderzyłam się o swoję własną głupotę, że… Uf! nie mogę!…
Sapała, chrząkała, kaszlała znowu głośno, jak z beczki. Justyna, policzki i usta topiąc w dzwonkach, paprociach i gwoździkach, zauważyła:
— Przecież cioci te niemądre gadania nic nie zaszkodziły…
Czarne oczy Marty Korczyńskiej spojrzały ostro, prawie zjadliwie.
— Tak myślisz? — sarknęła, — wiecznie to samo. Nikt nie uwierzy w to, czego sam nie doświadczył. Nie zaszkodziły! Pewno, nie zjadły mnie one, ale ukąsiły. Czy ty myślisz, że to miło być wziętą za cholerę? Nie byłam ja wtedy tak starą… dwanaście lat temu, miałam lat 37…
— Więc teraz czterdzieści dziewięć? — z niejakiem zdziwieniem zauważyła Justyna.
— A ty może myślałaś ze sześćdziesiąt? — ostro zaśmiała się Marta. — Zapewne, wyglądam na tyle, sama to wiem, a i wtedy już nie wiele lepiej niż teraz wyglądałam. Może nie wiesz dlaczego? Ha? czy wiesz dlaczego?
— Wiem, — z powagą odpowiedziała panna.
— No, to dobrze, że wiesz; bo może zrobisz co takiego, abyś i sama prędko na cholerę wyglądać nie zaczęła…
Justyna ramionami wzruszyła.
— A cóż ja takie zrobić i co przeciw temu poradzić mogę?
Zamyśliły się obie i mimowoli zwolniły kroku, co najpierw spostrzegła starsza.
— No, wleczem się jak żółwie. Prędzej, bo już tam Emilka wyrzeka pewno, że nie wracam, i zaczyna dostawać migreny, albo globusu…
— A Terenia — pochwyciła panna — biegnie po krople z bobrowej esencyi, albo po proszki bromowe, albo po anti-migrenowy ołówek, albo po Rigollot...
Zaśmiała się, lecz wnet spoważniała znowu:
— Wujenka jest naprawdę biedna, z tem ciągłem chorowaniem.
Marta kiwnęła głową i machnęła ręką.
— A pewno — rzekła, — biedna kobieta! Ale-bo, widzisz, żeby tak pchły pieścić, jak ona swoje choroby pieści, to-by na wołów powyrastały, słowo honoru!
W tej chwili za rozmawiającemi rozległ się turkot powozu. Droga była w tem miejscu wązka, zeszły więc na stronę. Szły samym skrajem pola porosłego gęstą pszenicą. Biała i sucha kurzawa owiała je wielkim Kłębem, o tyle jednak przezroczystym, że rozpoznać w niej było można zgrabny faeton, ciągniony przez cztery piękne, błyszczącą uprzężą okryte konie i dwu siedzących w faetonie mężczyzn... Widziały też, że obaj mężczyźni, spostrzegłszy je, podnieśli nad głowami czapki, a jeden z nich nawet, przechylając się nieco ku nim, zawołał:
— Święte panny: Marto i Justyno, módlcie się za nami!
Marta, z rozmarzonemi oczami, machając ku powozowi białą chustą, odkrzyknęła:
— A modliłam się, modliłam, aby Bóg panu rozum przywrócić raczył!
Wykrzykowi temu odpowiedział z oddalającego się powozu wybuch śmiechu, widocznie przedrzeźniającego basowy i ochrypły głos Marty. Na twarz Justyny wybił się wyraz głęboko uczutej przykrości, prawie udręczenia.
— Boże! — szepnęła, — a ja miałam nadzieję, że ten człowiek dziś już do nas nie przyjedzie, że go ten pan Różyc do siebie na obiad zaprosi...
— Nie głupi on! — odpowiedziała Marta. — Zapewne Różyc zaprosił go do swojego powozu; wołał więc, swoje szkapiny do domu odprawić, a sam w cudzym faetonie poparadować i u nas cudzy obiad zjeść... dwie razem korzyści dla hultaja tego...
Justyna była widocznie zaniepokojona. Już pachnąca więź, którą trzymała w ręku, zajmować ją przestała.
— Ciekawam — szepnęła — jaką to komedyą mieć dzisiaj będziemy?
Marta spojrzała na nią przenikliwie i ciszej trochę rzekła:
— O papuńcię swojego lękasz się, ha? Ten błazen wiecznie facecye wyprawia z tym safandułą...
Tu aż się za wklęsłe usta swoją wielką ręką chwyciła.
Po czole, ustach i nawet ramionach Justyny przebiegło drgnienie, jakby nagle uczutego obrzydzenia; wnet jednak odpowiedziała:
— Niech ciocia śmiało wszystko przede mną mówi. Ja dawno już zrozumiałam położenie ojca i swoje, dawno, dawno... ale oswoić się z niem nie mogę, i nigdy, nigdy z niem się nie pogodzę...
Marta zaśmiała się.
— Ot, lubię takie gadanie! Ciekawam co zrobisz? Musisz pogodzić się, albo powiesisz się chyba, albo utopisz... Każdy desperuje z początku, a potem... godzi się z takim losem, jaki mu Bóg lub dyabeł nasyła... Bo, aby wszystkie losy ludzkie były robotą Pana Boga, w to ani trochę nie wierzę... Spowiadałam się już z tego raz nawet absolucyi od księdza nie dostałam; jednak nie wierzę... Powiadam ci, że każdy z początku desperuje, a potem jak baran spokojnie swoją drogą idzie... Uf! nie mogę!
Zakaszlała się tak, że aż jej oczy łzami zaszły. Krztusząc się jeszcze, temi załzawionemi oczyma na towarzyszkę popatrzała.
— Ty-bo, Justynko, straszną melancholiczką jesteś! Czemu nie robisz tak, jak i inne panny? Z łaski wuja i wujenki korzystaj, strój się, kiedy cię stroić chcą, baw się, gdy tylko zdarzy się okazya, mizdrz się do kawalerów: a może którego złapiesz i za mąż wyjdziesz... ha? Słowo honoru! czemu ty tak nie robisz?
Justyna nie odpowiadała. Szła prosto i równym krokiem, jak wprzódy, tylko w rozpalonych i zamyślonych jej oczach łzy błysnęły.
— Phi! — zaśmiała się Marta, — melancholiczka jesteś... i dumna jak księżniczka... Od wujowstwa nic przyjmować nie chcesz, ze swoich procencików ubierasz siebie i ojca, trzewiki nawet oszczędzasz tak, że czasem boso chodzisz, kapelusza i rękawiczek nie nosisz...
— O, niech ciocia tak nie myśli! — porywczo prawie zawołała Justyna. — Ja ani kłamać, ani udawać nie chcę... Prawda, że zawsze łamię sobie głowę, aby mnie i ojcu tych kilka własnych naszych groszy na odzienie przynajmniej wystarczyło... Ale boso czasem chodzę i kapeluszy, ani żadnych drogich rzeczy nie noszę nie tylko dlatego... nie tylko dlatego...
— No, i dlaczegóż? No, dlaczegóż? — błyskając oczami, dopytywała się stara panna.
— Dlatego — z nagłym i silnym rumieńcem odparła Justyna, — że dawno już odechciało mi się ich strojów i zabaw, ich poezyi i miłości... Żyję tak, jak oni wszyscy, bo zkądże sobie wezmę innego życia? ale jeżeli mogę zrobić co inaczej niż oni, po swojemu robię, i nikogo to obchodzić nie powinno.
Marta przypatrywała się jej przenikliwie i z uwagą.
— A wszystko to — rzekła — poszło od tej historyi twojej z Zygmusiem Korczyńskim... prawda? Cha! cha! Myślałaś wtedy pewno, że cię otwartemi ramionami spotkają i do familii swojej wprowadzą... bo i tak przecie krewną im przychodzisz... A oni tymczasem... gdzie! ani pomyśleć o tem nie dali mazgajowi temu... Cha! cha! wiem ja to wszystko, wiem! wieczna głupota ludzka!
Justyna ze wzrokiem w ziemię wbitym milczała.
— No, a myśliszże ty jeszcze czasem o tym mazgaju? Serce... boli jeszcze czasem?
— Nie.
Z krótkiej tej odpowiedzi poznać można było, że panna Justyna mówić nie chce o przedmiocie przez starszą jej towarzyszkę zaczepionym. Tylko już wszelki cień uprzedniego ożywienia zniknął z jej twarzy. Zmysły jej przestały pić z kielicha rozkwitłej przyrody rozkoszny napój zapomnienia. Gryząca troska przejrzała się w zwierciedle jej starych, przezroczystych źrenic; jakieś wspomnienia czy wstręty opuściły w dół końce ponsowych warg, nadając im wyraz znudzenia i goryczy...
Wtem na drodze zaterkotały znowu koła, tylko nieco inaczej niż wprzódy. Nie był to głuchy i do cichego grzmotu podobny turkot faetonu, ale klekotliwe i z lekkiem skrzypieniem połączone toczenie się kół prostego wozu. Kurzawa też podniosła się znacznie mniejsza, opadła prędko i dwie kobiety, obejrzawszy się, ujrzały długi wóz, napełniony słomą, którą z obu boków podtrzymywały drewniane drabiny, a okrywał, wzdłuż wozu rozesłany, pasiasty i barwisty, na domowych wiejskich krosnach utkany kilimek. Wóz ten ciągnęła para Koników małych, tłustych, z których jeden był kasztanowaty, z konopiastą grzywą, a drugi — gniady, z białemi nogami i białą łatką na czole. Oplatała je zrzadka uprząż z prostych, grubych powrozów. Gdyby nawet koła tego wiejskiego ekwipażu nie turkotały wcale, a ciągnące go dobrym truchtem koniki stąpały bez najlżejszego szelestu, zbliżenie się jego dałoby znać o sobie przez unoszący się zeń wielki gwar głosów. Napełniało go towarzystwo liczne. Na słomie, okrytej pasiastym kilimkiem, pomiędzy okrągłemi poręczami drabin, siedziało kilka kobiet, z których jedna tylko była niemłoda, w ciemnej chustce na plecach i wielkim czepcu na głowie, — inne zaś, niby klomb ogrodowy, kwitły rumieńcami twarzy i jaskrawemi barwami ubrań. Było im tak ciasno, że siedziały w różnych postawach i kierunkach, twarzami, bokami i plecami ku sobie zwrócone, ściśnięte jak kwiaty w bukiecie. Jednym z nich w tym ścisku chustki z głów pospadały i tworzyły na plecach kapiszony z muślinu, albo z perkalu; innym kosy nawet czarne albo złociste rozwinęły się na błękitne albo różowe staniki; a u wszystkich nad uszami i przy skroniach zwieszały się albo sterczały, wetknięte we włosy, kwiaty, ponsowe, liliowe i żółte. Wóz trząsł niemi i silne ich kibicie chwiał wciąż w kierunki różne; chwytały się też drabin ciemnemi rękami, albo czepiały się wzajem swoich ramion i sukni, śmiejąc się i gadając głośno wszystkie razem. W tym gwarnym ogródku było tak ciasno, że woźnicy zabrakło miejsca do siedzenia: kierował więc końmi, stojąc u samego brzegu wozu, a możnaby przypuścić, że postawę tę przybrał, nie z konieczności, ale przez zalotność, dlatego, aby w najkorzystniejszem świetle wydać się współtowarzyszkom podróży. Był to mężczyzna trzydziestoletni, wysoki i tak zgrabny, jakby go matka natura z lubością i wielkiem staraniem na łonie swojem wypiastowała. Tymczasem, nie co innego, tylko ciężka praca około zdobywania jej darów, gorące jej żary letnie i dzikie powiewy nadały temu ciału taką harmonią i siłę, że trzęsący się i podskakujący wóz nie mógł zmącić ani na chwilę jego prostych i wyniosłych linii. Od ogorzałej cery jego twarzy silnie odbijały złociste, bujne wąsy i jasno-złote włosy, opadające zpod czapki na kołnierz szarej, krótkiej siermiężki, ku ozdobie zapewne zieloną taśmą oszy tej. Niedbale w ogromnych rękach trzymając lejce i nie odwracając twarzy ku wiezionym przez się kobietom, odpowiadał wesoło na ich pytania i przycinki, a czasem męzki śmiech swój łączył z chórem cienkich piskliwych śmiechów dziewcząt.
Marta i Justyna zatrzymały się u brzegu drogi, w cieniu wierzby, której kwiat, podobny do zielonych robaczków, osypywał im suknie i głowy. Marta w kierunku jadących machnęła białą chustką i niezwykle u niej przyjaznym głosem krzyknęła:
— Dobry wieczór, panie Bohatyrowicz! dobry wieczór!
Woźnica szybko zdjął czapkę, odkrywając czoło mniej opalone od reszty twarzy, gładkie i pogodne.
— Dobry wieczór! — odpowiedział.
— Dobry wieczór! — chórem krzyknęły dziewczęta.
— A zkądżeś to pan wziął tyle dziewcząt? — zawołała znowu stara panna.
— Po drodze jak poziomki uzbierałem, — nie zatrzymując koni, ale tylko zwalniając nieco ich biegu, odpowiedział zagadnięty.
Jedna z dziewczyn, snadź najśmielsza, przechylając się przez drabinę wozu i białemi zębami błyskając, głośno prawić zaczęła:
— Piechotą, proszę pani, szłyśmy... a on nas napędził, toś-my mu kazały, aby nas zabrał...
— Oho! kazały! — zażartowała Marta.
— A jakże! — potwierdziła dziewczyna z wozu, — czy ja nie mam prawa jemu nakazywać? jaż jego strzeczna siostra! dla siostry szacunek mieć powinien! Bardzo słusznie!
W tej chwili wóz zrównał się ze stojącemi pod wierzbą kobietami, woźnica po raz drugi zdjął czapkę, i spojrzenie jego z wysoka spłynęło na Justynę. W tem szybkiem spojrzeniu dostrzedz można było, że oczy woźnicy błękitne były jak turkusy, i że w tej chwili przeleciała w nich błyskawica. Ale wnet włożył na głowę czapkę, twarz znowu ku drodze zwrócił i, poruszywszy lejcami, zawołał na konie, aby szły prędzej.
Wóz zaczął toczyć się prędzej. Justyna, z zaciekawieniem w oczach, z rozchylonemi w uśmiechu ustami poskoczyła i gestem wesołym, któryby nawet wykwintnemu oku mógł wydać się rubasznym, rzuciła na jadące kobiety swoją więź kwiatów. Na wozie wybuchnęły śmiechy, dziewczęta chwytały rozsypane kwiaty; niektóre z nich wołały: — Dziękujemy, dziękujemy panience!
Ale woźnica nie obejrzał się i nie zapytał o przyczynę powstałego na wozie gwaru. Zamyślił się o czemś tak bardzo, że aż głowę, którą przedtem wysoko trzymał, trochę pochylił.
Dwie kobiety iść znowu zaczęły. Marta mówiła:
— Ten Janek Bohatyrowicz na pięknego i dzielnego chłopaka wyrósł... Znałam go dzieckiem... znałam ich niegdyś wszystkich... dobrze i zblizka...
Zamyśliła się, mówiła ciszej trochę niż zwykle.
— Był, uważasz, czas krótki, że ci Boliatyrowicze u nas we dworze bywali i do stołu z nami siadali... mianowicie ojciec tego Janka, Jerzy, i stryj jego, ten Anzelm Bohatyrowicz, który teraz podobno schorowany i melancholikiem jakimś stał się... Jednakowoż jaki to był niegdyś mężczyzna... przystojny, odważny, patryo — ta... i romansowy... Do takiej poufałości wtedy pomiędzy dworem a tą szlachecką okolicą przyszło, że siądę sobie, bywało, do fortepianu i akordy biorę, a Anzelm za mną stanie i śpiewa: „Bywaj, dziewczę, zdrowe, ojczyzna mię woła!” A potem ja jemu śpiewam: „Szumiała dąbrowa, wojacy jechali...” Będzie temu już lat dwadzieścia dwa... trzy... Jaki to był gwar, jakie życie moje, i wszystkich... A teraz wszystko inaczej... inaczej...
Mówiła to coraz powolniej, głową kiwała, a ogniste jej oczy nieruchomie tkwiły w dalekim punkcie przestrzeni. Wtem z nad wozu, który oddalił się o kilkadziesiąt kroków, z towarzyszeniem klekotliwego turkotu kół wzniósł się czysty i silny głos męzki z całej szerokiej piersi śpiewający strofę starej pieśni:
— „Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
A ja doliną:
Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą,
A ja kaliną.
Justyna, z szeroko otwartemi oczyma i rozchylonemi w uśmiechu usty, słuchała pieśni, która dalej rozlewała się po polach rozgłośną i smętną nutą:
— „Ty pójdziesz drogą, ty pójdziesz drogą,
A ja łozami;
Ty się zmyjesz wodą, ty się zmyjesz wodą,
Ja memi łzami...
— Słowo honoru! — nagle i najgłębszym swoim basem zawołała Marta, — i my niegdyś z Anzelmem śpiewaliśmy ten sam duet...
Na wozie stojący wysoki mężczyzna w znacznem już od dwóch kobiet oddaleniu śpiewał dalej:
— „Ty jesteś panną, ty jesteś panną
Przy wielkim dworze;
A ja będę księdzem, a ja będę księdzem
W białym klasztorze...
— Uf! — saarknęła Marta — w pieśni stoi „będziesz” nie „jesteś.” Dlaczego on śpiewa „jesteś“. Przerabia sobie stare pieśni, błazen!
Justyna uwagi tej nie słyszała. Gorący płomień przemknął w jej oczach.
— Pyszny głos! — szepnęła.
— Nieszpetny, — odpowiedziała Marta — pomiędzy nimi często znajdują się piękne głosy i śpiewacy zawołani... I ten Anzelm dawniej, gdzie tylko obróci się... śpiewa.
Zdaleka już, zdaleka od toczącego się wozu przypłynęła jedna jeszcze strofa:
— „A jak pomrzemy, a jak pomrzemy,
Każemy sobie
Złote litery, złote litery
Wyryć na grobie...
Stara panna stanęła nagle pośród drogi, podobna do wysokiego słupa, ubranego w słomiany kapelusz i stojącego na dwu wielkich nogach w kwiecistych pantoflach. Wzrok w twarzy dziewczyny utkwiła, wspomnienia i rozczulenia jakieś pracowały w jej chrypliwie oddychającej piersi, aż krzyknęła prawie:
— A koniec tej pieśni znasz? Naturalnie, że nie znasz! Teraz już jej nikt... oprócz nich... nie śpiewa...
Ramiona rozkrzyżowała i grubym, ochrypłym głosem zadeklamowała:
— „A kto tam przyjdzie, albo przyjedzie,
Przeczyta sobie:
Złączona para, złączona para
Leży w tym grobie!”
— Ot, jaki koniec! — powtórzyła i wnet, szerszemi jeszcze niż wprzódy krokami i mocniej ramionami rozmachując, poszła dalej.
Wóz napełniony wiejskiemi dziewczętami wtoczył się pomiędzy szare domowstwa i gęste ogrody wsi, długim sznurem rozciągniętej nad brzegiem wysokiej góry, u której stóp, w falach swoich błękit nieba i ciemny bór odbijając, płynął Niemen.