Nad grobem Kościuszki/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nad grobem Kościuszki |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Tłocznia „Polaka-Katolika“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Solura, w której progi wstępował Kościuszko w połowie 1815 roku, zaliczała się w Szwajcaryi i zalicza jeśli nie do najpiękniejszych to do najstarszych miast.
Mówią nam o tem jej kroniki dziejowe, mówi i napis na jej staroświeckiej wieży, ozdobionej od wieków kunsztownym zegarem, na którym za uderzeniem kwandransów i godzin, ustawiony na zawieszonej na niej tarczy rycerz, bije się z pokorą w piersi wspominając swoje grzechy, śmierć ruchem klepsydry i kosy zaznacza, że podcięła właśnie życie komuś z mieszkańców miasta i kantonu, a usadowiony na swoim tronie pod nimi król, berłem złotem zdaje się wskazywać, gdzie jest ten, którego wśród poddanych swoich upatrzył on na jej ofiarę.
Stara, jak mało które miasto i to nie tylko w ojczyźnie Winkelrieda i Tella, ma ona przeszłość związaną z dziejami wszechpotężnej Romy.
Kiedy wkrótce po narodzeniu Chrystusa Pana, zbrojne jej legiony wyruszyły ze swoich gniazd odwiecznych, by ujarzmić resztę znanego wtedy świata, na drodze swojego pochodu na Północ, na wybrzeżu Aary upatrzyły dogodne miejsce i założyły w niem opancerzone obozowisko.
I z niego zapuszczały swoje zagony, niszcząc i obalając wszystko po drodze.
I wyciskając na wszystkiem pieczęć swoich urządzeń politycznych i duchowej kultury.
Tych śladów Rumy, pozostało w Solurze bardzo mało, mniej daleko niż w dzisiejszych Avenches pod Murten i w Augst pod Bazyleą, ale średniowiecze przemawia z niej dotąd do nas niezmiernie wyraźnie, basztami i wieżycami zamykającemi ją niegdyś doszczętnie.
Sto lat temu, gdy Kościuszko do Solury przybył, baszty te i wierzyce[1] stanowiły linię mniej niż dziś poszarpaną, i nie przedzieloną jak dziś pełnymi wspaniałości parkami, wyglądała więc ona wtedy o wiele poważniej niż teraz, ale i teraz od wielu miast Szwajcaryi odcina się wyraźnie, dzięki temu co w niej ze stuleci dawnych dotąd nienaruszone pozostało.
A odcinając się, myśl w dawne przenosi stulecia.
Kiedy się więc po jej ulicach chodzi, i potrąca o szacowne okruchy jej zamarłej przeszłości, widmo przeszłości tej zdaje się ukazywać oczom naszego ducha, powstają z grobu szeregi rycerstwa feudalnej Europy, usiłujące zgnieść gromady chłopów broniące z pogardą śmierci swobód dawnej Helwecyi, i nie bez szacunku wspomina się o tych obnażonych, zbrojnych jedynie pałkami i łukami chłopach, którzy z poświęceniem bezprzykładnem odpierali dziesiątki lat, srogi i krwią znaczący się ich napór.
Dzisiejsza Solura liczy niespełna 12,000 mieszkańców. Za Kościuszki liczyła ich mało co więcej nad trzy tysiące, nie przekraczała też jak obecnie Aary, na jej lewem wybrzeżu rozpościerała się niemal całkowicie. Miała we wnętrzu swojem to wtedy, co i dziś jest jej największą ozdobą: ulice kręte o domach oryginalnych, studnie ozdobione posągami rycerzy przyodzianych w błyszczące rynsztunki i uzbrojonych w wyostrzone halabardy, piękny rynek zdobny zegarową wieżą, jakiej podobną poszczycić się mogą jedynie Bern i Sztrasburg, stylowy kościół Świętego Ursusa, z frontonem przypominającym najpowabniejsze świątynie Włoch[2]
I jak Anglicy powiadają: „last but not least“, ostatnie ale nie najmniej ważne, czarującą prawdziwie naturę.
W tem miejscu gdzie miasto to od niepamiętnych wieków stoi, dwa żywioły ubierające tak wdzięcznie Szwajcaryę całą: kamień i woda, podały sobie by ją upiększyć ręce.
Więc łańcuch Jury roztoczył nad nią od Północy majestatyczny swój łuk, ubrał ją pagórkami umajonymi zielenią drzew i rozłożystych krzewów, sycąc jej powietrze aromatem różnobarwnego kwiecia, roztaczającego dokoła niej swoje wonie.
Więc Aara, ta królowa rzek Szwajcaryi jak nasza Wisła przerzynająca ją jedyną od swoich źródeł do ujścia, pierścieniem szerokim opasała ją od Południa, i niosąc jej pozdrowienie kantonów dalszych, wprzęgła w związek ścisły z jedynie tylko w małej cząstce szwajcarskim Renem.
I zdobiąc szeroką wstęgą szmaragdowych wód swoich jej podnóże, w połączeniu z tym jurajskim na północy łańcuchem górskim, nie zbyt wyniosłym ale niezbyt i nizkim, mniej dzikim, niż pociągającym ku sobie urokiem zaklętej w skalistych ogniwach jego poezyi, utworzyła z niej całość wdzięczną i romantyczną nad wyraz, dającą rozkosz prawdziwą oku, darzącą ducha niezwykłą harmonią i spokojem.
Kiedy więc ten wielki nasz starzec przechadzał się po Solury ulicach, lub przekroczywszy jej mury, okiem mędrca spoglądał na przypominające mu jego bohaterskie w Polsce i Ameryce walki, nie dla niesienia kajdan ludom, lecz w obronie największego ich doczesnego dobra, — wolności, kiedy przekroczywszy jej progi zapuszczał się w pobliskie okolice, miał w niej i dokoła niej to, co ludziom jego miary dać może na progu mogiły, względne na tej ziemi szczęście: spokój oddalonego od zgiełku świata historycznego o wielkich wspomnieniach miejsca, czar natury, balsamem słodkim kojący rany skołatanego ciała i ducha.
Za cóż jednak, w otoczeniu wdzięcznych bezgraniczenie za nieśmiertelne jego zasługi rodaków, nie danem mu było spokoju tego zażyć wśród swoich, czarem ojczystych pól, „malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą wysrebrzanych żytem“, koić te rany, krwią ociekłe w służbie ukochanej tak gorąco przez niego ojczyzny?
Za cóż, za cóż, nie pod jej niebem później, uleciało tak niezasłużenie nieszczęsnemu, w podobłoczne sfery, ostatnie jego tchnienie?