Najnowsze tajemnice Paryża/Część trzecia/XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.
Niespodziewana pomoc.

Wyjmując z obwinięcia placuszek, Wanda przypomniała sobie swoje lata dziecinne, ojca i matkę, potem sielskie rozkoszne przechadzki nad brzegiem wielkiej rzeki. Był tam także młody kuzyn, umiejący jak nikt wspinać się na skały i zastawiać papierowe samołówki na polne koniki; Wanda przywodząc po kolei cudne z dzieciństwa obrazki, usiłowała śmiać się serdecznie jak się wówczas śmiała, lecz śmiech albo konał na ustach, albo w tej godzinie jakże brzmiał fałszywie!....
Przechodząc od wspomnień do wspomnień, z kolei mimowolnie przyszła jej na myśl, śmierć okrutnie zamordowanego dziecka! Mimo usiłowania ażeby tę myśl odżegnać od siebie, wyrugować ze swej pamięci, przecież ponura scena tkwiła w jej oczach we wszystkich szczegółach. Słyszała uderzenie młota w ścianę, liczyła cegły użyte do zamurowania trupa, potem nastąpiło milczenie, wszystko się skończyło. Mularz wypił podane mu wino i poszedł.
Ale nie! nie wszystko się skończyło, bo bezustannie ta scena się powtarzała, od pierwszego do ostatniego obrazu; napróżno chowała głowę w swe ręce, zakrywała oczy, widmo natrętnie stało przed wzrokiem jej duszy.
— Zmusili mnie do tego, — jęczała Wanda, ale nieubłagana loika odpowiadała:
— Nie! nie zmusili cię. Biedna dziewczyna stawiona przed sądem przysięgłych, która rzuciła swe dziecię na pożarcie trzody, nie odebrała ani wychowania macierzystego, ani była oświecona nauką religii, ani miała surowych przykładów przechowujących się w szlacheckich zamkach Węgier. Ona była podrzutkiem bez rodziców, wieśniaczką; nie znała innej miłości, tylko brutalskie pocałunki wolarza. Spadkobierczyni dwudziestu pokoleń uczciwych, nie miała wymówki społecznej na obronę swej podłości i nikczemności. Nie zabija się istoty bezbronnej, nie zamurowuje się dziecięcia. Dalej baronowo! czy śmiesz podnieść czoło, nawet w niesławie?
Nareszcie wśród tych uwag nie mających końca Wanda zawołała:
— A więcjestem przeklęta, potępiona, niech mi piekło doradza!
W chwili najwyższego rozdrażnienia nerwów, naki zostało złamane. Z rozpaczą mimowolnie poniosła ona do ust placek, jak zgłodniała wilczyca. Nade jej delikatne zęby napotkały opór nieprzewidziany. Włożyła różowe paluszki do ust i wyjęła kawałek papieru trudny prawie do dostrzeżenia. Rozwinęła go i przeczytała ze drżeniem następujące pismo.
— „To ja! Przybyłem i dowiedziałem się w jakie sidła wpadłaś podczas mojej nieobecności, moja biedna Wando! Potrzebaż ci dodać, że jeżeli naki rąk twoich dojdzie, to jesteś ocalona. Moje jedyne, nieustanne zatrudnienie od chwili powrotu do Paryża, jest i będzie staranie o twe ocalenie, przez użycie środków podobnych i niepodobnych. Środek podobny przez ujęcie służby miejscowej, pod władzą której pozostajesz, — i nie przedstawia żadnej nadziei pomyślnego skutku. Lecz niepodobieństwo nie istnieje dla umysłów silnych, umiejących panować, nieopuszczających żadnej sposobności prawej lub nieprawej, nie rachujących się z pieniędzmi, a więc musisz być ocalona.
Pojutrze z rana o piątej godzinie, jestem pewny ze będziesz czuwać równo ze mną; znajdziesz drzwi otwarte od swej celki, więcej nie podobna zrobić. Można przekupić dozorcę, ale odźwiernych niepodobna. U stop muru, na lewo przy bramie wchodowej, czekać na ciebie będzie drabina, opatrzona hakami do zaczepienia. Jutro użyję sposobów, które ci dozwolą haki te zaczepić bez mozołu; naprzykład przez wydrążenie dwóch dziur między drzwiami i podłogą. Spal ten papier i rachuj na mnie. Przygotowałem majątek za granicami kraju. Ufność i nadzieja! Robert”.
— Miałam dobrą myśl wzywając na pomoc piekło, rzekła baronowa, kiedy po przeczytaniu paliła list Roberta Kodoma. W ciężkich kłopotach trzeba się udawać do swych przyjaciół.
Jednakże Robert się omylił. Baronowa tej nocy spała jakby w raju, piastowana przez aniołów, pomimo że wzywała na pomoc szatana, a być może iż właśnie zaspała z jego przyczyny.
Wanda wstała nazajutrz zmęczona, prawie brzydka i pokazała za to pięść lusterkowi, które jej tę grzeczność oddało. Pierwsza myśl jaka się jej nasunęła po odebraniu listu od swego wspólnika, była odzyskanie wolności, a ztąd radość niespodziewana. Odetchnęła i spała spokojniej; śród błogich marzeń poiła się znowu życiem w dostatkach, jakie niedawno prowadziła. Powiedziała więc sobie, z ciałem przekonaniem swojej logiki, że krzyk sumienia, zgryzoty, nie istnieją tylko dla organizacyi słabych, niekompletnych. Jutro moje cierpienie będzie skończone, rzekła czesząc włosy, które miała prześliczne. Lecz nagle dreszcz ją przebiegł.
— Jutro, — mówiła znowu, — kto wie? jutro to jest wielkie być może. Mój mąż także czuwa. A jeżeli Robert włada potęgą złota, barona znowu podtrzymuje niezłomna enargja zemsty. A ten Trelauney? widzę jeszcze jego oczy świecące jak dwa czarne djamenty i utkwione we mnie. One mnie palą. Cóż jestem winna temu człowiekowi? trzeba aby mi to powiedział, ach lękam się! Ten wzrok nie ma nic ludzkiego.... i czuję że jest on nieubłagany. Mam co do tego przeczucie, które mnie nigdy nie myli. Ach jak przeżyję dzisiaj w oczekiwaniu niepewności, krew mi lodem ścinającej?!
Dzwon dał znak rekracyi dla obłąkanych, które jak zwykle wysypały się gromadnie na dziedziniec. Wanda utkwiła w nie wzrok badawczy, lecz nagle jej uwagę zwrócił chłopiec zawieszony na ruchomej linie, na kilka metrów nad oknem, którem wyglądała. Wkrótce i panie przechadzające się po podwórzu, zauważyły chłopaka z wielką zręcznością utrzymującego równowagę w czasie malowania gzymsu i okiennic. Był to bowiem malarczyk, który obok roboty, przesyłał pocałunki swoim wielbicielkom, przypatrującym się mu z dołu, w ścieśnionych gromadkach.
Waryatki dały mu poklask jak w teatrze. Niektóre ze złośliwszych, mniemając że ich malarczyk wyzywa, zbliżyły się do końca liny z zamiarem pobujania ostro po powietrzu żartownisia. Za pierwszem poruszeniem liny, malarczyk potrząsł pędzlem nad głowami napastujących kobiet, a każda z nich została pokropiona farbą czarną, co wywołało wrzaski i złorzeczenia obłąkanych. Po ustąpieniu z placu nacierającego tłumu, chłopak kilku posunięciami po linie, zniżył się tak, aby mógł być usłyszany przez Wandę.
— Łączność, — rzekł po cichu, — spiesz się i nie patrz w moją stronę, potem dodał przytłumionym głosem.
— Jutro rano obudź się wcześnie i przyczep nadewszystko jak najmocniej haki.
Wanda zrobiła jeden znak, ale wyrażający że zrozumiała wszystko. Następnie malarczyk założywszy nogi krzyżowo na linie, spuścił się na ziemię w sekundę. Klub niewieści przywitał go robiąc najdziwniejsze grymasy, za które z procentem lichwiarskim odpłacił. Jego wykrzywiania były nowe i nieznane w zakładzie, sprawiły też ogromne wrażenie. Otoczono go ze wszystkich stron, ale on roztrącając głową i rękami, cisnący się tłum waryatek, zdołał dostać się do drzwi głównych, gdzie — usiadł z miną filozofa cynika. Wprawdzie nie miał on beczki Diogenesa, ale za to wyborny chleb z szynką, który wyjął z torby i zajadał najsmaczniej w świecie.
Przypatrzcie się uważnie temu chłopcu: czy nie poznajecie tego wysokiego czoła, oka pełnego odwagi, tej kibici szczupłej, lecz silnej jak żelazo pod fałdami niepozornej bluzy? Jedna tylko istota posiadała taką postać i te przymioty, jedna tylko, nazywająca się Maryanna de Fer! to też ona była owym malarczykiem, owym Mario z Brukselli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.