Najnowsze tajemnice Paryża/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NAJNOWSZE
TAJEMNICE PARYŻA.
ROMANS
PRZEZ
Aureliana Scholla.

WARSZAWA,
Nakładem Redakcyi Przeglądu Tygodniowego.

1869.


Дозволено Цензурою.
Варшава 7 Ноября 1868 года.
w Drukarni J. Jaworskiego, Krakowskie-Przedmieście Nr. 415.


CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.
Jakim sposobem wchodzono do jednego domu na ulicy Ś. Ludwika.

Dwudziestego Listopada 1853 roku, o godzinie pierwszej po północy, dwóch ludzi postępowało ulicą, St. Louis-au-Marais. Deszcz lał jak z cebra, ciemna i burzliwa noc nastąpiła po jednym z owych smętnych wieczorów listopadowych, w których Paryżanie nie mając odwagi wychylić się z domu, zostawiają jak wśród lata opustoszałe teatra. — Nabrzmiałemi od deszczu rynsztokami, toczyły się czarne i gęste kupy błota. Miejscami blade promienie latarń, oświecały utworzone przez ulewę kałuże. Szczyty domów niknęły w cieniu, a wiatr trzęsąc kominami, od czasu do czasu strącał na bruk to dachówkę, to oderwany kawał gzymsu.
Z dwóch idących, jeden odziany w płaszcz brunatny, zdawał się być silnie wzruszonym, czego drugi wcale nie podzielał. Ów drugi otulony w paletot, bynajmniej do jego postaci nie przykrojony, postępował z tyłu swego towarzysza, miarkując chód, aby mógł na czynione mu zapytania odpowiadać. Na skręcie bulwarów, człowiek w płaszczu odezwał się:
— Już zbliżamy się Ali, pamiętaj sobie, że ta noc stanowi o losie moim, to co chcę znaleść w téj ważnej chwili, przywróci mi władzę, która wymknęła się z mych rąk w Dzibbah... to jest bogactwa, życie i śmierć innych stosownie do mego kaprysu... Co mi ojczyzna odmówiła, to mi da Paryż.
— Zrobię wszystko co mi Wasza dostojność rozkaże — odpowiedział Ali.
Dwaj towarzysze zbliżyli się do nadrujnowanego muru, w którym mieściła się żelazna brama z mocnemi zamkami.
— To tu — odezwał się po cichu ten, którego Ali nazwał Waszą dostojnością.
Ali złożył na bruku zawiniątko trzymane pod pachą. W zawiniątku mieściła się cienka lina żelaznym hakiem zakończona.
Dostojnik postąpił kilka kroków i bez trudności znalazł pokrywę, przed wielu laty zielono pomalowaną. Następnie wsunął klucz w zardzewiały zamek i trzy razy nim zakręcił, po otworzeniu pokrywy ukazała się studnia, a na jéj dnie zabłysła woda. — Ali uczepił hak na brzegu i wpuścił linę wewnątrz studni.
— Wejdę pierwszy — rzekł dostojnik — spuszczając się za mną, zamknij napowrót wieko studni.
Promyk księżyca, wychyliwszy się z obłoków, oświecił ukosem stare ruiny. Woda śpiąca na dnie studni odbijając promień drżący, otoczyła blaskiem twarz energiczną tego, którego towarzysz mianował Waszą dostojnością, a który szeptał do siebie:
— Ha, oto i latarnia przygotowana.
I przeskakując lekko przez krawędź cembrzyny, uchwycił sznur, a następnie spuścił się w głębinę. Ali uczynił toż samo, zamknąwszy wieko od studni. Obadwaj zniknęli pod wodą.
Dom na ulicy Św. Ludwika niczém nie odróżniał się od sąsiednich kamienic. Podwórze na którem szumiał stary kasztan obnażonemi z liści konarami, prowadziło do głównego trzech-piętrowego budynku. Wszystkie okna zamykały szczelnie okienice. W głębi ogrodu mieścił się pawilon również zamknięty jak i reszta domu, z każdéj strony na schodach stał kamienny posąg, jakby na straży przy wejściu do tego ponurego mieszkania. — A jednakże w téj samotni czuwał jeden człowiek.
Pokój w którym się znajdował, nie miał ani drzwi, ani okien. Był on tak urządzony, że cały dom opatrzywszy, niktby się nie domyślił o istnieniu téj kryjówki, między czterema ścianami zamkniętéj. Na środku stał stół pełen papierów. Na około murów tkwiły szafy z przegrodami sufitu sięgające; z trzech stron owe przegrody mieściły w sobie akta, czwarta zaś flaszeczki różnéj wielkości, jakby w pracowni chemicznéj: był to zbiór trucizn różnego rodzaju. Znajdowały się tam trucizny drażniące i niszczące jak arszenik, merkuryusz i sole miedzi, kantarydy, gummiguta; narkotyczne, działające na mózg bez zapalenia organów styczność z nim mających, mianowicie: opium, kwas pruski, narkotyki gryzące jakoto: digitalina czerwona, wronie oko i t. p., oraz wszelkie jadowite pierwiastki. — W osobnych skrzyneczkach mieściły się straszliwe trucizny, pochodzące z Azyi i krajów podzwrotnikowych, soki zbierane z tajemniczych roślin przez murzynów nad brzegami jezior, podczas kiedy księżyc oświeca te olbrzymie pustynie.
Człowiek siedzący w tym pokoju, powstawszy zrobił kilka kroków dla włożenia do przegrody akt które właśnie przeglądał. Potém spojrzał na zegarek, była wtedy druga godzina po północy. W istocie musiał to być dziwny człowiek: czoło miał łyse, lica blade, policzki wyskakujące, wąsy posiwiałe zawisły nad ściśniętemi wargami; zdawał się mieć nie wyżéj nad lat 50. Od stóp do głowy czarno ubrany, a ubiór ten nie objawiał nic nadzwyczajnego. Energia spojrzeń nie rozwiała przecież z lic pewnego rodzaju smutku i niepokoju, które się na jego obliczu malowały. Wielkie nieszczęścia lub wielka zbrodnia ciężyły na téj postaci?...
Nieznajomy rzucił ostatni raz wzrokiem na przedmioty go otaczające, potem wziął lampę i nacisnął sprężynę ukrytą pod nogami stołu do pisania.
W téj chwili podniósł się jeden kwadrat posadzki, a w otworze można było ujrzeć schody w głąb prowadzące; kłęby zimnego, wilgotnego powietrza i woń piwniczna owiały nieznajomego. Zaledwie postawił nogę na pierwszym schodzie, kiedy dwóch ludzi wskoczyło do pokoju. — Ci dwaj byli ów zwany Waszą dostojnością i Ali. Ostatni rzucił maskę ze smoły na twarz nieznajomego i wyrwał mu z rąk lampę, drugi zaś uderzył w szyję trzechkrotnie sztyletem. Kiedy chciał czwarty raz zadać cios w piersi, ostrze sztyletu wyleciało z trzaskiem w powietrze.
Nieznajomy upadł nurzając się w krwi strumieniach.
— Co to za człowiek być może? — szepnął dostojnik. — Jedni nazywają go Prodikus... ale jego nazwisko!... jego prawdziwe nazwisko?!..
Ali postawił lampę na posadzce, a jego pan czy zwierzchnik obejrzał odzież nieznajomego; nosił on na ciele kaftan dziany z jedwabiu i łuszczek stalowych — i o tę to zbroję, sztylet jego się strzaskał. Teraz przyłożył dłoń do serca jeszcze ciepłéj ofiary; serce już bić przestało. Ali pozostał niemy i nieruchomy, jak niewolnik oczekujący rozkazów pana, który zaczął chciwie przerzucać i badać papiery leżące w szufladach. Podczas tego zajęcia miał postać dzikiego zwierza. Oczy jego iskrzące, nozdrza rozdęte zdawały się z rozkoszą pochłaniać won świeżo roztoczonéj krwi na posadzce. Jego oblicze ogorzałe i czoło w tył pochylone, zdradzały cudzoziemskie pochodzenie. Rzekłbyś że to jest Arab przemieniony w szakala.
— To tu — mruknął on — powinny się znajdować straszne tajemnice... ale będę miał dość czasu do ich odszukania, przedewszystkiém należy usunąć trupa i ślady morderstwa.
Gdybym miał łopatę — rzekł Ali — prędko wykopałbym dół w jednym z kątów ogrodu.
— Nie! nie tu — zawołał pan — kto wie coby twoja łopata napotkała w téj ziemi pełnéj okropnych tajemnic.
— Gdzież więc zakopiemy trupa?
— Jutro śród dnia dowiesz się o mojém postanowieniu.

II.
Furgat.[1]

Ali powlekł ciało w róg tajemniczego pokoju, w którym spełniono morderstwo.
Zwierzchnik Alego otworzył szuflady, przetrząsł je, oraz badał mury dla powzięcia przekonania gdzie się znajduje.
— Trzebaby nam przetrząść z gruntu ten złowrogi dom rzekł do Alego. — Tu każdy schód kryje zasadzkę, każdy kamień tajemnicę. Tu znajdują się niezmierne skarby, ale gdzie?... musimy tego koniecznie dociec. Najbystrzejsze oczy mogą przejrzeć wszystkie pokoje i nic nie znaleść, można prześledzić wszystkie piwnice, a nic nie odkryć...
A jednakże tu jest mieszkanie Furgata!... tu jednakże przechowywacze odsyłają drogocenne przedmioty. W tutejszych kryjówkach znajduje się pełno sreber, kosztownych kamieni, dyamentów, które tajemnie wysyłają na sprzedaż do Londynu, Frankfurtu i Petersburga. Są tu rzeczy skradzione, które dopiero za 50 lat będą sprzedane, to jest wtedy, kiedy ich prawi właściciele wymrą, lub się rozpierzchną!
Furgat jest wspólnikiem wszystkich zbrodni, bankierem galer. — Z tego czarnego gabinetu wydawane są rozkazy, a nikt nie domyśla się z jakich ust wyszły!...
Dostojnik przepatrzył papiery, jakie mu wpadły pod rękę... i oto co znalazł:
„Banda Poulain’a[2] pod rozkazami kupca z ulicy Św. Jakóba. Skład główny w jego piwnicach. Ślusarze, stolarze, malarze, mularze. — Poulain wydaje rozkazy, ale sam nie pracuje.
„Banda Golina, inaczéj Monrose zwanego. Przewódca jest człowiekiem czynnym, ma prawo karania swych podwładnych. — Malarze, odźwierni, handlarze mebli, spekulanci...
„Banda Natliana. — Pierwszy raz skazany 11 germinala XIII roku. — Przewódca jest handlarzem drzewa, dzielny człowiek, przyjaciel artystów. Banda działa na własną rękę. — Ester Nathan, żona Mayera; elegantka i dystyngowana, używa rozmaitych przebierali. Uciekła dwukrotnie z więzienia Saint Germain i Bicêtre. Rozyna Nathan jej siostra, zwana niedoścignioną; cenna kobiéta, używająca ekwipażów i nosząca dyamenty.
„Banda Liny Mondor, zwana Okruszyną. Cztery kobiéty aktorki, śpiewaczki uliczne, najemnice dzienne, mogą być wprowadzane do domów mieszczan.
„Banda Ludwiki Bouvier, zwanéj Klarą Wendel, hotele, restauracye, ogrody publiczne. — Klara ma swoje spólniczki rzadkiéj piękności: Angielki, Hiszpanki, Węgierki i Niemki.”
W innéj szufladzie pewne akta zwróciły badającego uwagę.
„Baronowa Wanda Remeney: — Należy dociec, dla czego w pałacu na ulicy Ponthieu, na drugiém piętrze, w pokoju niebieskim, na prawo kominka, znajduje się szkielet dziecka zamurowany. Mularz został do pałacu o północy wprowadzony, z zawiązanemi oczami. — Wydobył on jeden blok z muru, ciało dzieciny pomieszczono w wydrążeniu, następnie obłożono go wapnem, a potém blok kamienny zmniejszony do połowy, był napowrót wmurowany dla zakrycia tego grobowca.”
Niebieski papier z brzegami złoconemi przyczepiony był u dołu akt i zawierał: „Lecz gdy przepomniano pokropić wodą wapna, ciało dziecka pozostało całe, bez zepsucia.”
Człowiek zwany Waszą dostojnością, zamyślił się chwilę, a potem akta na dawniejsze miejsce położył. Stał się on posiadaczem tajemnic wielkiéj liczby mieszkańców Paryża. Władza któréj zapragnął, tak straszną mu się wydała, że uczuł potrzebę spoczynku. Prawo ojcowskie mimo swéj surowości, dozwalało czasami preskrypcyi. Przebaczenie nie istniało dla ofiar Furgata! Ich akta były tu. — Kradzież tych była niebezpieczną, bo mogłyby wyśpiewać, to jest wykryć wątek, po którym wyśłedzonoby bandę. — Naczelnicy szajek złoczyńców byli zwykle bez litości. — Dla przewódcy zwykła dzikość, lub płoche okrucieństwo złodziei na publicznéj drodze, nie stanowiło dostatecznej władzy nad tém stowarzyszeniem, z pod praw ludzkich wyłamującém się.
Niekarność jest śmiertelną nieprzyjaciółką tych wszystkich band, które składają korporacyę na czas ograniczony.
Palacze, fałszywi szuani, towarzysze Jehu, nie wytrzymują natarcia żandarmów. Trzeba się udać w góry, ażeby znaleść kilka gniazd bandytów, którzy utrzymują okolicę w posłuszeństwie przez postrach... Nikt nie odważy się ich denuncyować. Kara nie prędko następuje, ale zemsta natychmiast.
W Paryżu złodziej zjada swych wspólników. — Zeznania zrobione pociągają, za sobą wykrycie wątku. — Ale Furgat z ulicy Św. Ludwika, wyższym był nad te nędzoty. Znał on wszystkie bandy, a żadna go nie znała. — Nieraz się przytrafiło, że morderca wyznał przed sądem, o spełnieniu zabójstwa, z rozkazu nieznanego mu przywódcy. Opowiadał on o wyrytym znaku na ramieniu tego zwierzchni ka galerników. Ale jego nazwisko... mieszkanie... było mu niewiadome; niemógł nawet opisać jego postaci. Nie wierzono tym zeznaniom, aż do okrycia bandy brodatego Dumollarda.
Dostojnik spojrzawszy na trupa Furgata, rzekł:
— Jednakże ten człowiek miał to wszystko, a kilka uderzeń sztyletu tak łatwo koniec jego władzy położyły.
W téj chwili obejrzawszy się zobaczył łysą głowę wychylającą się z otworu niezamkniętego w posadzce. Dwie małe szare źrenice spoglądały z zadziwieniem na dwóch ludzi nieznajomych, którzy niewiadomo jakim sposobem wcisnęli się do téj kryjówki.
— Kto jesteś? — zapytał się zwany Waszą dostojnością.
— Ktoś ty jest?... — odparł tonem szydzącym człowiek łysy.
— Lecz po coś tu przybył?
— Pomódz wam jeżeli zechcecie.
Ali wydobył swój puginał.
— Nie rób głupstwa — zawołał mały człeczek — mógłbym zamknąć otwór w posadzce na ciężki zamek, a przebylibyście parę tygodni w niebardzo wygodnem położeniu... Powróciwszy po dwóch tygodniach lub po miesiącu, znalazłbym was w przykrym stanie.
— Nie potrzebujesz się obawiać, nie myślimy ci nic złego wyrządzić — rzekł dostojnik widocznie wzruszony.
— O wiem o tém dobrze — odpowiedział człowieczek i spoglądając na trupa leżącego w kącie, dodał:
— Zabiliście Furgata... O zaszliście za daleko — niebaczni... Czy sądzisz naprzykład, że cię inni uznają za swego przewódcę? Odkryłeś tylko tajemne wejście i nic więcéj. Możecie przetrząść cały dom i cóż — nic nie odkryjecie — nic zupełnie.
Możecie zburzyć cały gmach i jeszcze nie więcéj znajdziecie, jak to, coście już poznali — a zaprawdę, niewieleście się dotąd dowiedzieli.
— Co potem nastąpi? zapytał pan Alego.
— Co nastąpi powiem wam zaraz. Oto rada zbierająca się tu co trzy miesiące dla sprawdzenia rachunków, spostrzeże pewnego wieczoru, że jakiś obcy człowiek, w gwałtowny sposób ogarnął władzę naczelnika, którego ona tylko ma prawo obierać. Panowie ci nie wezmą cię na tortury, oni nie lubią nieużytecznych okrucieństw, lecz szybko uwiną się z tobą.
— Jakiż jest sposób uniknięcia tego niebezpieczeństwa?
— Jest tylko jeden. A naprzód czy jesteś godnym dowództwa?
Mamy prawo być wymagającemi. Człowiek pewny, nie zdolny do zdrady, jestto coś bezwątpienia, ale nie dosyć na tém. Trzeba nam wysokiego rodu, obawy utraty towarzyskiego stanowiska... Jednem słowem, nasz zwierzchnik powinien się lękać o siebie samego.
— Cóż trzeba zrobić wtedy?
— Użyć mnie do interesu.
— Niech tak będzie.
Mały człowiek wydobył z kieszeni rewolwer, i wszedł do pokoju.
— Och! rzekł przybyły, zaraz widać jak jesteście nowicyuszami. Mogę być uzbrojony bez wzbudzenia waszéj obawy, albowiem was jest dwóch, a byłoby mi bardzo trudno zabić naraz obydwóch... tymczasem muszę czuwać nad własném bezpieczeństwem.
Człowieczek zbliżył się do ciała byłego Furgata.
— Co chcesz z nim zrobić? zapytał się nieznajomego. Przedewszystkiem należy zatrzeć ślady waszéj nieprzezorności. Czy pomyśleliście o tém?
— Nie.
— Widzisz więc, żem dobrze zrobił kiedy tu przyszedłem....
— Jaki masz w tém interes?
— Zawsze działam bezinteresownie! byłem w służbie u Furgata, bo jestem biedak. Kiedy jeden żyć przestał, służę drugiemu. — Chcesz po nim objąć następstwo, nie sprzeciwiam się temu. Ganię tylko nierozwagę rzucania się lekkomyślnie w tak niebezpieczne przedsięwzięcie... Zobaczmy naprzód gdzie jest mój pan dawniejszy!
Mały człowiek wziął z pułki flaszeczkę z ja kimś eliksyrem i wlał w usta Furgata kilka kropel cieczy.
— Już się z nim wszystko skończyło. Potém postawiwszy filakonik na dawnem miejscu — zawołał: Ponieważ Furgat nic żyje, należy go więc pogrzebać.

III.
W którym można widzieć jak pewien dzielny człowiek zakłada piwnicę, aby starych win się doczekał.

Nazajutrz około 4 godziny po południu, pewien człowiek wyglądający na mieszczucha, przebiegał ulice przyległe przedmieściowi Ś-go Marcina. — W przechodzie czytał on wszystkie napisy zawieszone na domach, oznajmiające o pokojach będących do najęcia. Przebywszy ulice Wierności, Ś-go Mikołaja i Château-d’Eau, zatrzymał się nakoniec przed jedną, kamienicą na ulicy Récollets — dwupiętrowej, na której wisiała tablica z napisem: „Piwnice do najęcia.“
Mały człowiek udał się do odźwiernego, który drzémał przed kominkiem, zkąd wydobywał się mocny odor skwarzących się w rądlu nerek. Przy jego nogach spoczywał wyciągnięty kot czarny z zielonemi oczami, w pozycyi kanoniczki — posilny obiad trawiącéj. A przed jedyném oknem oświecającém izdebkę — wisiała papuga piór pozbawiona, czy to naumyślnie czy przez starość i zdająca się pytać: po co ona na tym świecie żyje?
— Macie piwnice do najęcia? zapytał człowiek.
Odźwierny nie poruszył się.
— Hej tam! — krzyknął przybyły, bębniąc po szybach izdebki, czy mogę zobaczyć waszą piwnicę.
Przebudziwszy się teraz odźwierny, skoczył równemi nogami i zawołał:
— Mam się rozłączyć z moją Feruandą, o nigdy panie, nigdy!.. tak naprawdę jak to, że się nazywam Poitevin. Pan jesteś już dwudziestym, który chcesz kupić ją tego roku.
— Ale ja nie pytam się się o Fernandę, odparł pragnący nająć piwnicę.
— Biedne stworzenie! mówił Poitevin, który wstał i zdawał się wpadać w zachwyt, na widok swój papugi. Nikt tak dobrze jak ty nie wymawia imienia mojéj nieboszczki żony. No powiedz choć raz Melania!
— Melanio czekaj na mnie, ja się wkrótce z tobą połączę, wyszczebiotała papuga, tonem gniewliwym.
— Jest temu lat 30 panie, rzekł Poitevin z oczami wzniesionemi w niebo, jak kazałem wypisać te wyrazy na koronie z nieśmiertelników. Melania mnie oczekuje, a Fernanda przypomina mi ciągle moją przysięgę. Nigdy nie rozłączę się z przyjaciółką która stała się moją siostrą!
— Ale jeszcze raz, powtórzył człowiek widocznie zniecierpliwiony, mnie nie chodzi o kupno Fernandy.
Poitevin ciągnął daléj bez zmarszczenia się: O tak! chciano mi ukraść przyjaciółkę, panie — papugę wymawiającą 60 wyrazów.
— Pragnę wynająć piwnicę, przerwał mu znowu przybyły.
— Ach pan chcesz nająć piwnicę, trzeba było odrazu to powiedzieć, zaraz ją panu pokażę.
Poitevin wziął stary lichtarz stojący nad kominkiem, w którym pływał knotek umaczany w tłustości, potém zaświecił kaganek zaledwie jakie światło rzucający i rzekł do przybyłego:
— Proszę za mną, pokażę panu drogę.
Piwnica była dosyć obszerna, a więc zdawała się przydatną dla małego człowieka.
— Odebrałem znaczną ilość beczek wina z Hiszpanii, które pragnę aby się tu zestarzało, mam wielu subjektów, a wino nie zawsze przy nich jest bezpieczném.
— Pan jest negocyantem?
— Jestem fabrykantem krawatów.
Czynsz roczny z najmu piwnicy wynosił 60 franków. Człeczek zapłacił z góry za 6 miesięcy, dorzucił 5 franków za fatygę dla Poitevin’a i dodał, iż wieczorem wróci z winem i dwoma swemi towarzyszami. Wychodząc słyszał jeszcze jak Fernanda krzyczała z całego gardła: Czekaj na mnie Melanio!
W godzinę potem wózek obładowany beczkami, zatrzymał się przed domem na ulicy Récollets. Woźnica w towarzystwie kamrata w bluzie, zdjął beczki, a następnie w obec małego człowieczka, znieśli je do piwnicy.
Tu woźnica opatrzony w łopatę, wykopał głęboki dół, do którego wsunięto jednę pakę dłuższą od innych. Jego towarzysz wziął znajdujący się w wózku worek z kamieniami, młotek i kielnię. Paka została szczelnie obmurowaną, a następnie pokryta ziemią wilgotną i czarną z piwnicy. Potém trzy te osoby wyszły. Jednakże człeczek postępował na ostatku i zaledwie dwaj jego towarzysze wstąpili na schody, wtedy on szybko i ukradkiem wsunął po kilkakroć w świeże jeszcze obmurowanie pręt żelazny który trzymał w ręku.
Woźnica zwróciwszy się nagle zawołał.
— Co tam robisz Suryperze?
— Panie, odrzekł człowieczek, upewniam się czy wszystko dobrze jest wykonane.
Suryper zamknął drzwi na dwa spusty i uprzedził przechodząc koło odźwiernego, iż od czasu do czasu przyjdzie przekonać się o stanie swoich win hiszpańskich. Nadto dał mu swój adres: P. Suryper fabrykant krawatów 21-bis ulica de la Lune.
Umieszczenie pak i beczek w piwnicy, odbyło się w najzwyczajniejszy sposób; lecz nazajutrz szewc naprawiający stare obówie, opowiadał odźwiernemu z pewném zadziwieniem, że jego pies Roket zwykle cichy, spokojny, całą noc wył na dziedzieńcu.
— To jest mania wszystkich psów, odparł Poitevin, gdy ujrzą jakiego nieznajomego, który się im niepodoba. Moja Fernanda tak samo gotowa iść pól mili piechotą, aby dziobnąć swego nieprzyjaciela.
Rozmowa ciągnęła się w ten sposób, między odźwiernym i lokatorem sklepiku, kiedy Suryper, którego wcale się nie spodziewano, zjawił się na rogu ulicy. Była wtedy 6 godzina wieczorem, a działo się to 24 Listopada, kiedy już ciemna noc zapada o. tym czasie.
— Zapomniałem kłódki, rzekł wchodząc Suryper, idę jéj poszukać.
Odźwierny odpowiedział: — podam panu światło.
— Dziękuję wam, teraz skoro znam mą drogę, mogę iść do piwnicy z zamkniętemi oczami — dodał: Nie jesz obiadu dzisiaj?
— Moja zupa gotuje się, odrzekł Poitevin.
— Przydymi się, czuję to zdaleka.
— Tak pan mniemasz?
— Bezwątpienia!
Odźwierny wszedł do swej komórki, a Suryper zstępował po schodach wilgotnych i śliskich do piwnicy prowadzących. Przybywszy do drzwi, potarł zapałkę i zapalił ciemną latarkę, którą dobył z kieszeni. Potém zamknął starannie drzwi, zasłonił wiązką słomy okienko od piwnicy, oraz zatknął chustką dziurkę od klucza w zamku. Po upływie pół godziny Suryper zjawił się na dziedzieńcu, lecz tym razem z towarzyszem. Suryper trzymając butelkę wszedł do odźwiernego.
— Weź to, rzekł doń, chcę abyś pokosztował mojego towaru...
Poitevin był bardzo tą grzecznością wzruszony.
— Jesteś pan bardzo ludzki, powiedział kłaniając się nizko.
Lecz gdy radość z otrzymanego daru nie przeszkadzała mu być bardzo oględnym, zawołał wychylając się do sieni.
— Hej, panie, od kogo powracasz!
Towarzysz Surypera był już na ulicy, udając że wołania nie słyszy.
— O co ci chodzi? rzekł Suryper, skoro mnie pytasz zkąd się tu wziąłem.
— Ja nie do pana mówię, odparł odźwierny, lecz do tego jegomościa który tam idzie.
— Ten wysoki brunet?
— Tak jest....
Suryper parsknął śmiechem. — Zdaje się, zawołał, że lepiej widzisz wychodzących niż w chodzących....
— Dla czego?
— Gdyż on jest moim towarzyszem, który przyszedł ze mną.
— Oj! nie spostrzegłem go wtedy...
— Szedł tuż za mną, bo jest bednarzem z sąsiedztwa. — Teraz życzę wam dobrego apetytu i dobrej nocy! —
I pan Suryper złączył się ze swym towarzyszem. Obaj postępowali wolno, bo sąsiad Surypera opierał się na jego ramieniu. O kilka kroków daléj, wsiedli do fiakra na nich czekającego. Fiakr przebiegł most na kanale Ourcq i zniknął w ulicy Grangeaux-Belles.
Poitevin jeszcze niedowierzając wychylił się za próg domu.
— Dziwni ludzie tu przychodzą, — odezwał się szewc ze sklepiku...
— To nasz lokator piwniczny, ze swym przyjacielem.
— Wierzysz temu?
— Tak mi powiedział przynajmniej.
— Ale ja widziałem w przechodzie jego kamrata...
— Czy on jest czem niezwyczajnem?
— Jeszcze dotąd drżę cały. — Obwinięty on był w materyę jedwabną, która mu aż brodę zasłaniała, a miał postać z grobu wyjętego.... teraz się nie dziwię, że mój pies wył tej nocy.
— Doprawdy?.. rzekł Poitevin, dzwoniąc zębami.
— Wierz łub nie wierz, lecz jestem pewny że to jest upiór.
— Upiór w naszym domu — krzyknął odźwierny!
— Był on blady jak chusta, a oczy zionęły płomieniem.
— To święta prawda, żem go nie widział jak wchodził.
— 3ezwątpienia, jest on gilotynowany, któremu głowę przyszyto do kadłuba... Oto patrz na podłogę!
Paitevin przestraszony, ujrzał na ziemi długą strugę krwi.

IV.
Jan Deslions.

Czytelnik musi zrobić kilka kroków wstecz z nami, aby się dowiedzieć, jakim sposobem osoby będące przedmiotem naszej powieści, spotkały się z sobą.
— Mesnil stanowi majątek ziemski śród okolicy leśnej, o kilka kilometrów za Houdan. — Pałac w tej majętności, z powodu kilku resztek z przeszłości feudalnej pozostałych, zwany jest dość szumnie zamkiem. — W epoce w której zaszły wypadki tu opowiadane, Mesnil zamieszkiwał hrabia Nawarran. Hrabia od wielu lat żył samotnie i rzadko odwiedzał Mesnil. — Dwie służące i lokaj, cały dwór jego stanowiły. — Utrzymywano że hrabia był żonaty. W młodości miał utracić swą żonę i odtąd żyjąc zdala od świata, ciągle w podróżach, nie wiadomo gdzie przebywał. — Lecz jakże sobie miano tłumaczyć ową ciągłą prawie w zamku nieobecność — jak tylko namiętnością podróżowania.
Hrabia mógł mieć teraz około lat piędziesięciu. Smutny, małomówny, był wszakże lubiony w okolicy, gdzie dużo świadczył dobrodziejstw. — Rzadkie są siedziby na około Mesnil; trzeba przebyć wielki kawał lasu i dotrzeć aż do wzgórz Lafonitaine, ażeby napotkać domek gajowego Jana Deslions. — Magdalena Deslions wdowa po byłym podoficerze, żyła tu od lat wielu. Magdalena miała dwoje dzieci: Jana i Ludwikę. Jan był dzielnym chłopakiem. Wysoki i dobrze zbudowany, całą swą postacią objawiał siłę z wdziękiem zjednoczoną. — Kiedy zawiesił fuzyę przez ramię, mając futrzaną czapkę na głowie, ubrany w zieloną strzelecką kurtkę i wysokie myśliwskie bóty, to wtedy dziewczęta widząc go idącego do lasu, wszystkie wzdychały za ładnym młodzieńcem. To Jan Deslions strzelec — mówiono, a serduszka drżały wzdymając białe ich łona. Lecz Jan mimo to mijał dziewice obojętnie, zaledwo schyleniem głowy mówiąc im dzień dobry; bo dotąd żadna nie zajęła jego serca i żadna w nim się nie kochała z tej przyczyny, iż wszystkie jednakowo traktował, żadnej nie dając pierwszeństwa. —
Jan mieszkał w lesie, a jego dwaj nieodstępni towarzysze, dwa psy, byli: Gwido wielki afrykański wyżeł, chwytający w trzech podskokach sarnę i Ginewra, zwana zwykle Nerwa suka z rodzaju gończych, tak zmyślna, że jej prawie geniusz psi przyznawano.
Jan wracał do domu z zapadnięciem zmroku, kiedy na kominie jasny buchał ogień, a przy nim obracał się rożen z woniejącem pieczystem i stół pokryty śnieżnym obrusem czekał na biesiadników. Wtedy Jan po przywitaniu swej matki i siostry, zajmował w pośród nich miejsce, będąc przez obie kochany.
Ludwika była o ośm lat młodsza od swego brata. Jakim sposobem ten blady i jasnowłosy kwiatek, ta anielska postać, te niebieskie źrenice — jakim cudem ta drobna dziewicza główka, te żyłki rysujące się na białych rączkach, jakim sposobem to wszystko nie sponiewierało się, nie zniszczało śród prostego, sielskiego życia? Wszystko w tej dziewczynie objawiało albo szlachetniejsze pochodzenie, albo dziwactwo natury. To prawda, że dobra Magdalena pielęgnowała oboje dzieci i kochała je ta dzielna kobieta. — Dla czegóż więc, od najmłodszego wieku, odkąd nauczono ich składać rączki i wznosić oczy do nieba, Magdalena kazała im co wieczór powtarzać.
— Módlcie się za Piotra Deslions. — Nie przepomnijcie po uczynieniu krzyża świętego, błagać Boga o spokój jego duszy... Z wami moje biedne dzieci nie uważam się nigdy za wdowę.
Jakim więc sposobem Piotr Deslions zakończył życie? czy Magdalena w tenczas inne okolice zamieszkiwała? i które?
Tego nikt i nigdy nie mógł się od niej dowiedzieć. Wszakże dopiero po jego śmierci, Magdalena schroniła się do tego domku w lesie. Napróżno Jan przyszedłszy do poznania, żądał od matki wyjaśnienia tych wyrazów... Ona tylko ocierała łzy i nic nie odpowiadała.
Nareszcie pewnego dnia Jan będąc bardziej natarczywy zawołał: — Matko, jeżeli jego zgon był wypadkiem zbrodni, o wtedy potrafię się zemścić!
Magdalena natenczas zaczęła drzeć, bladła i tocząc wzrokiem na około, mówiła:
— Janie, nie mówmy nigdy o tém, gdyż nas może spotkać nieszczęście!
Pełnomocnik hrabiego, zatrzymawszy się jednego dnia przed domkiem Magdaleny, rzekł do niej.
— Matko Deslions, macie dorosłego syna?
Ona utkwiwszy swe przenikliwe oczy, które umieją w głębi duszy wyczytać odpowiedziała:
— Tak panie —
— Ile ma lat?
— Wkrótce skończy rok dwudziesty drugi.
— A jaki stan chcecie mu obrać?
— Jeszcze żadnego mu nie obmyśliłam. — Jan chciał być marynarzem — obiedz cały świat..... W piętnastym roku, opuścił dom aby zostać majtkiem.... popłynął do Ameryki, do Brazylii, potem do Indyi i już nie wiem gdzie. Widział ludzi branżowych i kobiety miedziane; mówi wielu językami wszystkich tych części świata. — Od dwóch lat wrócił do domu, odtąd pragnę go zatrzymać przy sobie. Starzeję się coraz więcej i mogę w krótce umrzeć, a umierając trzeba żeby Jan był obecny kiedy będę musiała oddać ostatnie tchnienie, żeby ostatni wyraz mój usłyszał, który powinnam powiedzieć mu do ucha.
— A więc rzekł znowu intendent, — jest jeden sposób bardzo prosty, zatrzymania go przy sobie.
— Jaki?
— Hrabia Navarran potrzebuje dzielnego chłopca, któryby przeszkadzał psotnikom w niszczeniu zwierzyny. Ofiaruje więc miejsce dla waszego syna. Strzelcem być jest to stan mający swe niebezpieczeństwa niekiedy, lecz i łupieżcy leśni nie są tu zbyt straszni, — zresztą hrabia nie będzie wymagał zbytecznej surowości.
— Dziękuję panu — odpowiedziała Magdalena, pomówim o tem z Janem.
— Jeżeli ta posada mu się spodoba, powiedz ażeby przyszedł do Mesnil. Jutro z rana przedstawię go hrabiemu. — Dajemy sto franków miesięcznie; można z tem żyć dosyć wygodnie.
Wieczorem, obiadując, Magdalena powiedziała synowi o propozycyi jaką jej zrobiono — Jan długo się wahał.
— Matko, rzekł, — pragnąłbym chętnie zostać z wami, ale czuję że mnie coś pcha w świat daleki. — Słyszę tajemny głos, który woła: idź! ciągle idź naprzód, naprzód! — Słyszałaś historyą opowiadaną przez naszego proboszcza, o magach nie znających swej drogi, a postępujących za przewodnictwem gwiazdy. — A więc matko, zdaje się mi, że i ja mam swą przewodnią gwiazdę!...
Magdalena schyliła czoło, — głębokie westchnienie wydarło się z jej piersi.
— Janie! odezwała się uroczyście, — pójdziesz za twą gwiazdą po mojej śmierci.
— Matko! krzyknął Jan łkając — a objąwszy okrył pocałunkami jej zorane marszczkami lica i siwe włosy.
— Janie, mówiła dalej, — potrzeba abyś usłyszał mój ostatni wyraz.... Sądzę, że nie będziesz na to długo czekał. Trzeba abyś został z nami.
Nazajutrz o dziewiątej godzinie, Jan poszedł do Mesnil. Intendent kazał mu wejść do pokoju, a hrabia Nawarran, palący cygaro w sali na dole, nie dał długo czekać na siebie.
— Oto panie hrabio — rzekł intendent — młodzieniec o którym wczoraj mówiłem.
Hrabia spojrzał na Jana i badał go w milczeniu oraz z pewnem rodzajem podziwu. Po jego czole przebiegła chmura, a oczy rzucały błyskawice.
— Jak się nazywasz? nareszcie zapytał dźwięcznym głosem.
— Jan Deslions panie hrabio.
— Twoja matka czy pochodzi z tutejszej okolicy?
— Ona zamieszkuje tu oddawna panie hrabio.
— Co robi twój ojciec?
— Umarł kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Był on sierżantem w linii, dzielny żołnierz, bo nam zostawił jako pamiątkę po sobie krzyż legii honorowej, który jest zawieszony w pokoju mojej matki.
Hrabia potarł czoło jakby chciał spędzić myśl natrętną.
— Podobasz się mi zupełnie, rzekł zrobiwszy kilka kroków po pokoju — i dodał: obejmiesz obowiązki kiedy zechcesz.
Intendent otworzył drzwi i dał znak Janowi Deslions aby wyszedł. Jan nie ruszył się z miejsca.

V.
Hrabia Nawarran sprzedaje klejnoty.

— Przebacz panie hrabio, rzekł nie zmięszany, mam jedną proźbę panu przedstawić.
— Mów.
— Panie hrabio, byłem marynarzem, mam pewne nawyknienia, mogące się panu niepodobać.
— Lepiej że zaraz je wypowiesz, a więc...
— Panie hrabio, marynarz nosi kapelusz ceratowy i bluzę niebieską lub różową, jest to jego mundur
I cóż.
— A więc, nie chcę nosić liberyi...
Hrabia chwilę stał zadziwiony, spoglądając na tego który tak przemówił do niego.
— Więc dobrze mój chłopcze, ubieraj się jak ci się podoba.
Nateraz Jan ukłonił się i poszedł za intendentem. Hrabia sam pozostawszy, rzekł do siebie.
— Jest to chłopiec, z którego można wiele zrobić.
Gwido i Ginewra oczekujące przed kratą pałacu, podskoczyły z radością ujrzawszy swego pana — powiedzianoby iż rozumieją, że i one wchodzą do obowiązku.
— Tak moje dzielne pieski — rzekł Jan głaskając ich przyjaźnie: będziemy pracować razem we troje.
Ludwika uściskała serdecznie swego brata i śpiewała cały dzień, tak była radą że Jan z niemi pozostał.
W kilka dni potem hrabia kazał przywołać Jana i rzekł mu:
— Mój chłopcze, w tej chwili nie mogę jechać do Paryża; mam ci dać pewne zlecenie do wykonania.
Hrabia otworzył szufladę, z której wyjął naszyjnik brylantowy — a potém rzekł:
— Trzeba to spieniężyć u pierwszego lepszego jubilera. Oto jest pismo, w którem daję ci zupełne pełnomocnictwo i które posłuży ci do udowodnienia w razie potrzeby, dla czego ten mały majątek znajduje się w twojem posiadaniu.
Jan był zakłopotany.
— Ile to może być warte — zapytał się: — nie jestem znawcą, i boję się być oszukanym.
Hrabia ruszył ramionami, dla okazania mu swej obojętności co do ceny, jaką można było otrzymać za te kosztowności.
— Ech, ech, zawołał obojętnie — weź tyle ile ci dadzą, ja zawsze będę zadowolony.
Złożył kosztowności w pudło, z którego je wyjął, a następnie oddał go Janowi Deslions.
Jan w godzinę potem pojechał do Paryża, i udał się do kilku jubilerów dla okazania swego towaru.
Jeden ofiarował mu 200,000 franków.... Jan zdumiony, nie mógł uwierzyć, żeby ta odrobina świecących kamyczków, miała tak wielką wartość. Lecz drugi sumienniejszy od pierwszego, stargował je za 235,000 franków. Zatrzymał pismo, którem hrabia Nawarran uprawnił tę sprzedaż i podpis.
— Chodź zemną do Banku, rzekł jubiler, tam są złożone moje fundusze.
W drodze jubiler rozmawiał z Janem.
— Twój pan hrabia ma wielkie zaufanie w tobie, kiedy ci powierzył taki interes do zrobienia.
— Dla czegożby hrabia nie mógł mi ufać — odpowiedział Jan.
— A więc zna cię już oddawna!
— Nie zna mnie wcale. — Jestem gajowym w Mesnil i tylko dwa razy mnie widział.
Jubiler był zdumiony: jednakże gdy papiery Ja na były w porządku, doręczył mu 235,000 franków.
Jan wrócił do Mesnil i składając sumę pieniężną na biórku hrabiego, rzekł:
— Obawiam się czy pan hrabia nie osądzi mnie za niezręcznego.... ten który mi ofiarował więcej, dał mi 235,000 franków.
— To bardzo dobrze Janie — odpowiedział hrabia i rzucił pieniądze do szuflady bez przeliczenia.
Skoro Jan wyszedł, hr. Nawarran odszukał między biletami bankowemi jeden sto frankowy, którego róg w szczególny sposób był nacechowany: na grzbiecie tego biletu znajdowało się ołówkiem napisane: 235.
— To jest wybornie, rzekł hrabia: odszedł spokojnie nie zaczekawszy, abym mu dał 20 franków wynagrodzenia za drogę. Trzeba mu zostawić czas do rozwagi. — Tej nocy pomyśli on sobie, ile to można zrobić z 235,000 franków... Jutro rozważy jakby było można z łatwością umknąć do Hawru i wsiąść na okręt... I w końcu powie sobie: jakiż ze mnie jest niedołęga — ale zobaczemy....
Od tej chwili dwa miesiące upłynęło. Jan biegał z swemi psami po lasach. Wstawszy rano, szedł w drogę; polubił teraz las jak dawniej morze. Zostawiwszy dosyć czasu do rozwagi gajowemu, nad swoją uczciwością, hr. Nawarran kazał go do siebie przywołać.
— Janie — rzekł doń hrabia, potrzebuję ciebie do spełnienia małego interesu. Zapewne wiesz gdzie jest bank francuzki?
— Tak panie hrabio, byłem tam z jubilerem.
— Dobrze. Oto masz bilet bankowy na 500,000 franków, trzeba go jeszcze dzisiaj zmienić na gotówkę.
— Dobrze panie hrabio.
Napróżno hr. Nawarran śledził tajemnie na twarzy leśniczego wzruszenia, lub jakiej bądź oznaki pożądliwości. Nic z tego nie zdradzało uczciwe oblicze młodzieńca. — Cyfra pieniężna była dlań obojętną, gdyż majątek ten nie był jego własnością. Nie okazał on podziwu, ani wzruszenia, jak gdyby szło o dostarczenie zwierzyny, lub fuzyi.
— Ale to niewszystko, rzekł znowu hrabia. Muszę wyjechać i nie będę w domu przez ośm dni, trzeba więc zatrzymać te pieniądze u siebie, do mego powrotu.
— Zachowam je.
— Dziś mamy piątek, złóż pieniądze w domu w miejsce bezpieczne, po powrocie z Paryża, oddasz mi je w sobotę lub przyszłą niedzielę.
Hrabia oddał oblig, a Jan wrócił spokojny do swego domku. Zdiął swój myśliwski ubiór, w jego zaś miejsce włożył ubranie świąteczne, wsiadł do bryczki i udał się do Houdan. — Z tamtąd wsiadł na odchodzący pociąg do Chartres i stanął na południe w Paryżu. Iść z dworca kolei Montparnasse do Banku, było spacerem dla takiego piechura jak Jan Deslions, Przybywszy do Banku zapytał się woźnego gdzie się ma udać. Tam ujrzał wózki napełnione tysiąc-frankowemi banknotami i skrzynki złotem ładowne jakby w jakim magazynie owsa, lub pszenicy.
— Jest się tu czem zabawić, rzekł woźny, który go do kasy prowadził.
— Nic bardzo — odparł Jan, mnie to wcale nie bawi, tym więcej że woń atramentu i papierów głowę mi zawraca.
— Ach wybornie — otóż już jesteśmy w kasie, udaj się pan do tego urzędnika kasyera.
Jan wsunął przez kratkę obligacyą. Kasyer obejrzał ją z uwagą i oddal drugiemu urzędnikowi.
— Chciéj pan zaczekać — odezwał się do Jana.
W kilka minut odliczono mu summę w 50 paczkach po 10 tysięcy zawierających. Jan schował je do woreczka skórzanego, który przymocował pasem do bioder, a przebywszy kurytarze, dostał się nareszcie na podwórze, a z tamtąd na ulicę de la Valliere.
Na drugiéj stronie ulicy stał powóz odkryty. W głębi jego siedziała kobieta rzadkiéj piękności, rozmawiająca z młodzieńcem, ubranym według najświeższej mody. Dama bawiła się wachlarzem. Pewien uśmiech jakkolwiek wymuszony, dodawał jéj przecież wdzięku. Kapelusik wielkości muszli okrywający błąd włosy, przywiązany był kokardą z niebieskiéj wstęgi. Kapelusik na téj główce, wyglądał jak motylek siedzący na krzaku róży. Kibić jéj wiotka i błyszcząca, za każdym poruszeniem skrzypiała jedwabną suknią.
Ujrzawszy wychodzącego Jan a Deslions, młodzieniec wysiadł z powozu.
— Czy nie jesteś pan leśniczym hrabiego Nawarran — zapytał się nieznajomy.
— Tak panie.
— Nazywasz się Jan Deslions?
— Odkąd przyszedłem na świat.
I Jan pomyślał sobie. Czego chce odemnie ten panicz, który wysiadł ażeby ze mną mówić? Paryżanie są niebezpieczni. Czytałem nieraz w gazetach, iż używają najdowcipniejszych sposobów ażeby sobie cudze pieniądze przywłaszczyć. Trzeba się mieć na ostrożności.
— Jestem baron Maucourt — mówił znowu młodzieniec, hrabia Nawarran przybył umyślnie, a że jego powóz leciał spieszniej niż twoje nogi, przeto miał czas dać mi zlecenie.
— Jakie zlecenie, — zapytał Jan przyciskając rękami pas pokrywający worek z pieniędzmi.

VI.
W którym Jan otrzymuje pensją roczną dwudziestu tysięcy franków.

Hrabia Nawarran ma zrobić małą wycieczkę rzekł baron Maucourt.
— Pan hrabia powiedział mi to rano.
— Imasz zachować u siebie do soboty 500,000 franków które tylko co odebrałeś dla Diego.
— To zupełnie prawda — odpowiedział Jan.
— A więc hrabia nie opuszcza Paryża dopiero dziś wieczorem, — ponieważ obawia się aby mu niezabrakło funduszu w drodze, kazał mi oznajmić, abyś czekał na niego u pani Fer, która tu siedzi w powozie. Hrabia ma z nami obiadować, rachuje więc że cię tam spotka.
Jan zamyślił się. — Jakim sposobem ten nieznajomy mógł wiedzieć tak dokładnie wszystkie szczegóły, to go zastanowiło, bo też nikt inny tylko hrabia zdolny był znać swe interesa? Nieznajomy na zwał mnie po właściwem nazwisku, wiedział ile odebrałem pieniędzy i o zamierzonéj podróży hrabiego Nawarran. Cobądź przecież nie wydrą mi tak łatwo pięćkroćstotysięcy franków, będących w moim worku. Co by rzekł hrabia, gdyby mu zabrakło pieniędzy w drodze. Nakoniec Jan powiedział sobie, że wieczorem wróci do domku. O dziewiątéj godzinie odchodzi pociąg do Houdan. Jeżeli hrabia nie przybędzie do téj pani, jak mu to oznajmiono, to sobie myślał Jan, iż spełni swą powinność, czekając nań bezużytecznie. Spóźni on się tylko z powrotem o jakie 5 lub 6 godzin, a że hrabia ma być w podróży kilkanaście dni, nie stanie się więc nic zdrożnego, jeżeli natychmiast nie wróci do domu.
— A więc, odezwał się nareszcie do młodzieńca, racz mi pan dać adres téj pani.
— Bynajmniéj — odpowiedział baron Maucourt. Paryż jest pełen niebezpiecznych zasadzek, byłoby nierozsądnie chodzić po mieście, z tak wielką summą pieniężną, jaką masz przy sobie. Wsiądziesz z nami do powozu.
— Ja? zawołał Jan osłupiały.
— Nieinaczéj — byłeś pan marynarzem, nieprawdaż?
— Tak panie.
— A więc, ja sam byłem porucznikiem w marynarce. Marynarz i żołnierz wszędzie są na swojem miejscu.
I wziąwszy Jana za rękę, baron Maucourt pociągnął go do powozu, służący otworzył drzwiczki, baron zajął miejsce obok damy, Jan zaś na przodzie. Woźnica zaciął konie a powóz ruszył na ulicę Vivienne i bulwary.
— Przedstawiam pani uczciwego człowieka, rzekł baron do pani de Fer, która wdzięcznym uśmiechem odpowiedziała na przedstawienie Jana.
— Pamiętaj pan nazwisko téj damy, rzekł porucznik marynarki, zwracając się do Jana. Maryanna de Fer tak nazywają panią i żadna kobieta lepiej nie była nazwana.
Jan trzymał ciągle ręce na worku z pieniędzmi, powóz zawrócił się na pola Elizejskie. Na końcu ulicy Ponthieu, młodzieniec wydobył zegarek.
— Jest dopiero wpół do trzeciéj, hrabia nie przybędzie zapewne jak o szóstéj — możemy więc przejechać się po lasku.
— Z przyjemnością — powiedziała pani de Fer.
— Pan bezwątpienia jesteś po śniadaniu? zapytał baron Jana.
— Tak panie.
— Zatem, możesz korzystać ze sposobności zaznajomienia się z Bulońskim laskiem w porze, w któréj najwięcéj bywa eleganckiego świata.
Tym sposobem leśniczy Jan Deslions nagle znalazł się nad brzegiem jeziora w powozie o ośmiu resorach, z pięćkroćstotysięcznym kapitałem. Gdyby przetrząśnięto kieszenie wszystkich pań i paniczów, którzy się pawili w ekwipażach, w uprzywilejowanéj alei, z pewnością nie zebranoby tak pięknéj sumki: dla otrzymania jéj, trzebaby było zabrać im całą ich tualetę i spieniężyć. W takim razie suknie i szale dałyby może pięćkroćstotysięcy, ale damy wówczas nie byłyby warte i szeląga. — Pani de Fer witała skinieniem głowy dwie lub trzy damy, który ch powozy krzyżowały się z jéj ekwipażem: mówiąc do widzenia wieczorem! Baron także wielekroć uchylał kapelusza, zapewne swym znajomym, a Jan musiał żałować, iż niesprawiedliwie swych towarzyszy podejrzywał.
— Co myślisz o lasku Bulońskim, zapytał się były porucznik marynarki.
— Wolę moje lasy — odpowiedział Jan. — Tu trawa pachnie pomadą, która mi wstręt sprawia, a drzewa cuchną cygarami.
O w pół do szóstej powuz zwrócił się na ulicę Marbeuf i zatrzymał się przed domem świeżo ukończonym, prawdziwym cackiem zbudowanym z ciosowych kamieni. — Baron Maucourt podał rękę Maryi de Fer, która lekko zeskoczyła ze stopnia powozu, — a potem rzekł do Jana: — Chodź pan z nami. — Służący w liberyi otworzył drzwi sklanne, dające wstęp do przedpokoju.
— Czy hrabia Nawarran nie przybył jeszcze? zapytała się Maryanna.
— Nie pani — odpowiedział służący, świadomy o kim jest mowa.
Maryanna odezwała się do Barona: — O której więc hrabia przyrzekł przybyć?
— Hrabia przyjedzie zapewne wieczorem, przypuszczając że zatrzymany interesami, nie mógł zdążyć do nas na obiad.
Jan poniósł znowu ręce na swój worek skórzany.
— A więc panie Janie, — zechcesz wejść do małego salonu i opowiesz nam swoje podróże do Indyj, — gdyż żeglowałeś do Indyi, jak mnie o tém zapewnił hrabia.
— Tak panie, podróżowałem po trochu wszędzie i muszę wyznać że nie spotkałem dotąd nikogo tyle ośmielającego jak pani i pan Baron.
— Co do mnie jestem dobrem stworzeniem — odrzekła Maryanna z uśmiechem — a co się dotyczę pana Maucourt, od chwili kiedy człowiek zacznie żeglować, duch marynarza zniewala go do okazania się uprzejmym jak tylko być można.
Wszyscy weszli do salonu z przepychem umeblowanego. Jan zdawał się być przeniesiony, do pałacu z tysiąca nocy i jedna.
— Daj mi to pan — rzekła Maryanna — z minką wyzywającą. — i odebrawszy kapelusz z rąk Jana, oddala go służącemu.
Teraz — mówiła znowu pociągając go na dywan, w którym zdawało się iż utonie — powiedz mi czy kiedy kochałeś?
Zapytanie to sprawiło bolesne uczucie w sercu Jana. Jego oczy zamknęły się, on sam zmartwiał jak pojedynkujący się, który odebrał śmiertelny cios w sam środek piersi. Jednak uczucie nieprzyjemne prędko minęło.
— Nigdy pani, — odpowiedział Jan zimno.
Maryanna przybliżyła swoje krzesło i położywszy łokcie na kolanach, obiema rękami objęła swą głowę, a w oczach jej błyszczał ogień miłosnego wyzwania.
— Bądź szczerym — rzekła. — Czy wiesz że jesteś wcale pięknym chłopcem i posiadasz wszystkie warunki podobania się.
Maryanna oczy utkwiła w źrenicach Jana, który w tej chwili mocno był zakłopotany. Śnieżne ramiona dobrego stworzenia okazały się w całym blasku, a jej obnażone ręce, cudnie wymodelowane, zwiększały jeszcze pozę, jaką teraz przybrała kusicielka Jana.
— Czy prędko przyjedzie pan hrabia? odezwał się leśniczy.
Maryanna gniewnym giestem objawiła nieukontentowanie.
Otworzyły się podwoje, a służący zawołał:
— Pani Venucci!
— Pani Van-Hoet!
— Panna Praise!
— Przybywajcie moje piękne! mówiła Maryanna, jesteście zawsze kokietkami, nawet w późnem przybyciu w odwiedziny.
— Zatrzymał mnie książę, odezwała się Venucci.
— Moja modniarka nie mogła wydążyć, rzekła z kolei panna Praise; przymierzałam prześliczne ubrania.
Służący znowu zawołał we drzwiach.
— Jego wysokość Riazis-Bey! Książę Trebizondy!
Damy okryły grzecznościami nowo przybyłych, najwięcej zaś łaskawemi okazały się dla Jego Wysokości, który był literalnie zasuty dyamentami.

VII.
Wino, gra i piękności.

Było to ciekawe stworzenie, z cerą bronzowąi czołem w tył pochylonem, noszące z powagą nos papuzi nad wąsami tak gęstemi i twardemi, że możnaby mniemać, iż sobie do warg przylepił ogon koński. — Ogromny dyament błyszczał mu u krawata, sześć mniejszych dyamentów służyły za guziki do kamizelki, a jego czarne i obrośnięte palce, przeładowane były drogiemi kamieniami różnych kolorów. — Trzeba też wtedy było widzieć ogniste spojrzenia owych dam! — Obrzydła ta małpa, nie mogła się opędzić ich przy mileniom. — Maryanna usiadła do fortepianu i zagrała walca il Baccio.
— Pani, obiad gotowy — rzekł służący.
— Bez wątpienia — odezwała się Maryanna do barona Maucourt, widzę że hrabia Nawarran dopiero na wieczór do nas przybędzie.
— Uprzedził mnie, abyśmy z obiadem na niego nie czekali, odpowiedział były porucznik marynarki.
— Do stołu krzyknęła panna Praise.
— Do stołu!
Maryanna zbliżywszy się do Jana Deslions i biorąc go za rękę, rzekła z miną trochę zadąsaną:
— Pan będziesz obiadował z nami!
Jan wybełkotał kilka niezrozumiałych wyrazów.
— Żadnych ceremonii! dodał baron. — Mamy jedno nakrycie zbywające, a ponieważ odbyłeś z nami przejażdżkę po lasku Bulońskiem, przeto godnym jesteś zjeść razem obiad u stołu Maryanny!
Całe towarzystwo przeszło do sali jadalnej. Jan jeszcze lepiej ściskał swój skórzany worek-. — Został on umieszczony między Maryanną i Venucci, blondynką i brunetką, Jan był głodny, jadł więc z całym apetytem. — Nie pojmował on, dla czego przed każdym gościem postawiono pięć kieliszków, rozmaitość win bynajmniej nie objaśniła mu tej zagadki, gdyż znajdował że wina nic nie straciłyby na swej dobroci, gdyby je pito skłankami. Lokaje byli dlań bardzo usłużni. — Skoro wypił przez grzeczność jeden kieliszek, natychmiast go napełniali. Jan musiał nareszcie zauważyć że Venucci, była bardzo piękną osobą, oraz że Maryanna miała zupełną słuszność ubierania się w suknie, które jej ramiona i gors bynajmniej nie osłaniały. — Po obiedzie wszyscy przeszli do gabinetu gdzie podano cygara, czarną kawę i likiery. — Baron przysłużył się Janowi cygarem ciemnemi czworograniastem, jakiego jeszcze nigdy nie probował; popiół miało bielutki, a zapach rozkoszny.
— Gdybyśmy zrobili partyą gry — odezwał się Riazis-Bey.
— Miałem wam to sam powiedzieć, odrzekł baron.
Lokaje wkrótce ustawili stoliki i przygotowali karty. Riazis-Bey stasował grę. Maryanna zapytała Jana: czy kiedy probował szczęścia w karty?
— Kiedy byłem na okręcie — odrzekł, — graliśmy często w pikietę.
— Nie grałeś nigdy w lancknechta?
— Nigdy.
— A więc cię nauczę.
I w dwóch pociągach pokazała mu grę.
— Jan coraz bardziej ściskał swój pas z pieniędzmi.
— Dzień dzisiejszy nie byłby zupełnym — zawołał baron, — gdybyś go nie zakończył lancknechtem.
— Jestem pewny że wygrasz!
— Nie mam pieniędzy, odrzekł leśniczy.
— Wiele masz przy sobie?
— Mam dziewięć franków i 20 centimów.... ale potrzebuję 3 franki na zapłacenie biletu na kolej żelazną.
— A więc biję twoje pięć franków. — Baron położył kilka kart....
— Wygrałeś! dziesięć franków to czyni 20. — Ho, ho masz pan szczęśliwą rękę.
Jan trafił trzynaście razy. To uczyniło wygranej 20,480 franków.
— Biorę bank — zawołał Riazis-Bey.
I zmięszał talią, wydobywszy pierwej 50,000 franków w biletach bankowych.
Jan przegrał wszystko co wygrał.
— Pan hrabia jak widzę nie przybędzie, muszę więc pośpieszyć, abym się nie spóźnił na pociąg.
— Jeszcze jedną partyę — zawołał baron!
— Nie mam więcej pieniędzy — zabrałeś mi pan moje 5 franków.
— A to? rzekł baron, sztuknąwszy lekko w worek skórzany z pieniędzmi.
— To nie moje — odparł Jan.
— Ale co wygrasz będzie twojem.
— Bynajmniej, panie!
— To za wiele! krzyknęła Maryanna, — jesteś dziwnie dobrodusznym człowiekiem.
— Ach, ach! odparł Jan, oglądając się na około z groźną miną.
Czy przypadkiem sądzicie, że byłbym zabrał wasze 20,000 franków, które niedawno wygrałem, ja co tylko 100 su miałem wam do dania?
— I cóżbyś z niemi zrobił? zapytał baron.
— Ja — odparł Jan podnosząc dumnie głowę, byłbym je rozdał między te panie!
— Brawo — krzyknęła Maryanna, wybuchając śmiechem.
— To jeszcze nie wszystko — dodał Jan, jadłem u was obiad, w zamian przyślę wam sarnę.
I powiedziawszy to, wyszedł spokojnie, trzymając zawsze ręce na worku z pieniędzmi — kiedy już zniknął, Maryanna zapytała barona Maucourt:
— List od hrabiego Nawarran?
— Oto jest.
List obejmował tylko te wyrazy: „Daruję wam 500,000 franków, jeżeli potraficie je dostać, bez skradzenia.”
— A więc przegraliśmy, — rzekła Maryanna.
Jan pospieszał na dworzec kolei Montparnasse. Ci coby widzieli młodzieńca lecącego, aby trafił na pociąg, aniby im przez głowę ta myśl nie przeszła, że on ma przy sobie tak wielką sumę pieniężną a przed chwilą wygrał 20,000 w lancknechta.
Jan powróciwszy do domu, ukrył worek z pieniędzmi w szufladzie po obwinięciu go w sukno; potem zamknął szafę i wziął klucz do siebie.
Następnej Soboty poszedł do Mesnil i rzekł do hrabiego Nawarran:
— Panie hrabio, przyniosłem ci, co mi oddano dla pana.
— To dobrze mój chłopcze.
— Kazano mi jeść obiad w domu... gdzie oczekiwano na pana hrabiego.
— Ach! przypominam sobie — ale nie potrzebowałem spotkać się tam z tobą.
Jan ukłonił się i gdy już miał odejść: Zrobiłem ci wiele przykrości, obciążając cię tak wielkim depozytem?
— Bynajmniej, panie hrabio.
— Nie obawiałeś się zgubić tej summy?
— Ani jednej chwili.
Hrabia poglądał z zadumą na Jana zdążającego do lasu.
— Na honor, rzekł hrabia do siebie: mam dużo ludzi na me usługi Bankierów, lekarzy, adwokatów, zbirów gotowych na wszystko.... brakowało mi tylko uczciwego człowieka!...
Hrabia Nawarran usiadł przy biórku i napisał:

Do pana Surypere Negocyanta
21 bis, na ulicy dc la Lunę w Paryżu.

„Bądź gotów na nocną schadzkę.”
„Rzeczy nie idą porządkiem.“
„Zdrada gdzieś się ukrywa.
— Papiery których oczekiwałem ze Smyrny, nie przybyły. Jakim sposobem mógł się rozbić okręt Młoda Karolina? Zaczerpnąwszy bliższych wiadomości, 17 Kwietnia nie było burzy na Śródziemnem morzu. Jeden człowiek tylko się wyratował. — Ali przeklęty duch muzułmanina.”
Potem następowało kilka wierszy nieznanym pismem, przeplatane cyframi.

VIII.
Pagórki Chaumont.

Hrabia Nawarran wsiadł na koń i sam wrzucił list do skrzynki, umieszczonej przy dworcu kolei w Chartres. Nazajutrz udał się do Paryża, gdzie od rogatek zajął miejsce w powozie stawającym na placu, który go zawiózł do mieszkania na ulicy Tour d’Auvergne. — Był to dom niepozorny i bardzo skromnie umeblowany. — Hrabia kupił go za 95,000 franków. Rzecz rzadka w Paryżu, która najwięcej skłoniła nabywcę do kupna, że architekt zaniedbał postawić izdebki odźwiernego, jak to jest w zwyczaju. Nie ma izdebki, nie było też i odźwiernego. Możnaby sądzić, że nic nie przeszkadza właścicielowi, do nietrzymania portiera, jeżeli go nie potrzebuje, lub może się bez niego obejść. Jest to błędem. — Odźwierny wydalony ze służby a zatem niezadowolony, roznosi skargi i plotki w sąsiedztwach, a wtedy gadają ludziska:
— Chce obejść się bez odźwiernego, widać pragnie unikać świadka! — Sąsiedzi wiedzeni ciekawością, szpiegują kto wchodzi i wychodzi z domu. Czatują na faktorów, ażeby dociec, czy zuchwały nowator obchodzący się bez portiera, odbiera dużo listów, czy te listy pochodzą z miasta, czy z prowincyi... Każda ulica w Paryżu jest małem miasteczkiem ze swemi ploteczkami, zazdrościami i swarami rodzinnemi. Paryżanie chorują na manią żartowania z mieszkańców prowincyi; ale ci gdyby chcieli, mogliby na nich dowoli odwetować. — Zgoła, kiedy hrabia Nawarran potrzebował wejść do domu, to tylko przeszedł dwa schodki, otworzył i zamknął na klucz bramę, a raz będąc już u siebie to najdomyślniejszy z ciekawych, nie doszedłby co robił, a tem bardziej co się tam działo.
Tego dnia hrabia Nawarran wszedł do domu około trzeciej godziny po południu. — Był sam, a w jego nieobecności cały dom był niezamieszkały. Jednakże człowiek który wyszedł z niego o 10 godzinie w nocy, nie był podobny do niego, jedynie chyba tylko co do wzrostu. — Trzeba więc, żeby hrabia miał ważny powód niebyć poznanym. — Kolor jego włosów, układ jego brody, cera nawet, były zupełnie zmienione. — Na rogu ulicy wsiadł do jednokonnego fiakra, od wielu dni zabłoconego, który nie mógł zwrócić niczyjej uwagi — Na koźle obok woźnicy siedział pan Suryper, ujrzawszy hrabiego, otworzył mu drzwiczki.
— Do Chaumont — zawołał hrabia, — Suryper wsiadł znowu na kozioł.
Po przybyciu na ulicę Possard’a, woźnica wjechał w otwartą bramę, która wnet się za niemi zamknęła.
— Bądź gotów na 2-gą godzinę — rzekł hrabia do woźnicy.
Wkrótce hrabia wyszedł z Suryperem i udał się do piwiarni na ulicy Villette pod znakiem Wielkiego Zwycięzcy. Wyjął kilka cygar, a zapaliwszy jedno jakie się zdawało najlepsze, rzekł do Surypera:
— Co masz z nowin do udzielenia.
Muzułmanin spiskuje. — Usiłował cię śledzić, lecz nadaremnie, za każdym krokiem ślad traci. Ali przebywał w Houdan cały tydzień.
— I cóż widział?
— Nic — Dla tego też muzułmanin został przekonany, że jesteś tak jak on, tylko jednym ze stowarzyszonych, a więc szuka gdzieindziej prawdziwego naczelnika.
— Trzeba się pozbyć tego człowieka w jak najkrótszym czasie. Czy byłeś w S-t Cloud?
— W tej chwili z tamtąd powróciłem.
Rekin jest w należytym stanie.
— Podróżuje ciągle z S-t Cloud de Rouen, według twego rozkazu.
— Może puścić się na morze? — Za danym znakiem.
— To dobrze. — Niech jeden palacz zmienia drugiego, i niech będzie we dnie lub w nocy gotowym do odpłynienia. — Papiery czy są w porządku?
— Rekin służy wszystkim, — jacht spacerowy sir Ryszarda Hastings. Znają go na Sekwanie, może więc ciągle krążyć bez obudzenia niczyjego podejrzenia.
O wpół do dwunastej, właściciel Wielkiego Zwycięzcy zamykał swą piwiarnię. — Hrabia Nawarran i Suryper poszli drogą do wzgórków Chaumont prowadzącą.
Między Villette i Belleville rozciąga się grunt jałowy i wzgórkowaty. W niektórych miejscach wyniosłości te tworzą wzgórza prostopadłe, a skały nagie i rozpadlinami poprzerzynane pojawiają się oku przechodnia, jakby przez raka były stoczone. Pod waszemi stopami, znajdują się ogromne galerye w rozliczne strony poprowadzone. Grunt na tej przestrzeni jest do głębokości 180 metrów przekopany. — W podziemia te wchodzi się przez studnie, ziejące dawnemi nieczystościami, które tu składano. Piece do palenia gipsu dymią tu jeszcze. Wzgórza Chaumont dostarczały od wieków Paryżowi gipsu, marglu i glinki.
Policya częstych dokonywała tu aresztowań. W kierunku ulicy Villette, w miejscu nieznacznem, znajduje się wejście do łomów. Wejście to stanowi studnia, to jest szyb górniczy pod szopą. — Lina zawieszona na wale służy do spuszczania się pod zimię, gdzie żyje setki osób mężczyzn, kobiet i dzieci. — Znajdują się tam dzieci od 5 do 6 lat, które nie oddychały świeżem powietrzem i nigdy dziennego światła nie widziały.
Teraz wprawdzie kilof i łopata oczyściła i zdrowszem uczyniła te złowrogie miejsca — lecz jeszcze lat kilku potrzeba, a woda i kwiaty zamienią tę ponurą okolicę w cudny ogród. Gdzie panowały zbrodnia i febry, municypalność paryzka przynosi pracę i zdrowie. Dla złodziei i morderców potrzeba ciasnych uliczek, przesmyków, błota, cuchnących kanałów. Rozszerzyć ulice, sadzić drzewa, rugować choroby, to najlepszy sposób umoralnienia gminu. Dzieci biedaków nie potrzebują się wstydzić swej odzieży ubogiej. Mając aleje cieniste i piaskiem wysypane, mogą tam igrać jak dzieci zamożnych rodziców w ogrodzie Tuileryjskim. Zamiast gnić w błocie, mogą biegać na świeżem powietrzu i ogrzewać się na słońcu, siejącem dobroczynne promienie dla całego świata.
Wyszedłszy z piwiarni Wielkiego zwyciężcy, lir. Nawarran i Suryper udali się do głównego kamieniołomu.
Obaj weszli na wzgórze. Suryper pochwycił linę wiszącą nad studnią i spuścił się po niej aż na dno wilgotnej jamy, hrabia uczynił podobnież. Spuszczanie się trwało blisko pięć minut. Kiedy już uczuli ziemię pod stopami, Suryper zapalił latarnię. Wiele galeryi łączyło się w tym miejscu, w każdej z nich usłyszano gwizdnięcie, a następnie odgłos kroków szybkich i nierównych.
— Mniemają że tu łapacze przybyli — odezwał się Suryper. Wyjął więc świstawkę i gwizdnął sposobem umówionym, trzy klaśnięcia odpowiedziały, uciekający zatrzymali się.
— Kto żyje? odezwał się głos z ukrycia.
Prodikus! odpowiedział Suryper.
Natychmiast światło zabłysło w sklepieniach, ze wszystkich galeryi wystąpili ludzie trzymający zapalone pochodnie. Obok Surypera ujrzeli oni człowieka, którego oblicze maska zakrywała. Był to hrabia Nawarran. Odsłonił on rękaw i pokazał obnażoną lewą rękę aż do ramienia, na niej wyryty był znak, pod tatuowaniem można było wyczytać dewizę:

Równi w obliczu śmierci!

a pod dewizą nazwisko:, Prodicus IX.

IX.
Miasteczko na sto stóp pod ziemią.

Mężczyźni schylili głowy z uszanowaniem i pewną bojaźnią.
— Do miasteczka, rzekł Prodikus.
Dwóch ludzi wystąpiło naprzód i cala banda znikła w głębi galeryi. Przejście miejscami zwężało się — szerokie filary były pozostawione przez górników dla zabezpieczenia aby ziemia nie zawaliła się w próżnię wykopaną, inne galerye schodziły się i łączyły z główną, jakby ulice podziemne, które krzyżowały się w różnych kierunkach. Banda przebyła rozliczne przesmyki, i nareszcie zatrzymała się tam, gdzie sklepienie dalsze przejście zamykało.
Towarzysze Prodikusa wzięli się do odwalania kamieni, gruzu i białej ziemi. Kiedy tam pracowano, dało się słyszeć szczekanie psa. Wszędzie gdzie człowiek tam i pies się znajduje, są bowiem także psy poróżnione z prawem, które unikają oka policyi. Nareszcie ostatnia zapora upadła, otworzono drzwi, za niemi znajdowało się miasteczko.
Szczególne to było miasto! W obszernej dosyć pieczarze, do której powietrze wciskało się rozpadlinami, grunt podzielony był na części; każdy miał swe łóżko i swój ogród. Łóżko składało się z deski i kupy lnu nie wiadomo gdzie skradzionego. Ogród był uprawiany: znajdowały się w nim grzędy pieczarek, rzodkwi, dzikiej cykoryi i różnych roślin, udających się w piwnicach. Jeden sybaryta probował hodować trufle, lecz próba się nie udała. — Każdy mężczyzna wychodził z kolei i przynosił chleb, mięso, wszystko co mógł znaleść lub ukraść. Ci którym się sprzykrzyło takie życie, potrzebowali tylko wyjść na plac Villette, a wkrótce zostali pochwyceni, wytransportowani do Tulonu, a potem do Kajenny. Podobnie jak Robinson na swej wyspie, niektórzy z owych rozbitków na morzu uczciwości, stali się przemysłowcami w głębinach tego grobu. Jeden ukradł barana i chciał go tam przyswoić, baran zdechł w kilka tygodni; tylko króliki opierały się najdłużéj wpływowi podziemia, miano też królikarnią, w téj improwizowanej siedzibie.
Hr. Nawarran wydobył zwit papierów i zapytał się:
— Kto chce być szklarzem?
Jeden z gromady wystąpił.
— Byłem niegdyś szklarzem, rzekł pokornie.
— Odkąd się tu znajdujesz?
— Od dwóch lat panie.
— Oto masz Papiery: będziesz się nazywał Piotr Labruni. Jutro dostaniesz narzędzia i szyby w domu przy ulicy Fessard.
Człowiek ten pochwycił papiéry z gorączkową radoscią.
— Rzeźnik? zapytał hrabia.
Drugi towarzysz wystąpił i odebrał podobnież fałszywą metrykę oraz paszport. Tym sposobem hr. Nawarran wypuścił na wolność, oraz dał zajęcie siedmiu lub ośmiu z tych nędzarzy. Suryper zapisywał właściwe wszystkich nazwiska. Wracając do życia i na światło dzienne, pozostawali jednak pod panowaniem swego władcy.
Jedna biedna, chuda i blada kobiéta, z dziecięciem na ręku drżącem, zgorączkowanem, zbliżyła się do hr. Nawarran.
— Miéj litość nad nami, wyjękła, moje dziecię umiera, już od pięciu lat tu jesteśmy...
— Gdzie twój mąż?
— Oto tam leży — maligna dręczy go od dwóch dni....
— Czem się zatrudniał?
— Był palaczem na parowcu.
— Za co został skazany?
— Na dziesięć lat, za pchnięcie nożem w śród bójki między majtkami.
Hrabia obrócił się do bandy i rzekł:
— Wynieście go na świat, policya go znajdzie i odda do szpitala. Upomnę się w swoim czasie o niego, potrzebuję palacza.
— A ja! zawołała kobiéta.
— Ty możesz wyjść za dnia z twém dziecięciem. Otrzymasz odzienie w domu przy ulicy Fessard, będziesz miała mieszkanie i pożywienie, dopóki twój mąż nie wyzdrowieje.
Kobiéta okryła pocałunkami nieszczęśliwą drobną istotę, która tuliła się do jéj łona i przystąpiła do męża.
— Słuchaj, rzekła doń, jutro, jutro dzień zobaczemy!
Człowiek leżący na garści barłogu, westchnął głęboko, nie mogąc się poruszyć o własnych siłach.
— Jutro, jutro, — powtarzała biedaczka z uniesieniem.
Hrabia i Suryper wrócili tą samą drogą jaką przyszli. Drzwi miasteczka zamknięto za niemi, towarzysze założyli je kamieniami, piaskiem i ziemią. W kilka minut potém jednokonny fiakier wyjechał z podwórza gdzie go zostawiono. Hrabia zajął miejsce wewnątrz, a Suryper na koźle. Ani jeden ani drugi nie dostrzegli człowieka ukrytego w kącie, który uchwyciwszy się resorów, biegł równo z powozem na ulicę Ś-go Ludwika.

X.
Blanka Charmeney.

Kiedy te dziwne zdarzenia zaszły za kulisami gwarnego Paryża, innego rodzaju dramat przygotowywał się w domku na brzegach Lafontainu. Stara Magdalena widziała jak coraz więcej zachmurzało się oblicze Jana Deslions. Roztargniony, zajęty, zaledwie odpowiadał na czynione mu pytania. A Ludwika znowu stawała się coraz bledszą, coraz smutniejszą. — Jéj lica niedawno tak świeże zapadły, a w wielkich czarnych oczach błyszczał jakiś blask chorobliwy. Zdawało się że jakieś nieznane cierpienie zwichnęło jej życie, wstrząsnęło zwykłą pogodę jéj duszy. Biedna Ludwika! objaw niespodziewanym, akt rozpaczliwy, miał wkrótce odkryć tajemnicę dotąd ukrywaną.
Co się dotyczy Jana, to dosyć było iść w trop za nim, błąkać się z nim razem po lesie, aby poznać jego namiętne uczucie, bez możności ugaszenia palącego jego piersi ognia. Jan leśniczy, Jan wieśniak, pokochał z całą siłą swéj młodzieńczéj i żywéj natury piękną szlachciankę, pannę Charmeney.
Margrabia Charmeney, mieszkał między Montes i Houdan, w najznaczniejszéj majętności w tych stronach. Markiz był mieszkańcem wsi w całém znaczeniu tego wyrazu: pijąc dobrze, przeceniał niezmiernie swój szlachecki klejnot. Zajęty tylko swą psiarnią, w swych rzadkich korespondencyach używał ortografii, któraby zawstydziła samego Richelieu, owego akademika piszącego Hakademia. Nikt nie pamiętał, aby w zamku widziano margrabiego z książką lub gazetą w ręku. Wiejskie siedziby we Francyi posiadają jeszcze pewną liczbę postaci podobnych margrabiemu, owych wyrodnych potomków świetnych niegdyś rodzin. Szlachectwo tak im przystoi, jak buldogowi skrzydła.
Margrabina złączona węzły małżeńskiemi z bałwanem utytułowanym z powodu stosunków rodzinnych, nie mogła zgodzić się na sposób życia jaki jéj narzucano. Biédna kobiéta, któréj poczucie zostało zdeptane, umarła w 25 roku swego wieku, zabita wstrętem i samotnością pożycia z tym nieznośnym człowiekiem. Umiérając płakała nad swém dziécięciem, które dopiero świat ujrzało.
W takich to warunkach Blanka Charmeney dościgła lat 17 życia, nie widząc nikogo więcéj w zamku prócz szlachty z okolicy, ojcu podobnéj. Gdy miała lat 7 margrabia odesłał ją do klasztoru w Oiseaux, a przed kilku miesiącami skończywszy edukacyą, Blanka wróciła w ojcowskie progi.
Była to piękna, wysmukła i pełna wdzięku panna. Jéj blond włosy, których grzebień nie mógł ujarzmić, opromieniały czoło w tył spadając i stanowiły kontur dla profilu twarzy, który swą czystością rysów przypominał dawny szczep staréj Francyi. Postać dziewicy podobna była do portretów księżny d’Estampes albo Chateauroux, znajdujących się w galeryi wersalskiéj. Z powodu swych wygórowanych przesądów i dumy szlacheckiéj, Blanka nie miała przyjaciół.
Podobnie jak Jan, pędziła po lasach, sama, dumna, marząca.

XI.
Historya miłości.

Każdego poranku o 7 godzinie Blanka Charmeney wyjeżdżała konno i przebiegała lasy, jak owe księżniczki z dawnych powiastek. Kiedy Jan pierwszy raz ją ujrzał, pędziła ona galopem, z rozwianemi puklami, które wymykały się z pod czapeczki futrzanéj, bażancim piórem zdobnéj. Na widok dziewicy Jan został olśniony. Ileż to razy w snach widział z niebieskiego aksamitu ubiór amazonki i wiotką postać panny Charmeney. Czatował każdego poranku na przejazd odważnej dziewicy — a ujrzawszy ją zdejmował kapelusz i ścigał wzrokiem tak daleko, jak tylko niknącą postać mógł dojrzéć.
Pewnego dnia Blanka zatrzymała się, aby zapytać Jana o drogę. Drżąc w milczeniu wskazał jéj kierunek którego powinna się trzymać. Krew szybko zdążała do serca, jego skronie drgały od tętna nabrzmiałych żył, nic nie widział, nic nie słyszał — stał oniemiały.
— Tędy? zapytała Blanka, wyciągając rękę i w tém poruszeniu upuściła spicrutę. Jan podniósł ją i postąpił dla podania amazonce, która zdjąwszy rękawiczkę aby odebrać spicrutę, pokazała białą rączkę. Jan pożerając ją całą i straciwszy przytomność, uchwycił za dłoń dziewicy, a potém wycisnął ognisty pocałunek na tych śnieżnych paluszkach. Nie zdołał on cofnąć się: błyskawica — mignęła w oczach panny Charmeney, oburzenie wstydu uniosło ją na siodle i z siłą której się nie można było po dziewicy spodziewać, uderzyła w policzek spicrutą niewczesnego zuchwalca — i odsądziwszy konia w mgnieniu oka zniknęła śród lasu.
Jan wydał krzyk gniewu i wstydu. Młodzieniec upadł pod drzewem, gorące łzy wylewając. Wielki wyżeł Guido lizał mu ręce, skowycząc żałośnie, lecz Jan w téj chwili był nieczułym na współczucie swego wiernego przyjaciela. Takim to sposobem dumna margrabianka przyjęła gorącą miłość, o szczere uczucie, które stanowiło życie, było wszystkiem dla ubogiego wieśniaka. Jan długo się zadumał, przebiegając w myśli odległość jaka go dzieli od téj którą śmiał ukochać. Porwawszy się nagle z miejsca gdzie leżał, wzniósł ręce w stronę w którą odjechała Blanka i z okiem krwią zabiegłem, z rozpalonem czołem od gniewu, grożąc, wyjęknął te wyrazy:
— Ty będziesz moją!...
Leniwym krokiem Jan poszedł do swego domku. Po dwakroć obmywał w rzece siną bliznę zadana ręką panny Charmeney, a zarazem gasił pragnienie które mu dokuczało.
— Byłem szaleńcem, rzekł w myśli, lecz ta dziewczyna była nielitościwą. W jéj oczach jestem tylko modnym wieśniakiem, lecz czyż ona domyśla się jaka dusza mnie ożywia. Zatrzymawszy się chwilę mówił sobie: Lecz jakże miała postąpić? Żartować i śmiać się ze mnie. Bezwątpienia cierpię okropnie; lecz gdyby się była śmiała, o tak gdyby ze mnie szydziła, byłbym ja zabił!
Idąc z takiemi myślami, Jan na skręcie drogi ujrzał czerwieniejący się dach swego domku. Ludwika rozciągała na trawie bieliznę dopiero wypraną; słoneczniki zdobiły wstęp do ogródka domek okalającego; przez okna otwarte Jan ujrzał swą matkę, starą Magdalenę przygotowującą obiad.
— Matko to Jan wraca, rzekła Ludwika.
Jan ucałował siostrę i postąpił do drzwi mieszkania.
— Co to zrobiłeś sobie w lica? zapytała Magdalena.
— Nic matko, nie uważając na sterczącą gałąź zawadziłem o nią.
Jan postawił fuzyę i zawiesił torbę w kącie izdebki.
— Trzeba ranę obmyć wodą ze sola, rzekła Magdalena, napełniwszy kubek w studni.
— Jesteś zbyt żywy, mówiła Ludwika i wzięła serwetę zmaczała ją w wodzie słonéj, którą obmyła policzek brata. Sina pręga rozciągała się od czoła do ucha.
Dziękuję ci, rzekł Jan, — lecz nie to mnie dolega...
W tej chwili przechodził Sauviat dzierżawca margrabiego Charmeney.
— Dzień dobry matko Deslions, zawołał stajać przed domkiem Magdaleny.
— Dzień dobry, czy zechcecie wstąpić dla napicia się szklanki wina białego?
— Co tego się nie odmawia, odrzekł Sauviat i wszedłszy do izby rzucił się na krzesło jak człowiek zmęczony, a potém dodał:
— Dzień dobry młodzieży, Magdaleno, piękne macie dzieci!
— Nie żalę się na to, panie Sauviat.
Ludwika postawiła szklanki na stole, a Jan napełnił je winem cienkiem, krajowem.
— To winko musuje jak szampan, rzekł Sauviat: za wasze zdrowie! i wychylił odrazu do dna.
— Co tam słychać? zapytała Magdalena.
— Różne nowiny obiegają, rzekł Sauviat klaszcząc językiem.
— I cóż takiego?
— Będziem mieli wesele...
— Ha, pewno wasza panna idzie za mąż?
— To być może.
Jan porwał za stół i gniótł go gwałtownie, ażeby ukryć wstrząśnienie jakiego w téj chwili doznał słysząc wyrazy przybyłego gościa, Sauviat zaś mówił dalej, rzuciwszy znaczące spojrzenie na swoją kamizelkę w kwiaty:
— Znacie dobrze p. Villepont?
Usłyszawszy to nazwisko Ludwika znowu pobladła, siły ją opuściły, musiała usiąść aby nie upaść na podłogę. Dzierżawca napełnił swą szklankę i ciągnął daléj.
— Pan Villepont nie jest takim szlachcicem jak margrabia. Zdaje się nawet zachodzić wielka między niemi różnica, lecz p. Villepont jest cztery razy, ba dziesięć razy bogatszy jak p. margrabia, a w czasach w jakich my żyjemy, skraca się odległość mostem złoconym; Pan Villepont jest bankierem na ulicy Chausee d’Antin. Jest właścicielem kolei żelaznéj w Austryi i statków parowych w Ameryce. Przy tém wszystkiem ma dużo miłości własnéj, ażeby ożenił syna z córką pochodzącą ze starożytnéj rodziny. Pan Raul jest przystojnym chłopcem, posiada najlepsze konie, ubiorów bez liku, do tego stopnia, że zmienia je cztery lub pięć razy na dzień, a koszule nosi tak białe i sztywne, jakby z białjé blachy były zrobione.
— To małżeństwo jest już postanowione? zapytał Jan ze ściśniętemi zębami.
— Nastąpi za kilkanaście dni. Panna pojechała do Paryża dla zamówienia ślubnego welonu i wieńca z listków pomarańczy.

Twarz Ludwiki powlekła śmiertelna bladość. Wybiegła ukryć się w głębinę liści. Objąwszy głowę rękami, zalewała się łez potokiem. Kiedy Sauyiat pożegnał Magdalenę, aby iść daljé. Jan wkrótce wyszedł za nim.
XII.
Morderstwo.

Było to 21 Listopada 1853 roku, nazajutrz po owéj nocy, w któréj nieznajomy został zamordowany w domu na ulicy S-go Ludwika przez Jego Wysokość i Alego. Czytelnik zapewne nie zapomniał, żeśmy go prosili o cofnięcie się wstecz naszej opowieści, ażeby poznał osoby, które przedstawiamy. Wspomniawszy o tem, idźmy teraz dalej.
Jan błąkał się po lesie snując ponure myśli, kiedy dobrze znajomy głos doszedł do uszu jego — był to głos Ludwiki.
— Raulu! wyjękła, cóż się ze mną stanie? Byłam szaloną żem ci uwierzyła; teraz cię pojmuję. Nic nie rozumiałam ze stosunków świata. Powiadają że jesteś bogaty, a ja nie jestem stworzona dla ciebie. Dla czegóż przysięgałeś mi, że tylko mnie jedną kochasz? Kto cię zmuszał do kłamstwa, do oszukania mnie? Czyż nie wziąłeś mi wszystkiego co miałam? a czy to moja wina żem jest ubogą?
Jeżeli mnie opuścisz, moja matka umrze, gdyż muszę wyznać jej mój błąd. Każda chwila przybliża mnie do téj strasznéj katastrofy, w której zabiję serce tak mnie kochające. Będęż mieć odwagę, rzucić się do jéj nóg aby żebrać przebaczenia. A mój brat Raulu! mój biedny Jan, gdybyś wiedział jak zacnym on jest; jak zniosę jego spojrzenie? Miéj litość nademną Raulu! Wynajdź jaki sposób. Oto zaślub mnie, a ja się potém zabiję; przysięgam ci, aby ci w twem życiu nie zawadzać.
Jan leżąc na ziemi, słyszał całą tę scenę nie będąc widziany. Poznał on p. Villepont syna bankiera; zimny pot oblał mu skronie, a błyskawice krążyły między jego sercem i głową. Raul tupał nogami, zniecierpliwiony.
— Drogie moje dziecię, rzekł biorąc rękę Ludwiki, możesz być zupełnie szczęśliwą, jeżeli przyjmiesz to co ci ofiaruję. Biorę na siebie obowiązek zaspakajać wszelkie twoje potrzeby, twemu dziecięciu na niczem zbywać nie będzie.
— Ja nie tego żądam, zawołała Ludwika, nie toś mi przysięgał. Czyliż ja ciebie szukałam? czyż nie ty mnie prześladowałeś? Nie twojeż to listy przeniewiercze? nie tkwiąż mi w pamięci twoje gorące przyrzeczenia?
— Wreszcie, czegóż wymagasz po mnie? rzekł. Raul tonem człowieka, który się czuje zmęczonym.
Ludwika odrzekła głosem stanowczym:
— Nazwiska dla mego dziecięcia.
Raul się skrzywił pogardliwie.
— Nazwij go jak ci się będzie zdawać najlepiej, odrzekł z ironią, co do mnie wyznaję, iż to jest rzeczą obojętną.
Jan machinalnie podniósł rękę do swéj fuzyi, miał teraz w swoim ręku tego, który uwiódł mu siostrę i ma zaślubić tę — którą on pokochał. Jeszcze nie zagoiła się blizna na jego twarzy, trzebaż aby dumna margrabianka odebrała Ludwice Raula, co mógł ją zachować od wstydu, nagradzając złe jéj wyrządzone? Trzymał go więc na celu. Blanka nie powinna go zaślubić, a Ludwika zapytana przez swoje dziecko, może przynajmniéj odpowiedzieć: „Twój ojciec nie żyje, dla tego nie możesz go widzieć!....” A ten uwodziciel nikczemny, ten który kłamał aby ukraść szczęście jednej, honor zaś drugiej, teraz zależy od jego fuzyi.
— Bądź zdrowa mała, rzekł Raul, możesz się nie obawiać przyszłości, jesteś piękna, więc łatwo znajdziesz męża i wymówiwszy to odwiązał konia stojącego przy drzewie. W téj chwili podniósł się Jan z ukrycia i pojawił obojgu blady, w groźnej postaci. Ludwika krzyknęła z przerażeniem i uciekła jak szalona.
— Ach, ach! odezwał się Raul marszcząc brwi, teraz brat z kolei! Zdaje się że ta schadzka kryje jakieś podejście.
— Panie, rzekł Jan bez uchylenia kapelusza, była w domku otoczona kwiatami dziewczyna skromna i uczciwa. To moja siostra. Przyszedłeś doń, a razem z tobą łzy i hańba!.... Masz pan zaledwie lat 25 lub 26, nie możesz więc być do tyła zepsuty, abyś nie zechciał naprawić błędu spełnionego; wszak prawda panie?
— Panie, odpowiedział Raul, naznacz cenę!
— Jest jedną rzecz na świecie, którą zapłacić nie można, a tą rzeczą jest honor.
— Co u szatana, zawołał Raul, czybyś pan miał ochotę dochodzić swego honoru?
— Tak jest, odparł Jan, zdaje się panu że istnieją dwa rodzaje honoru: jeden dla was bogatych, a drugi dla nas biednych. Nie panie: na górze czy na dole, jest tylko jeden honor. Widzisz pan że nie przyszedłem tu z groźbą na ustach.
— Tylko jeszczeby tego brakowało... szepnął Raul.
Nateraz poskromił gniew Jan Deslions, który go stopniowo ogarniał.
— Panie, odezwał się znowu, moja matka ma lat sześćdziesiąt, jéj włosy zbielały, lica na których Bóg wyrył spokój i słodycz, świadczą o jéj czystem życiu: panie ta kobieta umrze ze zmartwienia....
— Ale nie, odparł Raul, trzeba jéj dać uczuć, iż są rzeczy których wymagać niepodobna. Czyż to dla mnie możliwe przywieść Ludwikę do zamku i powiedzieć: oto jest moja żona! Byłbym wyklętym i wydziedziczonym przez mojego ojca, stracilibyśmy wszystko wtedy.
— Panie, zawołał Jan, Ludwika także umrze z rozpaczy. Jeżeli za jednym ciosem noża zabijesz te dwie istoty, prawo może cię ukarać, a jednakże śmierć zadana im od noża, byłaby daleko lżejszą od téj jaką im gotujesz. Każesz im umierać powolnem konaniem, a tym razem prawo cię niedoścignie.... Z téj przyczyny widzisz mnie przed sobą w postaci groźnéj, jak mam do tego słuszny powód, i będę też nieugiętym w méj zemście!
Raul zadrżał mimowolnie. Zmierzył Jana od stóp do głowy i rzekł głosem wzruszonym:
— Panie, rozprawiemy się o tem kiedyindziej.
I jednym rzutem dosiadłszy konia, pomknął galopem. Lecz zaledwie ubiegł kilkanaście kroków, gdy Jan przyłożył do lica fuzyę i wypalił za nim. Raul upadł krwią zbroczony. Noga jedna uwięzia w strzemieniu, koń więc wlókł ciało zwodziciela po drodze. Na skręcie nareszcie pękł rzemień strzemienia, koń samotnie poleciał do zamku, a Raul legł na trawie we krwi się nurzając.
Jan wrócił do domu.
— Gdzie jest Ludwika, zapytał się.
— Nie widziałam jej, odrzekła Magdalena: ale co znaczy twoje pomięszanie?....
— Matko! odparł Jan, Ludwika jest zgubiona... zabiłem tego który ją znieważył.
Magdalena odskoczyła od Jana krzyknąwszy:
— Nieszczęśliwy!...
I staruszka żegnając się, w niebo oczy utkwiła.
— Trzeba ci uciekać, ukryć się, dościgniesz portu w Hawrze, zkąd niegdyś odpływałeś. Potém udaj się tam gdzie cię nie znajdą żandarmi.
— Ja nie ucieknę, będę czekać....
Magdalena chciała jeszcze błagać Jana aby ratował się ucieczką, kiedy dał się słyszeć zewnątrz odgłos kroków nadchodzących ludzi.
— Idą cię aresztować, krzyknęła biedna staruszka.
— Jestem gotów, odrzekł Jan biegnąc do drzwi.
Lecz tam ujrzał ojca Sauviata i gajowego, niosących bez znaku życia nieszczęśliwą Ludwikę.
— Wasza córka rzuciła się do rzeki, wołał Sauviat. Wydobyłem ją lecz jestem cały przemoczony.
Włosy dziewczyny rozwiane wtył głowy potokiem ociekały, oczy miała zamknięte, zemdlała, ale jeszcze oddychała.
— Prędko przygotujcie gorące serwety, wołał gajowy, tymczasem matka niech ją rozbierze. W łóżku Ludwika nareszcie otworzyła oczy, wydając ciężkie westchnienia.
— Matko! krzyknęła ze łzami i ukryła twarz w obie ręce.
— Ocalemy cię biedne dziecię, rzekła Magdalena łkając, ja ci przebaczam!...
Jan ze ściśnionem sercem, zbliżył się do siostry, złożył pocałunek na jéj czole i zawołał: Musisz żyć Ludwiko! czy słyszysz, ja chcę żebyś żyła!
W téj chwili usłyszano tętent galopującego konia. Magdalena zbladła spojrzawszy na syna. Nowa osoba weszła do domku — był to intendent zamku Mesnil. Zbliżył się do leśniczego, pochwycił za rękę, i szepnął do ucha:
— Siadaj na koń na którym przybyłem, nie trać ani chwili, pan hrabia cię potrzebuje.
— Mnie, zapytał Jan, nie wiedząc co ma począć.
— Za godzinę, dodał intendent, władze będą zawiadomione w Houdan, za dwie przyaresztują cię... jest tylko jeden człowiek który cię może ocalić, a nim jest hrabia Nawarran!

XIII.
Co nazywają oblec się w inną skórę.

Zaledwie Jan przybył do krat pałacu w Mesnil, kiedy człowiek czatujący na jego przyjście, krzyknął: proszę tędy, pan hrabia czeka pana z niecierpliwością. Człowieka tego znają czytelnicy, bo był to Suryper. Jan zeskoczył z konia który sam pobiegł prosto do stajni. Suryper poprowadził leśniczego na pierwsze piętro do pokoju hr. Nawarran. Miękkie dywany ściszyły kroki wchodzącego; z czarnego aksamitu draperye zdobiły okna i podwoje, na stole stojącym w środku pokoju jaśniała lampa ze szkłem mlecznem; flaszeczki różnego gatunku zawalały kominek. Hrabia spoczywał na dywanie, trzymając głowę na stosie poduszek. Jan zaledwie go poznał: wychudły i zżółkły, hrabia zdawał się być umierającym, kompresy zmaczane otaczały jego szyję.
Suryper nalał jakiegoś zielonego likworu na łyżkę i podał hrabiemu, który wypiwszy kilka kropel, zdawał się nowych sił nabierać.
— Janie! rzekł hrabia, tobie postanowiłem przekazać monstrualny spadek. Twoja siostra została znieważoną, ty wpakowałeś kulę w piersi jej uwodziciela i dobrześ uczynił, lecz jesteś zgubiony. Potrzeba ci nowego nazwiska, innej twarzy, trzeba ci bogactw — dam ci to wszystko. Możesz zaślubić pannę Charmeney, możesz zadawać ciosy na około siebie, poniżyć jednych, wznieść drugich, karać i nagradzać, będziesz stanowił potęgę taką, o jakiéj społeczeństwo nie marzy, że istnieje na ziemi. Jan sądził że śni na jawie, hrabia mówił daléj:
— Jakkolwiek będziesz postępował robiąc źle lub dobrze, to twoja sprawa między tobą i Bogiem, powiedz czy przyjmiesz?
Jan w tej chwili pomyślał o Blance Charmeney zacinającej go w twarz spicrutą, a z drugiej strony widział swą siostrę bez życia, wydobytą z rzeki Nesprè. Pomyślał również o zamierzonej zemście i nie rozważywszy co hrabia mógł wymagać od niego, rzekł głosem stanowczym:
— Przyjmuję!
W tej chwili nastąpiła scena, która nieuszła uwagi hrabiego. Suryper wprowadził leśniczego do pokoju nie spojrzawszy na jego oblicze i wtedy dopiero się jemu przypatrzył, kiedy miał zostać wszechwładnym przewódcą, a przypatrzywszy się szepnął:
— Czyż to być może? tak to on mój Boże! rzekł Suryper i dodał: Jestem gotów przelać moją krew za niego, moje życie doń należy!
Hrabia Nawarran podniósł się na poduszkach i rzekł do Surypera:
— Otwórz kufer.
Kufer okuty żelazem stał w wezgłowiach łóżka.
— Daj mi rękopis i klucze.
Suryper rozkaz wykonał.
— Podaj proch i druty, dodał hrabia i obracając się do Jana:
— Twoją rękę daj mi Janie.
Jan nadstawił obnażone ramię, które hrabia nakłół kończystemi drutami: wizerunek trupiej głowy, oraz znaki tajemnicze, które dały go poznać jako przewódcę w kamieniołomach Chaumont, a pod spodem napisał: „Równi w obliczu śmierci.”
Suryper zwilżoną gąbką otarł krople krwi z ramienia Jana, posypał wykloty rysunek prochem, a potem zapalił. Jan nawet nie syknął.
— Ten znak, rzekł znowu hrabia, którego głos stawał się coraz słabszym, jest to znak dowództwa. Jeżeli będziesz potrzebował sztyletu, pokaż swe ramię ludziom którzy zabijają i twój rozkaz będzie spełniony. Będziesz miał armią gotową na twe skinienie w więzieniach i na galerach; niewolników we wszystkich kryjówkach, we wszystkich zaułkach ulic Paryża. Będą ci posłuszni bandyci w Kalabryi, w Stepach Azyi i w lasach Indyi.
Hr. Nawarran wziąwszy rękopis mówił daléj:
— Pojedziesz... udaj się do hotelu w Louvrze; Suryper w krotce tam przybędzie... te klucze wszystkie drzwi ci otworzą... trzeba abyś został innym człowiekiem. Oto jest akt stanu cywilnego, nazywasz się John Sam Dawidson, urodzony w Nowym Yorku, twoje papiery są w porządku, twe rzeczy na dziedzińcu w powozie pocztowym, którym pojedziesz do Paryża. Wysiądziesz w hotelu Louvre. Tam odczytasz ten rękopis który ci oddaję. Przyszłość od ciebie zależy!
Hrabia Nawarran uścisnął rękę Jana i upadł na poduszki. Suryper zaprowadził leśniczego do sąsiedniego pokoju. Tam obciął mu włosy i wąsy zgolił, potem posypał głowę jakimś proszkiem, który cerze jego nadał kolor rudy, piegowaty, jaką zwykle odznaczają, się Yankesy, Ubiór podróżny już przygotowany przywdział szybko, i kiedy Jan za chwilę wsiadł do powozu, nikt w święcie nie byłby poznał dawnego leśniczego, ani stara Magdalena jego matka, ani siostra Ludwika, ani dumna Blanka Charmeney!
— Jedź rzekł Suryper i natychmiast powóz ruszył galopem. — Oddalając się od tych co kochał, serce się Janowi ścisnęło. Myślał on o domku, o łzach Ludwiki, o dziecku które się miało narodzić!... Wprawdzie był aż nadto przekonany o dobroci swej matki, lecz on jedynie mógł nakazać złym językom milczenie, uciszyć napastników honoru siostry. Ta biedna dziewczyna tak przez niego uwielbiana, którą oszukał nikczemnik, będzież miała dosyć mocy do przeżycia swej hańby, swego spokoju, swych złudzeń. — Ale cóż miał zrobić? Wrócić do domku, aby zostać natychmiast pochwycony jako zbrodniarz? Śmierć Villeponta nie mogła ujść bezkarnie, a Jan powiedział sobie, że wszystko było dlań znośniejszem nad wyrok sądu potępiający.
Z drugiéj strony, co znaczy owa tajemna władza którą mu dopiero udzielono? Czyż miał stanąć na czele jednego z tych stowarzyszeń złoczyńców, które tylekroć policya rozproszyła? — hrabia Nawarran powiedział mu:
— Możesz zaślubić pannę Charmeney! będzież nadzwyczaj bogatym, będziesz rozkazywał i będą ci posłuszni!
Jeżeli to prawda, jeśli to nie jest marzeniem, więc może powrocie, uprowadzić matkę i siostrę z domu niegdyś błogosławionego, dziś przeklętego! — Konie pędzące galopem, nie leciały jeszcze tak szybko, jakby tego pragnął szanowny Sam Dawidson, a jednakże wszystko po drodze szło jakby za pomocą rószczki zaczarowanéj.
Przybywszy do hotelu Lauvre, służba prześcigała się w przeniesieniu tłumoków, a powóz pocztowy odszedł, tak jak przybył.
Szanowny Sam Dawidson zajął apartament na drugim piętrze, od ulicy Saint-Honoré.... Zmęczony podróżą i bolesnemi myślami, rzucił się na łóżko, a wkrótce ciężki sen zamknął mu powieki. Obudziwszy się po pnie dość długim, chciał się wziąść do odczytania rękopismu, ale lękając się poznania tajemnicy, zwlekał odsłonienie jej jak można najdłużej. Nareszcie odważył się otworzyć walizę, którą mu wręczył Suryper. — W walizie znalazł kilkanaście biletów banku francuzkiego, wiązkę banknotów i kilkadziesiąt zwojów zawierających złote dolary, jak to powinien posiadać każdy dobry Amerykanin. — Obok tej summy stanowiącej już znakomity majątek, znajdował się rękopism. Jan zapalił cygaro, zamknął drzwi na zasówkę i zaczął czytać.

XIV.
Piwnica na ulicy Récollets.

Nastąpił dzień 24 Listopada....
Gdyby ktokolwiek dotarł i zbadał tego dnia dom na ulicy S-go Ludwika na Marais, byłby znalazł jego Ekscelencyą i Alego w wielkiem poruszeniu. Nazajutrz dnia tego w którym zbrodnia była spełniona, trup nieznajomego został wyniesiony, jak sobie przypominacie do piwnicy, wraz z wielu innemi pakami, mającemi zawierać wino hiszpańskie. Skoro tę ostrożność dopełniono, władca Alego wrócił do domu na Marais, który przetrząsł od góry do dołu. Akta mieszczące się na półkach, mogły być bardzo użyteczne człowiekowi pragnącemu wywierać nacisk na społeczeństwo paryzkie. W aktach tych mieściła się historya wielu rodzin mających wysokie stanowisko, a zatem i wielkie wpływy, jak również wielu innych nieznanych. Znajdowały się tam straszne tajemnicze odkrycia, któreby oblekły śmiertelną bladością twarz nie jednego ze szczęśliwców tego świata. Istnieją bowiem karty historyi w rodzinach, pamiętniki ponure, nieznane, które zapomnienie grubą osłoną pokryło. Tu naprzykład kupiono dziecko od biednéj kobiéty, dla zajęcia miejsca sukcessora zmarłego na mamkach. Tam znowu na prawy syn zrujnował majątek prawych sukcessorów. Daléj spisana była straszna historya bankiera Roberta Kodom, którą poznacie w dalszym ciągu naszéj opowieści. — Jeden szczególnie dokument zwrócił uwagę dostojnika: były to akta pełne okropności, które przeglądał nieznajomy przed chwilą, jego zamordowania. Oczy dostojnika zatrzymały się na nazwisku: „baronowa Wanda Remency’’ — Zdawało się mu, że znał tę damę — notatka zawierała:
„Przekonać się, dla czego w pałacu na ulicy Ponthieu, ma 4-m piętrze, w pokoju niebieskim, znajduje się na prawo kominka szkielet dziecięcia w ścianę zamurowany. — „Mularz został przyprowadzony do pałacu w śród nocy z oczami zawiązanemi” Daléj był opis zamurowania dziecka, i zatarcia śladu tego czynu.
— Pójdziemy to sprawdzić, mruczał dostojnik, i daléj szperał w papierach.
— Nic! nic! krzyknął z wściekłością.
Przepatrzył wszystkie papiery, wszystkie szuflady, lecz nie znalazł tego, czego poszukiwał. Następnie udał się do ogrodu, gdzie chodził wielkiemi krokami. Uszkodzone posągi poglądały nań zyzowato. Kiedy Ali wrócił po bezowocnem poszukiwaniu w całym domu, pan rzekł do niego:
— Nigdzie niemożna znaleść znaku, nie ma tu ani pieczęci, ani jéj rysunku, a jednakże bez odszukania owego znaku, wszystkie trudy na nic się nie przydały.
— Lecz ów znak znajduje się na ramieniu przywódcy, możemy go tam znaleść... odparł Ali.
Czoło dostojnika zabłysło radością. — Masz racyą, rzekł, musimy wrócić do piwnicy na ulicę Récollets, otworzyć skrzynię nim trup zacznie się rozkładać... Dalipan zapomniałem o tém! Kiedy już żywej duszy nie było na ulicy i na około wszystko się uspokoiło, Ali wychylił głowę ze studni, odmykając lekko jej nakrycie.
— Nie ma nikogo!
Obadwa wyskoczyli na bruk ulicy i oddalili się, zamknąwszy pierwéj tajemniczy otwór studni. Lecz udać się o tak spóźnionej porze na ulicę Récolletcs, było rzeczą niepodobną. Nazajutrz więc rano władca Alego wraz z nim, przebrani za bednarzy, poszli do domu, w którym pełnił obowiązki odźwiernego Poitovin; zapaliwszy latarnią, udali się do piwnicy. Ali wziąwszy narzędzia, zaczął odwalać ziemię i kamienie pokrywające pakę, kiedy w tym czasie dostojnik pukał młotkiem, aby nic było słychać uderzeń kilofa, którym Ali pracował. Paka stanowiąca trumnę została nareszcie wydobyta, gwoździe były wyjęte, zdjęto pokrywę: wtedy władca Alego wydał okrzyk podziwienia i wściekłości! — Ali cofnął się kilka kroków.... Trumnę znaleziono pustą!

XV.
Co to czytano na murze w komorce na ulicy Dauphine.

Zostawiliśmy Jan a Deslions, pod przybranem nazwiskiem szanownego Sam Dawidson w apartamentach hotelu Louvre. Dawidson otworzył rękopism hr. Nawarran... i wyczytał w nim co następuje:
„W roku 1823 pewnego wieczora majowego, dwóch młodzieńców wyszło z restauracyi na ulicy Dauphine. Dwaj ci młodzieńcy których z ubioru można było wziąć za studentów, dobrze zapewne obiadowali: ich bowiem niepewne kroki, ożywione oczy, a nadewszystko głośna rozmowa i zaglądanie w oczy przechodzącym kobietom, o ich stanie nietrzeźwym przekonywały. Jeden z nich posunął śmiałość do tego stopnia, że uchwyciwszy przechodzącą piękną, nim ta zdołała się wyrwać z jego objęcia, wycisnął na jej licach pocałunek. Czyn taki wywołał oburzenie pięknej damy, która nazwała zuchwalca pijakiem i gburem. — Młodzieńcy zamiast się oddalić, odpowiedzieli nieprzyzwoitemi wyrazami, wkrótce scena ta sprowadziła gromadę ciekawych na ulicy. Jeden z przechodniów ujął się za obrażoną kobietą, i zaraz grad kułaków posypał się na nierozważną młodzież, którą ajent policyjny wmięszawszy się w tę sprawę, zaprowadził na odwach. Zamknięto ich w komórce zwanej kozą.
— Co u djabła chcą z nami zrobić? zapytał jeden.
— Doprawdy — odrzekł drugi — trzeba się nam namyśleć. Bezwątpienia niewypuszczą nas przededniem. Mamy tu łóżko z kawałka deski, na którem możemy spać bez obawy, ja pierwszy daję tego przykład.
Komórka, oświecona była pewnego rodzaju dymiącym kinkietem. Młodzieniec spoczywający na tapczanie, dostrzegł jakieś wyrazy ołówkiem na ścianie napisane, które towarzyszowi odczytał.
„Jestem schwytany, poznany, wszystko więc dla mnie skończyło się, jeżeli który z naszych tu się dostanie, niech pospieszy do węseńskiego lasku, tam weźmie się drugą aleą na lewo, mając za plecami zamek, a pod stopami równinę Gravelles... kopiąc przy siódmem drzewie naprawo...”
Tu pismo zostało nie dokończone, — czyżby piszącemu przerwano przez przeprowadzenie go do innego cięższego więzienia? czy też nie chciał dalszych robić objaśnień. Cokolwiekbądź było ono dostatecznem i ciekawość zaostrzającem.
— Patrz, co to znaczy? rzekł młodzieniec do swego towarzysza.
— Ten co pisał musiał być złodziejem — odpowiedział towarzysz. Kto wie czy we wskazanem miejscu nie został skarb ukryty; trzeba to pismo zmazać, jutro pójdziemy zobaczyć...
I wytarli na ścianie skreślone wyrazy, których obadwa nauczyli się na pamięć. Noc przeszła na różnych domysłach. Nazajutrz rano zanotowano ich nazwiska, komisarz policyi udzielił im dość ostrą nauczkę moralną i zostali uwolnieni z kozy.
Tegoż samego dnia, jeden kupił łopatę, a drugi najął kabryolet na dzień cały, Nie chcieli oni użyć fiakra stojącego na placu, ażeby woźnicy nie przypuścić do tajemnicy. O czwartéj popołudniu dwaj towarzysze pojechali do lasku; w St. Mande objadowali, a około ósmej zapaliwszy latarki, udali się na równinę Gravelles. Przybywszy do opisanego miejsca, odliczyli drzewa do siódmego w małéj alei, następnie łopata w ruch była puszczona.
— Nic nie znalazłeś rzekł towarzysz trzymający latarnię.
— Jeszcze nie.
— Dziura jest dosyć głęboka?
— Nic nie szkodzi, będę kopał głębiéj.
— Daj mi łopatę jeżeli jesteś już zmęczony, ty mi poświecisz.
— Dobrze.
Drugi zaczął kopać daléj z usilnością. Za trzecim uderzeniem łopaty, dał się słyszeć dźwięk metaliczny; — ten brzęk znalazł echo w sercach młodzieńców, — zadrżeli!...
— Więc to nie złudzenie! zawołali obadwa.
— Wydobądź prędzéj — rzekł pierwszy.
Lecz w chwili kiedy miał dołożyć ręki, ażeby rozszerzyć dół wykopany, cichość panującą przerwał odgłos kroków coraz się zbliżający. Jakiś człowiek odgarnął gałęzie i zbliżał się do dwóch młodzieńców, miał na sobie mundur, pałasz, — gdyż to był dozorca lasku.
— Jesteśmy zgubieni — zawołał jeden z kopiących.
— Dla czego?
— Bo nas wezmą za złodziei: — ta dziura dziwna rzecz co ona w sobie mieści. Nasza obecność o téj godzinie, jesteśmy zgubieni powiadam ci!...
Zimny dreszcz przejął obu towarzyszy, a szczególniéj tego co trzymał łopatę. Tak blizkim był zyskania majątku, a tu nieprzewidziany traf ma zniszczyć jego marzenie? I nie koniec na tem. Jeżeli spełniona była kradzież, lub zabójstwo, to na nich zwalą całą winę, a przynajmniéj ciężkie podejrzenie. Dozorca tymczasem zbliżył się do miejsca w którem byli młodzieńcy, a przystąpiwszy do nich z ręką na szabli.
— Co tu robicie? zapytał strażnik surowo.
— Kopiemy — odpowiedzieli obadwaj.
— W jakim celu?
— Aby się przekonać co się tam znajduje.
— Jeżeli tam jest jaki przedmiot, toście go wy albo jaki złodziéj schowali.
— My nie jesteśmy złodzieje, — wybąkał młodzieniec trzymający latarnią.
— Zaraz się o tem przekonamy — rzekł strażnik, i wyjąwszy pałasz dodał: — jeżeli który z was zechce uciekać, to widzicie co was czeka — dalej idźcie naprzód.
Wtedy ten co trzymał łopatę, dostał pewnego rodzaju obłędu. Widząc się zgubionym bez ratunku, podniósł narzędzie i wymierzył tak silny cios w głowę strażnika, że ten upadł bez dania znaku życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tem miejscu, szanowny Dawidson, albo raczej Jan Deslions, spostrzegł ślad łzy na rękopiśmie. Tym młodzieńcem co zabił strażnika — opowiadał daléj hr. Nawarran, — byłem ja. Mój towarzysz zaś student na wydziale medycznym nazwiskiem Galibert. Nie domyślał się że będzie moją drugą ofiarą. Nim objaśnię nieszczęśliwy wypadek, który mnie popchnął do spełnienia zabójstwa, muszę pierwéj powiedzieć, czem byłem w téj epoce i jakim sposobem znajdowałem się na obiedzie ze studentem Galibert.

XVI.
Szkatułka.

Urodziłem się w Preignac z ubogiego szlachcica, ktorego niedołężny umysł znaglił do pędzenia życia na wsi. Miałem lat 19 kiedym utracił matke. Strata jaka mnie dotknęła była bardzo bolesną — dla ojca niepowetowaną. Nie mógł też długo przeżyć téj, która kierowała jego czynnościami, zabrakło mu opiekunki, upadł więc moralnie i fizycznie, aby więcéj już nie powstać i mogę powiedzieć że umarł ze zmartwienia. Jego konanie trwało dwa lata, byłem więc pełnoletnim.
Ojciec pozostawił mi dochód cztery do pięć tysięcy wynoszący z dziedzictwa ziemi i domku murowanego, który raczej do młyna niż do dworku był podobny. Nie mogłem się zgodzić abym tam życie swe spędził. Sprzedałem więc grunta i folwark, a we dwa miesiące po śmierci Jana Piotra Gastona hrabiego Nawarran pana na Estey, przybyłem do Paryża, mając 60,000 fran. w kieszeni. Lecz mój kapitał zaledwie na rok wystarczył; byłem niedoświadczonym graczem i jedna rzecz mnie zastanawia, to ta, że jednego dnia nie straciłem wszystkich moich pieniędzy.
Znaglony do opuszczenia świetnej dzielnicy Paryża, schroniłem się z kilkunastu frankami do hotelu w części miasta, gdzie zwykle studenci przemieszkiwali. Tam poznałem Galiberta, i z nim to obiadowałem na ulicy Dauphine. Jemu to wyrwałem łopatę, przez którą zostałem zabójcą. Nigdy nie mogę zapomnieć tego, iż gdyby moja niecierpliwość nie była mi włożyła w ręce przeklętego narzędzia, byłbym został człowiekiem jak wielu innych, tym czasem nie podobna nie spojrzeć w przeszłość bez zadrżenia, nie zwrócić uwagi na monstrualne wypadki które w życiu przeszedłem!
— Cóżeś zrobił, — krzyknął Galibert, widząc padającego strażnika.
— Jesteśmy ocaleni, — zimno mu odpowiedziałem.
Kiedy on schylił się dla przekonania, czy jeszcze żyje ten nieszczęśliwy, tymczasem ja wydobyłem z ziemi szkatułkę, którą zaniosłem do kabryoletu.
— I cóż? zapytałem studenta.
— Zabity odrzekł Galibert z przerażeniem.
Wtedy wykopałem większy dół, w który wrzuciliśmy trupa i pokrywszy go ziemią, udaliśmy się drogą do Paryża. W chwili zapytania przy rogatkach przez celnika, czy nie wieziemy co zakazanego, serce zaczęło mi bić gwałtownie. Lecz szkatułka była maleńka i schowałem ją pod kufer w siedzeniu.
— Wracamy z obiadu w Saint-Mande — powiedział Galibert — i powracamy tak jak pojechaliśmy.
Urzędnik poświeciwszy na około kabryoletu, oddalił się mówiąc: — „to dobrze.”
Przybywszy do stajni w której najęliśmy kabryolet, znaleźliśmy się wkrótce w naszem mieszkaniu, oko w oko ze znalezioną szkatułką.
Wtedy rzekł Galibert: — Ja nie chcę brnąć daléj. Zbrodnia któréj się stałem spólnikiem, już za 18j bardzo cięży na mojem sumieniu. Jeżeli mi wierzysz, to pójdziemy rzucić tę złowrogą szkatułkę do Sekwany; niech tam przepadnie z tem co w sobie zawiera! Co do mnie, udam się w jaki nieznany zakątek kraju, aby zmazać całem życiem czyn zabójstwa tego, który tylko swą powinność wykonywał.
— Wolno ci cofnąć się — odpowiedziałem Gabertowi — co do mnie, aż do dna kielich zaczęty wypiję.
— Zegnam cię więc — krzyknął Galibert — opuszczam Paryż, aby w ukryciu niebo przebłagać.
— Bądź zdrów — odrzekłem z niecierpliwością, pamiętaj tylko, że gdybyś pisnął słówko, będziesz razem ze mną zgubiony.
— Będę milczał, — powiedział i wyszedł. Zostałem więc sam z tą zagadkową szkatułką, któréj otrzymanie kosztowało życie jednego człowieka. Aby ją otworzyć, próbowałem różnych kluczyków, żaden się nienadał. Nie śmiałem przywołać ślusarza, nie wiedząc co znajdę w szkatułce. Przy szła mi myśl użyć sprężyny od zegarka, który miałem w spadku po ojcu. Wskazał on kiedyś godzinę mego urodzenia i był zawieszony w głowach nad łóżkiem mojego ojca w chwili jego śmierci. Stłukłem go, aby dostać sprężynę, którą raz włożywszy w szparę pod pokrycie, wziąłem się do piłowania; praca moja szła leniwo, bo wzruszenie ogarnęło mnie całego, serce biło przyśpieszonym biegiem. Co chwila zrywałem się, — bo mi się zdawało że ktoś na mnie patrzy. Pobiegłem do drzwi dla przekonania się czy są zamknięte, zajrzałem do szafy czy tam nikt się nie ukrył, obmacałem firanki czy tam ktoś się nie zakradł! Mój Boże, ileż to widziadeł przesunęło się téj nocy przed memi oczami! Jakież piekielne śmiechy rozlegały się w moich uszach, nieznane głosy, mary niewidzialne krzyczały do mnie:
„Pracuj morderco! będziesz bogatym! będziesz miał złoto, władzę! lecz my będziem nieodstępni przy tobie, a w nocy....”
Zimny pot oblał mi czoło, połknąłem sklankę wody i wziąłem się na nowo do pracy. Około piątéj godziny nad ranem, poczułem że nakrycie szkatułki zaczęło pod sprężyną ustępować, podwoiłem moją gorliwość i powoli szkatułkę otworzyłem.
To co w niéj najprzód ujrzałem, niezmiernie mnie rozczarowało, — pęk kluczów i papierów. Papiery te obejmowały akt, stanowiący tytuł własności domu na ulicy Ś-go Ludwika i dokładny plan rozpołożenia téj posiadłości. Jedna rzecz mnie tylko zadziwiła, to ta, że w każdym murze znajdował się kurytarz i schody: był to dom podwójny. Szczególniéj godne były zastanowienia piwnice co do swego rozkładu: pod zwyczajnemi piwnicami, znajdowały się podziemne przejścia na Wszystkie strony rozgałęzione. Kamień zamieszczony w stropie literą A oznaczony i łatwo dający się podjąć, dawał przystęp do obszernego korytarza, gdzie drugi kamień lit. B także ruchomy, otwierał wchód do przejść podziemnych. Odkrycie to zarówno mnie w zadumienie i podziw wprawiło, jak i sama szkatułka.
Złamany utrudzeniem, rzuciłem się na łóżko, i rozmyślałem co mam daljé robić. Wyczerpawszy swe fundusze, mając ręce świeżą, krwią zbroczone, powiedziałem sobie nie bez racyi, że zbrodnia ta może być wkrótce wykryta, a więc że nie mara nic do stracenia.
Lecz cóż znajdę w domu na ulicy Ś-go Ludwika? Złoczyńców takich jak ja, fałszerzy monet? Tak, i cóż na tem stracę? Życie? już teraz nie wiem co mam z niem zrobić. Postanowienie moje wkrótce powziąłem: tego samego wieczora pójdę do owego tajemniczego domu.
Jakże dzień zdawał mi się bez końca. Nareszcie ósma godzina uderzyła, bo ten czas wybrałem, sądząc, że nie będę przez nikogo dostrzeżonym, jakby to mogło się stać w dzień biały.
Przybywszy do głównéj bramy, otwarłem małe drzwiczki w niéj umieszczone. Wszedłem na dziedziniec, kierując się według wskazówek w planie naznaczonych, znalazłem drzwi w murze ukryte. Klucze znalezione w szkatułce dozwalały mi wejścia gdzie zażądałem. Otworzywszy jedne drzwi, mocno zostałem zdziwiony, ujrzawszy przed sobą otwór studni. Studnia ta przedzielona na dwie połowy, miała drugie wyjście na ulicę, także szczelnie przykryte i zamykane. Poradziłem się planu i powziąłem przekonanie, że na dnie studni znajdujący się kurytarz, prowadził prosto do mieszkań domu. Schyliłem się aby ujrzeć co się znajduje na dnie, lecz tylko zobaczyłem moją przerażoną postać, odbitą na zwierciedłe wody. Było za późno cofnąć się, chwyciłem więc linę i spuściłem się w głębię téj jamy.

XVII.
Stowarzyszenie Dwudziestu jeden.

Dziwna rzecz! im więcéj zbliżałem się do dna, ciężarem swoim użytym jako siła poruszająca odpychałem wodę w którą wpaść się lękałem. Nareszcie dotknąłem nogami wilgotnego gruntu i wtedy woda wróciwszy na dawne miejsce, zalała otwór nad głową naksztalt zasuwy. Zapaliłem ślepą latarnię, przezemnie przygotowaną. Wszędzie otaczał mnie mur kamienny, przedemną zaś rozciągała się wazka galerya. Zaledwie uszedłem kilkanaście kroków, kiedy doleciał mnie pomięszany dźwięk wielu głosów. Zdawały się one wydobywać z pod ziemi; tupnąłem i natychmiast zostałem potokiem światła otoczony, jak również gromadą ludzi zamaskowanych, którzy mnie pochwycili, podniósłszy dwadzieścia sztyletów nad moją głową. Następnie: poprowadzony byłem do wielkiej sali sklepionéj, a jeden z tych ludzi zapytał mnie.
— Kto jesteś?
— Biedak, — odrzekłem, — który tu nie spodziewał się znaleść w tak licznem towarzystwie.
— Którędy tu wszedłeś?
— Przez studnią.
— Jakim sposobem odkryłeś tajemnicę.
A gdy się wahałem w odpowiedzi, człowiek zamaskowany dodał: — No wyznaj, gdyż być może, iż szczęśliwa gwiazda tutaj cię sprowadziła.
Wyrazy te zdecydowały mnie do zupełnego wyznania. Opowiedziałem więc noc spędzoną na odwachu, wyrazy wyczytane na murze i nie opuściłem żadnego szczegółu o znalezieniu szkatułki. Historya o zabiciu strażnika lasku, zrobiła na obecnych doskonale wrażenie. Czułem iż zyskałem względy u ogółu słuchaczy.
— Twoje nazwisko, zapytał znowu człowiek w masce.
Pozbywszy się wszelkiej bojaźni, odpowiedziałem głosem pewnym:
— Nazywam się hrabia Nawarran. Nie mam ni ojca ni matki; lubię zbytek, a jestem bez chleba. Jeżeli zajęcie wasze, przynosi wam łatwo dostatki, to nie ma niebezpieczeństwa na którebym się nie odważył... będę jednym z waszych towarzyszy. Zbrodnia zaprowadziła mnie do tych podziemi, z kąd powinienem wyjść bogatym i potężnym!...
Stowarzyszeni naradzili się po cichu.
— Jest nas dwudziestu... odezwał się wreszcie ten który mi zadawał pytania, a powinno być dwudziestu jeden... Jednego ze stowarzyszonych brakuje przy apelu, a brakujący był naszym przewódcą. — Trzeba nam człowieka, któregoby wyższy świat mógł przyjmować, człowieka któregobyśmy wywyższyli nad siebie, żeby nas zasłaniał i protegował, zgoła podobnego do postawionéj na wysokiem miejscu placówki. Czy chcesz być tym człowiekiem?
— Odpowiedziałem odważnie: — tak!
— Czy przysiężesz, iż nie zdradzisz tajemnicy stowarzyszonych? że umrzesz bez wyjawienia węzłów jakie nas łączą?
— Przysięgam!..
— Nie cofniesz się ani przed katem, ani przed cnotą? — Jednem słowem, że nie złamie cię ani, bojaźń, ani słabość, ani litość?
— Przysięgam!
— Pod tymi warunkami, wszędzie na twe usługi będziesz miał ręce i oczy. Jeżeli znajdzie się na twej drodze jaka przeszkoda, będzie zniszczona, jeżeli ktoś byłby dla cię zawadą, zostanie zmiażdżony. Mamy głowę w społeczeństwie świata, kąpiemy ręce w deszczu złotym, a nogi we krwi. Nie wierzymy tylko w życie doczesne na ziemi; każdy z nas pragnie królować w swojej sferze, żyć zewnątrz praw ludzkich, bez obawy aby go te dosięgły.
— Wasz program stał się już moim; — cóż mam najprzód przedsiewziąść?
— Masz plan i klucze tego domu, rozpoznaj go spiesznie; czytaj co w nim znajdziesz, a w krotce się dowiesz jaką potęgę złożyliśmy w twoje ręce. W trzy miesiące, licząc od dnia dzisiejszego, znajdziemy się znowu tutaj!
W krotce zgromadzenie rozeszło się; — zauważyłem że stowarzyszeni oddalili się po dwóch, w rozmaitych kierunkach. Więc ten dom podobny był do siatki pająka; każdy z członków przybywał doń drogą jemu tylko wiadomą i jemu służącą, jeden z ulicy Froissard, inny z Filles-de-Calvaire a inny znowu z Pont-aux-Chaux.
Niedługo potrzebowałem czasu do poznania mój władzy, jaką mnie obdarzono. Rozporządzałem niesłychanemi bogactwami, byłem furgatem, to jest groźnym skarbnikiem bandy licznéj i bogatéj. Należący do niéj mogli mnie zgubić, więc mój interes nakazywał mi milczenie. Oni mnie znali, a ja ich znać nie mogłem.
W kilka dni potem zamieszkałem na ulicy Mont-Blanc, gdzie znalazłem w środku ogrodu dom bardzo dla mnie przydatny. Ulica ta nazwana Chausse d’Antin, w owym czasie znajdowała się na zrębie Paryża; mieszkając na polach Elizejskich, przebywały się prawie jak na wsi. To względne oddalenie od środka miasta, bardzo było dogodne dla moich zamiarów. Zaledwie mój dom urządziłem, a w krótce zasypano mnie mnóstwem zaproszeń. Poznałem w tém tajemną rękę moich stowarzyszonych dwudziestu jeden. Od razu zostałem głośnym człowiekiem, poszukiwanym, ustalonej reputacyi. — Im wyższe stawało się moje stanowisko w świecie, tym więcéj — mogłem przysług oddawać moim wspólnikom. Pakta były okropne.
Jeden bogaty bankier z pochodzenia holenderczyk, nazwiskiem Robert Kodom, uchodził w tym czasie za króla w świecie finansowym. Wszystkie większe interesa odbywały się u niego, od jego to dyskrecyi, zależeli mali bankierowie Paryża, a fortunę Kodoma liczono na miljony.
Zaproszony będąc przez tego bankiera, nie omieszkałem udać się doń na wieczór. Doznałem jak najlepszego przyjęcia; wśród wieczoru wziąwszy mnie pod rękę zaprowadził do oddzielnego saloniku, w którym tylko trzy lub cztery osób się znajdowało. Na kozetce siedziała dama już niemłoda, a obok niéj najcudniejsza dziewica jaką kiedy w życiu widziałem.
— Pani margrabino, rzekł bankier, biorąc mnie za rękę; mam zaszczyt przedstawić pani hrabiego Nawarran, jednego z moich najlepszych przyjaciół.
Skłoniłem się z uszanowaniem.
— Daléj — dodał bankier odchodząc, staraj się pan podobać pannie Inez de Lerina, będziesz dobrze przyjęty.
Dziewica się zarumieniła, a ja starałem się wytłumaczyć z tak poufałego przedstawienia. Inez odpowiedziała z wielkim wdziękiem i zręcznością, iż z góry mi to przebaczono. W godzinę potem bankier odprowadził mnie na stronę i zapytał: jak znalazłem pannę de Lerina?
— Godną uwielbienia.
— A więc za dni piętnaście będzie pańską małżonką.
Osłupiałem!..
— Czuwają nad hrabiego szczęściem — dodał bankier z uśmiechem. Margrabina jest wdową, a chociaż jéj córka ma tylko 300,000 fran. posagu, lecz summa ta mnie powierzona, wystarczy na wasze wydatki.
Jak zapowiedział bankier, tak się też stało: w pietnaście dni potem, ożeniłem się z panną Inez de Lerina. Nazajutrz dopiero po moim ślubie, stowarzyszenie dwudziestu jeden, wypiętnowało na mém prawem ramieniu, oznakę przewództwa moich wspólników.
W krotce nagle zmarła margrabina: sądzę zawsze, że matka méj żony była otrutą. Kiedy Inez ochłodła ze swego żalu, przez trzy lata, mogłem się uważać za istotnie szczęśliwego na tym świecie.
Kochałem swa żonę, która obdarzyła mnie śliczna dziecina. Mój biedny Gontram! co z nim zrobili? Była to noc w któréj zebrało się na oznaczona schadzkę stowarzyszenie w znanym domu na ulicy Ś-go Ludwika. Zostałem w domu przy cierpiącéj żonie: nazajutrz znikł mój syn. Został porwany, jak i przez kogo nigdy nie mogłem dociec. Znalazłem tylko na mym stoliku pismo wyrażające:
„Nie stawiłeś się na schadzkę dzisiaj, zatrzymujemy twego syna, jako zakładnika”
Bez wątpienia rozkazywałem i moje rozkazy były spełniane, lecz nawzajem powinienem był być posłusznym rozkazom Dwudziestu i jeden. Kiedy Inez została powtórnie matką, postanowiłem ukryć moje dziecię przed całym światem. Oddałem więc Joannę na mamki w odległym departamencie, do wioski nieznanéj, — lecz wszystkie zabiegi, wszelkie moje ostrożności były nadaremne, Joanna podobnie jak jéj brat zniknęła.

XVIII.
Koniec rękopismu i co potém nastąpiło.

Czego wymagano po mnie, zawiadomili mnie późniéj. Po 25 latach miano mi zwrócić moje dzieci. Dwadzieścia pięć lat wycierpieć tego piekła, było to zapłacić zabójstwo strażnika lasku. Już mnie brała chęć oddania się w ręce sprawiedliwości, a zarazem denuncyowania tych nędzników — lecz nacóżby się to zdało? zgubiłbym się sam, bez nadziei oglądania kiedy bądź mego Gontrama i Joanny; co mówię! wydałbym jednocześnie rozkaz pozbawienia ich życia, gdyż niezawodnie byliby me dzieci zabili.
Inez nie mogła znieść tego nieszczęścia, jej umysł doznał szwanku, ona została obłąkana! Odtąd nie marzyłem tylko o zemście. Moi ludzie ostrzegli mnie, iż policya zastawiła łapkę u kupca na ulicy S-t Jaques. Mogłem cios odwrócić, lecz zaniechałem tego, a banda Paulain’a wpadła w ręce sprawiedliwości. — Dnia 27 Września 1826 roku, jeden ze wspólników Monrose był przyaresztowany; przez niego złapano 15 innych. Lecz gdy Klara Wendel została skazana na 15 lat ciężkiego więzienia w dniu 9 Czerwca 1828, nastąpił wybuch gniewu przeciwko mnie. Miałem nadzieję że jeden z tych nędzników zamięsza się wśród toku prowadzonego śledztwa. Niestety zawsze znajdowało się na schadzce dwudziestu jeden!...”
Czytelnik zapewne nie zapomniał, że to co opowiadamy, znajdowało się pomieszczone w rękopiśmie oddanym Janowi Deslions przez hrabiego Nawarran. Jan przestał czytać. Nie mógł on wstrzymać się od zrobienia porównania, między zadanym ciosem łopatą w głowę strażnika, a wystrzałem wymierzonym do Raula Villepont. Wszakże po zabójstwie owego dozorcy, hr. Nawarran odkrył tajemnicę domu na ulicy Ś-go Ludwika, również Jan został wciągnięty do téj obmierzłéj szajki z powodu zabójstwa Raula. Rękopism kończył się w ten sposób.
— „Umierając, Janie tobie pozostawiam środki pomszczenia nas obudwóch!.. Janie ocalam cię, bo byłbyś zapłacił życiem strzał dany w lesie Mesnil; nawzajem leguję ci obowiązek do spełnienia: odszukaj moje dzieci i ocal je! Oddasz im majątek ich matki, który dziś wynosi 1,200,000 franków. Co się dotyczy bogactw znajdujących się w piwnicach domu na ulicy S-go Ludwika, niech ci te służą do twych poszukiwań; przewróć cały bruk Paryża, idąc od złoconych pałaców, aż do najochydniejszych bagien. A jeżeli znajdziesz Joannę i Gontrama, nie mów im kto był ich ojcem!...”
Rękopism obejmował liczne wskazówki i użyteczne objaśnienia, nad któremi nie będziem się zatrzymywać, ale które mogły wielce wspierać Jana Deslions w jego przedsięwzięciu doprowadzenia dzieła do pomyślnego końca.
Kiedy przeczytał rękopism, Jan powstawszy biegał po pokoju, dla sporządkowania tłoczących się myśli, które w jego głowie się krzyżowały. Czy to podobna, aby w roku 1853 śród dziennego światła, śród ucywilizowanego Paryża, gdzie zdaje się że policya zna najtajniejsze jego zakątki, istniało jeszcze jedno stowarzyszenie, któreby zdołało ukryć się przed czujnem okiem sprawiedliwości, potrafiło zmylić wszelkie poszukiwania? Od lat dwudziestu znakomite zrobiono odkrycia. Naprzód w r. 1840 banda piędziesięciu pięciu, która w połączeniu ze szajką Chatelain’a i Hug’a dostarczyła 97 przestępców — przez poczynione zeznania naprowadziła sądy na liczne poszlaki, a następnie do rozproszenia mnóstwa niebezpiecznych stowarzyszeń. Pominiemy tu wiele band jak Paulmanna, Vandemiers, Przedmieścia S-t Germain, Magniera, Teppara i Poidevache; lecz jedną z bardzo niebezpiecznych była szajka zwana Habits noirs, z powodu zręczności, śmiałości i towarzyskiego stanowiska przestępców.
Jeden szczegół mianowicie nie uszedł uwagi Jana Deslions, to ten, że ilekolwiek i znacznych popełniono kradzieży, nigdy u złodziei nie znaleziono summ większych; gdzież się więc podziewąły znaczniejsze rabunki? Bezwątpienia Furgat dwudziestu jeden, otrzymywał je od tych bandytów. Dowodem tego być może to, że złoczyńcy wysyłani na galery bez szeląga, jednak tam nigdy nie są bez pieniędzy. Żaden z nich nie mógł zdradzić furgata, ponieważ nie znał ani jego nazwiska, ani nie wiedział o miejscu jego zamieszkania. Przy najlepszéj chęci denuncyant na wszystko gotowy, zjadający fanadelów, to jest zdradzający swych towarzyszy, nie mógł naprowadzić na ślad stowarzyszonych, pod nazwą dwudziestu jeden.
Tym sposobem istniała siła nieznana, a nawet istniała bezkarnie. Omnibusy przebiegają bulwary, powozy lasek Buloński, oskard atakuje Paryż tajemniczy i niezdrowy, aby zeń tworzyć Paryż Napoleona III-go, mimo tego istnieją jaskinie Ali-Baby! W pośród piętnastu dworców kolei żelaznych, w samym środku życia i ruchu paryzkiego, okryci zasłoną tajemnicy, wolni od wszelkiego podejrzenia, dwadzieścia jeden masek uczciwości, kryje dwudziestu jeden bandytów, bandytów w eleganckich powozach, w białych rękawiczkach, mających na swe usługi szumowiny opryszków, kwintesencyą galer!
Jan w krótce powziął stanowczy zamiar. Uczciwość w nim nie zamarła, poróżniła go jednak ze sprawiedliwością przez zabójstwo Raula Villeponta. A więc postanowił bądź co bądź wymierzyć sobie sprawiedliwość, zemścić się, ocalić swą siostrę i spełnić posłannictwo zlane nań przez hr. Nawarran. O w pół do siódméj, posługacz hotelowy przyniósł obiad czcigodnemu Sam Dawidsonowi, który na ósmą godzinę zamówił ekwipaż. W oznaczonym czasie, pojechał na bulwary Temple, tam rozkazał wrócić woźnicy do domu, a sam pieszo udał się na ulicę Ś-go Ludwika. O wpół do dziewiątéj otworzywszy furtę w bramie hotelu dwudziestu i jeden, rozpoczął przegląd dziedzieńca i ogrodu. Nie znajdując tam nic nadzwyczajnego, wszedł na wschody pierwszego piętra, drzwi główne stały otworem. Jan zapalił lampę w przedpokoju, i z nią przebiegł salon umeblowany, według mody pierwszego cesarstwa; następnie, gabinet i pokój jadalny; mieszkanie to miało pozór siedziby mieszczańskiéj. Meble pokrywał kurz, jak gdyby właściciel ich dawno na wieś wyjechał. Było to wnętrze hotelu dla wszystkich widzialne, trzeba go było z innéj strony rozpatrzyć.
Jan więc zeszedł na dół, otworzył wieko studnię zakrywające, uczepił mocno linę u cembrzyny i trzymając lampę zapaloną, spuścił się w głębinę, zawoławszy:
— Daléj, z łaski Bożéj!...
Lecz woda zdawała się ustępować pod jego nogami, przybył więc na dno zwolna i bez trudu, poczem nad jego głową zamknęło się wodne sklepienie. Jan postępował rozpatrując ściany naokoło. Znajdował się on w długiéj galeryi, podobnéj do istniejących w katakumbach, kiedy się zejdzie po 90 schodach przy rogatce Enfer. Nie zadługo galerya rozdzieliła się na liczne korytarze, był to punkt przez który schodzili się towarzysze dwudziestu i jeden. Objaśnienie hr. Nawarran, polecało mu udać się korytarzem litera F. Jan ujrzał na lewo tę literę, wymalowaną różowo na jednym kamieniu. Szedł więc w tym kierunku. Pochylenie téj drogi było gwałtowne, zagłębiał się przeto coraz szybciéj pod ziemię. Korytarz nagle się kończył; z każdéj strony znajdowała się cysterna wodę wylewająca, a cieknące po kamieniach krople, spadały z jednostajną regularnością.
— To tu być musi — pomyślał Jan, — i po długiem a uważnem poszukiwaniu, znalazł między dwoma kamieniami, wielką głowę od gwoździa.

XIX.
'

Jan pociągnął naprzód gwóźdź do siebie, lecz ten pozostał niewzruszony, pchnął go więc wewnątrz, dla spróbowania czy ten sam opór znajdzie — lecz gwóźdź w głąb się posuwał i natychmiast woda w cysternie lewéj strony, przeszła na stronę prawą w ten sposób, że jedna została suchą, kiedy tym czasem druga napełniła się wodą aż po brzegi. Sucha cysterna nie była zbyt głęboką, tu Jan pochwycił za kółko żelazne i otworzył wieko dość obszerną dziurę zasłaniające. W odkrytym otworze ujrzał drabinę, a kiedy na dół po niéj zstąpił, przyświecając sobie latarnią, został olśniony, osłupiał... Wszystko na około niego tysiącami iskier pryskało, światło odbite od dyamentów i kryształów oblało potokiem jasności zdumionego Jana; zdawało mu się że się znajduje w atmosferze komety. Jakież to tam było nagromadzenie bogactw!...
Tu naczynia kościelne pokradzione ze świątyń, złote cymborya i lichtarze masyw srebrne, tam skrzynie pełne bransoletek, naszyjników z pereł, drogich kamieni. Na kupach leżały przedmioty, które wprzódy trzeba było połamać, aby je zabrać i tu przynieść, albo stopić dla zatarcia śladu ich pochodzenia; sztaby złota podobne do tych które leżą w piwnicach bankowych, sztuki srebra, rękojeście pałaszów tureckich lub indyjskich, zrabowane przez korsarzy w czasie kiedy jeszcze Turcy i Indyanie mieli dyamenty... Bogactwa te, nie miały właściciela, już bowiem mało było osób przy życiu, do których te przedmioty należały, lub przez których były skradzione. Skarb tu leżący, stanowił majątek znakomitych złoczyńców, a ci nie znali miejsca gdzie się znajduje depozyt Furgata. To złoto, owe bogactwa, trzeba było w ruch puścić — stanowiły one dźwignią, za pomocą któréj Jan postanowił świat poruszyć.
— Dopnę swego celu, myślał on — mając tyle złota mało krwi potrzebować będę.
W téj chwili spostrzegł, że ziemia zaczyna być coraz wilgotniejszą i wkrótce przekonał się, iż woda ze wszystkich stron ciekła. Zapomniał on zasunąć sprężyny, zamykającej kommunikacyą między dwoma cysternami, z których jedna przepełniwszy się, wyrzucała wodę w otwór, którędy Jan spuszczał się do odkrytego skarbcu. Pobiegł więc do drabiny i wkrótce wydostał się do podziemnéj galeryi.
Ale nowy czekał go kłopot, bo po zagaśnięciu wypadkiem lampy, musiał po omacku szukać drogi do powrotu. Idąc zwolna krok za krokiem obok ściany, ale z wielką rozwagą, w dobrym kierunku, nareszcie zbliżył się do punktu środkowego zkąd rozchodzą się galerye i kiedy tam stanął, usłyszał głosy doń dolatujące; nie zadługo ujrzał nawet błysk światła zbliżającéj się latarni. Jan ukryty w sąsiedniéj galeryi, mógł rozpoznać rysy twarzy dwóch postaci, koło niego przesuwających się. Był to Dostojnik i Ali, wracający z piwnicy, w któréj nie znaleźli trupa Furgata.
Jan szedł za niemi w pewnéj odległości i ujrzał jak wstąpili na kręcone schody, któremi i on wyjść postanowił. Obaj poprzednicy weszli do czarnego gabinetu, zamknąwszy wprzód okiennice. Jan został więc w ciemności. Wrócił się przeto w nadziei odszukania studni, lecz nagle się cofnął, gdyż ręce jego dotknęły jakiegoś ciała ciepłego i żyjącego. Ciałem tem była głowa, a głowa zapytała go po cichu:
— Czy to jest pan Dawidson?
— Tak odrzekł Jan.
— Idź pan za mną.
Uchwycony Jan za rękę, szedł ze swoim przewodnikiem, przez wiele korytarzy i rozmaite schody, aż wreszcie znalazł się w pawilonie w głębi ogrodu istniejącym. Księżyc w całym blasku przyświecał, a wtedy Jan poznał Surypera.
— W sam raz przybyłeś, rzekł były leśniczy.
Suryper potrząsł smutnie głową i odpowiedział.
— Nie opuszczę odtąd pana, hrabia już nie żyje.
— Ach! westchnął Jan wzruszony.
— A dwaj ludzie, z któremi pan spotkałeś się w podziemiach, są ci którzy zamordowali hrabiego!
— Czy znasz ich?
— Jeszcze nie, lecz wkrótce się dowiem o nich.
Głos Surypera zwykle spokojny, obecnie stał się cierpkim i groźnym.
— Zkąd przybywasz? zapytał Jan.
— Z hotelu Luwru, gdzie mi powiedziano, że p. Dawidson wyszedł. Domyśliłem się że pan tu jesteś, a więc przybyłem przez ulicę Saintonge, aby nie obudzić niczyjego podejrzenia. Jest w naszych domach jedno przejście, które prowadzi do środka galeryj podziemnych.
— Czy hrabia Nawarran umierając żadnego nie dał ci zlecenia.
— Wyrzekł on tylko: idź do Dawidsona.... już cię więcéj nie potrzebuję...
— Co mamy tu do zrobienia?
— Chcę pana zaprowadzić do gabinetu furgata, lecz musimy zaczekać, aż jego Wysokość odejdzie.
— Po co on tu przyszedł?
— Szukać tego czego nigdy nie znajdzie, to jest znaku, który jest cechą przewódcy, — a więc nie jemu, lecz teraz panu będą wszyscy posłuszni.
Suryper otworzył drzwi od pawilonu i udał się do głównego gmachu. Jan nie uważał że Suryper wychodząc pominął schody w przedsionku będące.
— Zaczekaj pan tutaj — lecz zaledwie przewodnik Jana wszedł do sieni, natychmiast Jego wielmożność i Ali niespodziewanie nań się rzucili.
Pierwszy chwycił go za gardło, Ali wzniósł nad nim sztylet.
— Mam cię nikczemniku, — krzyknął Dostojnik. — Coś zrobił z ciałem na ulicy Récolletes?
— Co pan chcesz abym z nim zrobił, szeptał Suryper będąc przyduszonym.
— Trup zniknął z piwnicy!
— Wszystko jest możliwe dla furgata.
— Jednakże ja go z pewnością zabiłem!...sztylet mój trzy razy utkwił po samą rękojeść w jego szyi, wiedząc że na piersiach nosi koszulę stalową — on nie żył! i chyba byłby szatanem, aby mógł zmartwychwstać?
— Puść mnie — rzekł Suryper — ja o niczem nie wiem, pan mnie dławisz.
— Powiedz natychmiast, co się stało z tym człowiekiem? więc on żyje? gdzie się ukrywa?
— Już powiedziałem, że o niczem nie wiem, pan mnie udusisz.
— Mów, albo zginiesz!
Teraz straszna walka rozpoczęła się między temi trzema ludźmi; chociaż postać Surypera była na pozór słabowita, wszakże miał on siłę ogromną i niesłychaną zręczność. Po dwa kroć udało się mu wyrwać z rąk napastników, silnem kopnięciem przewrócił Alego, ale ten przyczepił się do nogi Surypera. Dostojnik groził mu tylko swoim sztyletem, wiedząc coby stracił gdyby go zabił.
— Wielebyś pan zyskał, skorobyś mnie zamordował — krzyczał Suryper.
Te wyrazy ocaliły mu może życie. Co bądź, Dostojnik starał zabezpieczyć jego osobę, rozpoczęła się więc walka na nowo. Jan patrząc na tę scenę, nie mógł już dłużéj wytrzymać; porwał zatem sztylet w który się zaopatrzył i poskoczył do przedsionka, gdzie Suryper bronił się wściekle przeciw Dostojnikowi i Alemu. Lecz zaledwie postawił nogę na wschodach, kiedy kamienna ręka posągu, poruszona przez ukrytą sprężynę, podniosła się i ciężko upadła jak maczuga na głowę Jana. W tejże chwili schód usunął się z pod nóg jego, upadł więc i potoczył się poraniony, prawie nieżywy w pewien rodzaj jamy, albo jaskini! W ogrodzie schody weszły na swe pierwotne miejsce, ręka posągu została jak dawniéj nieruchomą.

XX.
Domniemany ojciec.

Tego wieczora było liczne zebranie gości pod Królikiem kanałowym: Tu po przeniesieniu się grabarzy do kawiarni pod Krokodyla, zainstalowali się Karapatasy. Ludzie noszący tę nazwę formują osobną klassę żeglarzy, czyli flisów paryzkich: są to marynarze na kanale Ourcq, dzielni, pracowici, zawsze na usługi gotowi, przepędzający całe życie na wodzie, podobnie jak ich bracia na Oceanie.
Niezwykłą to jest rzeczą, widzieć flisa z żona, trojgiem lub czworgiem dzieciaków sterujących na wielkim statku, przebywających śluzy, płynących z Mareuil, albo Mans, i przybijających do brzegu, na kanale Tempie. Karapata nie zna innego domu prócz swojego statku; rodzi się on na nim i na nim umiera. Trafiają się częstokroć siedmioletnie dzieci, które nogą na lądzie nie postały. Są one szczęśliwsze na statku, powiada ojciec Karapata, i mają dosyć czasu do poznania złośliwości ludzkiéj.
Gospodarz szynku pod Królikiem, mimo szacunku okazywanego dla Karapatów, nie gardził przecież gośćmi miejskiem, z Villette a nawet z Belleville. Trafiali się także między uczęszczającemu Trukcerowie, dzielni ludzie którzy z kapitałem 40 su, żyją z żoną i dziećmi. Przemysłowiec taki, kupuje pilśń w kształcie lichtarza wyrobioną, talerz i królika, łamie pręcik z pierwszego lepszego drzewa, i kładzie su na lichtarzu, który stawia znowu na talerzu. Jeżeli gracz potrafi pręcikiem od jednego razu zbić lichtarz z talerza, bez zrzucenia pieniądza, wygrywa królika. Nie jest to tak łatwem jak się na pozór zdaje, bo widziano królika pięć lat zostającego u właściciela Trukera. Niekiedy oddają ci biedni ludzie swoje dzieci skoczkom publicznym, które na swych pryncypałów i rodziców zarabiać muszą.
Przy jednym z sześciu stołów znajdujących się w szynkowni pod Królikiem, siedział młody człowiek cery schorzałej i nędznej powierzchowności. Jego długie włosy spadały w nieładzie na zatłuszczony kołnierz surduta, nie można też było dopatrzeć koszuli ani na szyi, ani przy rękawach. Przed nim leżał kawał chleba, sera i stała szklanka piołonówki. Nikt nie wiedział jego nazwiska, bo zwykle mianowano go poetą. Śpiewał on o miłości, wiośnie, o bożku Panie i Dryadach, ale lenistwo i pijaństwo przywiodły go do żebractwa. Pewnego dnia odmówiono mu jałmużny, jął się więc kradzieży, a za nią rozboju.
— Tego wieczora Poeta jeszcze trzeźwy, siedział obok anioła stróża miejscowego, który miał zajęcie odprowadzać do domu pijanych. Niezadługo wszedł trzeci mężczyzna i zapytał Anioła stróża.
— Nie widziałeś dzisiaj wicehrabiego?
— Nie, panie Combalou, on tu jeszcze nie postał.
— Idę zjeść porcyą z ojcem Józefem, jeżeli zobaczysz wicehrabiego, to powiedz mu że mam do niego interes.
— Dobrze panie Combalou.
Poeta wzniósłszy^ oczy do sufitu, zaczął śpiewać swój utwór improwizowany dla nowo przybyłego.
— Ach jesteś tu łotrze zawołał Combalou, głodnyś i spragniony — złodzieju, oto masz uracz się pijaku, i powiedziawszy to, rzucił poecie sztukę dziesięcio susową.
Wkrótce po odejściu p. Combalou, zjawił się w szynkowni wicehrabia. Był to człowiek około pięćdziesiąt lat mający, ubrany w wytarty surdut który zawsze aż pod samę szyję zapinał. Chustka fularowa często przez niego wydobywana, oraz szylkretowa tabakierka, stanowiły resztki dawnej zamożności.
Otóż w samą porę przyszedłeś wicehrabio, rzekł — Anioł stróż, bo pan Combalou szukał tu ciebie.
— Combalou tu się znajduje?
— Obiaduje z ojcem Józefem w sali Karapatasów.
— To dobrze — odpowiedział wicehrabia, wychodząc dla widzenia się z p. Combalou.
— Co porabia ten człowiek — zapytał poeta.
— Och! jest to wielkie ladaco — powiedział Anioł stróż. Musiał doświadczyć jakichś niepowodzeń! że doszedł do takiego stanu w jakim dziś się znajduje. Miało to kiedyś powozy, bywał na wyścigach, i tykał żokei.
— Więc się zrujnował?
— Zapewne, kobiety doprowadziły go do tego, czém jest obecnie.
Należał on do tych wysokich... jak to nazywają glubów (klubów) do tych zebrań, gdzie się ma kobiéty dużo kosztujące. Niezadługo zaczął szachrować w karty z braku funduszów, lecz przyjaciele nie dali się oszukiwać, wypchnięto biedaka i teraz go dawni koledzy nie znają.
— Ach! westchnął poeta z pogardą.
— Otóż wicehrabia nie wiedział co począć, a nie będąc do niczego przydatny bez franka, teraz używany jest do interesów przez pana Combalou.
— Musi być bogaty ten pan Combalou?
— Nie wiadomo. — Utrzymuje on kantor stręczeń na ulicy Meslay, lecz gdyby policya nos tam wścibiła, toby miała wiele do czynienia.
— No, a wicehrabia nie ma żadnego stałego zatrudnienia?
— Gdzie tam — obrał sobie stan ojca domniemanego.

XXI.
Dalszy ciąg poprzedzającego.

— Co to jest ojciec domniemany? — zapytał poeta.
Zobaczysz jaki to stan nikczemny. Przypuśćmy, że pewnéj kobiecie trafił się wypadek. Wtedy nieszczęśliwa nie wie, jak nazwać swoje dziecię, bo ojcem może być człowiek żonaty, a jednak trzeba uprawnić dziecko, gdyż kobiéta owa jest dumną.
— Aha, teraz rozumiem odrzekł poeta, zapaliwszy fajkę i od czasu do czasu podnosząc szklankę z piołonówką.
— Wtedy szukają wicehrabiego, dają mu 50 nawet 100 fran; stosownie do stanowiska rodziców, a natenczas wicehrabia uznaje malca, który się odtąd będzie nazywać pan lub panna de Floustignac.
Poeta uderzył pięścią w stół desperacko.
— Niestety — gdybym pochodził z dobréj familii, toby mi się jeszcze na coś przydało!
Podczas tej rozmowy wicehrabia Floustignac odszukał p. Combalou jedzącego z ojcem Józefem. Józef był dzielnym człowiekiem z rodziny karapatów; jemu także przytrafiło się nieszczęście. Mając lat 25, w pewnej szynkowni zamięszany do bójki użył noża; lecz ponieważ w tej sprawie okazało się, że ani zawiść ani zemsta nim nie powodowały, przeto skazany został tylko na lat pięć dla odbycia pokuty w więzieniu. Po wypuszczeniu go z klatki, nie wiedział co ma przedsięwziąć; zjawił się wtedy fabrykant krawatów Suryper, który go znał podobno, lecz nie wiadomo gdzie i kiedy. Suryper rzekł do niego. „Słuchaj, dawni twoi towarzysze nie chcą cię przyjąć na żaden statek, oto masz za co kupić inny dla siebie!” Józef rozpłakał się z radości, kupił statek, ożenił się z ładną dziewczyną z Mareuil, z którą żył na pokładzie swéj barki, otoczony dzieciakami. Combalou poznał Józefa przypadkiem. Jednego wieczora powracał Combalou z jakiejś wycieczki, idąc nad brzegiem kanału, został napadnięty przez kilku drabów. Józef przybył mu na pomoc i kilku kułakami zręcznie wymierzonemi, od napaści uwolnił. Od tego czasu ile razy Combalou miał potrzebę zajść do szynku pod. Królikiem Kanałowym, zawsze obiadował z dzielnym karaptą.
— Czy masz co nowego dla mnie? zapytał wicehrabia.
— Akt stanu cywilnego, ciągle akta stanu cywilnego.
— Będąż tam dla mnie kości do ogryzienia?
— Nie tylko kości, ale i dobra sztuka mięsa! trzeba tylko mieć się na ostrożności.
— Opowiedz mi.
— Idzie tu o młodą piękną dziewczynę, lat 17, nie mającą ani ojca ani matki, jednem słowem nieznajomą.
— A więc nie potrzeba jej zezwolenia.
— Bezwątpienia.
— I nałowi się filipków — na, ulicy Ponthieu, pyszny cyrkuł miasta, dodał wicehrabia.
Combalou spostrzegłszy że ojciec Józef więcéj nadstawia ucha jakby sobie tego życzył, uciął rozmowę sentencyą: dokończenie w przyszłym numerze. Przyniesiono jeszcze kawę, poczem Józef ścisnąwszy rękę p. Combalou, rzekł: do widzenia, a kiedy znalazł się już na ulicy, pomyślał sobie.
— Ci chrześcianie nie mają Boga w sercu, bądź co bądź pójdę do p. Surypera i powiem mu co tu słyszałem.
Józef przyszedłszy na ulicę la Lune, znalazł leżącym swego dobroczyńcę.
— Coś wam nie dobrze, rzekł po przywitaniu ojciec Józef.
— To nic, odpowiedział Suryper, byłem dziś cokolwiek potyrany i dla tego odpoczywam.
— Przyszedłem opowiedzieć wam jedną historyjkę, może dla was nie będzie dość ważna, lecz kto wie, czy się na co nie przyda...
Przy łóżku Surypera siedziała młoda dziewczyna, postać jéj okazywała prostotę ze skromnością połączoną.
— Cecylio, zawołał Suryper, idź moje dziecko do drugiego pokoju, za chwilę wrócisz do nas.
— Nie potrzebujesz mnie mój ojcze?
— Nie moje dziecię, dziękuję ci.
Cecylia wzięła robotę i wyszła. Wtedy ojciec Józef opowiedział co słyszał z rozmowy między Combalou i wicehrabią Floustignanc’iem.
— Ulica Pontieu, mruczał Suryper, to dobrze jest wiedzieć. Dziękuję ci mój stary przyjacielu, jeżeli się jeszcze co dowiesz, przyjdź mi zaraz oznajmić, wszakże wiesz że tego na złe nie używam.
— Oh, zawołał ojciec Józef, jesteście zbyt uczciwym człowiekiem, aby jaki grzech ciężył na waszem sumieniu. Życzę wam i córce dobrego zdrowia.
— Dziękuję, odpowiedział Suryper.
Kiedy ojciec Józef udał się na ulicę la Lune, wicehrabia i stręczyciel, prowadzili dalej swoją rozmowę.
— Rzecz najprostsza w świecie, mówił Combalou, weźmiesz dwóch świadków patentowanych; panna Karolina Jadwiga urodziła się na ulicy Provence, a chociaż dziś mięszka w pałacu na ulicy Ponthieu z jedną damą węgierską, nazywającą się baronowa Wanda Remeney, ty wszakże pójdziesz do merostwa na ulicy Drouot i tam zeznasz ojcostwo Karoliny, zrodzonej d. 14 Lipca tysiąc ośmset nie wiem zresztą którego roku, ale mam datę w moich notatach. Podpiszesz wraz ze świadkami, rzecz będzie skończona. Późniéj kiedy zechcą wydać za mąż pannę, przyjdziesz i powiesz: no a gdzież moje pozwolenie.
— Ha! teraz pojmuję, rzekł wicehrabia.
— Nie mogą nic innego powiedzieć jak tylko to: on jest jej ojcem, bo jakiżby miał w tem interes przyznawać się do dziecka, gdyby nie był nim rzeczywiście. Jest to zawsze obowiązek, który zmusza do opiekowania 3ię, żywienia i ubierania dziecięcia. Amatorów trudno dziś znaleść, dających się łatwo namówić do otworzenia worka. Z drugiej strony cóż ryzykuje dziecko? Ojciec i matka są niewiadomi, nikt nie zajmował się jego istnieniem i wychowaniem. Żadne współczucie nie łączy go z nikim, żadne wspomnienia... nic, samo na świecie, bez majątku, stanu i bez chleba.
Stanowiący prawa wyborni byli sobie ludzie. Powiedzieli oni: znajdzie się zawsze ktoś, mężczyzna lub kobieta, co przyjmie odpowiedzialność za urodzenie dziecięcia; nikt nie przyznaje się do ojcostwa albo macierzyństwa, żeby otruć swe dziecko...
— Do licha, zawołał wicehrabia.
— Ale trafia się niekiedy, iż światowe powody wstrzymują istotnych rodziców od przyznania się do rodzicielstwa... Oni kochają dziecię dla niego samego i tu właśnie zachodzi taki wypadek.
— Otóż zostaję ojcem, czy tak? zapytał wicehrabia.
— Nie inaczej i to panny posiadającej sześćkroć sto tysięcy posagu i mającej wkrótce iść za mąż. W dniu podpisywania intercyzy, zjawiasz się oburzony, wołając: Wydajecie moją córkę, nie uprzedziwszy mnie o tem?...
— A wtedy?
Combalou podniósł głowę z miną groźną i zawołał:
— Wtedy — zobaczemy!...

XXII.
Bal na ubogich.

Tego wieczoru salony baronowéj Remeney obfitem światłem jaśniały. Dwóch lokai w liberyi stało w przedsionku dla otwierania drzwiczek przybywających powozów na honorowy dziedziniec. W salonach baronowej był bal na ubogich. Wielkie schody ubrane kwiatami, prowadziły na pierwsze piętro, gdzie tańczono. W galeryi oszklonéj, napełnionéj egzotycznemi roślinami siedziały piękne panie i panny sprzedając kwiaty, za które zebrane pieniądze miały być rozdane jako jałmużna.
Zauważono między niemi pannę Charmeney wykwintnie ubraną, a w pobliżu margrabinę Bryan-Forville i wiele innych dam odznaczających się urodzeniem — lub kolosalną fortuną. Siedzący w zakącie jednego okna młodzieniec, zdawał się nie patrzeć na nikogo, tylko na pannę Jadwigę, córkę przybraną baronowej Remeney, Jadwiga przechodziła galeryą prowadzona przez Roberta Kodom, bogatego bankiera i starego przyjaciela domu.
« Młody ten człowiek nazywał się Adrian Saulles; zaczął dopiero rok dwudziesty piąty życia, a już wstążki orderowe zdobiły dziurkę jego czarnego fraka. Podporucznik Spachów Adryan Saulles zyskał krzyż zaszczytny w bitwie pod Medeah, a stosunki światowe zjednały mu order dębowej korony i Karola III. Na obliczu tego młodego oficera dopatrzeć można było odwagę, obok dobroci i szczerości serca.
Przechodząc koło niego Jadwiga, rzuciła spojrzenie serdeczne, uśmiechając się z pewną zażyłością, na co Adryan odpowiedział skinieniem głowy, które wyrażało: „ach jak jesteś piękna i jak ciebie kocham!” Jadwiga była dzieckiem, bo zaledwie zaczęła rok 17, a już Adryan Saulles zażądał jej ręki.
Baronowa miała postanowić o losie Jadwigi. Dotąd nie wyrzekła na oświadczenie się Adryana ani tak, ani też nie. Kiedy zapytano pannę w tym względzie, rumieniąc się odpowiedziała: iż nad Adryana nikt w świecie więcej się jej nie podobał. Rzeczy tak stały, lecz serca obojga codziennie silniej ku sobie się zbliżając, miłość ich tem gorętszą czyniły.
Między zaproszonemi na bal, znajdował się także baron Maucourt, już przez nas poznany u Maryanny de Fer. Baron zbliżył się do pana Saulles, z zamiarem powiedzenia mu kilku grzecznych słówek, lecz oficer odwrócił się od niego z pogardą. Baron połknął przygotowany uśmiech i szepnął: trzeba z tym ładnym chłopcem zrobić sobie satysfakcyą; potem wykręciwszy się, poszedł do margrabiny Bryan de Forville. Widząc go nadchodzącego margrabina przygryzła wargi. Na stole przed nią leżały rozłożone rozmaite fraszki ręcznej roboty.
— Widzę pani margrabino, rzekł Maucourt kłaniając się, tyle przedmiotów z których zrobić wybór jest bardzo trudno. Czybyś pani nie była tyle dobrą i nie raczyła wskazać jaki wyrób swej czarodziejskiej rączki?
— Ach! ja do niczego nie jestem zdatna odpowiedziała margrabina: nakupiłam tych drobnostek i pragnę wyciągnąć za nie jak największą korzyść dla biednych.
Baron pochylił się nad stolik, jakby chciał wybrać jaki przedmiot i szepnął do margrabiny.
— Dla czego pani nie jesteś zawsze tak oględna?
— Panie!... wymówiła margrabina ze wstrętem. Baron zaś ciągnął daléj:
— Listy pani są złożone na ulicy Volois, pod adresem który będę miał honor wskazać. Och pani! jaki tam zapał, ile uczucia w każdym wierszu mieści ta piękna korespondencya. Szczęśliwy człowiek co mógł wzbudzić taką namiętność!
— Panie, odrzekła margrabina, kiedy taka kobieta jak ja pisze z wylaniem serca i całą szczerością, może się tylko rumienić za adres skreślony na kopercie; a tu nie zachodzi ten przypadek.
— Cobądź odrzekł — p. Maucourt powstawszy, przyjaciel o którym miałem honor wspomnieć pani, będzie szczęśliwy, zwracając jéj ową pstrociznę muchy... Można go zastać w domu, w dzień do południa.
Margrabina odwróciła głowę z pogardą a baron odszedł do sąsiedniego salonu. Pani Bryan-Forville była córką bankiera Roberta Kadom. Margrabia jéj mąż kapitan ułanów, będąc zupełnie zrujnowany, uważał się za dość szczęśliwego, kiedy otrzymał rękę pięknéj kobiéty, wraz z posagiem czyniącym osiemdziesiąt tysięcy rocznego dochodu. Kapitan w krotce opuścił Paryż po zawarciu małżeństwa, młoda margrabina zostawszy samą, wystawiona była na wszystkie pokusy swojéj sfery w którój żyła, przez co wciągnioną się ujrzała w nierozważne miłostki. Jakim sposobem wpadły jéj listy w ręce barona Maucort, objaśni dalszy ciąg naszej opowieści.
Ploteczki tworzą się i obiegają Paryż na wielką skalę. Istnieją kantory informacyjne, które tylko z nich żyją i ta gorsząca spekulacya, dostarcza tajemnic osobom interesowanym. Cytują nawet osoby które się z tego przemysłu zbogaciły.
Jadwiga opuściwszy bankiera, rozmawiała na stronie z panią Remeney.
— Matko moja chrzestna, odezwała się, będziesz mnie łajać bezwątpienia.
— Za co moje dziecię?
— Ponieważ zrobiłam jedną rzecz bez twego zezwolenia.
— Nie wątpię że coś dobrego.
— Osądzisz to matko... Przed obiadem, ujrzałam Józefa przechodzącego przez podwórze i niosącego bulion. Byłam wtedy w oranżeryi, przez ciekawość więc zapytałam go, co z tem zrobi. Panno odpowiedział, na schodach siedzi umierająca młoda kobiéta; trzyma na ręku dziecię, zaledwie kilka tygodni mające i p wno nie mylę się, że oboje z głodu umierają.
W czasie tego opowiadania, oczy Jadwigi napełniły się łzami.
Wtedy matko, mówiła daléj, — poszłam aż do bramy. Ach gdybyś ujrzała matko tę nieszczęśliwą, toby ci serce się krajało.
Jest ona bardzo młoda, blada, wynędzniała i znużona. Z powodu cierpień twarz i oczy jéj mają coś takiego, co podobne jest do obłąkania, a ta maleńka istota którą piastowała! jak ona oczekiwała śmierci bezwiednie na kolanach swéj matki! dziecię nie pojmuje swego stanu, jeżeli go nie pożywią — umiera!
— I cóż zrobiłaś? — zapytała baronowa.
— Kazałam jéj wejść do garderoby, usiąść przy ciepłym kominku, bo dzieciątko miało rączki skostniałe, lecz wkrótce odżyło; gdybyś matko widziała, jak spoglądało na mnie serdecznie, z wdzięcznością, o byłabyś się sama rozczuliła.
— A jéj matka?
— Podano jéj pożywienie, potem dziecię wzięła do piersi, które łakomie ssało, kiedy matka płakała z radości.
— Powiedziała mi tylko, że nie mogła zostać w swych stronach i że przybyła do Paryża dla wyszukania roboty. Ponieważ potrzebujemy zawsze pomocy w garderobie, powiedziałam więc jéj aby pozostała. Jadwiga zrobiła minkę błagającą i dodała.
— Moja mateczka jest dobra, wiem przeto że ją zatrzyma.
— Trzeba naprzód dowiedzieć się co to za kobiéta i czy jest godną abyśmy się nią opiekowali.
— O! zawołała Jadwiga — ona jest tego godną mateczko, od razu to poznałam, a nadewszystko godnym ten malec! on jeszcze jest niewiniątkiem, wszak prawda mamo?
Baronowa pocałowała w czoło Jadwigę i rzekła z czułością:
— Jak się nazywa twoja protegowana?
— Ludwika Deslions.
— A więc zajmiemy się nią jutro.
— Dzięki ci kochana matko.
W téj chwili zbliżyła się do baronowéj panna Charmeney.
— Czy to prawda rzekła, że tego wieczora spodziewasz się pani magnetyzera, o którym od kilku dni wszyscy mówią?
— Tak droga kochanko, kawaler de Pulnitz w krótce zapewne nadejdzie.
— Co za miła niespodzianka! powiadają o nim że jest prawdziwym czarodziejem!
— Godnym następcę w prostéj linii Cagliostra: robi cuda i nie za długo będziemy mieli tego próbkę.
— Jak pani sądzisz, czy magnetyzerowie są szarlatanami?
Adryan Saulles zbliżył się do gruppy rozmawiających, gdzie się znajdowała Jadwiga i rzekł z powagą:
— Bezwątpienia natrafić można niekiedy na szarlatanów, lecz także jest pewnikiem, że magnetyzm stanowi naukę wprawdzie w stanie jeszcze niezupełnie zbadanym, lecz mimo tego wydał nadzwyczajne wypadki i z czasem do świątyń akademickich przypuszczony będzie. Kawaler de Pulnitz jest nie tylko magnetyzerem, lecz zarazem medium, a do tego medium czyli jasnowidzącym z całem przekonaniem.

XXIII.
Magnetyzer.

— Czy pan wierzysz w spirytyzm? — zapytała baronowa.
— Wierzę w to, o czem własnemi oczami się przekonywam, odpowiedział oficer.
— Lecz cóż to jest naprawdę spirytyzm?
— Jest wiedzą która wierzy że duch mimo opuszczenia ciała zostaje na ziemi. Duch zachowuje swą osobistość; nie jest on jeszcze dosyć czystym, aby się wzniósł w wyższe sfery, znajduje się więc między nami, on nas widzi, chociaż go nie widziemy. Niektórzy ludzie przez życie cnotliwe i za pośrednictwem modlitwy, mogą być w komunikacyi z duchami, ztąd owe zjawiska których często nadużywają szarlatani.
— Więc w téj chwili, — zapytała panna Charmeney — na około nas...
— Tańcują duchy ludzi, którzy jak my tańcowali! wielkie damy z ubiegłych epok, które wykonywały różne robotki dla sprzedania ich na korzyść biednych. Tak jest panno Charmeney, jedne mają dla nas sympatyą, drugie usiłują obłąkać i przeszkadzać nam.
— A zatem człowiek, który popełnił zbrodnię?...
— Krok za krokiem ścigany jest przez widmo swéj ofiary i kto wie, czy to natrętne zjawisko nie jest tém co nazywamy wyrzutem sumienia? Pamiętam, iż widziałem w więzieniu S-t Lazare kobiétę, która zabiła swe własne dziecko... Otóż zdawało się jéj iż słyszy całą noc jęczenie dziecięcia. Wtedy zrywała się z przestrachem i z wytrzeszczonemi oczami śledziła w ciemnościach — została obłąkaną!
W czasie opowiadania p. Saulles, baronowa uczuła dreszcze ją ogarniające, śmiertelna bladość twarz jéj okryła.
— Noc!... wyjąkała z obłąkaniem — to jest rzeczywiście... noc!....
Co ci jest matko? zapytała przerażona Jadwiga.
W téj chwili służący zapowiedział: pan kawaler de Pulnitz!
Między zebranemi gośćmi nastąpiło poruszenie, wywołane przybyciem magnetyzera. Postać jego wysmukła, wystające policzki, długie i cienkie wąsy podniesione i aż do brwi sięgające, nadawały mu pozór mefistofelesa. Pod wysokiem czołem dwoje ócz bardzo małych, błyszczały jakimś ogniem elektrycznym. Może z wyrachowania, kawaler de Pulnitz przedstawił się w salonie baronowéj na kilka minut przed uderzeniem północy.
— Co nam okażesz nadzwyczajnego kawalerze? zapytał Robert Kodom.
Zegar uderzył, wydzwaniając dwunastą godzinę.
— Nie wiem jeszcze, — odpowiedział magnetyzer wodząc wzrokiem na około i zwracając się do baronowéj dodał: — czy zegar pani idzie dobrze?
— Doskonałe.
— Zatrzymam go! Kawaler de Pulnitz wyciągnął dłonie ku zegarowi: młotek który już pięć razy uderzył, spadł na dzwonek wydawszy ton niemiły bo fałszywy; usłyszano wtedy jakby coś pękło w zegarze, a obie skazówki spadły na kominek.
Ogólne przerażenie ogarnęło wszystkich, którzy przed chwilą patrzeli na magnetyzera z śmiechem.
— To cudowne! szepnął bankier.
— Przeciwnie to jest rzecz bardzo zwyczajna, odparł Pulnitz z uśmiechem, który dozwolił ujrzeć szereg zębów białych i kończastych. Mój kolega Humme medium amerykański, uznaje to doświadczenie za fraszkę.
— Ale pan obiecałeś nam posiedzenie magnetyczne.
— Bez wątpienia.
— Nie będzież panu potrzebną, jaka osoba sensytywna?
— Znajdziemy bez wątpienia kogoś w tym domu. Pomiędzy pannami jest niejedna, któréj system nerwowy i limfatyczny, bardzo może być do tego przydatny. Zresztą wkrótce się o tem dowiecie.
Kawaler de Pulnitz upatrzył jeden stolik okrągły.
— Stolik ten będzie bardzo przydatny, mówił daléj — trzy nogi, to właśnie nam potrzeba, trzy, zawsze trzy. Wszakże na trójnogu sybille kumejskie wygłaszały swe wyrocznie. Bóstwo jest potrójne, a przecież tylko jedno. Nie wiem dlaczego utworzono 4 elementa, kiedy ich jest trzy: niebo, ziemia i woda, ogień nie jest elementem, bo ziemia wydaje ogień.
Magnetyzer stawał się coraz więcéj natchnionym; usta mu zsiniały, a jego wyrazy urywane świszczały mu w gardle.
— Zobaczmy — zawołał i porwawszy stolik, położył na nim swe ręce.
— Czy znajduje się w tym domu jasnowidząca?
Stolik przechylił się na stronę dwóch nóg, trzecią zaś podniesioną sztuknął raz o podłogę. To miało znaczyć: jest ich tu wiele.
Jasnowidząca najlepiéj usposobiona, czy znajduje się w salonie?
Stolik nie poruszył się.
Jest na pier wszem piętrze?
Stolik odpowiedział: tak. Kawaler Pulnitz odwróciwszy się wtedy do baronowéj powiedział:
— Racz pani baronowa wymienić wszystkie pokoje znajdujące się na pierwszém piętrze.
— Obok salonu budoar:
Magnetyzer zapytał się stolika.
— Czy w budoarze, czy w salonie?
Stolik został nieporuszony, nic nie odpowiedział.
Baronowa mówiła dalej: — dwie sypialnie.
— Czy w sypialniach? zapytał znowu megnetyzer, stolik nie dał żadnéj odpowiedzi.
— Następnie znajduje się garderoba...
Na zapytanie stolik się podniósł i dał znak potwierdzający.
— Dobrze, rzekł kawaler.
— Czy pan chcesz by się przekonano, kto jest w téj chwili w garderobie?
— Nie potrzebuję tego, — odpowiedział magnetyzer bankierowi i stawając naprzeciw drzwi, wyciągnął swe ręce. Widzowie zostali tem bardzo zaciekawieni, wszyscy w oczekiwaniu prawie nieoddychali. Pulnitz postąpił dwa lub trzy kroki naprzód, jakby chciał przywołać kogo, a potem cofnął się, jakby znowu pragnął przyciągnąć osobę żądaną. Otworzono drzwi na oścież i wkrótce pojawiła się w przedpokoju młoda dziewica, niby madonna uśpiona, równie nieskazitelna jak piękna, mimo jéj lic bladych, znędzniałych. Ubrana była w suknię ciemną, włosy jéj rozwiane spadały na ramiona.
Za jéj przybyciem, powstał szmer uwielbienia, a Jadwiga poznawszy Ludwikę Deslions swą protegowaną, wydała okrzyk przytłumiony. Tymczasem Ludwika zwolna postępowała, mając oczy na pół przymknięte; zdawała się walczyć z potęgą nieznaną, tak przeważny wpływ na nią wywierającą. Kawaler Pulnitz skierował ją ku fotelowi i na nim Ludwikę posadził. Teraz dotknął się jéj czoła, stając zaś naprzeciw jasnowidzącej, zapytał:
— Widzisz?
— Widzę, — odpowiedziała Ludwika drżąc cała.
— Cóż widzisz? zapytał magnetyzer.
— To okropne! szeptała: dziecię niedawno narodzone chce krzyczeć, wydziera się, lecz go zaduszają...
Baronowa Remeney blada jak trup, oparła się o ścianę aby nie upaść. Ludwika mówiła daléj:
— Wchodzi człowiek... mularz... biedna istotka, ona jest tam w murze...
Robert Kodom przyskakując zawołał:
— Dosyć panie téj sceny z melodramatu!
Kawaler Pulnitz zagłębił swój wzrok w bankiera, i rzekł:
— Czy wiesz panie, ażali ten melodramat nie jest rzeczywistością?
— Co nas to obchodzi! odpowiedział Robert Kodom, — rzeczywistość lub nie, scena ta nie może nas interesować.
Ludwika wstała i podchodząc do pani Remeney, krzyknęła z oburzeniem: — To ona!!!
— Jeszcze raz panie, — powiedział bankier — przebudź tę obłąkaną.
Ale Ludwika krzyknąwszy, skoczyła z przestrachem na schody.
Porwała ona swe dziecię, które uśpione leżało w kącie garderoby i otulając go ramionami, uciekła na ulicę...

XXIV.
W którym się zjawia poeta.

Było to 15 Stycznia o pierwszéj godzinie po północy. Mróz trwał trzaskający; płaty śniegu i gołoledź bruk pokryły. Ludwika biegła w kierunku pól Elizejskich. Szła ona jeszcze pod wrażeniem snu magnetycznego, ślizgając się po gładkiéj powierzchni ulicy. Drobne gwiazdeczki drgały na sklepieniu niebios, na około niéj suche gałęzie czarnych drzew wyciągały swe ramiona. Ludwika biegła nieustannie, za nią dwa cienie migały. Jeden z nich padał od osoby wysokiéj i chudéj, drugi od megery w łachmanach, niosącej na plecach kosz, a w ręku kij z haczykiem. Te dwie osoby które zdawały się krążyć przed pałacem baronowej Remeney, poszły krok w krok za biegnącą Ludwiką. Mężczyzną nie był kto inny tylko Poeta, którego już poznaliśmy w oberży Karapatów, kobieta przyczepiwszy się doń, szła z nim razem.
— Trzeba zadać cios stanowczy rzekł poeta, nim dojdzie do placu Zgody, skoro tam dobiegnie, nie będzie z niéj ni dymu ni popiołu.
— Idź naprzód, powiedziała gałganiarka, przetniesz jéj drogę.
— Prześcignąć ją w tém, odrzekł poeta wskazując na buty, to bardzo wygodnie; upadłem już dwa razy i mam nogi zmarznięte.
— Oho, patrzcie jaka jego miłość, boi się zabić, mówiła z ironią gałganiarka i dodała: pan Combalou słusznie powiada żeś do niczego!
Poeta dotknięty w swéj miłości własnej, wyprzedził o kilka kroków Ludwikę i zwracając się nagle, schwycił ją za ramię. Ludwika zbudzona ze snu magnetycznego, krzyknęła z przestrachu, upadając zemdlona; dziecię które niosła potoczyło się przy jéj boku.
— Weź malca, rzekł poeta.
Gałganiarka porwała dziecię i obwinąwszy szmatami schowała go do kosza.
— Zapakuj dobrze tego pajacyka, dodał poeta, może nam zmarznąć, bo słyszysz jak piszczy bęben od zimna.
Widzimy że uczeń muz uczęszczając do szynków, przejął język motłochu, który tak bardzo różnił się od mowy bogów.
— Jeżeli zdechnie, odparła megera, znajdziemy drugie gdzieindziej i powiemy że to jest toż samo.
— Zrobiliby nam z tego powodu kłopotliwą scenkę, lepiej więc pilnować znalezionego dzisiaj.
— Ho, ho! krzyknęła gałganiarka, tego towaru nie zabraknie w Paryżu.... dzieci! one wyrastają pod każdem drzewem jak grzyby....
— Opatrzemy ją? zapytał poeta.
— Przetrząś kieszenie kwoczki, rzekła szydersko megera.
Poeta zagłębił swe dłonie w kieszenie biednéj Ludwiki, zdjął z jéj ramion szal, lecz w kieszonce sukni znalazł tylko naparstek do szycia i sztukę 50 centymową, którą sobie przywłaszczył, poczem przeszedłszy szosę wraz ze swą wspólniczką, skierował się ku wybrzeżu.
W kilka minut późniéj, dwóch sierżantów miejskich patrolując, spostrzegli ciało Ludwiki.
— Kobieta! rzekł jeden.
— Umarła ze zimna, odrzekł drugi schyliwszy się nad leżącą.
— Nie, ona jeszcze oddycha i dodał, to nie jest włóczęga.
— Ogień ją odżywi, weź pod boki dziewczynę i idźmy.
Podnieśli więc nieszczęśliwą Ludwikę i odstawili ją ze wszelką ostrożnością do najbliższego posterunku na St. Honoré.
Nazajutrz czytano w dziennikach wieczornych:
„Dwóch ajentów policyjnych znalazło nocy poprzedniéj w alejach na polach Elizejskich, młodą kobietę zemgloną. Nieszczęśliwa ta na czynione jéj pytania, odpowiadała tak bez związku, że zaczęto się domniemywać, czy ona nie dostała pomięszania zmysłów, będąc świadkiem jakiéj zbrodni dotąd nie odkrytéj. Młoda owa kobieta rzadkiej urody, oddaną jest do rozporządzenia p. Kommisarza policyi, który w własnym interesie, postąpił z nią według przepisów.”
Co znaczy w dobréj francuzczyźnie, że Ludwika Deslions została zamknięta w Salpetriere.
Tego samego dnia dopełniony był tkliwy akt w merostwie IX okręgu. Wicehrabia Jan-Edme-Gaston de Floustignac przybył do bióra urzędnika stanu cywilnego. P. Floustignac pragnąc naprawić błąd swéj młodości, uznał iż jest ojcem dziecięcia płci żeńskiéj, zapisanego w księgach pod imieniem Karoliny Jadwigi. Dwóch świadków wraz z nim akt ten podpisało, który wciągnięty i poświadczony, w danym czasie za opłatą 7 franków 50 centimów, przez wicehrabiego odebranym został, a tém samem formalnie uznano go ojcem panny, której nigdy w życiu nie widział.
P. Floustignac złożył akt uznania w gabinecie p. Combalou ajenta utrzymującego kantor na ulicy Meslay, który zacierając ręce rzekł:
— Będziem mieli piękną gratkę!
— Powiedz mi panie Combalou, czybym nie mógł dostać jakiego zaliczenia na ten interesik?
— Jesteś nienasycony! zawołał Combalou. Lubię się dzielić korzyściami, lecz nie mam zwyczaju dawać naprzód.
— Nie mam gdzie spać mruknął wicehrabia. Kamieniołamy amerykańskie są niebezpieczne, policya dwa razy je w miesiąc rewiduje.
— Patrz, rzekł Combalou, oto jajko na talerzu. To znaczy luidor na sztuce srebrnéj pięciofrankowej, który dobrze przedstawia żółte na białem.
Wicehrabia skrzywił się niemiłosiernie i rzekł:
— Ani jednego świstka 6 miesięcznego?
Oto jest próbka wyrażeń w języku złoczyńców: Bilet 1,000 frankowy nazywa się fafiot męzki, 500 fr. — fafiot żeński, fafiot sześcio miesięczny 100 fr.
— Oto masz fafiot martwy (50 franków.) odezwał się z humorem Combalou i dodał: tylko niech moja uczynność nie będzie dla ciebie regułą.
Floustignac skłonił się, a wychodząc powiedział:
— Na szczęście, stałem się roztropniejszym.
Na bulwarach Ś-go Marcina, kupił różę którą zatknął w dziurkę od guzika, kazał odprasować swój kapelusz, oczyścić buty i nareszcie mamże dodać, kupił parę żółtych rękawiczek!
Biedny wicehrabia! zdawało się mu, że wróciły dlań przeszłe czasy. Jeździec w tej chwili przed nim defilował, bezwątpienia jaki mastalerz lub żokiej cyrkowy. Floustignac stanął dla zbadania konia, jakby to zrobił każdy znawca.
— Cienkie nogi, szepnął, płynie w nim bezwątpienia krew arabska.
Mało trzeba było, a wicehrabia pociągnąłby swój book i założył się o 25 luidorów.
Lecz porzućmy Floustignac’a z jego wspomnieniami i jego żalami na los zawistny, a wróćmy się do Jana Deslions, którego zostawiliśmy leżącego bez znaku życia w jaskini na ulicy Ś-go Ludwika.
Jak długo leżał bez przytomności, z tego Jan nie mógł sobie zdać rachunku. Kiedy odzyskał zmysły, wtedy uczuł mocny ból w głowie i wkrótce przekonał się, że krew płynie z odniesionéj rany. Chociaż z upadku mocno był cierpiący, jednak zdołał usiąść i obwiązać głowę dla zatamowania krwi upływu. W tym stanie jeszcze pewien czas pozostał, aby odzyskać przytomność. Ciemność najmocniejsza go otaczała, nie wiedział przeto czy noc czy dzień panował na świecie, mniemał jednak że jeszcze cienie nocy ziemię pokrywały. Spodziewał się, iż mu błyśnie jakie światełko w przepaści w któréj był żywcem zagrzebany. Zbyt jeszcze bezsilny aby mógł wstać, na czworakach potykając, starał się zbadać swoje więzienie. Była to jama cztery łokcie kwadratowe trzymająca, a w niej nie znalazł ani garści słomy.
W jednym kącie jednakże namacał jakiś przedmiot zimny i okrągły. Chcąc przekonać się co to za rzecz była, przesunął rękę po jéj powierzchni, lecz cofnął się z przerażeniem, bo natrafił na trupią głowę.... Daléj o krok, znalazł nogi, potem zdoławszy powstać, macając od nóg doszedł do kadłuba i szyi; tam dotknął się czegoś zimniejszego od trupa i Jan przekonał się że to była obrączka żelazna przymocowana do muru łańcuchem. Tym sposobem ten człowiek, przykuty został za szyję, po jego zaś śmierci, głowa oderwawszy się od kadłuba, w jednym kącie utkwiła na ziemi.
Oparty o mur, Jan długo rozmyślał nad swem położeniem. Umrzeć tu w 25 roku życia, o kilka kroków od niezmiernych bogactw, które odkrył niedawno!.... umrzeć bez zemsty!.... bez ujrzenia swoich, zostawiwszy siostrę na pastwę wszelkich cierpień nędzy, utratę czci, ach to okropnie!
Ale co przedsięwziąść wypada? Jan powiedział sobie, że potrzeba trzech dni aby umrzeć z głodu... miał więc trzy dni przed sobą.

XXV.
Węgier.

Jan wpadłszy w to podziemne więzienie rozważał, czy też kto domyślał się jego wypadku, bo Suryper zapewne nie żyje, a dwaj ludzie z nim walczący, nie spostrzegli zdarzenia zaszłego przy pawilonie. Upływały godziny... ciągłe milczenie i ciemność nie odjęły mu nadziei. Przecież myślał Jan: musi tu znajdować się jaki otwór, aby ułatwić oddychanie, zaczął więc śledzić swoje więzienie, tém więcéj, że oczy jego oswoiwszy się już z ciemnością, mogły rozpoznać jamę w której się znajdował.
Po nad szkieletem odróżniało się od muru jedno miejsce jaśniejsze; Jan pochwycił łańcuch i za jego pomocą wzniósł się aż do punktu, w którym się znajdowało wydrążenie nakształt wnętrza baszty; włożył tam rękę i przekonał się, iż tamtędy powietrze napływało.
— Gdybym miał przynajmniéj chléb i wodę, myślał Jan, mógłbym z czasem powiększyć ten otwór, lecz w tejże chwili upadł na ziemię. Łańcuch zardzewiały oderwał się od przesiąkłego wilgocią kamienia i pozostał w jego rękach. Jan krzyknął z radości, ujrzawszy iż łańcuch przymocowany był jednym końcem do sztaby żelaznej, drugim zaś do pierścienia okalającego szyję szkieletu nieszczęśliwego człowieka; sztabę tę trzymał w swoim ręku, a mogła mu ona zastąpić lewar i kilof do kopania. Odkrycie to wróciło dawną, energią Janowi, bo też niekiedy drobnostka może ożywić nadzieją nasz skołatany umysł. Tonący chwyta się nawet wątłej trawy.
Jan pozbierał kości i ukopał ziemi dla zrobienia z nich wysokiej podstawy, na którą wstąpiwszy, mógł zająć się rozszerzeniem otworu. Odskrobał on naprzód wapno, a potem podważył sztabą kamienie i naraz dwa ciosy wydobył. Kamienie te podwyższyły podstawę, tak że teraz głową dotykając sklepienia, zdołał już swobodnie pracować. Robota szła dosyć łatwo po usunięciu przednich kamieni ciosowych; to też rozszerzywszy wkrótce otwór w murze, znalazł w nim pewien rodzaj chodnika podziemnego, w który się zagłębił idąc powoli na czworakach, aż wreszcie spostrzegł światełko. Zbliżywszy się doń ostrożnie, ujrzał iż pochodzi z piwnicy podobnej do téj, w której nie dawno sam był zamknięty, a w piwnicy siedziała przed stołem ludzka postać dziwna, jakiej nigdy w życiu nie widział. Wiek człowieka tego trudno było oznaczyć. Zajęty on był przędzeniem nici z leżących na stole szarpi; w chwili kiedy Jan zbliżył głowę do otworu w murzę, poczuł zaraz iż zaszło tam coś niezwyczajnego, podniósł się więc i zawołał:
— Kto tu jest?
Wtedy Jan zobaczył, że więźniowi spadały włosy aż do nóg, a broda całe piersi do pasa zasłaniała.
— Jestem również uwięziony, odpowiedział Jan, zmieniłem tylko miejsce więzienia.
— Głos ludzki!.... krzyknął nieznajomy z najwyższem uniesieniem i płakał z radości.
Jan wsunął się do piwnicy.
— Jesteś raniony? zapytał więzień.
— Zraniłem się w głowę upadając.
— Obwiążę ci ranę.
Jakoż nieznajomy odjął chustkę, okrywającą głowę Jana, odsłonił włosy, zbadał ranę i rzekł:
— To nic, rana prędko się zagoi. Potem obmył krew i obwinął kompresą zmaczaną w wodzie, którą przymocował niémi przez siebie przędzonemi. Jan natenczas ośmielił się zapytać lekarza improwizowanego:
— Czy mogę prosić abyście mi powiedzieli Kto jesteście?
— Kto jestem? zawołał więzień, niestety! zaledwie sobie to przypominam. Urodziłem się w kraju, gdzie mężczyźni są wysocy i silni, a kobiety białe i blondynki.... Siedemnaście lat zostaję w tem więzieniu. Dawniej mieszkałem w Peszcie, jestem Węgrem i nazywano mnie baronem Fryderykiem Kemeney. Po pewnym przestanku rzekł węgier:
— Potrzebujesz spoczynku, połóż się na tem łózku, jest mniéj wilgotne i nie tak twarde jak ziemia w téj piwnicy.
Jan mając pałającą głowę i puls przyśpieszony, przyjął ofiarę swego towarzysza nieszczęścia. Węgier czuwał w czasie snu ranionego z ojcowską troskliwością; pragnął on otrzymać jakie wiadomości o żywych, z któremi tak dawno był rozłączony. Młodzieniec ten opowie mu, że niebo zawsze jest niebieskie, że na ziemi rosną zawsze drzewa i kwiaty.
Gdy się obudził Jan, ujrzał towarzysza pogrążonego w głębokiéj zadumie.
— O czem myślisz? zapytał go.
— O naszem losie! czy ja będę cię pilnował, czy też ty przywrócisz mnie do życia, pragnąłbym dociec, który z tych wpływów przeważy.
Jan uśmiechając się zapytał:
— Czy dużo jest czarownic w Węgrzech?
— Tak — cyganie przebiegają miasta i sioła, zaszczepiając przesądy. U nas czarownice jak za dawnych czasów wróżą i różne czarodziejskie zaklęcia wyprawiają. Jedna z nich przepowiedziała mi tę długą niewolę.
— Czy panu przepowiedziała także, kiedy się ta niewola skończy.
— Kiedy się dziecię porwane wynajdzie.
— Jakie dziecię?
— Nie wiem. Raz spodziewałem się.....
— W jakim wypadku?
— Muszę ci przedewszystkiem powiedzieć, że jeżeliś tak łatwo przyjść tu zdołał, to dla tego, żem otworzył przejście podziemne.
— Czy tak?! zapytał Jan.
— Podobnież jak ty szukałem wyjścia.... i nie znalazłem nic, tylko człowieka przykutego do muru za nogi i szyję.
— Cóż to był za człowiek?
— Biedak, który służył za narzędzie zemsty nędznikom, którzy zamknęli mnie w téj piwnicy.
— A więc on jeszcze żył i mówił?
— Kilka wyrazów wymknęły się z ust jego, w chwili szaleństwa.
— Jak dawno umarł?
— Zdaje się — że już z dziesięć lat minęło.
— Jakiż powód był zemsty, o któréj dopiero wspomniałeś?
— Porwanie i ukrycie dwojga dzieci.
— Joannę i Gontrama! zawołał były leśniczy. Węgier został zdziwiony.
— To są dwa imiona, które ten nieszczęśliwy wymienił.
— Dzieci hrabiego Nawarran?
— Tak, czy znałeś je?
— Muszę je poznać!....
Węgier chwilę rozmyślał, a potem zapytał Jana:
— Jaki masz w tem interes?
— To jest tajemnicą, odpowiedział Jan. Lecz na Boga, powiedz mi, co ten człowiek zrobił z porwanemi dziećmi? Oddane one były na wychowanie do pewnych wieśniaków, w okolicy Evreux mieszkających.
— Nazwiska tych wieśniaków?
— Nazywali się Piotr i Magdalena Deslions, to jest wszystko com się mógł dowiedzieć!
— Magdalena Deslions!.... krzyknął Jan ze wzruszeniem, a potem dodał: Ach pociesz się baronie, gdyż cyganka prawdę ci przepowiedziała.... bo dziecię stracone znalazło się. Wyjdziemy ztąd. Jakim sposobem tego niewiem, lecz z pewnością wyjdziemy. O Magdaleno! dobra i święta kobieto, dla czegóżby dzieci hrabiego Nawarran nie miały cię pokochać, nie uznawać cię za matkę, kiedyś się dla nich poświęciła, kiedyś je wypielęgnowała. Dla tego chciałaś abym się znajdował przy tobie w chwili twego zgonu, oto tajemnica która miałaś mi odkryć.
Baron Remeney przerywając zapytał go:
— Więc znałeś hrabiego Nawarran?
— On był moim ojcem!...
— I cóż się z nim stało?
— Zamordowali go dwaj zbrodniarze nocną porą w tym domu, jednego z nędzników tych nazywano Jego wysokością, a drugiego Alim o ja ich wynajdę! wołał Jan, a potem upadłszy na kolana, zalany łzami, mówił w najwyższym nastroju duszy:
— Mój Boże! w imię méj nieszczęśliwéj pozbawionej zmysłów matki, w imię znieważonéj méj siostry, błagam Cię, powróć mnie na światło dzienne. Dozwoliłeś o Panie, ażeby te dwoje dzieci były ocalone, dozwoliłeś abym wyrósł na człowieka. Ty o Boże dozwoliłeś mi stanąć przed obliczem umierającego ojca i Tyś sprawił żem się stał powiernikiem jego błędów, spadkobiercą pokuty..... Dozwól o Panie abym spełnił dzieło poświęcenia i sprawiedliwości tu na ziemi, dozwól mi życia abym zmazał występki, zmył krew przelaną!

XXVI.
Trucicielka.

Skończywszy swą gorącą proźbę do Boga, Jan uczuł się pokrzepionym, nadzieja na nowo weń wstąpiła.
— Zdaje ci się, że już jesteś wolny? odezwał się węgier z goryczą.
— Coś mi szepcze że tu nie umrę!
Zamiast odpowiedzi, Remeney położył palec na usta na znak milczenia i ukrył światło w kącie. Wtedy spuścił się ze sklepienia kosz okrągły; węgier wyjął z niego dzban pełny, oraz chleb i mięso. Wstawił zaś dzban próżny a kosz poszedł do góry, poczem kamień nasunięto w sklepieniu i niktby się nie domyślił że tam jaki otwór istnieje.
— Chciałbym objaśnić się w jednym punkcie, rzekł Jan, to pewnem jest że jeśli kto wie o mem pobycie w tych podziemiach, to mi przyśle, podobnie jak tobie chleba i wody.
Węgier zapalił drugą świecę, z którą Jan poszedł do piwnicy przez niego opuszczonéj. Znalazł ją w tym samym stanie w jakim zostawił, nie mógł tylko patrzeć bez zadrżenia na szkielet człowieka, który porwał go od matki. Kiedy powrócił do więzienia węgra, zastał go zajętego oddzielaniem tłustości od mięsa, baron Remeney topił nad świecą ową tłustość w skorupie ze dzbanka i następnie zrobiwszy knot z nici przez siebie przędzonych, formował świece na zapas.
— Kiedy zgaśnie ci przypadkiem świeca, jak sobie radzisz, zapytał Jan.
— Mam dwa krzemienie; wydobyta z nich iskra zapala szarpie, następnie dopóty dmucham, aż mi się uda zaświecić zgasłą świecę.
Jan zdziwił się przemyślności nieszczęśliwego węgra.
— Nie znasz co to jest samotność! zawołał. Daniel Foe umieścił okręt rozbity, którego mógł dosięgnąć Robinson Kruzoe; w nim to znalazł on narzędzia rolnicze, broń, proch, zboże i wszystko co mu było potrzeba. — Autor powinien był postawić na odludnéj wyspie człowieka w walce z naturą; nie potrzebował on umieszczać zepsute dziecko owego Robinsona w klimacie szczególnie uposażonym. Pragnąłbym widzieć takiego człowieka, jakim go natura matka uczyniła, wtedy byłoby nastąpiło zupełne zwycięztwo, inaczéj postępując de Foe niczego nie dowiódł.
— Czybym nie mógł się dowiedzieć, jaki fatalizm rzucił cię w tak okropne położenie? powiedział Jan zdumiony, znajdując jasny pogląd tego człowieka, którego umysł nie został zmącony mimo tylu lat więzienia i odsunięcia od stosunków z resztą ludzi.
Węgier pociągnął ręką po chmurnem czole i odrzucił w tył sploty długich włosów spadających mu na plecy. Pierś jego okrywał tylko płat materyi, a obnażone ręce wyciągnął do góry, jakoby wzywał Boga na świadectwo, iż to co powie jest nieskażoną prawdą.
„Miałem lat 24 kiedym się zakochał szalanie w Wandzie Stolinka. Lata dziecinne i młodość przepędziłem o kilka mil od Pesztu, w zamku, który wraz z upadkiem fortuny naszej także popadł w ruinę. O milę od zamku Remeney istniał folwark w naszym języku puca zwany. W folwarku tym żył ze swoją córką podupadły szlachcic Michał Szeszgard. Często odwidzałem folwark, wabiony opowiadaniem Michała o walkach toczonych dla odzyskania niepodległości. Przed niem rozciągały się obszerne łąki, na których pasły się liczne trzody, strzeżone przez miejscowych wieśniaków w stroju fantastycznym, narodowym. Wanda biegała koło nas, albo usiadłszy śpiewała węgierskie piosnki. Jedna z nich najbardziéj utkwiła mi w pamięci, bo opiewała, że życie jest nieustanną burzą, że nigdy nie doznajem spoczynku, zawieja trwa bezustannie to upałem, to lodem ziejąca. W młodości burza kwiatów, sennych widziadeł, w starości dmą śnieżne zamiecie Lecz burza zostawia zawsze na naszém czole gorejąccem, kilka kropel różanéj rosy!...
Węgier mówiąc to, znajdował się w najwyższym stopiu wzruszenia, a oczy jego pełne łez były.
„Kochałem piękną i młodą dziewicę! była ona wtedy niewinną i odważną.... Kiedy polowaliśmy na wilki na koniach rączych i silnych, to i Wanda nam towarzyszyła z fuzyą na ramieniu, z nożem w ręku. Sokole pióra powiewające na kapeluszu, nadawały jej postać bohaterki ibyła nią rzeczywiście.
„Stoją mi w żywéj pamięci obrazy mych rodzinnych stron, owych dziewiczych lasów i stepów nadcisańskich!....
„Mój ojciec baron Szandor, nie chciał zezwolić na mój związek małżeński z Wandą, lecz powiedziałem jéjże ją kocham, a jéj usta spoczęły na moich; byliśmy zaręczeni przed Bogiem.
— Co poczniemy? zapytałem pewnego wieczoru Wandy.
— Twój ojciec jest stary, odrzekła mi, pobierzemy się kiedy go już nie będzie na tym świecie!
Zadrżałem na tę myśl bezbożną.
— Wtedy, mówiła Wanda, będziesz bogatym, gdyż twój ojciec ma stada koni i wielką liczbę pasterzy. Przez skąpstwo dozwala upadać w ruinę zamkowi: pojedziemy do Pesztu, zobaczysz jak będę piękną, kiedy mi dasz drogocenne ubiory i kolczyki.
„Niedługo po téj rozmowie, pasterz Emeryk doniósł mi, że Wanda podczas nocy przeprawiła się przez wielki Hansag (jezioro) aby poradzić się wróżki Hanksy. Cyganka ta znała zioła szkodliwe i trujące. W kilka dni po téj nocnej wycieczce, mała Trikséj służąca z folwarku, przyniosła do zamku notis, czyli ciastka zaprawne korzeniami. Mój ojciec umarł nazajutrz zjadłszy jedno ciastko; jedno tylko musiało być zatrute, to jest to które Trikséj ofiarowała memu ojcu, gdyż nikt więcej niezachorował, chociaż wszyscy w zamku te ciastka jedli.
„Taki wypadek powinien był mi otworzyć oczy; lecz inaczéj-się stało. Ani na chwilę nie posądzałem Wandy, i dopiero późniejszy czas odsłonił straszną prawdę. W sześć miesięcy po śmierci ojca zaślubiłem Wandę.
Tutaj węgier przerwał swe opowiadanie, aby się uspokoić z doznanego wzruszenia tylu bolesnemi wspomnieniami, a ochłonąwszy cokolwiek mówił daléj:
— „Jest u nas stare przysłowie, powtarzane przez wieśniaków: „Zginęła sprawiedliwość na ziemi, król Maciéj nie żyje!“ Często przejeżdżając z Wandą mimo folwarków, albo przez wsie, słyszeliśmy wołające za nami kobiety:
Meghole Matliias Kiraly! Król Maciej umarł!....
— „Nierozumiałem wtedy że to była krwawa przymówka mojemu małżeństwu. Wanda przez swą nieroztropność objaśniła mi te wyrazy. Pewnego dnia ujrzałem ją przychodzącą całą we łzach; gdy zapytałem jej o przyczynę tego płaczu, odrzekła:
— Niepodobna mi dłużéj mieszkać w téj okolicy. Dla czego? pytałem znowu, a ona podniósłszy na mnie swe piękne lecz okrutne oczy, powiedziała: ty nie wiesz jakie oszczerstwo śmieli na mnie rzucić! — O cóż cię obwiniają? Wanda rzuciła się w moje objęcia i łkając mówiła: powiadają, żem otruła twego ojca!
Zostałem jakby piorunem rażony! Uchodźmy ztąd, uchodźmy błagam cię, wołała Wanda.
— Lecz kto cię oskarża? krzyknąłem: pierwszemu ktoby ośmielił się wymówić tę potwarz, zamknąłbym usta moim nożem myśliwskim.
— Nie nakazałbyś milczenia tylko temu któregobyś zabił.
— Lecz to niegodnie! wołałem. Ocal mnie ocal, boję się, błagała Wanda. Jéj oczy były obłąkane, drżała na całem ciele, a kiedy miała upaść, porwałem ją na ręce i zaniosłem na łóżko, gdzie mój ojciec oddał ducha.
— Ojcze! zawołałem, przebacz memu nieposłuszeństwu i opiekuj się twemi dziećmi! O ukochany ojcze! jeżeli nas słyszysz i widzisz, ocal tę którą kocham, która nosi twe nazwisko!
Na te wyrazy Wanda zerwała się, jakby ujrzała cień przezemnie wywołany....

XXVII.

„Wybiegła z pokojów i skryła się w stodole, gdzie znalazłem ją zakopaną między snopami zboża.
— Otrzyj łzy, rzekłem całując ją w czoło, jutro ztąd wyjedziemy. I rzeczywiście ze świtem byliśmy już w drodze. Miałem zamiar pojechać do Pesztu, aby ułożyć co daléj mamy zrobić. W chwili opuszczania zamku, słyszałem Słowaka zaprzęgającego konie, który mówił do siebie: Król Maciéj nie żyje!
„Jadąc z Wandą, spotkaliśmy w jednéj wiosce na popasie bandę cyganów grającą i tańcującą. Jakkolwiek był to widok u nas dość zwyczajny, zatrzymałem się przecież aby przyjrzeć się tym czarnym brodom, białym płaszczom i ogorzałym, twarzom. Wszyscy kręcili się szalonym wirem, przy dźwięku gęśli i bębna. Spostrzegłszy nas, jedna cyganka wyszła z koła, w nadziei otrzymania jakiego datku. Kiedy zbliżyła się do mnie, wzięła moją rękę i utkwiła w nią swój wzrok badawczy, potem rzekła głosem poważnym.
— Otoczony jesteś dwoma zbrodniami, będziesz żywcem zakopany, lecz wyjdziesz z grobu wtenczas, kiedy się wynajdzie dziecko porwane.
„Pierwsza spełniona zbrodnia, było otrucie mojego ojca, a w następnym roku, miałem być świadkiem drugiéj..... Działo się to 10 Stycznia w śród najtęższej zimy, kiedy stanęliśmy z Wandą w Peszcie, umieściwszy się w hotelu pod znakiem Królowéj angielskiéj. Upłynął cały tydzień bez powzięcia stałego zamiaru, bo Wanda proponowała mi zamieszkać w Wiedniu lub Paryżu. Zgadzałem się na to pierwsze miasto, lecz Paryż był dla mnie niemożliwym, gdyż nie podobna było urządzić naszego majątku w ten sposób, abym dochody z dóbr mógł otrzymywać we Francyi. Wanda upierała się długo przy Paryżu, lecz w końcu uległa. Powróciłem więc do zamku dla poczynienia stosownych przygotowań i wydania należytych rozkazów, ale jakże byłem zdziwiony za powrotem po trzechdniowéj nieobecności w Peszcie, kiedym się do wiedział, że pani odjechała, zostawiwszy tylko list do mnie adresowany. Pisała ona:
„Nasz kraj stał się dla mnie nieznośnym, oczekuję cię więc w Paryżu, będąc pewną iż przebaczysz mi takie postąpienie z powodu uczuć jakie mną powodują i pewna jestem, iż mi przyniesiesz do Paryża przebaczenie.”
W jednéj chwili powziąłem postanowienie: pośpieszę za Wandą. Nie byłem dosyć usposobiony, abym dozwolił szarzania mego nazwiska po perfumowanych rynsztokach galanteryi francuzkiéj. Wanda zabrała z sobą wszystkie kosztowności, jakie mogła z sobą unieść; była to kobieta jak widzisz, bardzo przezorna. Trzeba ci wiedzieć, że u nas bardzo trudno jest zebrać większą summę w gotówce, zostawiłem więc zarząd mego majątku wiernemu słudze sprzedawszy naprzód 10-letnie zbiory na pół darmo, więcej zaś co mi brakowało dopożyczyłem i spiesznie gotowałem się do wyjazdu. Mimo jednak wszelkiego pośpiechu, przygotowania i interesa moje nie dozwalały mi wcześniéj opuścić kraju, jak po upływie sześciu tygodni. Miałem już wyjechać do Paryża, kiedy zostałem aresztowany i uwięziony w fortecy Leopolstadu. Odmówiono mi wszelkiego usprawiedliwienia, a nawet nie mogłem się dowiedzieć jaki mi występek zarzucano, pisałem więc listy i proźby do Wiednia oraz do Pesztu.
„Po upływie dopiero roku, dzięki wstawiennictwu księcia Es..... uwolniony zostałem z więzienia; w pięć dni potem byłem już w Paryżu. Trudy i niezmordowane poszukiwania doprowadziły mnie nareszcie do powzięcia wiadomości, że baronowa Remeney, mieszka na ulicy Ponthieu w pałacu kupionym od bogatego bankiera Roberta Kodom; wpadłem więc do pierwszego fiakra i kazałem się zawieść na ulicę Ponthieu.
— Pani baronowa Remeney? zapytałem służącego.
— Pani baronowa wyjechała z Paryża na wojaż.
— Do jakiego kraju?
— Nie wiem.
— Kiedyż powróci?
— Tego mi nie powiedziała pani baronowa.
„Trzeba się było udać gdzieindziej, pojechałem więc natychmiast na ulicę Ville-l’Eveque do bankiera Roberta Kodom, gdzie podałem mój bilet wizytowy, wprowadzono mnie też zaraz do jego gabinetu. Bankier nie zdawał się mieć więcéj nad lat 50 — chociaż jego gęste włosy były już szpakowate; dobrego wzrostu i przyjemnéj powierzchowności, miał wszystkie pozory człowieka światowego.
— Panie, rzekłem, jestem baron Remeney.
Bankier się ukłonił: jest to wygodny sposób, kiedy kto nie chce odpowiedzieć.
— Sprzedałeś pan baronowéj méj żonie, pałac położony na ulicy Ponthieu?
—Pamiętam to doskonale panie.
— Czy pałac ten został zapłacony?
— W większéj części panie, nie pozostaje do zapłacenia tylko 100,000 franków, a pałac będzie zupełną, własnością pani baronowéj.
„Trzeba ci wiedzieć, dodał Węgier, że kiedy na moje wyraźne zapytania przy wejściu do bankiera, służący jego dawał mi zbaczające odpowiedzi, zdawało się mi, że drgnęły firanki na pierwszem piętrze. Ze temi firankami przeczuwałem, iż się znajduje Wanda. Jakim sposobem mogła żona moja zapłacić pałac? bo sprzedaż kosztowności nie wystarczyłaby na to bezwątpienia. Ten człowiek powiada że jest w większéj części zaspokojony; a więc on jest jéj kochankiem. Takie uwagi szybko sobie zrobiłem; a w skutku nich ledwiem nie zapłakał, i miałem chęć uduszenia bankiera, krztusiłem się, powstrzymując mą wściekłość. Po krótkim milczeniu odezwałem się znowu, z przymuszonym uśmiechem na ustach.
— Moje położenie dosyć jest dziwne panie, przybywam z Węgier... ale nie wiem gdzie mam znaleść moją żonę.... ona podróżuje jak mi powiedziano. Czy nie mógłbyś mi pan wskazać miejsca dokąd ona pojechała? skoro masz z nią stosunki pieniężne.
— Pani baronowa, odpowiedział bankier, zdaje się miała zamiar przepędzić kilka tygodni w południowéj Francyi, lecz nie wiem czy swego projektu nie zmieniła.
„Zimno pożegnawszy Roberta Kodom, wyszedłem, mając piekło w duszy. Piosnka nasza przypomniała się mi w téj chwili i słyszałem śpiew: życie jest nieustanną burzą! Stanął mi przed oczami obraz naszéj wioski, Wandy dziewicy z piórem sokolim na głowie, a wspomnienie to szarpało mi serce. Postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego, i zemścić przykładnie.

XXVIII.
Dziecię sprzedane.

„Po szczegółowem rozpatrzeniu pałacu ze wszystkich stron, przekonałem się, że było bardzo łatwo wdrapawszy się za kratę, wejść do pawilonu w którym mieszkał odźwierny, a ztamtąd idąc w kierunku muru dostać się do ogrodu; będąc tam, jesteśmy już w pałacu. Trzeba było jednakże czekać nocy, dla wykonania mego zamiaru. Więc czekałem. O! jakże Paryż jest okropnym dla cierpiącego, który się czuje samotnym w śród obojętnego tłumu wiecznie zgorączkowanego!
„Nareszcie nadeszła noc tyle upragniona przeżeranie. W pół do pierwszéj pojechałem i wysiadłem w środkowym punkcie na polach Elizejskich. Ztamtąd skierowałem się na ulicę Ponthieu. Byłem już blisko pałacu, kiedy usłyszałem odgłos toczącego się powozu, który zatrzymał się przed kratami..... a wtedy ukryłem się w cieniu sąsiedniéj bramy. Dwie osoby wysiadły: w jednéj z nich poznałem bankiera Roberta Kodom, druga zdawała się być postacią z ludu; człowieka tego wiódł bankier i dojrzałem iż miał oczy zawiązane. Nadto człowiek ów niósł kielnią, młotek i kilof. Furtka w okratowaniu była otwarta. Kodom wraz z mularzem weszli na dziedzieniec i wkrótce mi z oczów zniknęli.
„Co się działo w pałacu? dlaczego mularz został tajemniczo po północy wprowadzony do domu mojéj żony? przeczuwałem jakiś czyn haniebny. Otoczony jesteś dwoma zbrodniami! powiedziała mi wróżka cyganka: miałaby się więc spełnić druga, o kilka kroków odemnie?... Powóz nie zatrzymywał się przed pałacem, lecz odjechał na róg ulicy Ecuries-d ’Artois; byłem sam, mogłem więc działać. Wtedy uchwyciwszy się za kraty, przeskoczyłem przez mur i przebiegłem dziedziniec. — Mijając wejście do sieni pałacowej, usłyszałem jęk i łkanie: odgłos płaczu zdawał się dolatywać z pokoju na drugiem piętrze. Jakkolwiek okiennice były szczelnie zamknięte, a nawet i grube firanki zasunięte wewnątrz pokoju, okno przecież miało w sobie coś podejrzanego i dawało powód do domysłu, że tam dzieje się jakaś scena niezwykła, a mimo zachowanych ostrożności kolor okna wskazywał, że w tym pokoju istniało światło.
„Przejrzałem ogród do wyszukania środków dla mnie pomocnych; w ogrodzie pomyślałem zwykle znajduje się drabina, ale gdzie ją na prędce znaleść? Po za gęstym klombem znajdowała się cieplarnia, szczęściem że nie była zamkniętą. Wszedłszy, znaazłem na ziemi upragnioną drabinę, między karłowatemu palmami i aleosami, pochwyciłem ją i postawiłem przy ścianie pałacu. Drabina dosięgła tylko pierwszego piętra, gdzie wszystkie okna wewnątrz były okiennicami zamknięte; na prawem tylko skrzydle jeden dymnik był otwarty. Sąsiedni dom z tój strony miał tylko dwa piętra. Użyłem drabiny aby dostać się na mur, dostawszy się tam wciągnąłem za sobą drabinę, a oparłszy ją o dom sąsiedni, udało się mi wejść na taras okolony kamienną galeryą. Na tym tarasie oparłem drabinę z jednéj strony, z drugiéj zaś na gzymsie przeciwległego okna. Był to jakby most, po którym wkrótce przebyłem przestrzeń dzielącą mnie od pałacu, gdzie mi wstęp został wzbroniony.
„Dymnik otwarty ułatwił mi wejście. Okienko w nim oświecało pokoik służący za łazienkę; wszedłem do niéj, a z tamtąd przez drzwi otwarte na kurytarz oświecony lampą wiszącą na bronzowych łańcuszkach. Zwiedziłem ten korytarz z lampą w ręku, podsłuchując na wszystkie strony. W głębi znajdował się salon, na prawo sala jadalna; zaglądając przez dziurkę od klucza, spostrzegłem dwóch ludzi zamaskowanych, a pomiędzy niemi mularza, którego niedawno przyprowadzono. Na co on oczekiwał? Aby się jakim bądź sposobem o tem dowiedzieć, otworzyłem trzecie drzwi na lewo, prowadzące do obszernéj garderoby z któréj wchód do sypialni zasłonięty był draperyą aksamitną; tam to odbywała się drama, z tamtąd wybiegały jęki, poprzednio przezemnie słyszane.
„Byłem pewny swego, bo suknie zawieszone w tym pokoju, wszystkie rzeczy tam się znajdujące przekonywały mnie, iż tu jest Wanda, którą tak ukochałem. Jest to niezaprzeczonem, że gdy podasz mężczyźnie chustkę, rękawiczkę, wachlarz, lub jakikolwiek przedmiot należący do kobiety przez niego kochanej, to on znajdzie ją i pozna w najdrobniejszym strzępku.
„Ona jest tam, o kilka kroków odemnie, pomyślałem; co więcéj poznałem jej głos.... Trzeba jednakże raz skończyć, wyrzekła z niecierpliwością. Druga kobieta przerywając jéj mowę, zawołała ze łkaniem:
— Błagam cię pani miej litość nademną! nie byłam jeszcze matką kiedy zgodziłam się na ten targ haniebny. Teraz nie mam odwagi. Zostaw mi moje dziecię! wolę nędzę z niem cierpieć....
— Już nie ma czasu do rozprawy, przerwał męzki głos, po którym poznałem, że to jest Robert Kodom. Znaleziono cię umierającą w komórce na ulicy Provence, nieporządne życie i choroba postawiły cię bez ratunku.... Kupiłem twoje dziecko, bez wątpienia wolałbym ażeby się urodziło nieżywe, nieszczęście inaczej zdecydowało, a więc teraz trzeba aby twoje dziecię znikło i żebyś uchodziła za matkę téj córeczki, która tu leży w kolebce.
— To okropnie! krzyknął Jan Deslions.
— A jednakże jeszcze to jest niczem, zawołał Węgier chodząc wzruszony po więzieniu. Mam dotąd w żywéj pamięci tę noc złowrogą ach! nikczemni.... są chwile gdzie człowiek zwątpi o wszystkiem! Chciałby on ażeby sprawiedliwość Boża dała się poczuć widocznie, natychmiast, żeby kara nastąpiła bezwłocznie za samą myśl zbrodniczą, iżby piorun zdruzgotał nędzników, urągających się zuchwale prawom Bożym i ludzkim! Czyż oni wierzą w bezkarność? O sprawiedliwość niekiedy późno następuje, ale jéj godzina zawsze przychodzi Są tygrysy i hyeny mające postać ludzką, dusza w nich nie bytuje, ale dziki instynkt przez który działają, pragnienie krwi serce im pali.
Węgier zrobił jeszcze kilka kroków, potem uchwycił dzbanek z wodą i poniósł drżącemi rękami do ust spieczonych. — Po krótkim przestanku tak daléj opowiadał.
„Wyrazy które słyszałem, nie pozostawiły dla mnie żadnej wątpliwości. Chciwa strojów i brylantów, dręczona żądzą błyszczenia, baronowa Remeney sprzedała swe wdzięki.
„Przez jéj to wpływ bankier Robert Kodom wystarał się aby mnie uwięziono w fortecy Leopolstadtu. Kto wie? może byłem denuncyowany, skompromitowany przez listy bezimienne napisane przez Wandę do władz austryjackich. Kiedy odzyskałem wolność, bankier i Wanda wcześnie o tem uwiadomieni, przedsięwzięli wszelkie środki, aby ukryć swe postępki przed skutkami mego gniewu — bo Wanda wiedziała, żebym ją zgniótł jak podłą żmiję. Głownem zadaniem było ukryć owoc jéj występku, dla dopięcia tego znaleziono dziewczynę uliczną, której powiedziano:
„Oto masz z czego będziesz żyła; wkrótce zostaniesz matką, zrobiemy to, że dziecię twoje zniknie z tego świata, w jego miejsce weźmiesz dziecię innéj kobiety, nieszczęśliwa zgodziła się na ów targ bezbożny, nie była jeszcze matką!.... Lecz teraz kiedy trzymała swe dziecię w objęciach, gdy widziała istotę niewinną, swą krew i ciało odrodzone bez zmazy, zabrakło jéj serca. Jak bądź nizko upadnie kobieta, tkwi w niéj przecież uczucie, które gaśnie tylko wraz zżyciem! Święte macierzyństwo, miłość przedłużenia swego istnienia w życiu następnych pokoleń. To Bóg sam tak rozporządził, bez tego uczucia ludzkość byłaby wygasła i z dzieł Jego, nie pozostałyby tylko ponure i puste planety, krążące wiecznie w nieskończoności.
„Żadna modlitwa nie wzniosłaby się do Niebios! a proźba duszy czystéj i sprawiedliwéj podoba się Bogu, wynagradza przekleństwa tysiąca przewrotnych. Kiedy ogień z nieba padł na Gomorę, znajdował się tylko jeden sprawiedliwy w tem mieście, tylko jeden! i Bóg mu rozkazał gród ten opuścić. Gdyby ich znalazło się dwudziestu, byłby może Wszechmocny przez łaskę dla nich, przebaczył reszcie.
Wynurzywszy swe oburzenie, Węgier ciągnął dalej opowiadanie:
„Nieszczęśliwa matka, rzuciła się do nóg bankiera.
— Daléj, zawołał tenże, dosyć tych skarg i narzekań nieużytecznych!

XXIX.
Uwolnieni.

Tu Jan przerwał opowiadanie zapytaniem:
— Czy mogłeś widzieć co się tam działo?
— Dotąd, odpowiedział Węgier, mogłem słyszeć co rozmawiali, lecz wtedy odsłoniłem draperyą, i gdy z drugiéj strony drzwi, zasłona była napięta, mogłem widzieć straszną scenę, nie będąc widziany.
„Robert Kodom porwał dziecko.... kobieta przytrzymywała go, krzycząc: nie, nie, ja nie chcę, nie dopuszczę tego! Ale Kodom odepchnął ją kopnąwszy nogą i chwyciwszy dziecię za nóżkę, strzaskał mu głowę o marmurowy kominek.....
— To straszne! krzyknął Jan ze wstrętem.
— Wyskoczyłem z ukrycia, mówił dalej gorączkowo Węgier, dla wyrwania z rąk oprawcy tej nieszczęśliwéj istoty, lecz zaledwie ukazałem się a w tejże chwili pochwyciła mnie żelazna ręka. Dwaj ludzie zamaskowani, których widziałem z mularzem, weszli i stali przezemnie niedostrzeżeni. Broniłem się zacięcie i byliby mi nie dali rady, gdyby nikczemnicy nie byli się przygotowali na tę zasadzkę. Prawie w mgnieniu oka, zostałem skrępowany powrozami. Ujrzawszy mnie Wanda, nie mogła wstrzymać się od wykrzyknięcia z przerażenia. Bankier prawie instynktowo stanął nad ciałem nieszczęsnego dziecięcia, zamordowanego jego rękami. Matka padła bez przytomności.....
— Zabójco! krzyknąłem, zęby zacinając — Wanda zwróciwszy oczy ku Robertowi Kodom, wskazała na mnie, a potem rzekła:
— Jeżeli on żyje, to ja zgubiona!
— Bądź spokojną, odparł bankier, skinął na ludzi trzymających mnie i usiłujących uprowadzić z tego pokoju. Chociaż mocno byłem skrępowany, przecież tak silny opór siepaczom stawiłem, że chwilowo zwątpili o swój nademną przewadze.
— Zaczekajcie, rzekł do nich bankier. Potem wziął zabite dziecię, wsunął go w wydrążenie muru i przyniósł kamień poprzednio wyjęty. W puszczono mularza, któremu odjęto przepaskę z oczów. Zamurował on miejsce w ścianie, gdzie złożono dziecię, poczem zawiązano mu oczy na nowo i wyprowadzono. Odgłos toczącego się powozu, przekonał mnie, że odjechał tam zkąd go przywieziono. Przyklejono tapety napowrót do muru i podłogę dokładnie oczyszczono. Wanda zdawała się niczem nie być zajętą, tylko moją tam obecnością.
— Co zrobiemy z nim? zapytała wskazując na mnie.
— On nie będzie zabity, odrzekł bankier.
— Dla czego? powiedziała Wanda.
— Ponieważ może mi być jego życie pożyteczne.
— Ach nie ufasz mi, odparła Wanda z naigrawaniem.
— Kocham cię! zawołał Robert Kodom z ironią, jedynie twój mąż odpowie mi za ciebie.
— Ach! czy tak rzekła Wanda — i dodała: a więc mam mu jedno słowo do powiedzenia. Zeskoczyła z łóżka i przyszedłszy do mnie, szepnęła do ucha: Jeżeli cię uwolnię z więzów, od kogo zaczniesz?
Nędznica spodziewała się ratować ucieczką w cza sie, kiedybym rzucił się dla uduszenia bankiera.
— Zacząłbym od ciebie, odpowiedziałem. Na to rzekła obojętnie: Powątpiewałam o tem i znowu w łóżko się położyła. Zrób z nim co ci się podoba, dodała Wanda zwracając mowę do Kodoma.
„Cynizm, z jakim Wanda te wyrazy wymówiła, były dla mnie boleśniejsze, niż położenie w jakiem się znajdowałem. Te pozory dziewicze, owa bezczelność tyleż mnie oburzały co zbrodnia w mych oczach popełniona.
„Robert Kodom zmierzywszy mnie od stóp do głowy, rzekł do mnie:
— Słuchaj, bardzoś się źle wybrał, jeżeliś chciał stawić nam jakiśkolwiek opór. Wypuszczono cię z fortecy, lecz każę cię zakopać w kazamacie z któréj już więcéj nie wyjdziesz, daję słowo na to. Będziesz zamurowany żywcem tak pewno, jak gdybyś umarł. Czy chcesz popełnić głupstwo? W téj kolebce spoczywa nowonarodzona dziewczyna. Znajdowałeś się zamknięty w Leopolstadzie, kiedy zaszły wypadki które spowodowały jéj urodzenie w Paryżu. Czy chcesz być jéj ojcem?
— Sądzisz mnie według siebie, odparłem. Zapytaj téj nieszczęśliwéj która leży w łóżku, czy kiedykolwiek bojaźń miała przystęp do méj duszy, czy nawet najsroższe męczarnie zmusiłyby mnie do uznania bezczelności!
„W téj chwili zjawił się człowiek zamaskowany.
— Coś zrobił z mularzem? zapytał bankier.
— Dwie krople eligzyru zupełnie go upoiły, odrzekł człowiek. Położyliśmy go na wybrzeżu, jutro będzie mu się zdawać że marzył.
— Powóz czy jest na dole?
— Tak panie.
— Zakneblujcie usta temu zbrodniarzowi.... trzeba go zaprowadzić tam gdzie wiesz.
„Wkrótce potem, związany z zamkniętemi ustami jechałem pod strażą dwóch zbirów. Podróż trwała blizko półgodziny. Spuszczono mnie do téj piwnicy i odtąd jak tu jestem upłynęło lat siedmnaście.”
Jan obejrzał się naokoło, i zapytał Węgra:
— Którędyż cię tu wprowadzono?
— Były tam drzwi, odpowiedział, zniszczyłem je powoli, a kiedy już drzwi odpadły, znalazłem mur za niemi. Kiedy ze sklepienia spuszczono mi chleb i wodę, robiłem kréskę, podobnież nazajutrz i tak dalej. Skoro się uzbierało 30 kresek, liczyłem je za miesiąc, po dwunastu miesiącach dodawałem jeszcze 5 i jedną na miesiąc Luty; tym sposobem mogłem ci wskazać z pewnością upłynione lata, od czasu kiedy Robert Kodom zagrzebał mnie tu żywcem.
Jan nie mógł powstrzymać się od uwielbienia stałości charakteru tego człowieka, który od tylu lat cierpiąc, ani na chwilę w odwadze swéj i prawości nie został zachwiany, zapytał się przeto:
— Powiedz mi jaka moc cię tutaj wspierała?
Wiara! odpowiedział Węgier.
Między temi dwoma ludźmi niepospolitego charakteru i zdolności, zbliżonemi do siebie przez zbieg tak dziwnych wypadków, nastąpiło serdeczne wylanie serc i wzajemne zwierzenie się ze swéj przeszłości, ze swych uczuć, tem więcéj że Jan wykształcony w szkole świata, podczas swych dalekich podróży, rozmyślał nad dziełem o którem że spełni, również ani na chwilę nie zwątpił. A miał czas do tego, bo upływały godziny — dnie nawet, przecież położenie obydwóch się nie zmieniło.
— Już pięć miesięcy jak tu jesteś, rzekł pewnego dnia Węgier, do swego towarzysza niewoli. Dziś mamy 29 Kwietnia 1854 roku.
Jan pochylił głowę.
— Co się stało z Ludwiką? szepnął z westchnieniem. Droga moja siostro, nie znasz jak ja tajemnicy swego urodzenia; żyjesz w ubogim domku. Potem myśl okropna zdwoiła jego boleść. Jeżeli Magdalena umarła, jaki los czekał tę wątłą młodą dziewczynę, którą na pół żywą odjechał wówczas, kiedy ją zemdlałą z rzeki wyratowano, gdzie rozpacz ją zagnała?
W téj chwili Węgier powstał.
— Słuchaj! zawołał on.
Jan nadstawił ucha, daleki odgłos dochodził aż do piwnicy, było to jak uderzenia kilofem, które ziemię wzruszały.
— Kopią w téj stronie, rzekł Jan.
— Tak! odpowiedział Węgier z zapałem, kopią!
Więźniowie długo się przysłuchiwali odgłos kopania pod ziemią coraz więcéj do nich się zbliżał.
— Czyżby przybywano nam z pomocą? przeczucie mówi mi że tak jest, więc trzeba się przygotować na wszelki wypadek.
— Na początek, rzekł Madziar, ostrzygę moją brodę i włosy.
— Jakim sposobem? zapytał Jan.
— Oto kawałek żelaza wyostrzony na kamiennym murze, jest on tak cienki jak brzytwa.
I Węgier dopełnił prędko swych postrzyżyn, zostawiając tylko wąsy.
Sztukanie pod ziemią ustało.
— Bezwątpienia noc zapadła, rzekł Węgier, robotnicy odeszli.
Jan oczekiwał z niecierpliwością, według jego mniemania zabłyśnięcia dnia. Jakoż po upływie kilkunastu godzin, znowu usłyszeli kopanie coraz wyraźniejsze.
— Niewątpliwie, zauważył Węgier, reparują wodociąg lub kanał; weźmy się także do roboty, abyśmy mogli się zbliżyć do celu naszego oswobodzenia.
Jan naśladując Madziara, wziął sztabę żelaza, i oba zaczęli kruszyć mur, od strony zkąd ich od głos kopania dochodził. Pracowali tak przez pięć dni nocy, aby otworzyć przejście na kilka metrów długie. Nareszcie usłyszeli głosy rozmawiających ludzi.
Zatrzymajmy się aż do nadejścia nocy, ułatwienia, sobie ucieczki, zauważył Węgier.
Za nastaniem milczenia w późnéj nocy, znowu obaj więźnie wzięli się po cichu do pracy. Usunęli ziemię oraz kamienie, zatykając niemi przejście które wykopali. Nakoniec Jan krzyknął z radości widząc blizkie oswobodzenie. Ostatni kamień został odwalony, a przez wązki otwór, więzień ujrzał gwiazdę! gwiazdkę błyszczącą, która im zdawała się mówić: „chodźcie!”.... Węgier położył rękę na piersiach, tak mu serce biło gwałtownie: potem wzniósł dłonie do téj odrobiny widzialnej niebios, jak o znak podzięki i wdzięczności za zesłaną pomoc.
— Och! jakże długo nie widziałem promieni gwiazd, wyszeptał.
— Odwagi, odwagi, rzekł Jan, jesteśmy oswobodzeni.
Potem zwiększył otwór i wychyliwszy głowę na zewnątrz, ujrzał wodę gęstą, czarniawą, pokrytą grzybowatą skorupą.
— To jest kanał ściekowy, — odezwał sic do Węgra.
— I cóż, wszakże kanały prowadzą do Sekwany, odpowiedział.
— Jesteśmy równo z poziomem wody, mówił daléj Jan.
— A niemamy nic dla dostania się do rzeki.
— Nic.
— Zresztą tam na górze znajduje się pewno dozorca nocy, zaprowadzą nas do prefektury policyi, trzeba się tłumaczyć, a nasze interesa do nas tylko należą.
— Jakież twoje zdanie?
— Umiesz pływać?
— Czy wątpisz o tem!
— A więc Sekwana powinna się znajdować na prawo, daléj do Sekwany!
— Gdy się tam dostaniemy.....
— Znajdziemy jaki galar należący do praczek, arkadę mostu, co bądź.....
— Naprzód, rzekł Jan, skoczył do kanału i zaczął płynąć. Węgier poszedł za jego przykładem. Tak płynęli z pół godziny; czarne szczury wystraszone z kryjówek, uciekały wydając pisk przeraźliwy. W końcu kłęby świeżego powietrza owiały twarze uciekających.
— Sekwana! krzyknął Jan.
— Wolność! odpowiedział Węgier.
Dostawszy się do w.ody, ujrzeli statek stojący przy brzegu. Jan uczepił się rudla i wszedł na pokład, Madziar przybył równocześnie co i on, na statek.
— Kto idzie? zawołał majtek.
— Przyjaciele!
— Kto jesteście i czego chcecie?
— Gościnności aż do rana.
— Czy znacie kapitana?
— Nie.
Majtek dał znak gwizdnięciem.
Czterech ludzi wyskoczyło na pokład. — Podejrzani, rzekł majtek, kazano więc uciekającym zejść, za chwilę potem przybył kapitan i zapytał
— Po co przybyliście tutaj? Jan przystąpił ku niemu: miał oni rękaw rozdarty i kapitan ujrzał znak, który hrabia Nawarran wyrył mu na ramieniu.
— Panie! zawołał kapitan, rozkazuj a wszystko będzie spełnione. Potem obróciwszy się do majtków rzekł: oddalcie się. Jan zrozumiał, że tajemna władza którą mu udzielono, w skutkach pierwszy owoc mu przynosi.
— Z przyczyn mnie tylko wiadomych uciekam; muszę natychmiast opuścić Francyą, aby wkrótce powrócić.
— Jesteśmy gotowi puścić się na morze, — odpowiedział kapitan.
— Czy możecie odpłynąć natychmiast?
— Możemy.
— A więc jedzmy.
— Gdzież pożeglujemy?
— Do Londynu.
Kapitan wydał rozkazy; a yacht ślizgał się po nurtach wody w cichości. Jan i Węgier umieścili się w kajucie, gdzie znaleźli ubiory, bibliotekę i wygodne łóżka. Okręt nazywał się Rekin, był to yacht hrabiego Nawarran.
Ze świtem, Rekin przebył port w Rouen, a we dwie godziny przesunął się koło Havru, w trzy godziny potem wpłynął na Tamizę. Jan Deslions i baron Remeney spędzili wygodnie noc w Londynie.

XXX.
Epilog pierwszéj części.

Więc przebyliśmy pierwszy etap naszéj opowieści; czytelnicy wiedzą już z jakiemi musieli się zapoznać ludźmi, stanowiącemi główne czynniki w tym dramacie życia społeczeństwa francuzkiego, a głównie paryzkiego.
Wszystkie osoby ważniejsze role w powieści téj odgrywające, nie wylęgły się w wyobraźni autora, bo powiększéj części są naśladowaniem typów głośnych z rozpraw sądowych i kroniki Paryża. Procesa band uorganizowanych, mianowicie pod nazwiskiem Czarnych sukien, groźnéj szajki przez zuchwałe kradzieże; Trzynastu przez potęgę, która w skutku stanowiska społeczeńskiego, chroniła tę bandę od wszelkiego podejrzenia — dostarczyły autorowi bogatego wątku w wypadki i osoby. Jakoż oprócz Furgata i bankiera Roberta Kodom, wicehrabia Floustignac i Combalou, są naśladowaniem typów hrabiego Castrés i Mac Labussiera z procesu Czarnych sukien.
Nie ma czynu w niniejszéj powieści zdającego się z byt jaskrawym dla czytelników, któryby nie był pożyczony z życia rzeczywistego, według roczników policyjno-sądowych. Ci co nie znają ani galeryj podziemnych w Buttes-Chaumont, ani katakumb istniejących pod piwnicami w dzielnicy Panteonu i Luksemburgu, powiedzą, że podziemia Furgata są nędznym wymysłem autora. Ci co nie wiedzą że od r. 1815 naliczono w Paryżu, więcéj jak 50 band złoczyńców uorganizowanych, mających swą administracyą — ci mogą powątpiewać o stowarzyszeniu bandy pod imieniem: „Dwudziestu jeden.”
To pewna, że zbrodnia stanowi na szczęście wyjątek! jednakże wszystkie zbrodnie tu opisane były spełnione. To cośmy opowiedzieli, są faktami tylko raz dokonanemi, lecz niestety zostały dokonane...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZÉJ.
CZĘŚĆ DRUGA.

Małżeństwo w Kayennie.
I.
List kredytowy.

Możny dom handlowy Villepont et Comp, zajmował jeden z najpiękniejszych pałaców na Chaussee-d ’Antin, w oddziale zawartym miedzy ulicą, Provence i St. Lazare. Gabinet p. Villepont oświecały trzy okna wychodzące na ulicę; bióra również i gabinet znajdowały się na pierwszem piętrze. W podwórzu wznosił się pawilon, stanowiący oddzielne mieszkanie Raula Villepont, syna bankiera.
Raul nagromadził w swoim apartamencie mnóstwo owych cacek, za którem i ubiegają się ludzie światowi; porcelana serwska i saska, majoliny japońskie, wyroby limozkie, oraz bronzy z Delft pochodzące. Dzisiejszego poranku w pokojach przeznaczonych na palenie cygar i na jadalnią, syn bankiera oczekiwał jednego ze swych najlepszych przyjaciół, Adryana Saulles, porucznika Spachów.
Raul przechodził się po pokoju, w którym okna były otwarte, kiedy jego uwagę zwrócił zajeżdżający elegancki powóz we dwa konie rzadkiéj piękności zaprzężony. Kuczer miał dobrą minę a wprawne oko odrazu poznało służbę do pańskiego domu należącą; co się zaś tyczy koni, to niepodobna wymarzyć lepiéj dobranéj pary, najczystszej rasy. Taż sama miara, maść, też same i w tychże miejscach czarne pręgi; każdy z nich wart był 15,000 franków, obadwa najmniéj 50,000.
W głębi powozu, siedział młodzieniec trzymający cygaro między dwoma palcami lewéj ręki. Wykwintnie ubrany, odznaczający się szlachetną postawą, chociaż twarz jego niezwykłą bladością znękanie objawiała. W rysach jego panowało coś wzniosłego i poszanowanie nakazującego.
— Co to za cudzoziemiec? pytał Raul sam siebie.
Lokaj otworzył drzwiczki od powozu, cudzoziemiec oddał mu bilet wizytowy i rzekł: dowiedz się czy pan Villepont może mnie przyjąć.
— Który pan Villepónt — czy pan Raul, czy bankier? zapytał lokaj.
— Bankier.
Paląc daléj swoje cygaro, cudzoziemiec ujrzał w oknie Raula wyglądającego w ranném ubraniu. Na ten widok zadrżał nieznajomy, lecz wzruszenie swoje szybko powściągnął. Służący oddał kartę wizytową bankierowi, czytającemu dzienniki w swym gabinecie.
— Lord Trelauney! poproś rzekł do lokaja.
Za chwilę Anglik został wprowadzony do gabinetu p. Villepont.
— Oto jest panie, odezwał się do bankiera, list od domu Baring et Comp z Londynu, który panu objaśni cel moich odwiedzin.
P. Villepont ukłonił się wskazując krzesło lordowi i następnie list otworzył:
„Lord Trelauney przybywa do Paryża na czas pewien dla załatwienia swych interesów, PP. Baring otwierają mu kredyt w domu bankierskim p. Villepónt — na 1,500,000 franków.
— Kiedy milordzie przybyłeś do Paryża?
— Dziś rano panie i byłbym obowiązany, gdybyś mi pan udzielił niektóre objaśnienia.
— Jestem na usługi pana, lecz pierwéj racz mi milordzie oznajmić jaką summę pragniesz otrzymać na swój rachunek?
— Ależ czy tam w liście panów Baring nie wyrażono milion pięćkroć stotysięcy franków?
Bankier zmięszał się cokolwiek i odpowiedział ze wzruszeniem źle ukrytem:
— Bez wątpienia, lecz myślałem że wasza wielmożność zechce cząstkowo według potrzeby czerpać z naszéj kassy.
— Rzeczywiście, rzekł lord Trelauney, potrzebuję 1,500 000 franków. Mój pełnomocnik przed ośmiu dniami uprzedził mnie w Paryżu, upoważniłem go do nabycia niektórych realności. Kupił więc pałac w Auteuil..... fraszkę..... z kawałkiem parku, to znaczy ośm kroć stotysięcy franków.
— W Auteuil? zapytał bankier.
— Tak.... było to zdaje się mieszkanie księcia Kantakuzen, który wrócił do Mołdawii.
— I to milordzie nazywasz fraszką? przecież realność ta jest prawdziwym pałacem.
Anglik uśmiechnął się pogardliwie i następnie powiedział:
— We Francyi nazywacie pałacem cztery mury z kamiennemi schodami, aby tylko ściany okrywały jakie malatury i znajdowało się trochę marmurów na korytarzach.
— A więc mamy dopiero 800,000 franków, rzekł bankier.
— Moje konie, ekwipaże, umeblowanie, potem jakie sto tysięcy franków na utrzymanie piwnicy, późniéj.....
— Późniéj....
— Mój intendent oczekuje wykonania swoich rozkazów wysłanych do Bordeaux i za granicę. Zatargował on także wielki asortyment win Joanisberger, pochodzących z ambasady pruskiéj.... zdaje się że to będzie cudowny nabytek.
— Teraz przekonywam się, że półtora miliona franków tylko się mignie.
— Mam jeszcze list kredytowy a wista na dom Roberta Kodom.... milion ośmkroć stotysięcy franków. Czy znasz pan ten dom?
— Bez wątpienia milordzie, to jest znakomity dom bankierski w Paryżu.
— Weksel ciągniony jest przez Dilingham, jednego z naszych pomniejszych bankierów londyńskich.
— Pomniejszych bankierów! zawołał p. Villepont. — Dilingham pomniejszy bankier!....
— Nareszcie, mówił daléj lord Trelauney, oto jest kredyt nieograniczony u PP. Rotschild braci.
P. Villepont podskoczył na krześle, krzyknąwszy:
Nieograniczony.!....
— Zobacz pan czy weksel jest w porządku, rzekł lord — obojętnie.
— Najzupełniej w porządku, odpowiedział bankier, którego ręce zadrżały, a powstawszy zapytał się lorda, czy pozwoli kilka wyrazów powiedzieć swemu kasyerowi.
— Owszem panie możesz to uczynić.
Villepont poszedł do drugiego pokoju. Trelauney z uśmiechem przysunął się do drzwi i przyłożywszy do ucha maleńki rożek srebrny, słuchał:
— To niepodobna na dzisiaj, powiedział kasyer.
— Jednak trzeba koniecznie, rzekł z naleganiem Villepont.
Kasyer zesumował kolumnę cyfr i oświadczył:
— Nie możemy zadość uczynić, jak tylko dysponując częścią depozytów u nas złożonych.
— Więc dysponuj niemi!
— Pojutrze mamy 15-go, w którym to dniu blizko dwa miljony przypada do zapłacenia.
— Każ sprzedać na giełdzie wszelkie papiery depozytowe.
To jest niebezpiecznem, mówił kasyer, wiesz pan że kodeks zabrania takich operacyi!...
— Złożemy w to miejsce inne wartości, w miarę zgłaszania się depozytaryuszów.
— Ale zachodzi jeszcze inna niedogodność....
— Jaka?
— Wszystkie papiery spadły na giełdzie, straciemy więc przeszło 400,000 franków.
— No, więc je straciemy, odparł sucho bankier wracając do gabinetu, w którym Trelauney zajęty był oglądaniem obrazów zawieszonych na ścianach. Jeden z nich przedstawiał krajobraz zamek z kratami, park i odnogę rzeki; bankier wszedłszy nie mógł widzieć łez w oczach flegmatycznego Anglika.
— Co ten obraz przedstawia? zapytał milord.
— Jest to jedna z moich posiadłości o półtory godziny drogi od Paryża, na trakcie do Rambouillet.
— Jak się nazywa to miejsce?
— La Christiniere, milordzie.
— Czy okolica ma duże sąsiedztwa?
— Tak jest. O trzy kilometry znajdują się dobra margrabiego Charmeney. Wielu sąsiadów szlachty posiada w okolicy prawo polowania, jednakże w tym czasie nowy dziedzic zamieszkał w okolicy, dziwna postać, która zastąpiła jeszcze dziwniejszą.
— Któż taki?
— Oryginał, żyjący samotnie jak niedźwiedź, pewien hrabia Nawarran.
— I ten hrabia Nawarran? sprzedał....
— On nie żyje jak mówią, choć nikt nie widział jego pogrzebu; lecz co bądź zamek Mesnil został sprzedany jakiemuś obieżyświatu, uczniowi Swedenborga.... magnetyzerowi, spirytyście i zarazem medium.... nazywającemu się kawaler Pulnitz.
— Słyszałem o nim w Londynie i Nowym-Yorku. Ten kawaler Pulnitz ma działać nadzwyczajne rzeczy....
Villepont widząc że gentelman oczekuje wypłaty listu kredytowego, przemówił tonem niby poufałym:
— Co się dotyczy rzeczy nadzwyczajnych milordzie, racz zostawić mi swój adres, a będę miał zaszczyt przesłać panu półtora miliona franków. Anglik udał zadziwienie i dodał flegmatycznie:
— O któréj godzinie?

II.
W którym Raul opowiada o swoich miłostkach.

Bankier przygryzł usta i odrzekł: — o czwartej milordzie pieniądze będą odesłane.
— Bardzo dobrze, powiedział Anglik zabierając się do odejścia.
Villepont zatrzymawszy go, odezwał się: — czy pan nie raczysz zażądać jakich wskazówek, lub objaśnień dotyczących naszego miasta?
— W rzeczy saméj nie znam nikogo, a chciałbym się poinformować co do rozmaitych klubów, co do abonowania loży w operze wielkiéj i włoskiéj.
— Mój Boże, zawołał bankier, racz mj dozwolić milordzie przedstawić sobie mojego syna, który jest obznajmiony z eleganckim światem stolicy. On może być bardzo użyteczny milordowi w tych rzeczach.
— Chętnie przyjmuję ofiarę pańską, odpowiedział Trelauney.
Villepont nacisnął sprężynę i w téj chwili ukazał się służący.
— Proś pana Raula aby tu przyszedł, rozkazał bankier.
Raul kończył właśnie swą toaletę, co tylko wyszedł fryzyer, a lokaj przedstawiał do wyboru je den z ośmnastu krawatów. Adryan Saulles huśtając się na krześle, zapalił cygaro de la rena. Puszczał on kłęby dymu do sufitu i smakował jak prawdziwy lubownik w wyborowym tytoniu dostarczonym z Hawanny dla niego.
— A więc, rzekł Raul, zostaniesz jeszcze jakiś czas w kawalerskim stanie?
— Dwa lub trzy miesiące może. Ten szarlatan, który taką głupią scenę wyprawił na balu u baronowéj, jest tego przyczyną.
— Baronowa zachorowała?
— Musiała się położyć w łóżko z powodu strasznéj gorączki, ale teraz ma się już lepiéj.
— A panna?
— Biedaczka nie wiedziała co ma z sobą począć. Owa jasnowidząca, którą znaleziono na bruku, z głodu umierającą, nagle zniknęła.... Wszelkie poszukiwania ażeby ją odszukać, stały się nadaremne.
— To była piękna dziewczyna, nieprawdaż? zrobił uwagę Raul z przekąsem.
— Bezwątpienia, śliczną miała figurę, a rączki jakby jakiéj margrabiny.
— Jednak była ona tylko prosta wieśniaczką, rzekł Raul.
— Zkąd o tem wiesz?
— Domyśliłem się po jej ubiorze.
— Co się tyczy margrabiny, ciągnął dalej pan Saulles, czy uważałeś pana Maucourt, który nie wiadomo z jakich powodów rozmawiał długo z panią Bryan-Forville?
— Ta zażyłość zwróciła twą baczność?
— Dla czego pytasz?
— Bo od tego czasu upłynęło sześć lub ośm miesięcy.
— Co mnie uderzyło, to nie owa zażyłość, lecz pomięszanie margrabiny, czy wiesz, że gdyby jéj mąż, nasz dzielny kapitan był w Paryżu, taki pan Maucourt nie śmiałby rozmawiać z jego żoną?
— Jestem przekonany jednakże kapitan znajduje się w kłopotliwem położeniu. Posag żony dostarcza mu tylko funduszu na zaspokojenie jego apetytu i marnotrawstwa. Teść Robert Kodom, zapłacił za zięcia długi do dwóchkroć stotysięcy fr. wynoszące i to jedynie zrobione przez ośm miesięcy.
W tóé chwili wszedł służący z zaproszeniem Raula do ojca.
— Wybacz że muszę się na chwilę oddalić, za powrotem siądziemy do stołu, — powiedział Raul Adryanowi i poszedł do ojca. Jego przyjaciel przypatrywał się przez okno koniom lorda, Trelauney, parskającym i grzebiącym nogami z niecierpliwości. Wkrótce Raul nie sam powrócił, syn bankiera usunął się na bok dla zrobienia miejsca wchodzącemu lordowi Trelauney.
— Pozwól milordzie przedstawić sobie jednego z moich przyjaciół, pana Adryana Saulles oficera Spachów; i obracając się do Adryana rzekł: — Lord Trelauney, który uczyni nam zaszczyt podzielenia się naszem skromnem śniadaniem.
Usiedli następnie do stołu:
— Przebaczysz zapewne milordzie, rzekł Raul Villepont, — jeżeli nie znajdziesz wielkiej rozmaitości w potrawach, gdyż jestem rekonwalescentem.
— Jaka była przyczyna choroby, która pana nawiedziła?
— To nie choroba mnie zatrzymała w łóżku, lecz postrzał z fuzyi.
— Czy tak?...
— Tak milordzie, odkąd nasi wieśniacy umieją czytać, odtąd nie można igrać z niemi. Jedna błaha wieśniaczka, kwiatek urodzony między oborą i młynem, okazała się dla mnie łaskawą. Było to na wsi, nudziłem się, potrzebowałem więc zabić czas jakimbądź sposobem.....
— Nic naturalniejszego, zauważył gentelman.
— Otóż wielkie ladaco jej brat postanowił mi zrobić scenę w pośród lasu....
— Wieśniak?
— Leśniczy.... pewien rodzaj szaleńca, gbura niezgrabnego i pospolitego.
Trelauney przygryzł wargi. — Ukarałeś go bezwątpienia?
— Nie miałem na to czasu. Czy domyślasz się milordzie czego on żądał odemnie?
— Grubej zapłaty....
— Ale gdzie tam! on chciał abym się ożenił z je go siostrą!... zawołał Raul i parsknął śmiechem.
— To rzadka zuchwałość — wyrzekł lord Trelauney.
— A gdym mu tego odmówił, wsadził mi kulę w bok bez wahania. Szczęściem kula natrafiła na przeszkodę! Ale to spotkanie przypłaciłem sześciomiesięczną bezczynnością i bezwarunkowym spoczynkiem w łóżku.
Anglik zapytał się poważnie:
— Kochanka pana z obory, czy się choć raz dowiadywała o jego zdrowie?
— Moja bogdanką znikła, uniósłszy z sobą owoc swego błędu.... Była piękną, znajdę ją znowu w lesie. Ale co najgorszego wynikło z téj awantury, to że pozbawiła mnie małżeństwa tak upragnionego przez mego ojca. — Zrobił się wielki skandal w okolicy i panna Charmeney, dziewica dumna, korzystając z tej sposobności, zerwała z nami stosunki, i odmówiła mi oddania swéj ręki.
— Pan znasz margrabiego Charmeney? zapytał Anglik.
— Mojego niedoszłego teścia?
— Mam do niego list od jednego szlachcica którego spotkałem w Indyach.
— Milord przybywa z Indyj?
— Spędziłem tam pewien czas, wracając z Guyanny.
— Więc pan odwiedziłeś i Kayennę?
— Objechałem na około świat dla osądzenia całości. To nie jest tak wielkie.... owa ziemia! można ją szybko okrążyć.
— Tak pan mniemasz?
— Wszędzie jednakowo. Biali, czarni, żółci, różowi, wszędzie ludziska narzekają. Wszędzie są bogaci i ubodzy, kulawi i garbaci, kobiety lekkomyślne i zwodzące mężów. Obiadowałem z królem Dahomeyem, który dał dla mnie piękne widowisko... regaty na jeziorze z krwi ludzkiej.... W Abissynii Teodor przyjął mnie bardzo dobrze, choć jestem Anglikiem. Nie mogę się na prawdę żalić, z wyjątkiem tylko naczelnika Makolodów, który mnie chciał zabić, dla przywłaszczenia sobie mojego worka z nocną garderobą.
— Doprawdy? odezwał się Adryan Saulles z uśmiechem.
— Nasłał na mnie z półtuzina drabów, którym nie dałem czasu do wykonania ich zamiaru.
— Jakieś się pan z niemi załatwił?
Anglik odpowiedział zimno:
— W łby im wypaliłem. Mam doskonały rewolwer rzadko mnie opuszczający, który mnie wybawił z tego wypadku.
— Sześciu ludzi! zawołał Raul.
— Och! rzekł Trelauney, nie miałem trudności tylko z trzema pierwszemi.
Raul i Adryan spojrzeli na siebie, jakby pytając, czy Anglik nie drwi sobie z ich łatwowierności. Lecz ten djabli człowiek miał minę tak prostą, tak naturalną, że niepodobna było wątpić o jego opowiadaniu.
— Milordzie, rzekł Adryan, gdybyś przynajmniej miał akcent Gaskończykn?
— Nie wierzycie mi?.... i to zapewne chciałeś pan powiedzieć.
— Uwierzonoby panu z pewnem wahaniem.
— A więc panowie! mam nadzieję pokazać wam w Paryżu rzeczy daleko niezwyczajniejsze jak te, które was zadziwiają.
— Lecz w rzeczy saméj, powiedział Raul, nosisz nazwisko romantyczne!
— Nazwisko Trelauney, przyjaciela lorda Byrona, tego który jak utrzymują dostarczył poecie typu do Korsarza.... We Francyi usunąłem podwójne v, dla ułatwienia wymawiania, lecz ten Trelawney był moim ojcem! Lord Ellies mój wuj, zostawił mi w dziedzictwie swój tytuł, z warunkiem iż dowiodę, że mój ojciec nie zrobił mezaliansu żeniąc się z Indyanką. Nic prostszego: moja matka udowodniła swego szlachectwa, wywodząc pochodzenie od dwudziestu wieków, przed wcieleniem pierwszem Budhy — około sześciu tysięcy lat!
— Milordzie, zawołał Adryan, upokorzysz całe nasze przedmieście Saint-Germain.
— Nim upokorzę, pierwéj chcę go poznać.
— Będę miał zaszczyt przedstawić cię milordzie kilku członkom mój rodziny.
Anglik skłonił się na znak podziękowania i zapytał:
— Czy znasz pan baronową de.... de... damę węgierską.

III.
Gidzie spotkamy nasze dawne znajomości.

— Panią de Remeney? zapytał Raul.
— Tak, tak.... de Remeney.
Adryan Saulles zarumienił się cokolwiek.
— Tak milordzie, odrzekł z niejakiem zakłopotaniem.
— Do licha! dodał Raul, takim jakim tu pan widzisz mego przyjaciela Adryana, ma on zamiar połączenia się związkiem małżeńskim w tej rodzinie.
— Więc baronowa ma córkę?
— Znajduje się u niej aniołek w 17 wiośnie życia, nazywa się panna Jadwiga; baronowa jest jéj chrzestną matką. To jest wszystko co można wiedzieć.... Złe języki utrzymują, że tytuł chrzestnej matki jest pozorem do pokrycia daleko świętszych obowiązków; co bądź wszakże panna Jadwiga jest piękna jak świeżo rozwinięty kwiatek i dostaje w posagu sześćkroć stotysięcy franków.
Trelauney obrócił się do p. Saulles i zapytał go:
— Pan kochasz tę młodą osobę?
— Kocham ją odpowiedział szczerze oficer i kiedy ją pan poznasz, pokochasz ją także.
— Kiedyż ślub nastąpi?
— Byłby dziś miał miejsce, gdyby nie tragiko-wypadek, który cały dom wstrząsnął.
— Co się to stało?
— Scena magnetyzmu.
— Oh! oh!
— Traf nieszczęśliwy. Młoda kobieta trzymająca dziecię na ręku, upadła przy bramie pałacu; umierała z zimna i głodu. Jadwiga umieściła ją przy ciepłym kominku, dała jej obiad; ona to uratowała te dwie istoty. I cóż! trzeba żeby się był zjawił kawaler Pulnitz.... i żeby ta kobieta upadła przed tym domem, wszystko traf zrządził, nareszcie żeby ona w czasie balu powiedziała niestworzone rzeczy....
— Cóż ona powiedziała?
— Same niedorzeczności.
Lord Trelauney utkwił badawczy wzrok w panu Saulles i rzekł:
— Czyż ona nie powiedziała, że się w tym pałacu znajduje ukryty skielet dziecięcia?
— Tak! zawołał Adryan blednąc.
— Ach! dodał Trelauney, bo też skielet znajduje się tam rzeczywiście.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Wiem i to tylko mogę panu wyznać. Potem Anglik dodał obojętnie: Zresztą fakt podobny nieraz się przytrafił. Czytałem kiedyś w gazetach iż przy rozwalaniu domu przy bramie St. Denis, mularze znaleźli skielet człowieka schowany w wydrążeniu muru.
Jednakże przerwał Raul, zwyczaj ten nie upowszechnił się we Francyi.
Adryan Saulles powstał bardzo wzruszony i powiedział:
— Jakakolwiek tajemnica otacza ten dom, to przecież kocham Jadwigę i zaślubię ją. Odłączę się od pani Remeney, a jeżeli baronowa niegodną się okaże i jeśli majątek jéj pochodzi z wątpliwego źródła, to się bez niego obejdę.
Lord patrzał na młodzieńca z najwyższą sympatyą i rzekł:
— Widać że pan jesteś żołnierzem, to się nazywa mówić szlachetnie.
— Milordzie! odpowiedział Adryan ze łzami w oczach, jakaż wina może ciążyć na Jadwidze? Nic podobnego nie byłoby nastąpiło, gdyby ona nie uratowała téj nieszczęśliwej i jéj dziecięcia....
— Któż to była przecież ta kobieta?
— Niewiadomo, powiedziała tylko że się nazywa Ludwika Deslions....
— Ludwika Deslions!.... krzyknął Trelauney.
A po chwili pewnego milczenia, odezwał się ściskając rękę Adryana.
— Tak panie! cokolwiek zajdzie, zaślubisz Jadwigę, przysięgam!
Raul Villepont zawołał z podziwieniem:
— Pan znasz Ludwikę?
— Ludwikę?.... odrzekł Trelauney, nie jest że to dziewczyna którą pan uwiodłeś?
— I cóż? zapytał Raul.
— Oto dziecię umierające z zimna, było twoje!
Rysy twarzy Raula objawiały zmięszanie. — Być może, rzekł cicho i dodał: Zresztą kazałem zabrać dziecię.
— Przez kogo?
— Przez jednego człowieka zdolnego do takich czynów, niejakiego pana Combalou, którego ci rekomenduję milordzie.
— Jakim sposobem matka mogła się zgodzić na to?
— Ona się nie zgodziła.
— Porwano jej dziecię?
— Mało mnie to obchodzi, byleby mi malca nie podrzucono.
— A Ludwika?
— Combalou powiedział, że została obłąkaną... to mnie wcale nie zadziwia, bo ona jest nie zwykłego usposobienia, entuzyastka, egzaltowana.
Trelauney odwrócił się, aby ukryć łzy do ócz mu się cisnące.
— Ludwika obłąkana! szepnął do siebie. Dla tych nędzników będę nieubłaganym.... bez litości...
Potem wziął kapelusz i włożył rękawiczki.
— Milordzie, rzekł Adryan, pani baronowa Remeney przyjmuje we środy.
— Będę miał honor zabrać pana w następną środę.
— A ja milorda przedstawię.
Młodzieniec podał bilet wizytowy lordowi:

Adryan de Saulles, 4, ulica Marignan.

— Do widzenia, powiedział lord, któryj uż odzyskał swą zimną obojętną minę. Kiedy wyszedł, Raul zawołał:
— Ten Anglik to istny upiór! on mnie przestrasza, a ty jak go znajdujesz?
— Ja? odrzekł Adryan, on mnie wielce się podobał. Bardzo krótko go widziałem, a jednak radbym jak najprędzéj się z nim spotkać.
Trelauney wsiadł do powozu i pojechał do Auteuil. W godzinę po téj scenie którąśmy opisali, służba hotelu Louvre była w poruszeniu.
— Ci Amerykanie są wszyscy jednakowi, mówił jeden garson.
— Cóż się stało, zapytał szwajcar.
— Przypominacie sobie ekstrapocztę, którą przyjechał w wieczór przed sześciu miesiącami ten Amerykanin nazwiskiem Dawidson, a który wyszedłszy po obiedzie, więcej się niepokazał.
— Przypominam, bo nawet sprowadziłem mu fiakra, dał mi 10 franków za kurs.
— Nie słychać było o nim dotychczas. Gospodarz uważał rzeczy Amerykanina jako już doń należące, lecz poszanował prawo zakazujące otwierać waliz, ani cokolwiek sprzedać przed rokiem.
— Och jakie to głupie prawo!
— Głupie albo nie, lecz trzeba go szanować; dowodem tego, że ów Dawidson zjawił się dziś jakby nic nie zaszło, zapłacił za pół roku komornego i odebrał swoje rzeczy. Nadewszystko szło mu o jego walizę, miał w niéj zapewne ważne papieryj bo tylko sprawdził czy te są w porządku.
— Och! zawołał szwajcar, był to może szpieg nasłany?
— Co nas to obchodzi? dał mi pięć luidorów na piwo!
— Szkoda że z nami dłużéj nie pozostał.
— Taki pan cóżby tu u nas miał robić?
Dźwięk dzwonka przeciął ich rozmowę.
Trelauney wrócił do Auteuil; przybrał on tylko chwilowo postać Dawidsona, aby załatwić swe interesa w hotelu Louvre, następnie oczekiwał niecierpliwie godziny, w któréj p. Villepont obiecał mu przynieść jego pieniądze. Czwarta uderzyła, nawet w pół do piątej, a nikt się nie pokazał. Dopiero o piątej godzinie przyszedł sam bankier z portfeuilem pod pachą.
— Każesz na siebie czekać panie, rzekł zimno Trelauney.
Bankier widocznie wzruszony, ocierał pot z czoła.
— Przepraszam cię milordzie, odpowiedział, lecz musiałem dopełnić kilku operacyi na giełdzie, dla zrealizowania téj summy; dla tego też pośpieszyłem sam z przyniesieniem pieniędzy, aby zarazem wynurzyć żal z mimowolnego opóźnienia.
— Oto jest pokwitowanie, odrzekł Anglik, sprawdziwszy pierwéj złożone pieniądze z obrażającą dumą. Bankier ukłoniwszy się wyszedł, a Trelauney pomyślał sobie:
— Bezwątpienia jest on teraz bez funduszów, przybyłem w najwłaściwszą chwilę.
Suche uderzenie w srebrny dzwonek przywołało służącego, któremu lord kazał, ażeby wpuścił oczekującego w przedpokoju człowieka. Człowiekiem tym który niezadługo wszedł, był znajomy nam Combalou, świątecznie wystrojony. Pan Combalou przybywszy poglądał uważnie na Anglika, aby wiedział z kim ma do czynienia. W jego spojrzeniu przebiła się pokora t niedowierzaniem.
Trelauney który nie był kim innym tylko Janem Deslions, jak to bezwątpienia nasi czytelnicy już się domyślili, wziął bilet tysiąc frankowy i rzekł:
— Oto jest wstęp do naszéj gry.

IV.
Dostojnik.

Combalou ujrzał w otworzonej szufladzie biórka, wielką ilość paczek biletów bankowych, widok tylu pieniędzy przejął go głębokiem uszanowaniem. Porwał podany mu papier tysiąc frankowy i chowając go do kieszeni, rzekł:
— Nie mam zwyczaju milordzie brać honoraryów, nim oddam jaką przysługę moim klientom.
— A więc to zmieni twoją zasadę, odparł Trelauney.
— Na twoje rozkazy milordzie.
— Znasz pan zapewne chociaż z nazwiska bankiera Villepont?
Combalou mając na sumieniu porwanie dziecka Ludwiki, wahał się chwilę z odpowiedzią, wahanie to jakkolwiek krótkie nie uszło uwagi lorda.
— Villepont? nareszcie wyjąkał Combalou, wiem tylko że to gruba sztuka finansowa....
— To panu powinno wystarczyć. Wiem że pan Villepont puścił w obieg wielką ilość swoich weksli trzeba je jak najprędzéj wykupić na mój rachunek.
— Bardzo łatwa operacya milordzie.
— Oto jest wszystko czego dzisiaj od pana wymagam.
— Przebacz milordzie, że się poważę jego części zrobić jedno zapytanie?
— Jakie? rzekł Trelauney brwi zmarszczywszy.
— Mój Boże! skupując weksle p. Villepont, wasza cześć nie może mieć tylko jeden z dwóch zamiarów: albo ratować chwiejący się kredyt bankiera, lub go zrujnować?
— Mam jeden z nich w rzeczy saméj.
— A więc, jeżeli milordzie zakupisz akcye stowarzyszenia żeglugi na morzu Azoffskiem, to ważny krok w tym celu uczynisz.
— Tak mniemasz?
— Nie znasz milordzie prawa o stowarzyszeniach komandytowych przez akcye?
— Wyznaję moją niewiadomość w tym względzie.
— Prawo to z r. 1856 nie było zachowywane skrupulatnie w aktach stowarzyszeń; raporta gerenta podawano zwykle przesadzone, wnioski akcyonaryuszów nie we właściwym czasie dopełniane, nareszcie część kapitału była strwoniona przed zupełnem uformowaniem się stowarzyszenia. W każdym wypadku przekraczano prawo.
— I cóż wtedy.
— Wtedy skupując po nizkim kursie, pewną ilość akcyj, można zaatakować gerenta, albo w sądach cywilnych, albo kryminalnych i żądać wypłaty akcyj po cenie nominalnej.
— A gdyby ten wypadek miał miejsce?
— Wtenczas pan Villepont zbankrutowałby niezawodnie i do tego podstępnie!
Trelauney powstał i rzekł: Oto pan masz drugą zaliczkę na rachunek twoich honoraryów — i rzucił p. Combalou powtórnie bilet tysiąc frankowy.
Combalou trzechkrotnie się ukłonił, jak mógł najpokorniej.
— Biedny ten pan Villepont! muszę go koniecznie ocalić.... do widzenia panie Combalou.
— Milordzie! mam honor złożyć moje głębokie uszanowanie.
Po odejściu agenta, Trelauney rzekł do siebie:
— No, mam już jednego.
Tego wieczora zebrało się wesołe towarzystwo w niebieskim salonie u braci Provençaux; przybyły tam najwięcej błyszczące osoby między arystokracyą brukową, mianowicie: Maryanna Fer, Ywona Pen-Hoët mała Bretonka z czerwonemi włosami, panna Fraise zawsze śmiejąca się i trzpiotowata — i dwie lub trzy nowicyuszki, które zagnała tam bieda, albo lenistwo.
Jedna okoliczność godna jest uwagi, że lud paryzki staje się z każdym dniem zdrowszym, oświeceńszym i uczciwszym. Piękne i młode damy kameliowe rekrutowane na bulwarach paryzkich, pochodzą zazwyczaj z dzieci opuszczonych przez rodziców, lub z więzień sprawiedliwości, błąkając się bez nadzoru, oddane swemu złemu instynktowi, oraz naśladujące szkodliwe przykłady drugich. Prawdziwe dzieci Paryża pracują jak ich rodzice, i jest im z tem dobrze. Córki rzemieślników, one także pokochały pracę i dumne są z tego. Występek staje się coraz rzadszym, a dowodem tego jest fakt, że prawie wszystkie kobiety uliczne, pochodzą zwykle z prowincyi lub z zagranicy.
Pomiędzy zaproszonemi na kolacyę do braci Provençaux, nazywano się tylko po imieniu; kawalerowie byli: jego ekscelencya Riazis-Bey, książę Trebizondy, Raul Villepont i nieśmiertelny baron Maucourt, który wszędzie się wkręcił, a uchodził za ulubieńca Ywony Pen-Hoët. Błyszczały już światłem żyrandole, piędziesiąt świec zapalono na kominku. Otworzono okna wychodzące na ogród w Palais-Royal, bo wieczór był ciepły, chociaż znajdowano się dopiero w końcu Kwietnia.
— Coś zrobił z Adryanem Saulles? zapytała się Maryanna Fer.
— Adryan, odrzekł Raul, zupełnie zerwał ze światem. Zdaje się, że jutro ma podpisać swój kontrakt ślubny.
— Już?
— On nie znajduje, aby to było zawcześnie.
— Jakież nowiny z dnia dzisiejszego?
— Wielka niezwyczajna nowość, moje panie.
— Powiedz nam zawołały chórem wszystkie kobiety.
— Zapewne zauważyłyście w lasku Bulońskim Anglika, o którym mówi cały Paryż?
— Rzeczywiście, odpowiedziały z wykrzyknikami, tworzącemi muzykę podobną do uwertury z Tannhausera.
— Cudny zaprząg, odezwała się jedna. — Mówią że jest nieskończenie bogaty, wołała druga. — Aby poznać wielkiego pana, dosyć go widzieć przejeżdżającego, krzyczała inna.
— On jest tak bogaty, potwierdził Raul, że w jednym dniu, przybywszy do Paryża, wydał półtora miliona franków!
— We dwadzieścia cztery godzin?
— Ani mniej ani więcéj. Wiem o tem, że dom bankierski Villepont był w wielkiem poruszeniu przez ośm dni.
Maryanna Fer poglądając szydersko na Riazis-Beja, wyzywała go zuchwale, zawoławszy:
— Cóż powiesz na to mój książę? Oto znalazł się jeden, który puści cię w zapomnienie; możesz zebrać z twych szkatuł i z ich skrytek wszystkie brylanty, a jednak sądzę, że lord Trelauney, zepchnie cię na trzecie miejsce.
Muzułmanin miał właśnie odpowiedzieć, kiedy się drzwi otwarły.
— Oto Trelauney! zawołał Raul.
Anglik ukłonił się zimno towarzystwu, a Raul przedstawił go według zwyczaju.
— Nakryjcie do kolacyi, krzyknął książę Trebizondy.
W jednéj chwili nakryto do stołu i szampan zapienił się w kielichach.
— Wasza ekscelencya zdaje się mieszkał w Kairze, nim przybyłeś do Paryża? zapytał Trelauney Riazis-Beja.
— Rzeczywiście mieszkałem w Kairze, odpowiedział tenże, potem zostałem wygnany z powodu wybuchłych zamieszek i schroniłem się do Dżebach do stolicy mojego wuja Achmet-Baszy.
— Który z kolei ujrzał się znaglonym do wydalenia waszej ekscelencyi, dodał Anglik.
— Zkąd o tem pan wiesz? zapytał się Riazis z zadziwieniem.
— Zdaje się, mówił dalej Trelauney, że w braku wicekrólestwa Egiptu, byłbyś pan zadowolił się dowództwem na miejscu swojego drugiego wuja? Opowiadano mi, że on obudził się z okropnemi boleściami w żołądku.... Antidot przeciw truciźnie ocalił życie baszy, który nie mógł posądzić nikogo o ten czyn, tylko swego siostrzana.
— Gdyby. tak było, powiedział Riazis, to u nas inaczéj się nie dzieje. Zwykle mówimy do swoich: usuń się, bo ja chcę twoje miejsce zająć!....
Żart ten wywołał głośny śmiech między kobiétami. Rozmawiano o wielu podobnych rzeczach, dopóki nie przyniesiono koszyków z owocami, ja ko to ananasów, winogron świeżych i poziomek wychodowanych w cieplarniach, w wartości jakie piędziesiąt lujdorów. Jeden z usługujących garsonów wniósł pudełka z cygarami.
— Nie palmy tego, rzekł Arab, ofiaruję wam cygara z moich zapasów, i dodał odwróciwszy się do garsona: każ przyjść memu służącemu Alemu.
To nazwisko Ali, zwróciło szczególną uwagę lorda Trelauney.
— Cygara przeciw cygarom! rzekł lord, mam także swoje i zwróciwszy się do garsona dodał: każ przyjść mojemu służącemu Suryperowi.
Ali i Suryper razem weszli, obaj zdziwieni ze swego spotkania. Rysy oblicza Riazisa straszny wyraz przybrały, a na niego padło ogniste spojrzenie Trelauneya. Powstał Riazis i lord już stał naprzeciw Araba; przez kilka chwil milczenia, kiedy ci dwaj zapastnicy wzrokiem się mierzyli, zamienili oni między sobą groźbę z śmiertelnem wyzwaniem:
— To jest Furgat! pomyślał jeden.
— To jest Dostojnik! szepnął do siebie drugi.

V.
Przedstawienie.

Dwaj przeciwnicy zmierzyli się wzrokiem nawzajem. Dostojnik badał, kim rzeczywiście mógł być człowiek przed nim stojący. Byłżeby to nieznajomy, którego uderzył sztyletem i pogrzebał w piwnicy? Wprawdzie on wyszedł ze swego grobu i jego oblicze mogło być podrobione, ale udanie młodości było niemożliwem. Więc lord Trelauney stał się następcą Furgata, zabitego w nocy 23 Listopada; lord odziedziczywszy jego władzę, przychodzi zemścić się morderstwa przewodcy dwudziestu i jeden? Obadwaj się zrozumieli, lecz tylko się lękał Riazis-Bey; mimo wszakże przestrachu jaki go ogarnął, postanowił walczyć wszelkiemi sposobami.
Książę Trebizondy, pewien rodzaj widma z pożółkłemi faworytami, zaproponował grę zebranym gościom. Baron Maucourtna słowo przegrały, 80,000 franków, które wygrał Trelauney.
— Jutro milordzie będę miał honor pokwitować się z panem, rzekł baron zakłopotany.
— Jak się panu podoba.
Teraz wziął bank Riazis, a miał on rękę bardzo szczęśliwą, nikt też nie odważył się zabić mu banku.
— Stotysięcy franków, kto bije?... zawołał Bey.
— Banko! rzekł obojętnie Anglik nie patrząc i wygrawszy wstał od stolika. Arab nie posiadał się z wściekłości. Kiedy potem chciał opuścić salę, zapytał się szwajcara braci Provençaux:
— Gdzie jest Ali?.
— Jakiś człowiek którego nie znamy, powiedział mu kilka słów do ucha i obadwaj wyszli.
— Co to za człowiek mógł być?
— Kommissyoner lub coś podobnego.
— Zobacz na dole, Ali musi się znajdować przy moim powozie.
Szwajcar zeszedł a za chwilę powróciwszy, rzekł:
— Jaśnie panie, Ali zniknął!....
— To rzecz dziwna, ruczał Riazis, wsiadając do powozu, miotany najokropniejszem przeczuciem.
W godzinę potem, Trelauney siedział w gabinecie pałacu w Auteuil; trzech barczystych mężczyzn wprowadziło Alego mocno skrępowanego.—
Tyś się wkradł nocną porą do domu na ulicy Ś-go Ludwika i ty zabiłeś naszego przewodcę? zapytał lord Trelauney.
— Nie ja, lecz jego Wysokość uderzyły go sztyletem, odpowiedział Ali drżąc na całem ciele, a ja tylko wykonywałem jego rozkazy.
— Kto jest twój pan?
— Mój pan jest synem Dogandary, żony jubilera w Dżebach. Brat baszy kochał tę kobietę, a jego ekscelencya Riazis przyszedł na świat jako owoc téj miłości. Riazis był wychowany w pałacu swego wuja, który go skazał na wygnanie, za dwukrotne usiłowanie pozbawienia go tronu.
— Jakim sposobem dostałeś się do jego służby?
— Mój ojciec, rzekł Ali z dumą, był znakomitym lekarzem arabskim „pamiętaj sobie, mówił im często, iż dla nabycia nauki, trzeba mieć czujność kruka, cierpliwość psa i przebiegłość lisa.“ Miałem te wszystkie przymioty i ja też przyprawiłem napój, który podano baszy.
— Co robi twój pan po przybyciu do Paryża?
— Chodzi często do bankiera Kodom.
— Czy bankier wprowadził go do zgromadzenia dwudziestu jeden?
— Tak.
— Riazis jest jednym ze stowarzyszonych?
— Tak mniemam.
Trelauney pojął cel Dostojnika. Bogactwa stowarzyszenia miały mu posłużyć do zebrania ludzi, w celu przywłaszczenia sobie rządów baszy.
— Zaprowadźcie Alego na statek Rekin, niech tam będzie zamknięty na spodzie okrętu i w kajdanach silnie strzeżony.
Ali ukląkłszy zawołał: — Panie weź mnie z sobą, będę ci służył jak niewolnik!
Zobaczemy późniéj; w każdym jednaką wypadku masz tylko jeden sposób ocalenia życia, to jest nigdy nie usiłować mnie zdradzić.
Ali został wprowadzony do zamkniętego powozu. Rekin spoczywał na kotwicy przy moście Grenelle, a syn lekarza arabskiego będąc zamknięty w kajucie na spodzie statku, miał czas do rozmyślania nad ułomnościami ludzi.
Po odjeździe Alego, baron Remeney wszedł do gabinetu, Trelauney uścisnął rękę podaną mu przez Węgra. Był on czarno ubrany, a jego postać oddychająca szczerością, jego wyniosłe czoło obarczone zawcześnie zmarszczkami, wzbudzały ufność i sympatyą, to też niepodobna było aby te szlachetne rysy, ta godność w postawie, uszły czyjéj — bądź uwagi.
— I cóż! zapytał Jana, czy nadeszła godzina, tak niecierpliwie przezemnie oczekiwana, w ktorej będę mógł ich ukarać?.
— Godzina ta zbliża się mój przyjacielu, lecz pomnij, że twoja niecierpliwość może się stać szkodliwą i że mam wiele jeszcze do spełnienia.
— Jestem gotów na wszystko, odpowiedzialność jaka ciąży na tobie, moją porywczość wstrzymuje. Zabiję Roberta Kodom i tego tylko pragnę.
— Czy nie pomyślałeś o tem, że nie powinniśmy sami wymierzać sobie sprawiedliwości, chyba że nie ma sposobu działać inaczéj?
— Dla czego mi to przypominasz?
— Ponieważ osądziłem, że Kodom nie wart twego pałasza, głowa tego człowieka należy do kata.
— Ja będę jego katem! zawołał Węgier.
Jan nie odpowiedziawszy na wykrzyknik barona, mówił daléj:
— Co się dotyczy panny Jadwigi, ten anioł którego nie może czernić plama jéj matki i która też pozostała niewinną....
— Do czego to prowadzi?
— Rozciągam nad nią opiekę i powiadam ci, zostaw mi to dziewczę.
— Jaki powód natchnął cię względem mej miłosierdziem?
Jan odrzekł ze łzami w oczach:
— Ona podała chleb méj siostrze kiedy była głodna, ona przytuliła jej dziecię, kiedy umierało z zimna.
— Rób co ci się podoba, rzekł baron.
Nazajutrz jako w dzień środowy, przyjmowała u siebie pani baronowa Remeney. Lord Trelauney kazał zaprządz do ekwipażu o trzeciéj przed wieczorem i wyrzekł do kuczera:
— Ulica de Marignan, Nr. 4. Był to adres wyrażony na bilecie Adryana Saulles.
— Oto co się nazywa być słowny milordzie, zawołał tenże.
— Pani Remeney czy jest uprzedzona o mojej wizycie?
— Tak milordzie oczekują cię. Czy pan domyślasz się, że jesteś niezwykłym człowiekiem, i że szczególną ciekawość obudziłeś w paryżanach.
— Ho! ho!
— Niepodobna ruszyć się nigdzie, żeby nie było mowy o panu.
— Paryżanie prawdziwie są bardzo względni!
— Podobno posunąłeś milordzie ekscentryczność aż do zakupienia ryczałtowego wszystkich akcyj towarzystwa żeglugi na morzu Azowskiem?
— Od czasu do czasu lubię puścić się na złe spekulacye. To dobrowolne poświęcenie zaklina losy i odzyskuje się z jednéj strony to, co z drugiéj puszczono na przepadłe.
— Co bądź, niektórzy bankierzy ubawili się kosztem pana, drudzy zaś powiedzieli a więc na prawdę milord jest bardzo bogatym.
Trelauney uśmiechnął się i rzekł:
— Kiedy zostanie podpisana wasza intercyza?
— Spodziewam się jutro milordzie. Baronowa Remeney ma zamiar prosić pana, żebyś był łaskaw być obecny téj ceremonii.
— Kto tam będzie?
— Kilka osób najbliższych; Robert Kodom, margrabina Bryan-Forvile, margrabia Charmeney....
— Czy sam?
— Ze swoją córką Blanką bez wątpienia, czy przyjedziesz milordzie?
— Tak jest!
Adryan wsiadł do ekwipażu lorda i obadwa w kilka minut później znaleźli się w przedsionku pałacu na ulicy Ponthieu. Baronowa przyjęła lorda Trelauney ze światową uprzejmością. Wanda jaśniała jeszcze wdziękami; zaślubiona w 18 roku życia, miała więc dopiero lat 36, a wyglądała jak by dwadzieścia dziewięć lat nie przekroczyła.
— Jeszcze sama, powiedział Adryan.
— Wiesz pan, odrzekła baronowa, że teraz na wizyty coraz późniéj przybywają.
— Czy nie ujrzemy anioła tego domu?
— Uspokój się pan, anioł wkrótce przybędzie. Musiał on widzieć jak panowie przyjechaliście i zapewne przyśpieszy swe pojawienie się.

VI.
Za piękna ażeby nic nie zrobić.

Baronowa nie skończyła jeszcze swéj frazy, kiedy panna Jadwiga weszła do salonu, uśmiechnięta z różami kwitnącemi na licach. Ukłoniła się obecnym i usiadła obok chrzestnéj matki, która pocałowała ją w czoło, a w pocałunku tym było coś tak tkliwego, że lord nie mógł powstrzymać się od zapytania baronowéj:
— Pani nigdy nie miałaś dzieci?
— Nigdy, lecz dla czego pan zrobiłeś mi to zapytanie?
— Gdyż zdaje się mi, że to jest niesprawiedliwością.
— Kocham Jadwigę jak moją córkę. Drogie dziecię urodziło się z rodziców wygnanych z Węgier; nie mogąc jawnie przebywać w Paryżu, nie byli zdolni dać jéj tego co wymagają formy urzędowe. Oni ukrywali się tutaj, a toby ich zdradziło. Jadwiga została mi przez nich powierzoną w chwili powrotu do ojczyzny; adoptowałam sierotę, a teraz pan Saulles przyjmuje na siebie słodkie obowiązki opieki, które dla mnie jedyne szczęście stanowiły.
Adryan ukłonił się. Jadwiga rzuciła nań tkliwe spojrzenie, które wyrażało: mam w tobie ufność zupełną. Kilka osób weszło jeszcze do salonu, lord wstał dla pożegnania się z baronową, która go zaprosiła na dzień jutrzejszy. Trelauney przyrzekł niezawodnie się stawić.
— Jest to rzecz bardzo uroczysta, małżeństwo, dodał z uśmiechem.
— Tak mniemasz milordzie? a pan zostajesz w bezżeństwie?
— O! nigdy nie można przewidzieć, jakim się sposobem upadnie, a potem patrząc oko w oko baronowéj, dodał znacząco: — Życie, to nieustanna! burza! w młodości kwiaty, w starości śnieżne zawieje!
Wymówiwszy to lord opuścił salon, zostawiając Wandę zdumioną, z usłyszenia piosnki śpiewanéj przez nią w wiośnie życia i do tego z ust nieznajomego, który zaledwie był jéj przedstawiony. Ten człowiek zna moją przeszłość! pomyślała ze drżeniem. W téj chwili wszedł nagle Robert Kodom; zdawał się być mocno wzruszonym, Wanda spojrzała nań lękliwie. Kodom wziął ją za rękę, i uprowadziwszy do sąsiedniego pokoju, rzekł:
— Grozi nam nieszczęście!
— Nie wątpię, odpowiedziała Wanda. Odkąd ów magnetyzer wszedł do tego domu! jeden dzień nie minie, aby jakiś wyraz, jakieś zdarzenie nie zaszło, bez przypomnienia tego, co powinno przepaść w niepamięci. Lecz powiedz, co takiego zaszło?
Bankier ścisnął jej rękę rozpaczliwie i rzekł:
— Twój mąż jest wolny!....
Wanda okropnie zbladła. — Wolny! zawołała a my jeszcze żyjemy?
— Wykopał on podziemne przejście i musiał uciec przez kanał. Czy on umiał pływać?
— On! igrał z nurtami Dunaju, pływając przeciw wodzie.
— Więc kanałem dostał się do Sekwany, a z tamtąd daléj.... daléj....
Bankier rozważał głęboko, potem odezwał się:
Rekin odpłynął tego samego dnia.... W tem tkwi zdrada. Furgat nas zaprzedał.... lecz komu?
— Pewien Anglik ztąd wyszedł....
— Jak się nazywa?
— Lord Trelauney.
— Przez kogo został przedstawiony?
— Przez Adryana.
— Trelauney! zawołał bankier, to on ów kolosalny majątek o którym tyle mówią, wiem teraz zkąd pochodzi! Źródło jego w Londynie tam zaprowadził go zapewne ten Madziar przeklęty, a kto wie? może nawet z nim do Paryża powrócił?
— Trzeba śpiesznie wyjechać, powiedziała Wanda z przerażeniem.
— Jeszcze nie, odrzekł Robert. Trzeba przedewszystkiem zaślubić Jadwigę z Adryanem, przyśpieszyć formalności i skończyć. Pojedziesz tegoż samego dnia po ich ślubie, a ja.... ja zostanę aby zwalczyć tych szatanów!
Kiedy Robert i Wanda prowadząc powyższą rozmowę trwożyli się strasznem przewidywaniem przyszłości, innego rodzaju scena rozgrywała się w sąsiedztwie. Mniemam, że nie zapomnieliście o zaciągniętym długu w karty 80,000 franków, które baron Maucourt przegrał do lorda Trelauney’a. Po wyjściu z restauracyi braci Provençaux, baron ofiarował rękę Yvonie Pen-Hoët, i usiadł obok niéj w koczyku darowanym jéj przez szczodrobliwość pewnego księcia. Yvona zajmowała drugie piętro domu na ulicy Champs-Elysées. Baron odprowadził ją aż do mieszkania; znalazłszy się w salonie, cisnął swój kapelusz i rzuciwszy się na fotel, zaczął rzewnie płakać.
— Co ci jest mój przyjacielu? zapytała go Bretonka.
— Oh, oh!... ty wiesz dobrze przegrałem do tego przeklętego Anglika i jeżeli nie zapłacę, zostanę wyrzucony ze wszystkich naszych towarzystw.
Yvona okazała gestem niecierpliwość.
— Jakim sposobem przegrałeś dzisiaj, czy już nie umiesz tasować kart?
— Zrobiłem woltę, odparł baron, lecz Anglik wyrwał mi talią i sam ją stasował.
— Cóż należy zrobić? zapytała Yvona.
Baron powstawszy, pocałował ją w czoło.
— Ty nie masz pieniędzy? rzekł miłośnie.
— Nie.... zaledwiebym zebrała jakie parę tysięcy franków, a do tego odebrałam protesta ze wszystkich stron.
Baron na nowo zaczął płakać.
— Nie kochasz mnie! zawołał łkając.
Yvona uklękła przy jego kolanach, — czy cię kocham? mówiła z pieszczotą, wiesz żebym zrobiła wszystko, aby ci pomódz....
— A więc, pożycz mi twoich klejnotów, rzekł baron.
Biedna dziewczyna otworzyła biórko w sypialnym pokoju.
— Oto jest wszystko co posiadam, wyrzekła.
Baron otworzył pudełko, w którem znajdowało się kilka pierścionków, dwie branzoletki, kolie, szczotki i guziki brylantam i ozdobione.
— Ah! ah! ziewnął, to zaledwie uczyni 20,000 franków.
— O! przecież wiesz, że reszta znajduje się w lombardzie.
Baron uderzył pięścią w stół z rozpaczy i zawołał:
— Trzeba raz skończyć z margrabiną; każ mi przynieść rzeczy potrzebne do napisania listu.
Yvona wykonała jego polecenie, a baron Maucourt napisał w sposób następujący:

Do pani Margrabiny de Bryan-Forville.
Nr. 227, Alea Wagram.
„Pani!

„Jeżeli 50,000 franków, wymaganych przez tego nędznika, który jest w posiadaniu listów pani, pisanych do księcia L...., nie przyniesiesz przed południem według adresu wskazanego na ulicę Valois, jestem, w smutnem położeniu oznajmić, że listy twe tak czułe, zostaną natychmiast odesłane margrabiemu Bryan-Forville, szczęśliwemu mężowi pani. — Baron de M —” Zapieczętował list i rzekł do Yvony:
Każ wrzucić to natychmiast do skrzynki pocztowej. Potem otarł oczy załzawione.
....Pani margrabina Bryan-Forville zadzwoniła, żeby jej przyniesiono czekoladę. Służąca postawiła na stole tacę i odsłoniła firankę u okna.
— Która godzina Anetto?
— Dziesiąta pani.
— Nie masz nic dla mnie?
— List pod adresem pani margrabiny.
— Ach zobaczmy. Margrabina otworzyła list i przeczytawszy pogniotła go z gniewem.
— Co za bezczelność!... szepnęła do siebie. Wypiwszy czekoladę, obwinęła się w płaszcz kaszmirowy i policzyła swe oszczędności, lecz w szkatułce znalazła tylko 1,200 franków. Margrabina westchnęła i wyjęła naszyjnik dyamentowy, który stanowił najcelniejszy podarunek w jéj wyprawie ślubnéj; następnie przywołała garderobianę.
— Józefino, przynieś mi suknię wełnianą ciemnego koloru.
— Pani margrabina nie ma sukni wełnianéj.
— A więc! pożycz mi twojéj i daj najstarszy mój kapelusz.
— Pani nie ma starych kapeluszów.
— No, to weź fiakra i pośpiesz do pani Sabury, której polecisz aby mi zrobiła stary kapelusz.
— Pani Sabury nie zgodzi się w żaden sposób na to.
— Te modniarki są bardzo dziwne! zawołała margrabina, one mają tyle miłości własnéj co pierwsze prima-donny.... Cóż ja teraz pocznę? Ah! pojadę przez ulicę Aubert i nabędę tam kapelusz; a jeżeli modniarka nie zgodzi się na to, pożyczę od kogo starego.
Margrabina kazała sprowadzić fiakra i wkrótce potem przybyła na róg ulicy Valois.

VII.
Stara znajomość.

Pani Bryan-Forville weszła do galeryi w Palais-Royal i przebiegłszy pierwszy korytarz jaki napotkała, udała się na tę długą lecz smutną ulicę, z któréj ledwo kęs niebios jest widzialny. Znalazłszy dom wskazany, weszła na drugie piętro, gdzie baron czekał na nią i sam jéj drzwi otworzył.
— Bacz pani wejść, rzekł nizko się kłaniając.
W milczeniu weszła margrabina.
— Oto pan masz, rzekła rzuciwszy na stół naszyjnik — oddaj moje listy, za które płacę!
Baron obejrzał naszyjnik, potem rzekł:
— Jestem niesłychanie zmartwiony pani margrabino, naszyjnik jest bardzo piękny.... lecz muszę go pani zwrócić.
— Mnie zwrócić?... pan istotnie żartujesz.
— Niech mnie niebo od tego zachowa, przed kilku minutami listy pani zostały ztąd wyniesione.
— I gdzież teraz się znajdują?
— Nie wiem.
— Komu pan je wydałeś?
— Intendentowi wielkiego magnata jest bezwątpienia rozkochany w pani i teraz pojmuję....
— Nazwisko tego człowieka?
— Suryper.
— A jego pana?
— Lord Trelauney.
— Ile panu za to zapłacił?
— Ośmdziesiąt tysięcy franków, które byłem mu dłużny.
— Jeden błąd, oh to za drogo kosztuje! szepnęła margrabina po długiem milczeniu, aby swą rozpacz przytłumić i natychmiast wyszła.
Ten nikczemny przemysł, po którym się tylko prześliznęliśmy, bo są rzeczy kalające umysł na ich wspomnienie, przemysł ów prowadzony był i jest dotąd w Paryżu, na wielką skalę. Chantage, nazywają ten rodzaj oszustwa. Tylko w Paryżu zmysł okradzenia mógł nastręczyć podobny wynalazek, — sprzedawać milczenie!
Tegoż wieczora miało miejsce pod pisanie kontraktu ślubnego Jadwigi. W salonie baronowej Remeney sześć lamp zapalono; stół założony papierem i przyrządami do pisania świadczył, iż niedawno przy nim siedział notaryusz. Adryanowi towarzyszyła jego matka — pani Saulles wdowa po jenerale brygady. Robert Kodom siedział obok baronowéj, jego białe włosy nadawały mu powagę, wzbudzając uszanowanie, które jednakże osłabiał niepokój ócz, nieustannie ku drzwiom zwróconych. Znajdują się ludzie mający minę na pozór bardzo uczciwą, którzy przecież tak wyglądają, jakby co chwilę lękali się przybycia po nich żandarmów. Jadwiga strojna w białą suknią, była widocznie wzruszoną przygotowaniami do aktu notaryalnego, mającego o jéj przyszłości zdecydować.
Lokaj przy drzwiach stojący, wymieniał nazwiska osób przybywających, jako to:
— Margrabia Charmeney z córką.
— Raul Villepont.
— Margrabina Bryan-Forville i nakoniec:
— Lord Trelauney!
Po wymówieniu tego nazwiska, nastąpiło febryczne wstrząśnienie obecnych, jakby ich lodowate powietrze owiało.
— To on! pomyślała Wanda, który ocalił mego męża.....
— Oto nieprzyjaciel, tajemniczy Furgat! szepnął do siebie Robert Kodom.
A margrabina Bryan-Forville powiedziała także w myśli:
— Oto powiernik narzucony a kto wie? człowiek który się kocha we mnie!
Za przybyciem Anglika, powstał Adryan Saulles i obaj powitali się serdecznie, przyjaznem uściśnieniem ręki.
— Panie notaryuszu, chciéj przeczytać kontrakt ślubny, odezwała się baronowa.
Notaryusz czytał co następuje:
„Przed nami Barentin de la Vertepiniére i moim kolegą i t. d. między panem Adryanem Saulles, porucznikiem spachów, kawalerem krzyża legii honorowej, synem i t. d. z jednéj strony i panną Karoliną Jadwigą, córką obojga rodziców niewiadomych....”
Na te wyrazy, nagle drzwi się rozwarły, a mężczyzna dziwacznéj powierzchowności zawołał z gniewem:
— Nieznajomi! żartujecie? a ja nic nie znaczę?
Obecni spojrzeli na siebie z podziwieniem.
— Co to za człowiek? zapytał się Robert.
— Przysięgam, żem go nigdy w życiu nie widziała odrzekła Wanda.
Adryan postąpił do nieznajomego i powiedział:
— Jesteś pijany, wychodź!
— Ja mam wyjść? niewdzięczna rodzino! Nie wyjdę z tąd tylko wraz z moją córką!
Drżąca Jadwiga rzuciła się w objęcia baronowéj.
— Lecz nakoniec powiedz pan kto jesteś? zawołał Robert.
— Jestem wicehrabia Flaustignac. Oto deklaracya przyjęta w merostwie IX-go okręgu.
Wicehrabia wyjął z kieszeni papier stęplowy, i czytał:

Prefektura Departamentu Sekwany.

„Karolina Jadwiga Floustignac, (wyciąg z księgi metryk aktu urodzenia Stanu cywilnego).
Należność za wyciąg niniejszy, jako to:

stempel
fr.
1
c.
50
wyciąg
75

{razem
2
25

Nota: Legalizacya kosztuje 25 centymów, oprócz kosztów powyższych.
Zaciągniono w księgi miasta Paryża 26 Listopada 1853 r. Odebrano 5 franków 75 centymów.”
Robert wyrwał papier z rąk Floustignac’a, i zawołał:
— Pojmuję co to ma znaczyć, próbujesz oszustwa (chantage) lecz zapomniałeś nędzniku, że ojcostwo może być zaprzeczone przez interesowanych w tym względzie.
— Bez wątpienia, odrzekł wicehrabia, porwawszy filiżankę herbaty, — lecz czy nie lękacie się skandalu? nie lepiéjże byłoby porozumieć się?
Adryan nie zważając na niebieski frak ze złotemi guzikami, w który wystroił się wicehrabia, porwał go za kołnierz i wypchnął do przedpokoju.
— Wyrzućcie za drzwi tego błazna, krzyknął na służących, nie pojmuję jakim sposobem mogliście go tu wpuścić!
Jeden z lokai wyjąkał:
— Powiedział nam iż go tu oczekują.
— Odprowadźcie tego hultaja aż na ulicę i wygrzmoćcie dobrze.
Lokaje rzucili się na Floustignac’a, który będąc bity i popychany, krzyczał:
— Oh, wy mnie tu znowu ujrzycie!...
Lord Trelauney, korzystając z zamięszania w téj smutnéj scenie, zbliżył się do margrabiny Bryan-Forville i wsunął jéj do ręki pakiecik związany niebieską wstążką. Margrabina zarumieniła się, poznawszy swoje pismo.... Lord po prostu i bezinteresownie oddał jéj listy pisane do księcia L...., listy o których wiedziała, że kosztowały lorda 80,000 franków; ona więc pytała się także: któż jest ten człowiek?
Jan usiadł w załamie przy oknie i przypatrywał się zadumany Blance Charmeney; cierpkie wspomnienie ogarnęło smutkiem jego duszę; czerwona pręga wystąpiła na jego policzku.... był to znak odebrany w lesie od panny Charmeney: która go w twarz spicrutą uderzyła. Oczy Blanki błądziły obojętnie po różnych przedmiotach, dwa razy wszakże spotkały się z oczami Jana. Serce jego biło gwałtownie, a Blanka pytała swéj pamięci, gdzie mogła widzieć tego nieznajomego. Jan nareszcie zdołał się uspokoić i zbliżywszy się do Adryana, rzekł:
— Czy raczysz mnie przedstawić pannie Charmeney?
Adryan natychmiast zaspakajając jego życzenie, poprowadził go do Blanki i rzekł:
— Lord Trelauney, wielki pan, choć trochę ekscentryczny i napojony tradycyam i bayrońskiemi....
— Dodaj pan, jeden z twoich przyjaciół, powiedział lord kłaniając się pannie Charmeney.
Blanka odpowiedziała ukłonem; nie bez pewnego zakłopotania, które jeszcze zwiększył nieprzewidziany wypadek. Służący wszedłszy z chłodnikami, zostawił przez chwilę drzwi otwarte i przez te drzwi wbiegł wesoło do salonu wielki wyżeł. Jan poznał Gwidona, którego zostawił w domku pod lasem.
— Idź precz! wołała nań Blanka.
Lecz Gwido poleciał do lorda, skakał radośnie w koło niego liżąc mu ręce z niewysłowioną czułością. Trelauney miał łzy w oczach, schylił się on dla popieszczenia wyżła, aby ukryć wzruszenie i łzę któraby go zdradziła.

VIII.
Balon Fandara.

— Milordzie, jakim sposobem mój pies zna pana, zawołała panna Charmeney.
— Nie pojmuję tego?
Blanka tupnęła o dywan z zadziwienia i rzekła:
— Czy pan kiedy był w Mesnil, albo w Christiniere?
— Nigdy....
— Ah to rzecz zadziwiająca.
— Cóż to za pies? zapytał się Adryan.
Margrabia Charmeney teraz odezwał się:
— Moja córka dostała go od jednéj zacnéj kobiety z sąsiedztwa.
— Tak, rzekł Raul zgryźliwie, pies ten należał do leśniczego, który o mało mnie nieżabił. I dodał: musisz mnie pani bardzo nienawidzić, kiedy zatrzymujesz pamiątkę wypadku, będącego przyczyną naszego rozłączenia.
— Miałem zaszczyt powiedzieć już panu, że byłeś mi zupełnie obojętnym.
Raul zamilkł na tę suchą odprawę.
Gwido położył się u nóg Trelauney’a, i gdy ten wyszedł z salonu, to pies go nie odstąpił.
— Pożyczam panu mojego wyżła, rzekła z urazą Blanka.
— Przyjmuję od pani, odpowiedział Anglik.
— Lecz mi go pan zwrócisz?
— Najuroczyściéj przyrzekam.
Małżeństwo Adryana Saulles miało się spełnić nazajutrz w kościele Ville-d ’Avray. Robert Kodom przebywał tam podczas lata, w pięknéj willi, której park dotykał umajonych wzgórz, otaczających Paryż jakby jednym wieńcem. Świetny obiad przygotowano dla zaproszonych gości; bankier ulegając ówczas panującej modzie, zamówił na tę uroczystość aeronautę, który miał się wznieść balonem. Lord Trelauney przybywszy do tego rozkosznego ustronia, zatrzymał się przy legowisku ogromnego brytana, silnie łańcuchem do pala przywiązanego. Pies ten miał dzikie wejrzenie, szczekał i gryzł łańcuch nieustannie, można było przewidywać, że gdyby go łańcuch nie wstrzymywał, to każdego poszarpałby w kawałki.
— Oto pies, nie mający wcale miny salonowéj, rzekł Anglik.
— Nazywa się Bomarsund, odpowiedział bankier z zadowoleniem. Przywiozłem go ze Szwajcaryi; żywią go tylko krwią i świeżem mięsem.... to też w mgnieniu oka zdolny jest zagryść wilka.
— Czy zna swego pana?
— Tylko jego samego.
— To mnie nie zadziwia, odrzekł Anglik.
Teraz Robert pomyślał sobie, że jeżeli nie pomylił się oceniając lorda Trelauney, to i on zupełnie sprawiedliwie go otaksował. W każdym raziejednak, postanowił nie rozpoczynać przeciw niemu kroków nieprzyjacielskich, dopóki nie będzie miał dość nadziei zapewnienia sobie zwycięztwa.
Troje drzwi było otwartych do salonu; zabawiano się grą, rozmową i muzyką. Blanka wykonywała kilka sztuk salonowych, lord oparty o fortepian utkwił oczy w dziewicę, a spojrzenie to do głębi duszy ją przejmowało.
Balon został do połowy gazem napełniony, kiedy przybył wicehrabia Floustignac nie zaproszony.
— To jeszcze ja, rzekł kłaniając się Wandzie.
A kiedy postąpił Robert, dla zajęcia miejsca między nim i baronową, wicehrabia odezwał się:
— Wszakże obowiązek mnie tu sprowadza.
— Bardzo dobrze panie, w samą porę przybywasz, powiedział bankier.
Floustignac nie spodziewając się takiego przyjęcia, nie ukrył swéj radości.
— Ah panie, jestem dobrym szlachcicem, wybełkotał.....
— Wiem dobrze i pojmujemy się doskonale. Czyj widziałeś pan kiedy wzniesienie się balonu?
— Raz lub dwa razy w młodości.
— A więc dziś ujrzysz pan Fandara, potem porozumiemy się wzajemnie.
Robert dał znak skinieniem dwom ludziom trzymającym liny.
— Przybliż się pan tu, rzekł do Floustignac’a z uśmiechem.
Balon już był napełniony, a całe towarzystwo wyszło z salonu dla przypatrzenia się wstąpieniu do łodzi aeronauty. Fandar skoczył na swe miejsce i krzyknął: odetnijcie węzły. Wtedy nieszczęśliwym wypadkiem jedna z lin okręciła się koło szyi biednego Floustignac’a, który nagle został wzniesiony wpowietrzne krainy, wywijając nogami jak wisielec. Kobiety pobladły krzycząc z przerażenia, tylko Wanda miała uśmiech na ustach, a Robert Kodom podszedłszy do ludzi balon puszczających, rzekł:
— To nie wasza wina moi poczciwcy, oto macie na piwo, gdybyście byli o ten wypadek niepokojeni wszyscy tu obecni będą świadczyć o waszej niewinności.
Trelauney zbliżył się do bankiera i rzekł mu:
— To się nazywa grać na pewniaka.
— Jakto grać? odparł Robert.
Lord dał znak potwierdzający i rzekł znowu:
— Dobrze ułożone, bardzo dobrze się udało!
Balon widziany był tylko jak czarna chmurka na niebie, a pod nim linia prostopadła, którą widzowie wzięli za parasol aeronauty. W czasie obiadu nie zbyt wesołego z powodu nieszczęśliwego wypadku, lord posadzony został między margrabią Charmeney i jego córką — Blanką. Trelauney okazywał niezwykłą uprzejmość dla margrabiego, a ten oświadczył, iż Anglicy są doskonałemi szlachcicami, zaprosił więc swego sąsiada na polowanie wkrótce odbyć się mające.
— Przy sposobności, rzekł margrabia, raczysz milordzie powiedzieć, czy nie nabyłeś jakiéj posiadłości w naszej okolicy?
— Tak, odpowiedział Anglik, mój intendent zalicytował zamek należący poprzednio do pana Villepont....
— Czy już go pan zwiedzałeś?
— Jeszcze nie.
— A więc będzie to dobra sposobność.
— Co pan sądzisz o położeniu pana Villeponta?
— Mniemam, że musi bardzo źle stać w swoich interesach.... Biegają zatrważające o nim pogłoski, powiadają, iż wszystko spienięża.
— Zapewniają również, że akcyonaryusze stowarzyszenia pakiebotów na morzu Azoffskiem, mają mu proces wytoczyć, odezwał się Anglik.
— Jeżeli ta wieść sprawdzi się, to Villepont jest zgubiony.
— Nieszczęście!
— Ależ podobno pan kupiłeś wielką ilość tych akcyj?
— Już się ich pozbyłem.
— I znalazłeś milordzie nabywców?
— Po cenie bardzo nizkiéj, ale ich znalazłem.
— Winszuję panu!....
Ślub Adryana Saulles z Jadwigą odbył się wieczorem o jedenastéj godzinie; po północy młodzi małżonkowie pojechali pocztą do Fontainebleau. Kiedy już zniknął powóz z oczu widzów, Trelauney wsiadając do swojego ekwipażu, dla powrócenia do Auteuil, wzniósł oczy do nieba z cichą modlitwą, mówiąc: Panie! ty oddzielisz dobre ziarno od kąkolu!
Suryper czekał na swego pana, który ujrzawszy go, rzeki:
— A więc znalazłeś?
— Tak, milordzie.
— Wiesz gdzie jest Ludwika?
— Ona się znajduje w szpitalu Salpetrière.
— Widziałeś ją?
— Widziałem.
— W jakim stanie?
— Ponurą i milczącą, ciągle żąda swego dziecięcia głosem rozpaczy, aż się serce kraje.
— Oddamy go nieszczęśliwéj, odpowiedział Jan.
Gdyż to był Jan Deslions, a nie lord Trelauney, który nazajutrz udał się do szpitala obłąkanych. Jan leśniczy — w ubiorze jaki nosił będąc jeszcze w Mesnil. Zażądał on widzieć się ze swą siostrą, i wkrótce ją też przyprowadzono. Ludwika spojrzała nań z zadziwieniem....
— Nie poznaje mnie, mówił Jan do dozorcy.
— Jednakże jest spokojniejsza niż zwyczajnie, odpowiedział.
Jan wyjął rozkaz legalny, upoważniający go do odebrania Ludwiki i takowy doręczył dozorcy, potem rzekł do siostry:
— Chodźmy ztąd.
Ludwika załamała ręce z rozpaczą i zaczęła wołać.
— Wydarto mi go, uniesiono, och straszny dom gdzie dzieci zabijają, ono umarło z zimna, potoczyło się po ziemi.... zraniło.... była czerwona wstęga krwi na śniegu!....
Jan wziął ją łagodnie za ręce, mówiąc z rozczuleniem:
— Ludwiko to twój brat cię prosi, chodź do naszej matki; twoje dziecię żyje, ujrzysz go znowu.
— Moje dziecię!.... szepnęła obłąkana.
Sprowadzono ją do oczekującego fiakra przy bramie, zaledwie usiadła, a już zasnęła. Fiakier pojechał do stacyi kolei Montparnasse, gdzie Suryper przygotował dla niéj osobny wagon. Kiedy się to działo na dworcu kolei w Paryżu, szczególna scena zaszła na stacyi w T.... Sześć osób opuściło pociąg przybyły z Paryża i weszło na stacyi. Skoro pociąg ten ruszył w dalszą drogę, ludzie ci udali się do bióra, gdzie siedziało dwóch urzędników i jeden posługacz.
— Co rozkaże Wasza dostojność? zapytał jeden z przybyłych.
— Chwila dobrze jest wybrana, odpowiedział Dostojnik, daléj naprzód!
I w mgnieniu oka dwaj urzędnicy oraz posługacz byli przez przybyłych napadnięci i powaleni.

IX.
W którym dwa pociągi się spotykają.

Każdy z przybyłych towarzyszów miał z sobą torbę podróżną z której wydobył postronki. Związano więc temi urzędników i nie miano wielkiéj trudności zamknąć im usta. Tymczasem Dostojnik wdział ubiór pomocnika zawiadowcy stacyi i włożył jego kaszkiet na głowę. Jeden z ludzi, którym był znany nam Poeta, podobnież uczynił wdziewając uniform drugiego urzędnika, poczem obaj usiedli na platformie. Dzwonek oznajmił o nadchodzącym pociągu z Dreux.
— Baczność! rzekł Dostojnik.
Odgłos kół stopniowo zbliżał się do stacyi, usłyszano dwa świśnięcia i lokomotywa zwalniając pochód, nareszcie zatrzymała się przed dworcem. Z przybyłego pociągu wysiadł tylko jeden podróżny, wsiadło zaś kilku wieśniaków, którym bilety sprzedał poeta. Dostojnik zadzwonił na znak ruszenia pociągu.
— Ej panie! krzyknął nadkonduktor tren prowadzący.
— Co tam?
— Pan jesteś świeżym zawiadowcą tej stacyi?
— Dla czego się pan pytasz?
— Gdzie jest pan Bergier?
— Ja go zastępuję.
— Odkąd?
— Od dzisiejszego poranku.
— Więc on na urlopie?
— Na piętnaście dni.
— A więc pan dzwonisz sobie spokojnie, nie pomyślawszy o pośpiesznym pociągu z Paryża?
— Pociąg idący do Rambouillet?
— Tak.
— Znajdziesz go pan na stacyi w Wersalu.
— Cóż więc takiego zaszło, że się tu spóźnił?
— Wypadek z machiną. Podróżni pojadą pociągiem o piątéj godzinie.
— Jesteś pan pewny tego?
— Najzupełniéj.
— Więc ruszajmy.
Dostojnik gwizdnął i pociąg ruszył z miejsca.
W czasie kiedy Ludwika spała w wagonie, Jan wpatrywał się w nią z miłością. Suryper na ten widok nie mógł się wstrzymać od uronienia łzy rozrzewnienia.
— Masz siostrę, zapytał go Jan.
— Nie panie, ale to jest wszystko jedno.
— Ty także urodziłeś się do szczęścia, powiedział Jan.
— O tak panie, odrzekł Suryper, utkwiwszy smutne spojrzenie w byłego leśniczego, a potem dodał: Pan nie poznałeś mnie?
— Ciebie? gdzież mogłem dawniéj cię widzieć?
— Oh! ja pana poznałem odrazu u hrabiego Nawarran i oddałbym życie za pana, gdyby tego zaszła potrzeba.
— To rzecz szczególna, rzeczywiście zdaje mi się...
— Pan żeglowałeś po morzach? — zapytał Suryper.
— Przez ośm lat.
— I pan sobie nie przypominasz gdzieś mnie widział?
— Nie.
— Było to w Kayennie!
— W Kayennie! zawołał Jan.
Suryper nie mógł odpowiedzieć, albowiem gwałtowne gwizdnięcie rozległo się w powietrzu, i w téjże chwili nastąpiło straszne spotkanie dwóch przeciw sobie pędzących pociągów. Wagony jedne na drugie zwaliły się, w około przedstawił się straszny widok pogruchotanych desek, potłuczonych drzwi i okien, potrzaskanych sztab żelaza. Zewsząd dał się słyszeć krzyk i jęki. Para buchała z uszkodzonych kotłów, jeden maszynista i palacz leżeli na drodze. Tu i owdzie na kilkanaście łokci leżała w pyle ręka lub noga, gdzieindziéj toczyła się głowa jak kula. Było to okropne widowisko, scena piekielna. Ci których uderzenie tylko ogłuszyło, wydostawali się powoli z kupy tych szczątków, i zaczęli oczyszczać drogę, silniejsi pobiegli do najbliższego stanowiska dla przyzwania pomocy. Jan powstał najpierwszy, albowiem w czasie wstrząśnienia, wsparł się na rękach i nogach, osłaniając sobą postać śpiącéj Ludwiki i tym sposobem utworzył nad nią pewien rodzaj sklepienia. Biedna obłąkana uśmiechała się do niego. Jan podniósł ją i opatrzył, miała tylko czoło skaleczone.
— Czy jest raniona? zapytał się Suryper.
— Tylko draśnięta nieszkodliwie, odrzekł Jan, a ty?
— Ja, mam nogi potłuczone.
— W istocie jednę nogę powłóczysz.
— I jednę rękę wybitą w ramieniu.
Jan obwinął mu szyję chustką, i zrobił pewien rodzaj wieszadła aby ulżyć ramieniu. Wieści o tym wypadku szybko rozbiegła się po całéj kolei i okolicy; baron Remeney oczekujący w Houdan w powozie na Jana, pośpieszył głównym gościńcem i wkrótce przybył na miejsce nieszczęśliwego zdarzenia. Jan kazał wnieść do powozu Ludwikę i Surypera, a sam usiadłszy na przodzie z Madziarem, rzekł do niego:
— Już czas skończyć z temi ludźmi Lecz przedewszystkiem potrzeba odszukać dziecięcia Ludwiki, aby się niedać podejść z żadnéj strony naszym nieprzyjaciołom.
W godzinę potem, powóz zajechał do dóbr, które lord Trelauney nabył od pana Villepont. Jeszcze w wagonie, Jan zdjął z siebie ubiór leśniczego, za pomocą którego spodziewał się że będzie przez siostrę poznanym; w miejsce kostiumu strzeleckiego wdział suknie właściwe, aby jako wielki pan i dziedzic zamku przybyć do téj posiadłości, gdzie niedawno Raul rozkazywał. Zabezpieczono okna kratami w pokoju Ludwiki, lecz ostrożność ta okazała się zbyteczną, bo łagodny smutek dziewczyny był jéj stanem zwyczajnym.
W czasie, podróży poglądała ona na okolice z zadziwieniem; zdawała się poznawać drzewa, a kiedy powoź mijał domek pod lasem, Ludwika otworzyła swe wielkie oczy i chciała wyskoczyć. Jan powstrzymał ją od tego, lecz on również przypominając sobie każdy szczegół, i ten dach czerwony pod którym upłynęła jego młodość i ten ogródek gdzie igrał dzieckiem, nie mógł powstrzymać się od uronienia łzy cichéj....
Sprowadzony lekarz z Houdan, nastawił rękę Suryperowi, polecając mu tylko kilka dni spoczynku. Wieczorem Jan wszedł do pokoju wiernego sługi i usiadł przy jego łóżku.
— Teraz żądam od ciebie ogólnéj spowiedzi. Więc to w Kayennie spotkałem się z tobą jak o tem wspomniałeś. Wiem o twojem dla mnie poświęceniu opowiedz mi twe życie, mam prawo go poznać.
Suryper podniósł się na łóżku, ażeby patrzeć w oblicze tego, któremu poświęcił swą przyszłość i tak zaczął:
— W chwili mego wejścia w stosunki ze światem, nie przeczuwałem, że kiedykolwiek potem wpadnę w nieszczęścia, lub mogę zejść z drogi uczciwości. Nie nazywałem się Suryperem, lecz bardzo pospolicie Piotrem Brunier — nazwisko nie mogące wpływać na żadne hazardowne przedsięwzięcia. Urodziłem się w Chartres, miasteczku bardzo spokojnem o którem nie wiele między ludźmi słyszano. Mój ojciec trudnił się przewozem rzeczy i zarobek dostateczny miał do utrzymania rodziny. Moja matka — dziś widzę ją jeszcze bladą i słabowitą, nieustannie czynną i biegającą to do stajni, obory, lub za interesami męża, czuwającą w cichości w domu nad dziećmi, z tem poddaniem się owych męczenników, których widziałem wymalowanych na obrazach w kościele. Chartres jest miastem wielce nabożnem, my mieszkaliśmy na jednéj z uliczek które górują nad katedrą, na spadku źle zabrukowanym i prowadzącym do niższéj części tego grodu. Droga matka moja szczególne miała nabożeństwo do Maryi Dziewicy, z cudów na okolicę słynącéj, uzdrawiającéj chore dzieci, któréj też opiece ludzie z wiarą powierzali swe mienie, swój dobytek. Miałem starszego brata zajmującego się furmankami, poganiającego parą dzielnych koni przystrojonych w liczne dzwonki i chomonta z niebieskiemi płatami. Byłem wyskrobkiem, to jest najmłodszym pisklęciem w gnieździe; między mną i moim bratem zachodziła wielka różnica, gdyż on liczył już lat szesnaście. Wychowany w zakładzie sióstr miłosierdzia, podobny byłem więcéj do rodziny matczynéj, jak to zwyczajnie utrzymują, że córki powinny się wrodzić w ojca, a synowie w matkę.
Kończyłem już dwunasty rok mego życia. Że zaś nie pochodziliśmy z rodziny obdarzonéj szczęściem i nigdy się nie trzymały nas pieniądze, nadto poniéważ nie wiele korzystałem z nauk z powodu mało rozwiniętych zdolności, przeto pewnego wieczora powiedział mi ojciec niespodziewanie, iż powinienem iść do terminu. Pracować! to mi niechciało pomieścić się w méj twardéj głowie; wyliczano rozmaite rzemiosła stosowne do naszego stanu, lecz żadne nie przypadło mi do smaku.
Znałem na placu Marceau dzielnego chłopca, pracującego dniowo przy mularce i umiejącego najświeższe piosnki Morainvill’a owego ludowego Berangera w naszéj okolicy, co mu też zrobiło wziętość w sąsiednich wsiach i miasteczkach. Mój brat utrzymujący oberżę bardzo uczęszczaną w Estampes mający się żenić, zaprosił go na swe zaręczyny za drużbę, z powodu jego śpiewek i wesołego humoru. Moja siostra rozpoczęła nowicyat w klasztorze gdzie była wychowaną: przewidywałem że będę opuszczony od rodzeństwa, które ukochałem. Ojciec gonił za zarobkiem po całych dniach za domem, matka ciągle zamyślona i pracująca z rezygnacyą, zamiatała, naprawiała bieliznę i modliła się.
Czułem, że jestem osamotniony w całym domu i widząc jak rzeczy coraz gorzéj idą, oświadczyłem ojcu, iż podoba mi się mularstwo. Nazajutrz gasiłem wapno na placu Mareeau.

X.
Rzemieślnik Paryzki.

Majster nazywał się Magloir Baptysta, lecz wolał aby nań wołano po pierwszem nazwisku, bo się lepiej rymowało. Był to prawdziwy typ dawnego rzemieślnika, dobry jak dziecko, które majstrem zostało. Miał chwile wesołości tak pociągające, że najzimniejszy człowiek nie mógł się jéj opierać, a humor tak ojcowski kiedy nie brakło roboty, że z nim życie lżéj upływało. Lecz były też dnie zniechęcenia i czarnego smutku, mianowicie na końcu miesiąca, kiedy przychodziło do porachunków. Kochał nas wszystkich zarówno, i obchodził się z nami jak z towarzyszami, czy to z małymi czy ze starszymi.
Czeladź pracująca przez cały dzień, schylona nad swoją robotą, miała zwyczaj nagradzać sobie igraszkami w czasie wieczerzy, a ja byłem zwykle ofiarą ich pustoty: kułak z jednéj strony, szczutki w nos z drugiéj tylko mnie spotykały. Nie obeszło się też bez nauki boksowania na sposób francuzki, lub fechtunku w palcaty. Posyłki w czasie śniadania, dla przyniesienia każdemu według jego gustu coś do pożywienia, były moim obowiązkiem, który bez szemrania spełniać musiałem. Przynosiłem też jednym salceson, drugim ozory wędzone, inni woleli śledzie po dwa su, często jednak że odbierałem szturchańce, co mnie wszakże nie zniechęcało, bo utrzymujący naprzeciwko garkuchnię, zawsze mnie jakim przysmakiem wynagradzał. W ogóle szturchany, pieszczony, bity i chwalony stosownie do okoliczności, pędziłem życie dosyć znośnie. Majster był człowiekiem sumiennym, i każdy znał go z téj strony. Z czasem widząc iż brałem się szczerze do wyuczenia mego rzemiosła, przywiązał się do mnie i nie szczędził swoich rad, które na dobre mi wyszły. Po sześciu miesiącach zarabiałem już na swe wyżywienie, w rok miałem dziesięć franków na miesiąc i buty! co za radość dla mnie.
Podczas wesela mego brata byłem drużbą, od stóp do głowy w nowe suknie ustrojony. Jakże moja biedna matka serdecznie mnie ściskała, patrząc mi w oczy — o ta święta kobieta przeczuwała swój koniec życia i że już może ostatni raz składa pocałunek na mych ogorzałych licach. Jakoż wesele odbyło się we Wrześniu, a w Styczniu żałoba zastąpiła godowe szaty, matka poszła nam na inny lepszy świat, o którym tyle marzyła.
Bezwątpienia serce mi z żalu pękało, lecz łza nie pociekła z oczów, które zwróciłem w niebo, abym tam jeszcze raz ujrzał moją matkę. Nie zobaczyłem jéj, lecz przeczuwałem, śród szarych obłoków widnokrąg otaczających, a trzymany za rękę przez moją siostrę zakonnicę, która mnie przez cały czas tego smutnego obrzędu nie odstępowała. Ona pojmowała mą wewnętrzną boleść i starała się pocieszyć tem, że umarli są od nas szczęśliwsi. Kiedy już ostatnią bryłę ziemi rzucono na grób matki, uciekłem do majstra, gdzie w małéj izdebce miałem swe schronienie. Chciano mnie ztamtąd wyciągnąć, lecz daremnie, a swego krewnego usiłującego gwałtem mię wyprowadzić, ugryzłem w rękę. Płakałem cały tydzień. Jednego poranku wszedł do méj izdebki majster i objąwszy w swe spracowane ręce moją głowę, ucałował w czoło, a potem rzekł spokojnie: chłopcze bądź mężczyzną! Ten pocałunek i owe proste wyrazy więcéj na mnie wrażenia zrobiły, niż wszelkie perswazye, wstałem więc i zeszedłem na dół do pracy.
Nastąpił czas bardzo ciężki dla furmanów, pobudowano koleje żelazne, a te zrobiły niepodobną konkurencyę dla trudniących się przewozem towarów. Biedne fornalki mojego ojca powoli zniszczały. Majster podwoił mi zarobek, chociaż o to ust nie otworzyłem, tym sposobem mogłem przyjść ojcu w pomoc.
— Nie ustaj w pracy, a za dwa lata wyszlę cię do Paryża, do jednego przedsiębiorcy, u którego niegdyś pracowałem; ten wskaże ci dalszą drogę do karyery mój chłopcze, bądź spokojnym, ujrzysz świat, o tak ujrzysz go! — mówił do mnie poczciwy majster, zakończywszy jakąś strofką, bo on miał zawsze w pogotowiu śpiewkę, stosowną do każdéj okoliczności.
Z każdym dniem zatrudnienie mojego ojca coraz się zmniejszało, on też tracił dawniejszą energią. Często widywano go na wzgórku siedzącego, i wygrażającego pięścią przesuwającym się na kolei pociągom. Półtora roku minęło w takiéj agonii. Przeciwnie oberża w Estampes szła pomyślnie mojemu bratu. Nareszcie przyjechał on pewnego dnia do ojca, sprzedał resztę koni i zaprzęgów, wziął ojca jedną ręką, a w drugą worek z zebranemi pieniędzmi; zanim zaś wsiadł do bryczki, rozdzielił summę na trzy części, jednę przeznaczył dla klasztoru gdzie przebywała siostra, drugą dla ojca, trzecią oddał mnie, chowając resztę z workiem do kieszeni, który nie był zbyt ciężkim. Następnie uściskał mnie serdecznie, wsiadł na kozioł i pognał do domu.
Teraz ujrzałem się zupełnie sam, osierocony. Majster zrozumiał mą boleść i rzekł do mnie:
— Mój chłopcze, musisz jechać, Chartres dla ciebie jest złowrogie.
I napisał jak mógł najpiękniéj: „do pana Vorimore, przedsiębiorcy robot mularskich, ulica Ś-go Antoniego, Nr. 40 w Paryżu.”
Był to list rekomendacyjny. Majster zaprowadził mnie na stacyą kolei żelaznej; z nadchodzącą nocą stanąłem w Paryżu. — Pojmujesz pan, że bardzo rano starałem się być u pana Vorimore, chociaż idąc do niego niesłychany ruch paryzki przeszkadzał mi w drodze. Szczególniéj zamiataczki ulic zadziwiały mnie swoją podartą odzieżą i słomianemi kapeluszami. Cała owa ludność zgarniała błoto, gęgając jak stado gęsi rano zbudzone, zresztą były one bardzo uprzejme, gdyż którąkolwiek ośmieliłem się zapytać o drogę, każda mi odpowiadała: — Ach! nieboże, ulica Ś-go Antoniego, przecież na niej jesteś, idź prosto ze dwie godziny, a staniesz u celu.
Iść to mnie nie zastraszało; szedłem więc jak najprościéj i jak mogłem najśpieszniéj, lecz na każdym rogu ulicy, szeregi obładowanych wozów przecinały mi drogę. Byłbym prędzéj trzy mile uszedł po naszych równinach, jak dwieście kroków w tym galimatyasie i owem mijaniu się nieustannem. I czy tylko stanę na czas, ciągle myślałem.
Nareszcie przybyłem o dziewiątej godzinie; pan Vorimore właśnie kończył się golić. Złożyłem mój szacowny list na ręce panny ładnie ubranéj, która pobiegła na schody jakby jaka rozpieszczona kotka. Powróciła wkrótce, zapraszając z pięknym ukłonem abym chwilkę na jéj pana poczekał. Zaledwie mnie dziewczyna wprowadziła do wielkiego pokoju, ustrojonego w aksamity, jakiego nigdzie nie widziałem, oprócz u żony naszego prefekta, kiedy pojawił się słuszny i piękny mężczyzna, z pysznemi faworytami, i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy.
— To wy nazywacie się Piotr Brunier?
Będąc pod wpływem wejrzenia p. Vorimore zadrżałem, lecz zdobyłem się przecie na odwagę i odpowiedziałem:
— Na wasze usługi, mój dobry panie.
— Zostałeś mi polecony przez tę nieroztropną głowę — pana Magloire?
Na to wyrażenie radbym się był schować w mysią jamę. Zakłopotanie moje zabawiało dobrego przedsiębiorcę; zadowolony ze swéj szlachetnéj po stawy, odezwał się jowialnie, co mnie też bardzo ujęło:
— Głowa jak głowa ale zacne serce! prawdziwa perła rzemieślnika i za to go też kocham. No wieleż zarabiałeś w Chartres?
— Stósownie do pory roku panie, i stosownie do obfitości roboty.
— Tak jak wszędzie! och ciężkie są czasy! lecz średnio jaką miałeś zapłatę.
— Cztery franki w dobrym czasie i to już przy końcu.
— Do licha, sumka okrągła, a tu materyał drożeje! Lecz nareszcie spróbujemy. Ta nieroztropna głowa p. Magloir, przedstawia was jako cenną perłę, trzeba się jednak mieć na baczności. — Wyborowe perły są teraz rzadkością i od was zależy abyśmy obadwa byli z siebie zadowoleni. Nie czekając długo dam ci zaraz robotę, o dwa kroki ztąd na bulwarach buduję kawiarnią o stu bilardach.
Obrócił się ku drzwiom i dał znak, abym poszedł za nim.
Przybywszy na miejsce, ujrzałem istną wieżę Babel. Na placu kamieniarze piłowali olbrzymie płyty kamienne na tak cienkie jak deska plastry, z taką szybkością i dokładnością, o jakiéj nie miałem wyobrażenia. Tłum pracowników uwijał się, biegał, wracał, krzyczał, pytał i odpowiadał. Potężne machiny dźwigały ogromne ciężary jak piórka do wysokości piątego piętra. Cały ten mały świat zdawał się być ożywiony jedną siłą, pchany jakby je dną wielką machinę stanowił. Za nadejściem pryncypała, szmer tego ula ustał natychmiast; podmajstrzy podnieśli ręce do czapek jakby na wojskowym przeglądzie.
— Saturnin! zawołał p. Vorimore, zrobiwszy ze swoich rąk tubę. Wysoki i barczysty mężczyzna z herkulesowemi ramionami, przybiegł na to wezwanie.
— Jesteś Saturninie. Polecam ci tego chłopca, będziesz czuwał nad nim. Przybywa on z Chartres z pismem od p. Magloire. Prawda wszakże znasz p. Magloire? tem więcéj trzeba dać zarobek dla jego protegowanego. Zrozumiałeś mnie mój przyjacielu, Saturnin będzie miał staranie o tobie. Powiedziawszy to, władca tych miejsc, pożegnał mnie szlachetnem podaniem ręki.

XI.
Praca i Zniechęcenie.

Pobyt w téj wielkiéj pracowni był dla mnie zbawiennym. Saturnin z którym w początkach nie bardzo sympatyzowałem, nie był wcale dzikim człowiekiem. Znalazł on zawsze dla mnie przychylne słówko, z powodu dawnego swego towarzysza pracy, młodości i zabaw. W owym czasie Magloire rej wodził między czeladzią. Zwolna znalazłem się jakby w pośród rodziny, doznając serdeczności od towarzyszy w krótkich chwilach wolnych od roboty. Podczas śniadania przyjmowano mnie z wesołą twarzą i braterskim uściskiem dłoni, potem obiecywano mi różne niespodzianki, i cuda w następną niedzielę; tą pokrzepiony nadzieją, znowu odzyskałem energią, stałem się pracowitym, policzki moje na nowo zakwitły. Uczułem, iż nie nadaremnie skończyłem lat dwadzieścia, że zostałem człowiekiem śród tych natur wylanych dla koleżeńskiej miłości.
Saturnin zaczął mnie nazywać gapiątkiem, z powodu mego podziwu nad pracującemi machinami; lecz kiedy raz mi to wytłumaczył obznajmiając praktycznie, kiedy to jednym rzutem oka pojmowałem, wtedy ogłosił mnie artystą.
— Cożeś zrobił z przybyszem? zapytał podmajstrzego pan Vorimore w dzień płacenia robotników.
— Pozwalam mu samodzielnie pracować, to jest dostateczne, odpowiedział Saturnin, klepiąc mnie przychylnie po ramieniu.
— Dalejże więc, wszystko jest cudownem w tym kraju pasztetów, zakończył p. Vorimore, a powiedziawszy to obliznął się, jak miał we zwyczaju.
— A więc trzeba pokazać Paryż temu parafianinowi!
— Właśnie to jutro zrobić zamierzyłem.
— Wiesz Saturninie, że szczególniéj na ulicy trzeba się mieć na ostrożności, gdyż tam napotykają się często przepaście dla nowicyuszów.
Wyrazy te rzekł pan Vorimore, powtórnie usta ściągnąwszy, co miał zwyczaj robić, ilekroć jaki dwójznacznik powiedział, którego przecież niezrozumiałem. Saturnin wytłumaczył mi to wieczorem, wziąwszy mnie pod rękę, kiedyśmy obaj wyszli na bulwary. Lecz przewidywanie przedsiębiorcy nie sprawdziło się, bo byłem obojętnym na spotykane pokusy.
Turkot jadących powozów, cisnące się tłumy ludzi przy wejściu do teatrów, przechodzące kobiety śmiejąc się i głośno rozprawiając, krzyki jadących, wszystko mnie odurzało, zdawało się dziwnem, nadprzyrodzonem. Magazyny błyszczały kosztownościami, które na całéj połaci paliły mi oczy, materye nagromadzone w sklepach piętrzyły się umiejętnie udrapowane za szklanemi wystawami.
Milczałem bo mnie wszystko utrudzało. Napróżno mój poczciwy Saturnin zapytywał o moje wrażenia, za odpowiedź miałem tylko usta rozwarte i oczy wytrzeszczone. Nagły zgiełk przyśpieszył nasze kroki. Na rogu ulicy przy drzwiach wekslarza stała gromada ludzi co chwila powiększająca się ciekawemi, których nigdy nie braknie w Paryżu. Dwóch jegomości w trójgraniastych kapeluszach z pałaszami przy boku, szturchali jakiegoś biedaka, który szamocząc się usiłował ujść z rąk atakujących go ajentów policyjnych.
— Przytrzymajcie go! krzyczeli przestraszeni mieszczanie.
— Dobrze, lecz usuńcie się abyśmy go wyprowadzili, odparli ajenci.
Saturnin objaśnił mi obowiązki czuwających nad bezpieczeństwem publicznem. Sierżanci miejscy musieli użyć siły pięści i kolan aby zwalczyć opór im stawiany, tłum coraz bardziéj się tłoczył, człowiek złapany coraz więcéj bladł i siły tracił, pod naciskiem gminu, nareszcie upadł zemdlony.
— Ach podły tchórz! krzyczały oburzone kobiety.
— Lecz o cóż tyle gniewu i oburzenia ten tłum okazuje? ośmieliłem się zapytać człowieka przy mnie stojącego.
— O co? powinni go bez sądu powiesić! rozbił szybę i ukradł garść dukatów, szczęściem schwycono go na gorącym uczynku.
Jeden z ajentów przewiesił złodzieja jak worek przez plecy. Widziałem głowę biedaka rozczochraną i wiszącą za ramieniem silnego i barczystego policyanta. Oczy były zamknięte, a język nabrzmiały z ust mu wychodził; ach straszny to był widok!
— Idźmy ztąd! rzekłem do mojego towarzysza, a uszedłszy kilka kroków, zapytałem:
— I cóż zrobią z tym nieszczęśliwym?
— Rzecz bardzo prosta; naprzód wsadzą go na noc do kozy, na następną zaś sesyą stanie przed sądem przysięgłych. Za kradzież gwałtem dokonaną i to w domu zamieszkanym, trzeba odpokutować dziesięcią latami na galerach, albo w kazamatach. Jest to mała przejażdżka dla przyjemności do Kajenny.
Ze śmiechem mówił Saturnin, a mnie ogarnął strach paniczny. Przez cztery lata walczyłem ze złemi pokusami: dla ich uniknienia, rzuciłem się szalenie do pracy, szukając w niéj jedynego zbawienia, i to co sobie przyrzekłem, święcie spełniałem. Lecz stałem się ponurym i mało przestającym z memi towarzyszami, którzy tak serdecznie ze mną się obchodzili. Nowo przybyli znaleźli mnie sztywnym, a dawniejsi nazwali mrukiem. Byłem chory, a choroba moja znajdowała swe siedlisko w mózgu, powoli przeszła ona do nerwów.
Z naszych stron smutne dochodziły mnie wieści. Mój ojciec umarł w końcu jesieni. Bezczynność poprowadziła go do pijaństwa, jak to się zwykle dzieje na wsi. Co do mnie, usilną pracą zyskałem względny spokój ducha, ową ciszę wyrezenowaną. Nadto muszę wyznać, że jak wszyscy przez los wydziedziczeni, byłem chciwy przyjemności świata, łakomy na zbytek, który biedni ludzie widzą, lecz go nie używają. Zabawy za rogatkami, łatwe miłostki na balach publicznych, tylko mnie zagłuszały; podniosłem się trzeźwiejszym na umyśle po kilku wybrykach, których uniknąć nie mogłem; jednakże uczułem ranę w sercu i jakby skazę na sumieniu. Oburzyłem się na mój stan duszy, cierpiałem, a niekiedy siły mnie opuszczały. Pan Vorimore kilku słowami starał się mnie zachęcić, dodać odwagi, ale z czasem zapomniał, on miał swoje interesa. Widując mnie zamyślonego w bezczynności pod balkonem, do którego przyrządzałem konsole, mruczał: „próżniak!”
W końcu zniechęcenie ogarnęło mnie zupełne; czułem że stan umysłu wpływa na moje ciało, miałem gwałtowne napady nerwowe, bez żadnej widocznéj przyczyny. Cały miesiąc nie mogłem iść do roboty; pomagając mi doktór, aptekarz i dozorczyni chorych, wyczerpali moje fundusze. Jednéj nocy, znękany, gdy rozmyślałem jakim sposobem wyjść z trudnego położenia, nasza portierka zapukała do drzwi Wiedziała dobrze o moich kłopotach, rzekła więc bez ogródki:
— Panie Piotrze czy chcesz zarobić przez jednę noc tyle, ilebyś nie zapracował przez cały miesiąc?
— Zapewne, lecz co trzeba zrobić?
— Nie wiem. Dwie godziny pracy waszego rzemiosła. Przyjaciel mojego nieboszczyka męża, wiedząc kłopotliwy wasz stan, polecił mi zrobić wam jednę propozycyą. Worek gipsu, młotek i kielnię, dwie godziny czasu do zamurowania dziury, nie żądają więcej, a na wychodnem ofiarują pięć luidorów.
— Pięć luidorów! jesteście tego pewni? sto franków!
Zebrałem moje siły i uczułem iż jestem tak mocny, że mógłbym udźwignąć wóz z kamieniami.
Dwóch ludzi i kareta czekali na dole. Poszedłem. Pędzono ze mną w rozmaitych kierunkach, zachowawszy pierwéj wszelkie ostrożności, abym nie wiedział na którą ulicę mnie wiozą. Spodziewałem się przecież, iż w końcu coś zobaczę. Zaprowadzono mnie śród ciemności do muru i kazano wybić w ścianie framugę. Spełniłem ten rozkaz. Wwydrążenie włożyli jakiś przedmiot, którego me widziałem, potem głos rozkazujący zawołał:
— Zamuruj otwór. — Wykonałem polecenie bez oporu.
Io ukończeniu roboty, jeden z tych co mnie przyprowadzili, napełnił trzy szklanki i trąciwszy się o moją, rzekł:
— O to wasza nagroda i rzucił mi na stół pięć luidorów, teraz wypijmy szklankę wina i bądź zdrów.
Byłem jeszcze posłuszny, reszty co się ze mną stało nie wiem, bo nazajutrz znaleziono mnie na wybrzeżu. Musiałem wezwać pomocy odźwiernéj, aby wejść na górę do mojéj izdebki i tam zaledwie położyłem się na tapczanie, okropne widziadła zamąciły mój umysł. Czułem rozstrojenie ogarniające mnie całego, siły ustały, nie mogłem wstać o własnéj mocy. Podniosłem się wszakże, jakby podniesiony siłą jakiéjś sprężyny, ubrałem naprędce, lecz wyszedłszy na schody, doznałem nieprzezwyciężonego zawrotu głowy i wznak upadłem.
Znaleziono mnie o trzy piętra poniżéj leżącego jeż zmysłów. Odźwierna pobiegła do fabryki, powiedzieć Saturninowi co się ze mną stało. Wiedząc w jak przykrem znajduję się położeniu, pobiegł on do p. Vorimore.
— Piotr Brunier, spadł w okropny sposób, powiedział poczciwy kolega.
— Oh! biedny chłopiec....
— Przychodzę dobry nasz panie zapytać się, co wypada teraz robić?
— Czy on nie ma swego lekarza?
— Miał go dotychczas, lecz od chwili kiedy mu brakło zarobku.....
— Tak, on się zaniedbywał w ostatnich czasach ten Brunier....
— Doznawał on jakichś cierpień wewnętrznych, i dla tego nie chcielibyśmy oddać go do szpitala.

XII.
Spotkanie w Szpitalu.

— Mój przyjacielu odrzekł p. Vorimore, nie mogę zataić tego że was zaślepiają, przesądy. Przezorność naszéj administracyi starała się wszystko przewidzieć w teraźniejszych szpitalach. Najpierwsi lekarze z akademii są na usługi najbiedniejszych, lekarstwa przyrządzane pod nadzorem uczonych farmaceutów, dawane bywają w najlepszych gatunkach i najstaranniej; siostry miłosierdzia są uprzejme i czujni posługacze. Nadto materace z czystéj wełny, a kołdry dają z wybornego płótna. Jakże chcesz ażeby Brunier miał to wszystko w swojéj nędznéj izdebce, jak jego stan wymaga? Oględność i ludzkość doradzają przez moje usta, a obowiązek ci nakazuje bezwarunkowo, umieścić twego kolegę w szpitalu.
Saturnin gniótł i obracał swoją czapkę w rękach i nic nie odpowiedziawszy wyszedł.
— Nie zapominaj czuwać nad robotnikami, wołał p. Vorimore odprowadzając do drzwi Saturnina, gdyż czeladź próżnuje w nieobecności podmajstrzego.
Nie słuchał tych uwag pryncypała, lecz poleciał wyszukać lektyki. Kiedy Saturnin nadszedł, zacząłem przychodzić do przytomności. Poznajesz, mnie zapytał się — spojrzałem nań z wdzięcznością, jak bym chciał powiedzieć: tak. Zaczął on ostrożnie wsuwać ręce pod moje plecy i boki, aby tym sposobem utrzymać mnie w pozycyi siedzącéj.
— Czy nie robię ci bólu? zapytał znowu Saturnin.
Miałem już tyle siły, żem mu odpowiedział wyraźnie: nie.
Lewą ręką podniósł moje nogi i rzekł: nie czujesz w téj części ciała jakiego cierpienia? Dałem znak głową przeczący.
— Dzięki Bogu nie masz nic złamanego, odwagi!
Tym sposobem z największą przezornością, przeniósł mnie na dół do sieni, zatrzymując się na każdym schodzie, aby uniknąć szturchnięcia i pytał łagodnie:
— Zatrzymam się dłużéj, jeżeli za prędko cię niosę.....
Podziękowałem mu półuśmiechem.
Skoro byliśmy na dole, oczekujący w sieni lektykarze przystąpili wtenczas i chcieli mnie wsadzić do lektyki, ale Saturnin zawołał:
— Nie śpieszcie się, powoli, powoli, to już moja sprawa, nie dozwolę go dotknąć...
Ujrzawszy mnie wygodnie położonego w lektyce, poklepał w ramię tragarzy i rzekł do nich:
— Teraz daléj w drogę! z powrotom znajdzie się butelka wina tam na rogu u kupca, lecz trzeba iść krok za krokiem zwolna po trotoarach aby unikać jadących.
Podróż trwała dosyć długo, a dłużéj jeszcze formalności w przyjęciu mnie do szpitala. Saturnin biegał wszędzie, wszystko przewidział, przyśpieszył. Inna lektyka czekała przy bramie, ale on ją uprzedzili drzwidla mnie sięotwarły, gdy drugi chory musiał czekać. Nareszcie staraniem mojego opiekuna, w poł godziny zająłem miejsce pod Nr. 33, obok wolnego jeszcze łóżka. W kilka minut potem, przyniesiono chorego, którego zostawiliśmy przy bramie, a siostra miłosierdzia wskazała łóżko obok mnie Nr. 34, dostałem więc sąsiada. Łagodne powietrze téj sali obok panującej cichości, dobroczynnie na mnie podziałało. Posługacz dał mi szklankę gorącego wina, którą wypiłem, a jakkolwiek każdy członek miałem zbolały, w ogóle daleko lepiéj się uczułem.
Nie wiem zkąd mi przyszła chęć przejrzenia się w lusterku znajdującem się w moich spodniach, leżących na stołku, po które z łatwością sięgnąć mogłem. Przeraziłem się ujrzawszy twarz moją; ajakkolwiek powiadają że do wszystkiego można się przyzwyczaić, to mnie nie podobna było patrzyć bez zadrżenia na me oblicze i ciało, istny szkielet wyobrażające. W przyszłości jeżeli żyć mogłem, nie pozostawało mi nic innego jak przedstawiać na jarmarkach człowieka przezroczystego, jakiego widziałem w Batignolles, lecz daleko ciekawszego w tym rodzaju. Kiedy pojono mnie gorzkiemi lekarstwami, wtenczas ogrzewano mego sąsiada ciepłemi okryciami. Patrząc na tę operacyą, dostałem nagle straszliwego obłędu, gdyż to nie jego ale mnie rozbierano. Ten sam wiek, ten kolor włosów i brody, nareszcie taż sama cera ciała co moja, zgoła wszystko czyniło go podobnem do mnie, jak byśmy byli bliźniętami; ha to mi zmysły pomięszało! byłem omamiony; porwałem więc znowu lusterko aby się przekonać o moim błędzie.
Ale nie, leżałem w mojem łóżku, a tamtemu przygotowywano inne. Przedstawialiśmy więc obadwa szczególny fenomen podobieństwa.
Nareszcie położyli w łóżko mego sobowtora a wtedy ujrzałem z wielką moją radością, że on był niższy odemnie o jakie kilka milimetrów; odzyskałem przeto moją osobistość, odetchnąłem swobodniéj. Czując, iż zwolna wracają me siły, przebaczyłem straszne podobieństwo do mnie mojemu sąsiadowi, co więcej nawet, zacząłem się nim interesować.
W téj chwili nadszedł lekarz miejscowy, ale nie ten który mnie opatrywał, lecz inny, który zdawał się być niezadowolony, że go pozbawiają odpoczynku. Pomacał więc puls mego sąsiada i zrobiwszy gest znaczący, zażądał obejrzeć język chorego, który z ciężkością pacyent z ust mógł wysunąć.
— Jakim sposobem i jak dawno przybył ten chory do szpitala? zapytał lekarz infirmerki.
— W téj chwili. Tragarze opowiedzieli nam, że on upadł na środku ulicy i gdy nie było blizko apteki, przechodzący urzędnicy miejscy najęli lektykę, a następnie kazali go tu odnieść.
Lekarz podniósł choremu powieki, słuchał oddechu położywszy głowę na jego piersiach i nareszcie rzekł:
— Napad cholery: obawiam się żeby ten człowiek nie był przyniesiony za późno. Biegnę do laboratoryum; spiesznie przygotujcie wody gorącéj i flanele do rozcierania.
Lekarz wrócił prawie natychmiast. Zęby chory miał tak zacięte, że z wielką trudnością wlano mu do ust napój przyniesiony.
— Naczelni lekarze na nieszczęście dopiero jutro przybędą, a ten biedak może nam do jutra jakiego figla wypłatać.
Żadne słowo wymówione przez lekarza, żaden jego giest nie uszły mój uwagi. Wydobył on chronometr sekundowy i rzekł stanowczo:
— Jeżeli za pięć minut nie otworzy oczów, to ten człowiek umrze.
Mimo oswojenia się z nieustannym widokiem umierających, wyrazy te wymówione, zrobiły żywe wrażenie na służbie szpitalnéj. Upływały minuty, a chociaż mnie nic nie interesował wyrok wydany na sąsiada, jednak strach mnie ogarniał. Już dobiegła prawie ostatnia sekunda naznaczona przez lekarza, kiedy pacyent poruszył głową. Nagle, jakby zrozumiał że każda chwila o jego losie decyduje, przez wytężenie niezwykłe, mocą swéj woli. Nr. 34 otworzył oczy, a jego źrenice okazały się okrągłe, żółtawe, przerażające.
— Pić! czuję tu ogień, tu, tu, wymówił z ciężkością po sylabie.
Podano mu napój przysposobiony: połknął go jednym łykiem.
— Teraz, niech się dzieje wola Boża! wyrzekł lekarz odchodząc, jeżeli żołądek się opróżni, to jeszcze jest nadzieja.
Następnie polecił siostrze miłosierdzia, która klęczała przy łóżku, aby miano oko na chorego, ażeby dawała mu pić, ile razy tego zażąda i zawsze ten sam napój, którego receptę na kolanie nagryzmolił.
— Nadewszystko jeżeli będzie mógł zasnąć, dodał odchodzący lekarz, niech śpi moja siostro, gdyż sen więcéj dobrego robi, niż w wielu wypadkach zebrany w komplecie fakultet lekarski.
Noc w zimie szybko zapada, a mieliśmy wtedy ostatnie dnie Grudnia. Posługacze zapalili kinkiety. Szarytka usiadła przy nogach łóżka, sąsiad mój charczał. Zawołał pić i podano mu napój. Około ósméj godziny, okazało się polepszenie w stanie zdrowia mojego sąsiada. Jego twarz skurczona i skrzywiona przybrała wyraz spokojniejszy, ręce lekko wyciągnął na kołdrze, był to sen pożądany. Szarytka mówiła różaniec, siedząc nieruchomiéj Czas leniwo uchodził, godziny zdawały się dla mnie wiekami, również potrzebowałem wypoczynku. Potłuczenie moje tego dnia, wytężenie umysłu z powodu mojego sąsiada, wszystko kleiło mi powieki, pomimo ciekawości, którą we mnie podniecił numer trzydziesty czwarty.
Nagły krzyk obudził mnie ze snu. Nie wiem jak długo spałem, lecz musiało być późno w nocy, bo dobra siostra miłosierdzia opuściła swe miejsce, a w sali panowało głuche milczenie. Numer 34 usiadł na łóżku i macał na około siebie, jęcząc mówił przerywanie: moje papiery! moje papiery! Wysilenie to szybko wyczerpało jego siły, milczał więc przez kilka chwil, potem znowu z jękiem powtarzał: moje papiery! moje papiery, — zabrali je przy wejściu tutaj, pić.... och pić....
Miałem jeszcze tyle mocy, żem się zwlekł z łóżka i podał mu kubek z napojem. Spojrzał na mnie wzrokiem osłupiałym i rzekł: dziękuję! Połknąwszy lekarstwo upadł na łóżko. Siedziałem na podłodze, a moje ucho prawie dotykało ust umierającego, słaby oddech twarz mą owiewał. Będąc w takiem położeniu, słyszałem jak nieustannie szeptał rozpaczliwie: — moje papiery! och! oni mi je oddadzą.... Język mu kołczał, lecz on powtarzał: oni powinni mi je oddać! oni muszą je oddać! Potem śród dławienia śmiertelnego wyrzekł: czterdzieści tysięcy franków!

XIII.
W którym żywi zajmują miejsce umarłych.

Napełniłem znowu kubek i podałem sąsiadowi, odepchnął go ze wstrętem, a usiadłszy silnie na łóżku z rozpaczliwym wysiłkiem powtórzył: Czterdzieści tysięcy franków! Nagle spostrzegłem, jak wzrokiem obłąkanym toczył w około siebie, niby człowiek śledzący swego niewidzialnego wroga. Wyciągnął ręce i rzekł do siebie, jakby ostatnie pożegnanie:
— Suryperze, wszystko się skończyło!...
Kiedy te wyrazy straszliwe wydarły się z jego piersi, wtedy jak niezwykły ciężar upadł na pościel. W istocie wszystko się dlań skończyło, mój sąsiad oddał ducha, straszny dreszcz przejął moje ciało.
Jeżeli podobnie jak on mam umrzeć, pomyślałem, bez uściśnienia przyjaznéj ręki! ach to okropnie....
Drżałem szczękając zębami. Wspierając się na rękach, doszedłem do mego łóżka o dwa kroki oddalonego. Osłabienie ciała nadało memu umysłowi pewne jasnowidzenie; wszelka żywotność jaka mi jeszcze pozostała, zbiegła wtedy do mózgu. Byłem rozgorączkowany, lecz w gorączce téj miałem zupełną świadomość siebie i rzeczy mnie otaczających. Zbierając w pamięci wszystko co tej nocy widziałem i co słyszałem, rzekłem do siebie:
— Więc on nazywa się Surypere i wymieniałem ten wyraz po sylabie: Su-ry-pere, aby mi lepiej utkwił w pamięci. Mówił o 40 tysiącach franków a jego ostatni wykrzyk, stanowiło dopominanie się o zwrot papierów doń należących. Zatem papiery udowadniały właściciela téj summy.
Papiery te złożone są bez wątpienia u pisarza. W sali gdzie składają chorych, gdzie leży tyle cierpiących obojętnych, bezprzytomnych, nie ma osobistych nazwisk, tu leżą tylko indywidua oznaczone numerami; ja się nazywałem Nr. 33 i nic więcéj. Gdybym naprzykład został numerem 34, co wypada zrobić abym doszedł do tego rezultatu? Bardzo mało, to jest: przenieść trupa na moje miejsce, a zająć jego łóżko. Tu mnie znajdą jutro umarłego, a ja odrodzę się pod nazwiskiem Surypera, bez zrządzenia komukolwiek szkody.
W ten sposób przebiegając myślą wszystkie te okolicznością podsłuchiwałem czy który z chorych nie obudził się, śledziłem nie spokojnie coraz bardziéj przygasające światło lampy. Już kawał nocy upłynęło. Oczekiwałem uderzenia godziny na wieżowym zegarze, aby powziąć stanowczy zamiar; ale każda minuta stawała się wiekiem, moja gorączka wzrastała, a z nią moje postanowienie. Nakoniec młotek cztery razy w dzwon uderzył, wybiła czwarta godzina. Spuściłem jednę nogę z łóżka, potem drugą i pozostałem w téj postawie nieruchoméj, niezdecydowany jak świętokradca.
Powstałem wreszcie odważnie, głos mego sumienia z palącą mnie żądzą, toczyły straszniejszą walkę, niż sam czyn zbrodniczy. Przyczołgałem się do łóżka mego sąsiada, jego ręka wisiała spuszczona ku podłodze, uchwyciłem ją i starałem się nakierować jego ciało w moją stronę; ręka była już zimna, lodowata! Głowa trupa zesunęła się z poduszek i ku mnie się nachyliła, kiwając się ironicznie. Posuwałem ku sobie to biedne ciało nieznacznie, powoli obie ręce sterczały naprzód, a jego głowa zawisła na mojem ramieniu. Cofałem się ciągle klęczący, zmierzając ku mojemu posłaniu; nogi nieszczęśliwego wlekłem po woskowanéj posadzce, zżółkłe, wycieńczone. Trzeba było skończyć zaczętą pracę, porwałem więc trupa za ramiona, podniosłem do góry ten straszny ciężar i położyłem na mojem łóżku, przykrywszy go kołdrą. Och myślałem że mi zabraknie odwagi! To nic, najtrudniéj przetrwać początkowe męczarnie, potem się działa bezprzytomnie. Otóż resztki nazywające się niedawno Suryperem, leżały na mojem miejscu, zająłem więc jego łóżko.
Czy pojmujecie? co to jest wsunąć się na posłanie, wilgotne, nasycone śmiertelnemi miazmami i myśleć: głowa trupa leżała dopiero na tych poduszkach na których mam swoją położyć; czułem pod sobą formę ciała nieboszczyka przezeń na pościeli wytłoczoną. Oto straszne położenie, które tylko czuć ale opowiedzieć się nie da, a kiedy jutrzenka zaświtała w oknach, przysięgam iż powitałem ją modlitwą z głębi serca pochodzącą.
Lord Trelauney pierwszy raz poruszył się na swem krześle, od początku opowiadania tych wypadków zaszłych w życiu Surypera, a jego inteligentne usta nie mogły powstrzymać lekkiego uśmiechu. Piotr dostrzegł giest lorda i przestał mówić.
— Ciągnij swą opowieść, rzekł spokojnie młodzieniec, niecierpliwię się, bobym rad ujrzeć cię jak najprędzéj opuszczającego szpital.
Piotr więc tak daléj mówił:
— Ja również pragnąłem jak najspieszniéj wyjść z tamtąd. Bez zaprzeczenia profanacye okupują się strasznemi i długiemi męczarniami, a miałem jeszcze wiele do przebycia. Naprzód z rana następowała wizyta doktora, ale ta nietrwała zbyt długo, dosyć wszakże aby mnie nabawiła strachu, który zlodowacił moje ciało od stóp do głowy. Oznajmiono śmierć Nr. 33 i zanotowano daleko prędzéj niż potrzebowałem na opowiedzenie panu o téj formalności. Najbardziéj straszyła mnie ta myśl, że dwaj miejscowi lekarze, którzy wprawdzie więcéj na rodzaj choroby niż na nasze osoby zwracali uwagi, mogli dostrzedz przestawienie umarłego. Na szczęście przyszli na wizytę dwaj inni lekarze; nadto cierpienia mają swoje prawa równoważące zmarłych, to też trupa od trupa nie łatwo jest rozpoznać. Panowie doktorzy szybko się załatwili z numeram 33 i 34. Mieli oni w głębi sali oddzielne schody, które zmieniały porządek numerów, tak że pierwszy stał się dla nich drugim. Wycierpiałem niemało, nim lekarze salę opuścili.
Znużenie i wewnętrzna walka uczuć mną wstrząsających podczas ostatniej nocy, zupełnie wyczerpały moje siły; zalecono mi spoczynek i środki wzmacniające; zyskałem szklankę wina prawdziwego bordeaux, które uśmierzyło febryczne napady, zwracając moje myśli do życia rzeczywistego.
Przez rzeczywiste życie rozumiałem jak najspieszniejsze moje wyzdrowienie, a potem przywłaszczenie sobie tytułu do pieniędzy mojego sąsiada nieboszczyka Surypera; posiadanie tytułu dawało pieniądze. Zyskawszy majątek poprzysięgłem być uczciwym człowiekiem i po dorobieniu się pieniądze pochodzące z téj kradzieży, oddać prawdziwie ubogim, gdyż zresztą ich przywłaszczenie nie przynosiło szkody nikomu. Samolubstwo ma na swe usługi pewne formułki dowcipne, które zdają się być wybiegami honorowemi.
Ale mimo tak pięknych zamiarów, jeszcze byłem daleko od ich urzeczywistnienia. Przedewszystkiem zostawałem w stanie zupełnego wycieńczenia sił fizycznych, a chociaż nie wymagałem silnych lekarstw, wszakże długich i usilnych starań przez miesiąc, abym zupełnie odzyskał zdrowie, jak mnie lekarz o tem zapewnił.
Zostać w tém miejscu przez cały miesiąc! na samą myśl o takiéj konieczności strach mnie przejmował; był to robak który mnie niepokoił. Nadto obecność trupa na mojem miejscu leżącego, przygotowania do jego pogrzebu, także zadawały mi katusze. Kiedy więc z sali nieboszczyka usunięto, uczułem że mi ciężki kamień spadł z piersi. Ale bojaźń moja nie miała końca, bo jutro... może po jutrze, przyjdzie lekarz który mnie opatrywał. Rzeczywiście on przyszedł, lecz bynajmniéj nie dostrzegł zamiany miejsc i owszem przywiązał się do mnie otaczając wszelką troskliwością. Widział mnie raz tylko, a przytem zmiany łóżek często przytrafiają się w szpitalach, jak tylko miejsce zostanie opróżnione.
Niemniej wszakże obecność lekarzy była mi nie na rękę: drżałem o to aby sobie nie przypomnieli, iż poprzednio gdzieindziéj leżałem i żeby prawda na wierzch nie wyszła. Cały miesiąc upłynął śród nieustannej obawy, pokrzepiałem się tylko nadzieją która mi sił dodawała i zwolna też do zdrowia wracałem. W czasie wizyty mojego lekarza oddychałem pełnemi piersiami, aby tenże dozwolił mi wyjść w końcu tygodnia. Od tego czasu wolno mi było przechodzić się po podwórzu. Nie uwierzycie jak miło jest zaczerpnąć świeżego po wietrzą, gdyśmy zamknięci w jednem miejscu przez dni trzydzieści. Zostawszy rekonwalescentem starałem się być użytecznym: pomagałem służbie miejscowéj, siostrom miłosierdzia w pralni, urzędnikom zdrowia w aptece. Odźwierny i ekonom oswoili się z moją postacią, widząc jak często uwijałem się po kurytarzach, na schodach i po podwórzu; należałem prawie do domowników.
Nakoniec wybiła godzina mego uwolnienia; ze wszystkich stron życzono mi zdrowia i pomyślności. Odprowadzono mnie aż do bramy, a gorliwsi chcieli przywołać dla mnie fiakra. Śród wylań życzliwości 1 żalu, z powodu mego odjazdu, nikomu nie mogło przyjść na myśl przypuszczenie o tożsamości mojéj osoby. Papiery Surypera zostały mi wydane bez najmniejszej trudności. Paliły one moje ręce, i jedyna tylko chęć myśl mą zaprzątała, to jest ujrzeć się samotnym, przekonać na własne oczy, że dowody te stanowią majątek, — fortunę i niezależność!
Nareszcie moi zapaleni przyjaciele opuścili mnie na ulicy, byłem swobodny, byłem sam, przyszłość do mnie należała!....
Wszedłem do pierwszego handlu win, który znajdował się na rogu uliczki, wydobyłem talara ofiarowanego mi gwałtem przez poczciwego Saturnina podczas niedzielnych jego odwiedzin, i zażądałem oddzielnego gabinetu, gdziebym mógł zjeść śniadanie spokojnie. Usłużono mi według żądania. Skoro chłopiec przyniósł co potrzebowałem, skinąłem aby odszedł i natychmiast zamknąłem drzwi na zasówkę. Wydostałem nareszcie ów upragniony pugilares, który na zawsze miał mi zapewnić niezależność. Zawahałem się wyjąć ołówek zamykający jego okładki, pomyślawszy, że może wyrazy umierającego Surypera były wymówione w obłędzie gorączki! — Jeżeli był pustym? albo jeżeli obejmował tylko nic nieznaczące papiery?
— Daléj..... odwagi! powiedziałem, wypiwszy szklankę wina dla dodania sobie energii, — spotkajmy się oko w oko z przeznaczeniem.
Pugilares zawierał trzy lub cztery listy z Owernii. Wuj Surypera umarł w Raufiac, gruba Teresa poszła za mąż, a Jan Ludwik wyciągnął los do wojska.

XIV.
Co się znajdowało w pugilaresie.

W odwrotnéj kieszeni na prawo mieściła się kartka z rachunkiem za robotę murarską na imię Surypera, dowiedziałem się więc o rodzaju zatrudnienia człowieka, którego przybrałem nazwisko. Ale ja jego majątku na teraz szukałem. Nowa obawa ze drżeniem ogarnęła mnie, otwierając przedział na lewo. Nic nie zdradzało obecności ważnych dokumentów, nie znalazłem żadnych śladów papierów ze stęplem urzędowym. Patent, rachunki pokwitowane, pomiary robót mających się rozpocząć. Już zacząłem rozpaczać, kiedy wysunął się nędzny i mały list z pomiędzy dwóch faktur, list niezbrudzony i świeższej daty. Podpisany był przez Renault’a, notaryusza na ulicy St. Croix-des-petits champs; w liście tym pan Suryper przedsiębiorca murarski, proszony był o przybycie do kancelaryi dla powzięcia wiadomości, o testamencie pana Bigot, jego wuja zmarłego w Condat.
Tak się kończył ów list do którego dołączono przez zbytek ostrożności, adres p. Renault. Po zapłaceniu za śniadanie, pozostało w méj kasie tylko 40 su. Kazałem przywołać fiakra i dałem mu adres notaryusza. Piękny był i uprzedzający ten pan Renault! Po wymienieniu mego nazwiska i celu przybycia powiedział:
— Panie, racz naprzód usiąść.
Na to uprzejme zaproszenie, usiadłem. Oczekiwałem, gdy tymczasem notaryusz przeglądał akta pożółkłe z zielonemi etykietami, złożone na półkach i uporządkowane od r. 1794. Kiedy skończył swój przegląd, odsunął okulary aż na czoło, aby się lepiéj mnie przypatrzyć. Mogłem mniemać że moja fizyognomia, nie bardzo korzystne na nim zrobiła wrażenie, gdyż odezwał się kiwnąwszy głową:
— W czemże panu mogę być użyteczny?
— Moje nazwisko objaśni pana o wszystkiem, a ten list i podałem mu pismo zaadresowane przez jego dependenta do Surypera. Spuścił okulary na dawne miejsce i zaczął czytać doręczone mu pismo.
— Ach bardzo dobrze panie.... zawołał: interes Surypera!
Młody wysokiego wzrostu człowiek około trzydziestu lat mający, drzwi uchyliwszy ukazał swą bladą twarz, otoczoną gęstemi faworytami.
— Mój towarzysz! wyrzekł notaryusz z pewnem znaczeniem przedstawiając głowę nowo przybyłego. Człowiek bardzo zdolny, którego wziąłem do siebie znalazłszy w izbie pewnego woźnego, lecz który zapewniam pana, zajdzie daleko w naszem delikatnem zatrudnieniu. Pierwszy pomocnik notaryusza rzekł:
— Pan przybywa jak o pełnomocnik osoby interesowanej, albo....
— Jestem sam w własnej osobie. Nazywam się Surypere.
— Ach! pan jesteś Surypere?
Miał minę zadziwionego, obracając się do notaryusza.
— Po 15 dniach daremnego oczekiwania, widząc że się spadkobierca nie zgłasza w interesie tak ważnego spadku, ośmieliłem się powziąć niektóre informacye.
— Sama mądrość! Jużem panu wspomniał, że ten człowiek ma wielką przyszłość przed sobą! — zawołał z uwielbieniem p. Renault.
Pojmujesz lordzie żem nie siedział na różach, czekałem końca, który wszakże nic strasznego mi nie zwiastował.
— Odpowiedziano mi, że p. Surypere upadł na ulicy jakby nieżywy, ze wszystkiemi oznakami otrucia i że dwaj ludzie litościwi kazali go zawieść do szpitala.
— Oto jest panie moje świadectwo z domu zdrowia dziś przez naczelnego lekarza podpisane, — odpowiedziałem blademu człowiekowi, podając pismo które wydobyłem z pugilaresu.
— Doskonale, — rzekł rzuciwszy okiem. Pan bezwątpienia pragnie odczytać kopią, którą nam nadesłał nasz kolega z Condat.
— Nic więcéj.
— Mogę panu objaśnić w kilku wyrazach stan interesu; pan Bigot właściciel winnic, umarł w swym folwarku Noires-Terres w okolicy Condat, zostawiwszy majątek oszacowany na 80 tysięcy franków. Połowę téj fortuny przyznał swej gospodyni która go w starości pielęgnowała. Wdowa.... rozumiesz pan wdowa...
— Cóż mnie ona obchodzi?
— Zapewne, jest to szczegół który pana kosztuje 40 tysięcy franków, gdyż pan jesteś jedynym prawnym spadkobiercą czcigodnego p. Bigot. Bez téj wdowy.... jakże mam się wyrazić?
Nie mogłem się powstrzymać, aby nie okazać mojej niecierpliwości.
— Tak, masz pan racyą, nazwisko nie stanowi nic w interesie.
Sens moralny jest taki, że został majątek około 80 tysięcy franków wynoszący, który oczekuje na pana w pobliżu Clairmont-Ferrand. Masz pan tylko do zaspokojenia koszta spadkowe i notaryalne.
Ukłoniłem się i zapytałem:
— Co wypada mi zrobić, proszę pana, abym otrzymał część spadku na mnie przypadającą?
— W posiadanie i używalność! mój Boże! nic, albo bardzo mało. Dostatecznem będzie nabyć bilet na stacyi z Lyonu do Clairmont; resztę drogi jedzie się w powozie.
A poszukawszy w przewodniku kolei żelaznych dodał:
— Pociąg wieczorny odchodzi o 8-ej godzinie, masz pan czas zrobić wszelkie przygotowania do podróży.
— Stokrotne podziękowanie, panie.
— Jeszcze nie, jeszcze nie, — naszym obowiązkiem udzielić panu kopię aktu, a w notaryacie nie możemy pomijać naszych obowiązków. Chciéj pan dozwolić mi kilka sekond, wkrótce powrócę.
Jakoż pomocnik notaryusza z wielkiemi faworytami zniknął znowu, ostrożnie do połowy drzwi uchylając.
— Kiedy panu powiedziałem, że ten dzielny chłopiec zajdzie daleko, to się pan teraz przekonywasz, — odezwał się p. Renault z radością ręce zacierając.
Przyświadczyłem kiwnięciem głowy. Wielki i blady drągal powróciwszy, podał mi ową sławną kopją testamentu. Udałem że ją odczytuję, lecz udzielone mi poprzednio objaśnienia, były już dla mnie dostateczne. Chciałbym w téj chwili jechać już w wagonie. Po kilku minutach użytych niby na czytanie, oddałem akt starszemu dependentowi.
— Pan jedziesz pociągiem o ósméj godzinie odchodzącym? zapytał mnie z naciskiem i pewną niecierpliwością która mnie zadziwiła.
— Tak się spodziewam, im prędzej tém lepiéj, — żegnam panów.
— Raczej powiedz pan do widzenia!
I ten nieznośny pedant, odprowadziwszy mnie aż do drzwi powtarzał: do widzenia panie Surypere!
Nie wiedziałem dla czego ten wyraz do widzenia, szczególnie brzmiał w moich uszach, lecz nie byłem w usposobieniu zatrzymać się wpół drogi, dla jakichbądź złych przeczuć. Największy sęk było to, zkąd wezmę pieniędzy na koszta podróży, aby wyjechać jak najprędzéj. Lecz w takich okolicznościach zwykle przychodzą nam na pamięć nasi starzy przyjaciele. Ja też wspomniałem sobie o moim poczciwym Saturninie. Pobiegłem do zakładu, znalazłem go tam na swojem miejscu, z zawiniętemi rękawami, czuwającego ściśle lecz po ojcowsku nad swoim wydziałem.
Zbladł z radości ujrzawszy mnie i podał spracowaną dłoń na powitanie.
— Nareszcie przybywasz, dzielny, zdrów jak za dobrych czasów, wracasz do roboty?
— Nie, dawny przyjacielu, przeciwnie odjeżdżam i dla tego znajduję się w przykrem położeniu.
— Wyjdźmy Piotrze, tam opowiesz mi wszystko.
Odpiął swój fartuch i wyprowadził mnie z pracowni. Odgadujesz pan żeśmy poszli do poblizkiéj szynkowni. Kiedy postawiono butelkę i szklanki na naszym stole, wtedy Saturnin odezwał się do mnie.
— Pomówmy teraz o co ci chodzi.
— Mam odebrać małą sukcessyą w Owernii!...
— Do kroćset! zawołał Saturnin patrząc na mnie z ukosa.
— Pozwól mi dokończyć, mówię ci na seryo. Moja obecność jest konieczną w jak najkrótszym czasie, a brakuje mi funduszu na drogę.
— Ha, to kosztuje?
— Z 50 franków.
— Djabeł na djable! pozostało mi tylko 30 franków do końca miesiąca, a od czasu twojéj awantury, postanowiłem ani grosza nie żądać naprzód od naszego pryncypała. No zobaczmy to dokumentnie. Powiedziałem 30 franków, to fracha, a stara cebula z łańcuszkiem? nie modna lecz ciężka. Nasza ciocia jest łaskaw a, ona nie odmówi pożyczki na ten gracik.
I wyrzekłszy ta Saturnin, wydobył z kieszeni zegarek srebrny, ciężki jak młot do kucia, nowiutkiego luidora, oraz garść drobnéj monety. Nadaremnie wzbraniałem się przyjąć to, wiedząc jak lubi kokietować ze swoim zegarkiem. Wyprowadził mnie prawie gwałtem na ulicę, uchwycił mą głowę w swe spracowane ręce, i wycisnął dwa serdeczne pocałunki na moich policzkach.
— Stacya w Lyonie! pamiętaj donieść nam o sobie, — krzyczał zacny Saturnin, wchodząc do warsztatu, aby uniknąć mych podziękowań.
Jeszcze pozostało mi dwie godziny czasu przed wyjazdem. Nie potrzebowałem robić żadnych przygotowań do podroży, bo moje suknie i bielizna poszły do tandeciarzy w Tempie utrzymujących sklepy, na opędzenie wydatków w czasie choroby. Przeszedłem bulwary piechotą, marząc o nadzwyczajnej méj podróży. Chwilami zgryźliwe myśli mnie napastowały śród uśmiechających się widoków przyszłości, lecz miałem wyjechać, ujrzeć świat, odetchnąć świeżym powietrzem, ach! żądza ta mnie pokrzepiała.
Dwa lub trzy razy zdawało się, że w drodze jestem śledzony przez dwóch ludzi, którzy zatrzymali się lub zwracali, kiedy ja się zatrzymałem, albo wszedłem na inną ulicę; lecz robili to ostrożnie i z oka mnie nie spuszczając.
W jakimże celu mogliby mnie śledzić? niestety! zapóźno o prawdziwéj przyczynie się dowiedziałem...

XV.
Pięć lat robót aresztanckich.

Po drodze dostałem pieniędzy w lombardzie na zastaw zegarka Saturnina. Zastaw ten zdziwił urzędników, lecz obejmował wartość srebra 20 franków, i tyleż mi zaliczono. Nie wątpiłem teraz o niczem.
Na placu Bastylii miałem nieszczęście spotkać się z drągalem, który według wyrażenia pana Renault notaryusza powinien zajść daleko. Za nim postępowało czterech ludzi wąsatych i barczystych. Spotkanie to przejęło mnie strachem, aż do szpiku kości, i z tego powodu uniknąłem powitań starszego dependenta przebiegając bulwary.
W dworcu kolei żelaznéj kiedy zbliżyłem się do kasy dla zakupienia biletu, usłyszałem przenikliwy głos, który zaraz poznałem, wymawiający w tyle za mną wyrazy: to on! Kiedy się obróciłem, dependent zniknął w tłumie, lecz cztery złowrogie postacie swoje ośm rąk położyło na mojej osobie. Ten co był ich przełożonym zapytał mnie:
— Nazywasz się Suryperem?
Chwilę zawahałem się, potem zmięszany odpowiedziałem bełkocząc: — to moje nazwisko.
— W imieniu prawa, idź z nami!
W godzinę potem byłem w Conciergérie. Szkaradne mieszkanie!
Dotychczas życie moje, nie upływało jak rozpieszczonego dziecięcia, lecz nie miałem pojęcia o cynizmie i demoralizacyi jaka tam w koło mnie panowała. Za mojem przybyciem zostałem zarzucony pytaniami w szwargocie dla mnie niezrozumiałym; tłumy niedorostków sinych, wynędzniałych, prowadziło rozmowy popierane tak dosadnemi giestami, żeby się rumienił za nie batalion turkosów. Znajdowałem się w ogromnym kłopocie z mojéj postawy i tylko milczeniem ratowałem się od napaści tych niegodziwców.
— On udaje dumnego, — rzekł jeden.
— Arystokrata, na latarnię z nim — wrzeszczał drugi.
— Hejże, hu! mości margrabio — skrzeczała chórem cała zgraja.
Chciałem odepchnąć od siebie naj więcej nacierających.
— Trzeba się mieć na baczności, — on się dąsa.
Odwaga zaczęła mnie opuszczać w pośród krzyku i obelg tych łotrów, szczęściem zjawił się dozorca, a natychmiast jakby siłą czarodziejską nastało głębokie milczenie. Człowiek z pękiem kluczów dostrzegłszy mój kłopot, przystąpił i rzekł:
— Za co zostałeś aresztowany?
— Nie wiem!
Wzruszywszy ramionami powiedział: — wieczna zawsze odpowiedź. Jednakże policya nie aresztuje pobożnych ludzi, którzy palą świece przed obrazem Madony! — Już miał odejść, kiedy krzyki pochodzące z jednego zakątka sali zwróciły jego uwagę:
— Héj, czy mnie chcecie zmusić zawołał abym między wami spokój przywrócił, potem obróciwszy się do mnie, rzekł:
— Masz pieniądze?
— Miałem 50 franków, ale mi je odebrano przy rewizyi.
— Tak zwykle u nas się dzieje. Możesz znaleść fundusze, jeżeli byłeś kapitalistą!.... Przynajmniéj osobna cela, samotność dozwoli ci żałować za grzechy.
Właśnie miałem prosić go o umieszczenie mnie w odosobnionéj izdebce, kiedy zjawił się drugi dozorca, a w uchylonych drzwiach dostrzegłem niebieski mundur żandarma. Dozorca zawołał:
— Surypere!
— To ja, — powiedziałem temu, który okazał dla mnie cokolwiek litości.
— Ach to wy? szukają was dla przesłuchania, daléj idź mój chłopcze.
Zaprowadził mnie do drzwi i oddał w ręce żandarma.
— Pójdź ze mną — rzekł obrońca porządku publicznego.
Byłem posłuszny. Poprowadził mnie przez różne schody i kurytarze wilgotne i ponure; na trzeciem piętrze o ile mogłem mniemać, kazał mi usiąść na ławce, następnie lekko zapukał do drzwi, nad któremi wyczytałem napis: Inkwirent sędzia N r. 7. Za minutę drzwi się otworzyły, żandarm wprowadził mnie do pokoju.
Dobry staruszek, postaci miłéj i spokojnéj siedział przy stole, zapełnionym mnóstwem papierów, oraz różnych książek. Na jednym rogu nizki człowiek, na którego widok zimny dreszcz przejmował, ż piórem za uchem, zbierał rozrzucone akta, zażywając potężne dozy tabaki; był to pisarz sądowy.
Sędzia utkwił we mnie swe wielkie niebieskie oczy, z badawczą przenikliwością, ale razem dobroć wyrażającą, potem przeglądał akta w ogromny tom zeszyte.
— Nazywasz się Surypere? rzekł tonem zapytującym i nie dając czasu do odpowiedzi ciągnął dalej:
— Urodziłeś się w Marilhac. Trudniłeś się naprzód kupczeniem, a chodząc od wsi do wsi, od miasta do miasta przybyłeś nareszcie do Paryża, gdzie zamiłowanie do zysków nieprawych spowodowało, iż zostałeś dwukrotnie ukarany przez sąd poprawczy za oszustwo przy sprzedaży towarów.
Usłyszawszy tak skreślony bieg życia Nr. 34-go, dowiedziałem się o przymiotach mego nieboszczyka sąsiada ze szpitala. Urzędnik czytał daléj:
— W Paryżu oskarżony byłeś o należenie do szajki złoczyńców, których zostałeś głównym przechowywaczem rzeczy skradzionych.
Całą bandę schwytano, osądzono i potępiono, ty tylko jeden dotąd zdołałeś ujść przed poszukiwaniem policyi, lecz mimo tego byłeś skazany zaocznie na 5 lat robót więziennych. Ostatnia sprawka waszego stowarzyszenia uczyniła was głośnemi w Paryżu pod nazwiskiem bandy Pontaliar. Starca mieszkającego w Reuil, w domku zupełnie odosobnionym, którego głos ogólny oskarżał o skąpstwo, znaleziono przywiązanego do łóżka i na wpół uduszonego postronkiem, gdyż z powodu szamotania wpoił się w ciało i ścisnął za gardło. Domek został zrabowany od piwnicy do strychu; na własnym wózku starca, twoi towarzysze uwieźli zabraną zdobycz. Ten wózek stanowił ślad dla poszukiwań policyi. Już powiedziałem, o czem sam wiesz dobrze, że twoi współwinowajcy do wszystkiego się przyznali i oświadczyli, że byłeś głównym sprawca tego występku.
Starzec czytając miał ciągle oko zwrócone na moje oblicze. Byłem przygnębiony i nie znalazłem ani słowa na moją obronę. Przyznać się do przybranego podstępem nazwiska, chociaż doradzało mi to późniéj sumienie, było brać na siebie większą odpowiedzialność za infamią, niż za spełnienie samejże zbrodni, gdyby nawet kara była mniejszą, ale więcéj własne poczucie obciążającą. Zresztą wmówiłem w siebie tę pociechę, niby ze szlachetnéj hipokryzyi płynącą, że będę potępiony nie za własne, lecz za cudze występki. Urzędnik zlitował się nad moją słabością w obronie, dodał więc dobrotliwie.
— Nie masz nic więcéj do zeznania? twoje objaśnienie może wpłynąć na złagodzenie wyroku, może zmienić karę pięciu lat ciężkich robót, na zwyczajny areszt.
— Oh więzienie! pomyślałem, nigdy! Najcięższe prace, najbardziéj nużące wolę znosić, niż być pozbawiony świeżego powietrza. Wstręt do więzienia dodał mi energii, odpowiedziałem przeto:
— Przyznaję się do wszystkiego, panie sędzio.
— Czy oprócz tych którzy zostali ukarani, nie odkryjesz innych współwinnych przed sprawiedliwością sądu.
— Nikogo.
— Czy zgodzisz się wskazać tego, który ci dał schronienie przez sześć miesięcy, gdyż słuszne po wody skłaniają nas do mniemania, że miałeś wspólników; tego rodzaju zobowiązania do tajemnicy, darmo się nie robią.
— Nie mam nic dodać panie sędzio i jestem gotów wycierpieć karę.
— Kiedy goniłeś za majątkiem drogami nieprawemi, fortuna podążała sama do ciebie. Jeden z twoich wujów umarł w Auwergne, zostawiając ci część spadku, mogącą zapewnić twą niezależność i twój honor nietykalnym. Listy do ciebie adresowane, złożone zostały w trybunale, wiedzieliśmy mieszkanie w Paryżu twojego notaryusza. Uczciwy naczelnik jego kancelaryi swą przezornością, dopomógł nam wiele w wyśledzeniu sprawy. Teraz jesteś w naszych rękach i zupełne a szczere zeznanie, może jedynie spowodować litość sędziów. Powtarzam w twoim interesie, tylko czysta prawda zdoła cię ochronić od zesłania do Kajenny — rozważ dobrze.
— Już rozważyłem od dawna, sąd wydał wyrok, jestem w rękach sprawiedliwości, niech więc postępują, ze mną jak prawo wymaga! niech się spełni moje przeznaczenie!
Niedawno ten człowiek łagodny, wyrozumiały, teraz zbladł widząc mój nieprzełamany upór. Nagle powstał z krzesła z groźną postawą i rzekł drżącemi ustami z oburzenia:
— Żandarmi! odprowadźcie więźnia.
Wykonano jego rozkaz nie bez obelg przeciw mnie wymierzonych, których kodeks wcale nie nakazuje. Nim próg przestąpiłem, spojrzałem jeszcze raz na sędziego. Owa postać przed chwilą surowa i groźna, ktoréj spokój zakłóciłem, znowu dawną obojętność i łagodność odzyskała.
W miesiąc potem przewieziono mnie do Brestu z trzydziestu innemi więźniami, którym ta przejażdżka wcale humoru nie popsuła. W Brescie znowu miesiąc czekaliśmy na awizo, na którem mieliśmy popłynąć do Kayenny.

XVI.
Pokuta.

Otóż zostałem skazany na pięć lat robót więziennych pod nazwiskiem Surypera, które już na zawsze mi pozostało. Przybywszy na pokład Cyklopa pomiędzy dwoma żandarmami, przeprowadzono nas na tył okrętu i steamer popłynął. Podwójny rząd celek przeznaczony był na transport więźniów, każdy miał swoją klatkę, dwa szyldwachy na dwóch końcach korytarza pilnowały przestępców, rewidując celki za każdem zluzowaniem warty.
Podróż odbyła się szczęśliwie. Wypłynęliśmy na rzekę Maroni. Papugi i różnego rodzaju ptastwo przywitało nas na brzegu. Kosy wygwizdywały na rozmaite tony, małpy wyprawiały śmieszne pantominy, wiewiórki dawały widowiska gimnastyczne. W ogóle pobyt na tej dziewiczéj ziemi i świeże powietrze, gdzie nam żyć kazano, znośniejsze się zdawało niż galery. Używaliśmy manioku i żółwiów, których nam dostarczano, na każdéj stacyi gdzie się okręt zatrzymał.
W wiosce Hattes, położonéj przy ujściu rzeki, gdzie pierwszy raz się zatrzymano, ujrzeliśmy kraj pełen pastwisk, który stanie się urodzajnym, kiedy drenowanie ługi osuszy, co wkrótce nastąpi, gdyż wiele set więźniów jest użytych do robót dla odprowadzenia wód, lub irygacyi gruntów płonnych. Z téj wioski do Saint-Laurent, gdzie kapitan miał rozkaz nas odstawić, do 20 mil morskich rachują Wszędzie takież bogactwo roślinne, ryczenie trzód, figle małp, podskoki wiewiórek. Zbliżaliśmy się do miejsca naszego przeznaczenia.
Ustawiono nas na pomoście rzędem, oficer wywoływał każdego po nazwisku; smutna ta gromadka była w komplecie. Zanim oddano więźniów władzom miejscowym, komendant statku, który mimo pozornéj surowości, nie był wcale dzikim człowiekiem, kazał nam dać po czarce rumu i napominał do skruchy oraz do pracy; w końcu natchnął nas nadzieją, ze kiedyś możem wrócić do Francyi. Był widocznie wzruszony ten dzielny oficer i w najbardziéj w pośród nas zakamieniałych, postąpienie to, uczucie żalu wzbudzić musiało. W dziesięć minut potem, posadzono nas w łodzi, pod dozorem najstarszych zuchów z okrętu; na wybrzeżu oddział żołnierzy na nas oczekiwał.
— Po jednemu naprzód marsz!
Przybyliśmy do zakładu karnego. Postąpiono z nam i jak można najlepiéj, a urzędnicy oszczędzali obelg i grubijaństw, czyniących tak nieznośnym pobyt na galerach. Jeden z dozorców obznajmiał nas z robotami jakie mieliśmy wykonywać, wdrażając do nabrania odwagi i do posłuszeństwa dla przełożonych, po czem z powodu trudów podróży, dozwolił wypoczynku przez dzień dzisiejszy. Nazajutrz bardzo rano dyrektor zrobiwszy przegląd, znowu nie szczędził przychylnych wyrazów i pytał każdego o poprzedni sposób zatrudnienia. Ten był cieślą, wysłano go więc dla spuszczania drzew w lesie. Inny znowu dawny żołnierz w armji Saint-Crepin, szył sienniki dla swych towarzyszów niedoli. Co do mnie, miałem zaszczyt być obecny naradzie jako mularz, bo wszystko tam było do zbudowania, wzmocnienia, lub przeistoczenia.
W godzinę potem byłem już przy robocie i zaprawdę z dobrą myślą tam poszedłem; praca w Kayennie nie ma nic w sobie odrażającego: wprawdzie nadzór jest surowy i sprawiedliwie — lecz bez nieużytecznego gburostwa, bez słów obrażających. Jest to wolność chociaż względna.
Wygnańcy dzielą się na dwie klassy społeczne, mają oni swą arystokracyą dobrze zasłużoną wytrwałością w uczciwości, dobrych obyczajach i przez wpływ na innych dobrym przykładem. Jest to arystokracya zdobyta na polu walki, gdyż musi walczyć w każdéj chwili z burzliwą przyrodą, tak niegościnną dla ufundowania kolonii w Kayennie. Skoro przez rok najmniéj, czasami przez dwa, trzy, a nawet cztery lata, jeden z tych nieszczęśliwych da dowody odwagi, pracowitości i łagodności dla wszystkich, kiedy nareszcie zdoła przekonać o tém administracyą miejscową, że istota upadła, może znowu być człowiekiem użytecznym i wolnym, wtedy robią mu ustępstwo. Ustępstwo to zależy na dozwoleniu osiedlenia się w pobliżu fortecy, lub nawet daléj na wsi, stosownie do tego czy kandydat był rzemieślnikiem, lub rolnikiem. Tym sposobem powstaje zwolna miasto Saint-Laurent i kolonie okoliczne.
Zgadujesz pan, że celem moich marzeń było zasłużyć na ustępstwo. Cóż to za rozkosz mieć swój własny domek! z jakąż radością byłbym kładł każdy kamień! myśląc sobie o ogródku, w którym rozwijające się kwiatki do mnie należą i ten dach i te ściany znane, które mnie osłaniają! Nieprawdaż? czy to w stanie ubogim, czy śród wielkości, każdego człowieka zadaniem jest posiadać i to jest też celem jego zabiegów. Ale jakże często doznajem zawodów dla naszych snów uroczych!...
W pierwszym roku pędziłem życie bez cierpień i żalu, nie myślałem o kraju rodzinnym; bo czyż biedni myślą o nim? Nieraz, kiedy zapadło słońce, a maszty okrętów kąpały się w blasku jego promieni, przychodziły mi na pamięć strzały wieżyc naszéj katedry w Chartre; lecz praca któréj z zapałem się oddawałem, wkrótce rozpraszała moje wspomnienia. Wydoskonaliłem się w moim rzemiośle; dyrektor pożyczał nam łaskawie książek stosownych do naszego wykształcenia. Oprócz murarstwa, nauczyłem się ciesielki, a nawet z konieczności zostałem ślusarzem, bo potrzeba jest matką umiejętności. W istocie byłem prawie wolny. Szedłem gdzie mnie różnorodne prace wzywały, nie będąc wcale pilnowany.
Jednego poranku nasz ekonom uwiadomił mnie że byłem prawie bogaty. Kto był zdziwiony? zapewnie nie urzędnik, jak się pan domyślasz. Otóż opowiem jakim sposobem zostałem kapitalistą, bez mojej wiedzy.
Oprócz pracy obowiązkowéj dla rządu, skazanym na deportacyą zostawione są dwie godziny czasu na dzień do wypoczynku, któremi mogą rozporządzać wedle swéj woli. Jeżeli zechcą robić w tym czasie, to dochód do nich należy, i ten im święcie jest oddawany. O tém wcale nie wiedziałem. Korzystając z wolnego czasu, zajmowałem się robieniem zasuwek do drzwi, ustawiałem nawet kompasy na dwóch lub trzech domkach, posiłkując się skazówkami czerpanemi z książek naszego zacnego dyrektora. Co więcéj, urządziłem rury blaszane nad kominami, dymiących w czasach niepogody, nie licząc młynków będących pociechą drobnych dziatek.
Ale zebrane pieniądze, ten martwy kapitał cóż mnie mógł obchodzić? kiedy mi nie wolno było go użyć na moje osobiste potrzeby. Myślałem go posłać biednemu Saturninowi, lecz czas i rozbicia okrętowi przytem nie mogłem być pewny, czy nie zmienił mieszkania i majstra. Nakoniec piątego kwartału mego w Kayennie pobytu, byłem przywołany do dyrektora:
— Piotrze, rzekł do mnie, — oto 15 miesięcy upływa jak otrzymuję poświadczenia o dobrem twojem prowadzeniu się w zakładzie, jestem zadowolony z ciebie, prosiłem więc o ułaskawienie; lecz formalności w ministeryum są długie, a ja nie mogę popierać twego interesu na miejscu. Powiedz przeto mój przyjacielu, co mogę zrobić aby ci ulżyć w twem położeniu?
— Ach! panie, panie! niech cię Bóg błogosławi! nie pragnę tylko domku dla siebie... gdybyś mógł przeniknąć jakbym go upiększył, wycackal!
Powiedziawszy to schyliłem się do jego kolan. Podniósł mnie łagodnie i rzekł:
— Prosisz mnie o rzecz bardzo trudną, mój biedny Piotrze. Potrzeba aby się 20 zebrało, dla uformowania nowéj wioski, a ja nie znam 19 innych zuchów w zakładzie, żeby twój przykład naśladowali. Jednakże spróbujemy zaraz.
Zadzwonił i w téj chwili wszedł urzędnik.
Czy nie umarł téj nocy który z ułaskawionych?
— Tak jest panie dyrektorze, w téj chwili właśnie przyniesiono do podpisu akt zejścia Ludwika Foueheux zmarłego na febrę téj nocy. Wskazawszy mnie urzędnikowi, powiedział dyrektor.
— Zaprowadź Surypera do domu Ludwika Foucheux. Obejrzysz mieszkanie i zdasz mi raport o tém, coby z ruchomości w nim brakowało. Będę nadal czuwał nad tobą Piotrze, staraj się zawsze być uczciwym człowiekiem.
Stałem nieporuszony, zmięszany, upojony radością. Urzędnik skinął, abym poszedł za nim i zaprowadził mnie do mojéj własności. Mojej własności! byłem więc u siebie, u siebie!

XVII.
Samotność.

Domek mój był nędzną chałupką, ale dla mnie zdawał się pałacem. Cztery ściany na podmurowaniu łokieć wyżéj nad grunt wilgotny, z drzwiami 1oknami na wszystkie strony, stanowiły ów budynek; wchodziło się doń po wschodach przejrzystych. Dwie izby przedzielone drewnianą ściana i dosyć widne zewnątrz podwórza, w jednym rogu kuchnia umieszczona — oto całość mojego pałacu, bo stajnie i obory kosztem osadnika stawiane być musiały.
Każdy domek oddalony był od drugiego o jakie 80 kroków; pole doń przyległe 200 metrów długie a 100 szerokie, stanowiło także własność jego mieszkańca. Stosownie do działalności deportowanego, pole to przemieniało się w folwark, albo ogród, lub w jedno i drugie; niektóre nawet posiadłości miały pozór skombinowany ogrodu kwiatowego i angielskiego parku, tam też można było przeczuwać obecność kobiéty.
Miejscowa administracya zachęcała do małżeństw pomiędzy deportowanemi płci obojga. Kobiéty wysłane za karę, zostają pod nadzorem zakonnic w poblizkim klasztorze zwanym N. Panny z Chartres, do czasu dopóki się przez małżeństwo nie wyemancypują. Dozwolonem jest nadto penitencyonaryuszkom widywanie się z deportowanemi zewnątrz klasztoru, ale sposobność ta rzadko im się zdarza.
W piętnaście dni blizko przeistoczyłem moją chatkę. Zostawiono mi sprzęty mojego poprzednika, za summę nieznaczną. Oczyściłem i upiększyłem to gniazdo pająków i niedźwiadków, zamieniając na raj ziemski Moje okna zasłonione płótnem żaglowem, przecięły drogę ossom i wszystkożerczym muchom, zrewidowałem szczegółowo budynek dający schronienie termitom, szarańczy, szczypawkom a niekiedy i rako-pająkom. Czułem się szczęśliwym.... szczęśliwym? tak, ale z czczością w duszy, która wszędzie towarzyszy człowiekowi kiedy jest samotnym. Nadewszystko podwajała mój smutek ta okoliczność: że w czasie świąt i wypoczynku, podwórze moje napełniło się dzieciakami z sąsiedztwa. Trzeba im było fabrykować piszczałki z drzew świeżo rozwiniętych i dudki grające z szyjek gęsich, a moje wietrzne młynki zrobiły mnie popularnym śród drobnéj gawiedzi.
Przyszła mi myśl adoptować jednego z tych malców. Zwróciłem oczy na pewnego blondynka, około trzech lat mającego. Matka jego dobra kobiéta, przez sześć lat pobytu w Kayennie, dała sześciu obywateli swéj ojczyźnie, a była to ciężka sprawa utrzymania się z tylu potomstwem dla niedostatnich rodziców, gdyż rząd bardzo oszczędnie opatruje przyszłych kolonistów. Ojciec potrząsł głową i milczał, ale Normandka skoro zrozumiała o co chodzi, wziąwszy się pod boki, strofowała mnie oburzona w narzeczu prowincionalnem, mówiąc:
— Aha! na to trzeba łożyć starania przez lat kilka, aby wam potem oddać swoją krew i ciało?...
Zrobię tu uwagę, że jakkolwiek wiele kobiét deportowanych, skazane były na wywiezienie z kraju za dzieciobójstwo, nie zatłumiał przecież występek instynktu macierzyńskiego, odzywającego się z całą siłą; poczuły się na gruncie legalnym. Przez tego rodzaju związki skazanych, Anglicy ufundowali bogatą i kwitnącą kolonią w Sidney. Obecnie, w mieście które przez swe bogactwa i wspaniałość, rywalizuje z największemi stolicami Europy, publiczne urzędy, banki i inne ważne stanowiska znajdują się w ręku wnuków tych, co byli zesłani za karę do Bontany-Bay.
Takie i tym podobne uwagi przychodziły mi do głowy, lecz rozmyślania nie zaludniają samotności, albo ją źle zapełniają. Pielęgnowanie ogroda z zamiłowaniem, ukoiło na pewien czas żądzę ojcostwa. Napawał mnie pociechą widok pnących się winnych latorośli, dojrzewających winogron, jak niemniéj kukurydzy, któréj liście z zielonego koloru zmieniały się w żółtawy, banie brzuchate rozpierając swe łodygi po zagonach i maniok owa pszenica drugiej półkuli swym plonem nastrajały ma dusze na ton weselszy.
Ale nadchodząca zima dość smutne zwiastowała prognostyki. Wiatr północny dął wyrywając palmy z korzeniem; mówiono o licznych rozbiciach na Oyapocku. Z zapadnięciem nocy zgromadzano się w chałupach; każdy przynosił swą robotę i światło, podobnie jak to się dzieje na prowincyi w kraju rodzinnym; pracując razem całe wieczory gawędzono. Było nas sześć lub siedem osób u Hermana, którego syna chciałem adoptować, rozmawialiśmy o przykrościach pory zimowéj bo i z Francyi nie dobre przychodziły wiadomości. Herman słyszał je z własnych ust furmana gubernatora, który znowu wyczytał takowe z dzienników przez jego pana odbieranych, a bydź może że i z listów. Kobiety wznosiły ręce do nieba, dzieci skupiwszy się powłaziły pod komin drżąc ze strachu; utyskiwano jakby śród ogólnego nieszczęścia.
Na dworze wiatr dął przeraźliwie. Nagle zjawił się infirmer z centralnego zakładu, który niekiedy wstępował dla wypalenia fajki do którego z osadników moralnie się prowadzącego. Infirmer Raulin, dobrze pamiętam jego nazwisko, wszedł nie zapukawszy do drzwi.
— Nieszczęście moje dzieci, nieszczęście, — rzekł ocierając pot z czoła.
Naraz odezwało się wiele głosów z zapytaniem.
— Ach! mój Boże! co takiego? co się stało?
— Złe nowiny! moje dzieci, bardzo złe....
— Ależ powiedz nam, — krzyczały kobiéty.
— Pozwólcie mi odetchnąć. Ach! oto statek Jan-Bart, który był sygnalizowany jeszcze przedwczoraj, z ładunkiem....
Tu zatrzymał się, i podniosł rękę do swych ust grubych.
— No, dokończ!
— Ach! grozi wam konkurencya moje panie! lecz na pewien czas nastąpiło zawieszenie broni. Ładunek 70 kobiét mieszczący się na okręcie Jan-Bart nie mógł minąć wysp Zbawienia i należy się domyślać, że doznał bardzo wielkich uszkodzeń. Pan gubernator otrzymał depeszę za depeszami.
— Biedne stworzenia! powiedzieli mężczyźni. Na stronie kobiét panowało milczenie.
— Nakoniec, nie ma nic pewnego! rzekłem, zapytując, czy zdołano przynajmniéj podróżnych na ląd wysadzić?
— Nie ma o tém stanowczéj wiadomości.
Infirmer usiadł przy ogniu gorejącym na kominie, a rozmowa nie ustawała. Smętna pora roku nasuwała niewesołe opowieści. Rozprawiano mianowicie o negrze Dehimbo, na którym w krotce miano wyrok śmierci wykonać.
Grabieżą i morderstwami Nahimbo dwa lata był postrachem okolic Kayenny, a nawet trzymał w szachu policyę miejską. Opowiadania jego awantur wyglądały na legendy; przedstawiono go jako naraz w kilku miejscach się pojawiającego, niewidzialnego, ująć nie możliwego, obrośniętego i do pasa nagiego. Kommunikacya między koloniami i miastem była przerwana, nie dostarczano już ani owoców, ani jarzyn na targi. Kayenna miała być ogłodzona przez jednego negra. Ten potwór, którego nie mógł wyśledzić i złapać cały legion policyantów, został pochwycony jak lis w kurniku. Pewnego poranku, po zrabowaniu odosobnionéj kolonii, dwóch służących negrów dopaść go zdołało. Jeden z nich dał ognia z fuzyi — Nahimbo upadł, lecz natychmiast powstawszy, z pałaszem w ręku zaczął nacierać na przeciwnika. Jednak towarzysz jego taki mu zadał cios pałką w samo czoło, że go ogłuszył, wtedy rabusia skrępowano i w ręce policyi oddano. Po długich badaniach, które wykryły straszne i skombinowane okrócieństwa, prezes szukając napróżno choćby cienia złagodzenia kary dla tego dzikiego człowieka, zapytał się:
— Jakie jest prawo w twoim kraju? Co robią z tym co kradnie i zabija?
— Zabijają go — odpowiedział murzyn zgrzytając zębami.
Rzeczywiście Nahimbo był stracony w Styczniu 1862 roku.
Inni opowiadali walki z tygrysami w lasach jeszcze nietykanych, spotkania z wężami, chwytanie kaimanow; rożnego rodzaju awantury, mogące dzieci nabawić strachu. Szczęściem dzieci już spały, a całe towarzystwo zdawało się lubować w tych okropnych opowieściach. Co do mnie, byłem tegoż zdania co dzieci, więc spać poszedłem. Lecz w śród nocy podniecona wyobraźnia, unosiła mnie na niezmierzony ocean Atlantycki, znajdowałem się na wątłej barce, która wirowała na morskich bałwanach. Przybiłem do okrętu Jan-Bart tonącego w czasie mojego marzenia i wyratowałem wszystkie 70 kobiét jednę po drugiéj, na mą łódkę wątłą jak łupina orzecha. Obudziwszy się nad ranem, myślałem iż rzeczywiście spodziewany okręt może wkrótce nadpłynąć i jeżeli w liczbie przybyłych kobiét znajdzie się jedna według mego gustu, to zapewne nic odmówi mi oddania swéj ręki.

XVIII.
Powrót do domu.

W tem miejscu opowiadania rćszedł służący, Surypere przerwał swą spowiedź.
— Co tam nowego? zapytał lord Trelauney.
— Milordzie, przyszła ta wieśniaczka, która milord zawołać kazałeś.
Trelauney powstał silnem wzruszeniem przejęty.
— Magdalena moja przybrana matka! wyszeptał do siebie i obróciwszy się do Surypera rzekł.
— Spoczniéj na teraz, jutro zażądam końca twojéj historyi.
Magdalena siedząc w sąsiedniéj sali, oczekiwała przybycia lorda; biedna kobiéta bardzo się zestarzała. Jéj włosy zupełnie zbielały, zmarszczki, wzrok pełen boleści i cała postać wymownie świadczyły, jak wiele przecierpieć musiała. Ujrzawszy Irelauneya powstała.
— Wezwano mnie w imieniu jaśnie wielmożnego pana, a ponieważ służący powiedział mi że idzie o młodą dziewczynę któréj szukam od wielu miesięcy, przeto natychmiast tu przybyłam. Panie! czy masz o niéj jaką wiadomość? nazywała się Ludwika....
— Tak pani, odrzekł Trelauney, lecz zanim ujrzysz dziewczynę, którą opłakałaś...
— Za nim ją ujrzę, — zawołała Magdalena, — a więc ona jest tutaj?
— Jest niedaleko... lecz nie możesz jéj jeszcze zobaczyć.
— O panie! jak najprędzej, błagam cię...
— Posłuchaj mnie pani, — odezwał się znowu ze słodyczą, Trelauney. Mogę ci zwrócić Ludwikę, lecz zupełną oddać jéj nie podobna, bo jéj duszę chmury otaczają, rozum dziewczyny jest przy ćmiony...
Magdalena wyciągnąwszy dłonie, zawołała:
— Zaprowadzę ją do domku, być może iż śród drzew między któremi wyrosła, otoczona memi staraniami, może odzyska przytomność umysłu. Klęknąwszy wieczorem przed krzyżykiem, który jéj dałam przy pierwszéj komunii, powróci do swych codziennych modlitew; panie gdy się modlimy, zstępuje z niebios duch co nas oświeca. Ta mgła jéj rozum otaczająca pierzchnie, a ja odzyskam me dziecię...
Trelauney ujął rękę staruszki i ścisnął serdecznie. Wtedy Magdalena spojrzała mu w oczy i długo długo wpatrywała się w jego ciemne włosy, blond faworyty i twarz wybladłą... a potem krzyknęła:
— To ty Janie!...
Lord kładąc palec na ustach, rzekł: — milczenie! I wziąwszy ją w swe objęcia, z wylaniem serca ucałował. Magdalena nie opierała się pierwszemu wzruszeniu, lecz nagle odsunęła go od siebie i zapytała:
— Janie! na co to przebranie? jaką dramę przedemną odgrywasz, jakim sposobem zostałeś bogatym? Możesz jawnie przebywać w naszéj okolicy, albowiem panowie Villepont obawiając się skandalu, nie zaskarżyli cię przed sądem. Chcę wszystko wiedzieć, rozumiesz mnie Janie.
— Matko, odpowiedział tenże, — wszystko ci opowiem, jak nadejdzie dzień upragniony, który nie jest dalekim, mam nadzieję... Gdybym miał sobie jaki występek lub nawet zbrodnię do wyrzucenia, wiesz żebym nie był zdolny skłamać przed tobą. A więc zawierz mi, że możesz przycisnąć mnie do swego serca.
Tu nastąpiło głuche milczenie, — nareszcie odezwała się Magdalena:
— Wierzę ci, — chciałabym ci wierzyć... ty nie będziesz nigdy wspólnikiem tych, co zamordowali mego biednego Piotra...
— Wiem że mojemu urodzeniu towarzyszyła krwawa tajemnica, odpowiedział Trelauney.
— Nawzajem ty teraz milcz! zawołała Magdalena przerażona. Ci ludzie czuwają wszędzie.... Trelauney otworzył drzwi i rzekł:
— Chodźmy odwiedzić Ludwikę.
Na drugiem piętrze spała siostra Jana. Oddech jéj był nierówny, chwilowe oznaki przestrachu dawały się spostrzegać na twarzy nieszczęśliwéj. Magdalena uklękła przy łóżku; wzruszenie wstrząsało tém biednem sercem. Następnie wstała i pochyliwszy się nad łóżkiem, złożyła lekki pocałunek na czole obłąkanéj.
— Trzeba ją przeprowadzić do domku, — rzekł Jan. Czterech ludzi z lektyką oczekuje przy drzwiach, jutro Ludwika obudzi się w swojéj izdebce, a wy czuwać nad nią będziecie.
— Lecz jakim sposobem przenieść ja bez przebudzenia?
Jan wziął z kominka flaszeczkę i cieczą w niéj znajdującą się zwilżył gąbkę.
— Daj jej tem oddychać co kilka minut w czasie podróży.
Był to niezwykły widok, kiedy czterech barczystych ludzi niosło przez las ten drogi ciężar. Magdalena szła obok lektyki, a służący zamkowy postępował naprzód z latarnią. W pewnych przestankach orszak zatrzymywał się dla wypoczynku, Magdalena zbliżyła do ust Ludwiki gąbkę napojoną chloroformem. W godzinę potem nieszczęśliwa obłąkana, śpiąc ciągle, znajdowała się w téj samej izdebce, gdzie jéj dziecinne lata upłynęły.
Kiedy przenoszono Ludwikę do dawnej siedziby, Trelauney i Madziar siedzieli razem w małym salonie zamku przez nich teraz zajmowanego.
— Oto ostatnie wiadomości które odebrałem, — rzekł Trelauney:
„Dziecię porwane przez poetę i gałganiarkę, stosownie do rozkazu Raula Villepont... jakiego się podjął wykonać Combalou, dziecię Ludwiki Deslions nakoniec powinno być w klastorzc Ś-go Jana Laterańskiego... gałganiarka przechowała tę małą istotę....
— Jak się nazywa ta kobiéta?
— Matka Hewecya.
Madziar nagle się poruszył i zawołał:
— Hewecya! ależ słyszałem że tak nazywano nieszczęsną, któréj dziecię zamordował Robert Kodom.
— Nic nie byłoby w tém dziwnego, — odparł Trelauney. Bezwątpienia ów ajent Combalou, który zajmował się pierwszą zamianą, wziąwszy dziecię téj kobiécie, teraz oddał jéj inne.
— Kiedy pójdziemy wyrwać z pazurów dziecinę, która płaci dług zaciągnięty przez inną nieszczęśliwą istotę?
— Pojutrze, — odpowiedział Trelauney. Surypere będzie nam użyteczny w tém przedsięwzięciu... Mniemam że już wtedy zdrowszym się uczuje, więc przepędzimy noc w klasztorze Ś-go Jana.
— Co się stało z Villepontami?
Trelauney z uśmiechem rzekł: — W końcu tygodnia Villepont ogłosi swe bankructwo.
Madziar długo rozważał nareszcie zapytał się:
— Kiedyż na mnie przyjdzie kolej?
— Mój przyjacielu, daję ci słowo honoru, że za trzy miesiące Wanda będzie w twojéj mocy.

XIX.
Transport więźniów.

Bardzo rano Trelauney siedział już przy łóżku Surypera, który spędziwszy noc dobrze, mógł daléj opowiadać o swoich nieszczęściach.
— Wyspa Kayenna, szczególniéj w początkach zimy, podlega bardzo zmiennéj i przykréj jak tylko można sobie wyobrazić temperaturze. Cała kolonia zabrała się do spoczynku śmiertelnym strachem przejęta. Wiatr ryczał na dworze; wśród poświstów uraganu słyszano przeraźliwy krzyk czajek; wielkie drzewa nad brzegiem rzeki burzą miotane, wydawały odgłosy tak lamentujące, że mimowoli smutek duszę ogarniał; o północy cały zgiełk burzy zlał się w jeden straszny trzask i łoskot. Wyniosłe palmy stawiając długo czoła wichrowi, zaczęły się naraz łamać niespodziewanie. Kiedy nad ranem wstałem, niebo było spokojne, ani jedna chmurka jego przejrzystego błękitu nie kaziła. Owady latały w promieniach słonecznych; o statku zostającym w niebezpieczeństwie nie otrzymano jeszcze żadnych wiadomości.
Dzień postanowiłem przepędzić w lesie. Brakowało mi szopy, a mozolna praca ścinania i obrabiania drzewa, wymagająca siły, czyniła mi nadzieję, iż moja głowa i krew uspokoi się śród zajęcia. Spuszczanie drzew z pnia nie było tam rzeczy łatwą, i prawem określoną jak w lasach rządowych we Francyi; trzeba było siekierą torować sobie przez gąszcze, rozpoczynać dwadzieścia razy robotę, nim się natrafiło na pień prosty i równy, zdatny do obrobienia na krokwy. Nadto owady zjadliwe brzęczą koło uszów, a bataljony robaków jadowitych, owych nieprzyjaciół nieustannych, nienasyconych i prawie niedostrzeżonych, ciągle cię atakują, nie dając wytchnienia.
Armje mrówek ziemię pokrywają. Nazywają je ognistemi mrówkami, gdyż jad takowych po ukąszeniu, piecze ciało jak rozpalone żelazo. Powiadam armje mrówek, gdyż rzeczywiście te żarłoczne stworzenia idą porządnym szykiem i można się przekonać, iż nacierając, posłuszne są z karnością wodzowi kierującemu oddziałami, zupełnie zdolnemu do grupowania swych pułków, maszerujących do ataku. Trzeba się również strzedz niedźwiadka w dziuplach drzew siedzącego. Nie jest on zaczepiającym, ale poruszony z legowiska, zadaje ranę swym lancetem i dla tego przezorność radzi zostawić go w spokoju.
Najstraszniejszym ze wszystkich owadów, jest obrzydliwy pająk, rako-pająkiem zwany, olbrzymiéj wielkości dochodzący. Brzuch jego czarniawy i kosmaty, przewyższa objętość jaja indyczego. Wiele takich straszydeł z mojéj ręki zginęło. Potwór ten przędzie siatkę podobnie jak nasze pająki ogrodowe, tylko w rozmiarach daleko większych, i dzierganą jak prawdziwa sieć do łowienia ryb, wytrzymującą też szamotanie się ofiary choćby silniejszjé od napastnika. Zamilczę nateraz o jaguarach i wężach, bom ich dotychczas nic widział.
Miałem niejakie szczęście za przybyciem do lasu, gdyż prawie na wstępie znalazłem cztery wysokie i proste drzewa, jakby na mą siekierę oczekujące. Kosiki powtarzały piosnki które gwizdałem dla uprzyjemnienia sobie roboty: ptak mucha i kolibry migały między gałęziami, jak błyskawice drogich kamieni, z szybkością skrzydlatjé wiewiórki.
Po spuszczeniu z pnia drzew i ociosaniu gałęzi, przywlokłem je na brzeg lasu. Miałem przed sobą z ćwierć mili do domu, trzeba więc było myśleć o sprowadzeniu tam drzewa. Związałem przeto pnie grubą liną, zarzuciłem jej końce jak chomąto na ramiona i tak ciągnąłem mą zdobycz przez błotniste pola, gręznąc nieraz po kolana. Musiałem zdobyć się na energją i wytężyć me siły, zrobiłem to z ochotą, gdyż konieczność wymagała ażeby je przywlec do méj siedziby — i przywlokłem.
Nasza mała kolonia oddychała radością, spodziewano się otrzymać nowiny z rodzinnego kraju. Statek wydostał się na pełne morze i był sygnalizowany z Maroni, mój Boże znowu mieliśmy usłyszeć o Francyi! Krzyżowały się zapytania i domysły; muszę nawet wyznać że mężczyźni byli gadatliwsi od kobiét, jakby się spodziewano, że deportowane do Kayenny, przywiozą między fałdami swych spódnic trochę powietrza z ukochanéj Francyi.
Czułem się zmęczony i głodny nie jedząc nic od rana. Zabierałem się więc zasiąść do stołu, kiedy strzał armatni rozległ się w powietrzu, na który to znak zapomniawszy o pożywieniu, pobiegłem aż na brzeg rzeki. Rzeczywiście okręt stał o jakie dwieście kroków od St-Laurent. Cała kolonia wybiegła na jego spotkanie, dyrektor i siostry zakonne uszykowały się przed nami, szmer panujący w tłumie zebranych zdradzał nie tylko ciekawość, ale i ogólne wzruszenie. Okręt przybił do lądu.
Po jednéj deportowane wychodziły z kajut, rzucając ponure i wstrętne spojrzenie na ich przyszłe siedlisko. Uszykowały się jak owce na pomoście czekając obojętnie wysadzenia na ląd; oczekiwały nawet z rezygnacyą. Rzucono ruchomy most dla połączenia okrętu z wybrzeżem i rozpoczęła się smutna defilada. Nędza, głód i nawyknienie do bezwstydu, nacechowały prawie wszystkie oblicza tych kobiét. Wzrok kołowaty, czoła bezmyślne i owe ręce kościste, wyschłe, które więcéj podobne były do rękojeści gilotyny jak do rąk ludzkich; nadto ubiór brudny, zniszczony w czasie długiéj przeprawy na morzu, oto obraz przymusowych pokutnic, który przyznacie nie mógł zachwycić, choćby najskromniejszéj wyobraźni. Trzy lub cztery z nich stanowiły pewien wyjątek, z powodu zachowania młodzieńczéj świeżości. Jaskrawy rumieniec krasił marmurowe lica, włosy głowę oplatające jeszcze życia nie były pozbawione, lecz cały szereg pokutnic spoglądał martwo, na wszystkich się stan poniżenia wypiętnował.
Mniemano że już wszystkie deportowane na lad wysiadły i kapitan oddał dyrektorowi listę imienną takowych, zaczęto więc wywoływać każdą do apelu. Nazwisko Martyny Ferrand po trzykroć wymienione zostało bez odpowiedzi; dopiero kiedy cały chór meger czwarty raz go powtórzył, jakaś postać ludzka wychyliła i się z po za wielkiego masztu, obciążona bagażami, idąc powoli i poważnie aby złączyć się z gromadką potępionych przez prawo grzesznic.
— Jesteś rzeczywiście Martyną Ferrand? — spytał pisarz czytający listę.
Odpowiedziała kiwnięciem głowy.
— Czy ona jest niemą? mówili drwinkujący, spinając się na palcach, aby lepiéj widzieć tę kobiétę. Ach jakżeby była szkoda, gdyby to było prawdą! — pomyślałem.
Martyna Ferrand rzeczywiście mogła się liczyć do pięknych, mając cały urok młodości. Żaden z jéj regularnych i melancholicznych rysów, nie zdradzał spodlenia, lub nawyknień występnych. Czoło jéj wysokie, objawiało tylko wewnętrzną walkę przez febryczne drgania skroni. Mimo ubioru więziennego, zachowała godność postawy, która ją stanowczo wyróżniała od natur trywialnych, grubijańskich innych kobiét, pomiędzy któremi nadal żyć miała
Wyładowano na brzeg cuchnące skrzynie, a każda z deportowanych poznawała swoje rupiecie. Dziurawe chustki i brudne fartuszki w ogólności stanowiły tłómoczki, albo zawiniątka podróżne. Harpie te walczyły o pierwszeństwo w odbiorze swych rzeczy, co trwało dosyć długo. Martyna stała na uboczu nieporuszona jak posągowa postać, nie zwracając uwagi na bezwstydną wrzawę swoich sąsiadek.
Kiedy już wszystkie ze sprzeczających się swoją zdobycz zabrały i gdy już pole walki zostało wolne, wtedy Martyna zaczęła szukać wzrokiem swoich szczupłych bagażów, które megery uniesione zapałem bójki, na różne strony porozrzucały. Tu koszula walała się w kurzu, o dziesięć kroków daléj para pończoch, tam chustka do nosa, w około jakaś część zawiniątka leżała. Skoczyłem z dziarskością młodzieńczą, pozbierałem skwapliwie rozpierzchłe rzeczy, następnie zawinąłem wszystko starannie w mocną chustkę, jaką zawsze starałem się mieć przy sobie i tak elegancko ułożony tłumoczek, co nie mało pochlebiało méj miłości własnéj, postanowiłem oddać jego właścicielce. Ona w czasie mego zajęcia patrzała na mnie, a jéj piękne niebieskie oczy spotkały się z mojemi. Widziałem w mojem życiu dużo oczów niebieskich, lecz tak czułego i jasnego błękitu, nigdy!... nie spotkałem tylko jedne takie oczy Martyny! Nieznaczny uśmiech pół wstydliwy, był nagrodą za mą przysługę, kiedym jej doręczał zawiniątko.
— Tak będzie lepiéj niż w kurzu, panno Martyno Ferrand.
Wymówiłem ostatnie wyrazy z naciskiem, ażeby wiedziała, żem zapamiętał jéj nazwisko.
— Dziękuję panu... i tu zatrzymała się, a ja dokończyłem śmiało.
— Surypere, do usług panny.
— A więc składam mu podziękowanie, panie Surypere.
Nie był to głos zwyczajny, lecz cudna melodia, a wymówione przez nią wyrazy, brzmiały mi w uszach. Takie było pierwsze i uczciwe poznanie z Martyną Ferrand.

XX.
Martyna Ferrand.

Mimo stoczonéj walki z samym sobą, m usiałem wyznać w cichości ducha, że moje serce zostało zranione. Całą noc marzyłem tylko o Martynie: widziałem nieustannie szafirowe jéj oczy i usta strojne w białe ząbki; nawet sploty włosów wymykające się swawolnie po obu stronach warkocza stały ciągle w méj pamięci.
Niestety w naszéj kolonii karnej St-Laurent, miłość nie mogła postępować tym trybem co gdzieindziéj. Używałem osobiście względnéj swobody, lecz biedna Martyna nie mogła wychodzić z klasztoru; ona spędzała dnie na ćwiczeniach religijnych i na pracy przy szyciu. W końcu pierwszego miesiąca, od czasu przybycia Martyny do Kayenny, ujrzałem ją przez kraty. Ta polna roślina, przy wysiadaniu ze statku, pełna jeszcze życia i świeżości, marniała w czterech zimnych murach szpitala. Powiedziałem więc sobie: panie Piotrze, nie byłoby to wcale kłopotem, gdybyś wiódł swe życie obok téj dziewczyny i zapewne ona byłaby zdrową. Trzeba pomyśleć, w jaki sposób można tego dopiąć.
Na chęciach mi nie zbywało ażeby spiesznie trafić do celu, lecz jak się wziąść do działania? Przedewszystkiem należało uzyskać zezwolenie Martyny; a przecież zakonnice, nie wysyłały swych pensyonarek na przechadzkę przy blasku księżyca, z miejscową młodzieżą. Nie tańczono także w niedzielę, nie było więc innego sposobu porozumienia się, tylko na migi, jak małpy w lesie. Nadto trzeba było szukać sposobności spotkania, ażeby zacząć rozmowę pantominami.
Jedna myśl błysła w mej głowie. Byliśmy obowiązani słuchać mszy świętéj: uszykowani w czasie nabożeństwa w przyzwoitéj odległości od kraty klasztornej, więc niepodobna choćby kilka wyrazów zamienić, a mimika z oddalenia nie mogła wszystkiego wyrazić. Mężczyźni mieli obowiązek tylko być na sumie; lecz ci którzy odznaczali się dobrem prowadzeniem i ciągłą usilnością w pracy, otrzymywali łatwo pozwolenie bywania na nabożeństwach niedzielnych po południu, że zaś niewielu żądało tego pozwolenia, łatwo więc było umieścić się w kaplicy. Nic potrzeba też było trudzić dozorców dla trzech lub czterech chrześcian, ożywionych tak przykładną pobożnością. Przygotowałem więc mój plan, który miałem wykonać we święta Bożego Narodzenia.
Jakoż tego dnia wszedłem do kaplicy. Zauważyłem miejsce gdzie siada Martyna; po lewéj stronie przy filarze stało jéj ostatnie krzesło. Przygotowałem sobie nizką ławeczkę, którą postawiłem z drugiéj strony opiekuńczego filaru. Podczas mszy pasterskiéj o północy, wsunąłem się na moje stanowisko bez zbudzenia niczyjéj uwagi i ukląkłem w cieniu ukryty. Dzwonek dał znak błogosławieństwa, wszystkie kobiéty powstały, Martyna robiąc to samo spostrzegła mnie klęczącego, gdy naumyślnie wychyliłem głowę za filaru. Udała niby zadziwienie, lecz w téjże chwili zachwiała się, jakby straciła równowagę. Nie potrzebowałem tylko wyciągnąć ręce aby ją pochwycić, a nawet miałem odwagę ponieść do mych ust jéj rękę, którą trzymałem. Zostawiła swoją dłoń w mojéj dłoni przez cały czas, kiedy inne kobiéty klęczały pochylone nad posadzką.
— Jednę minutę, jednę sekundę dozwól na wymówienie dwóch wyrazów Martyno; muszę z tobą widzieć się dziś jeszcze, wyrzekłem w chwili kiedy dzwonek naznaczył koniec nabożeństwa.
Śród szelestu poruszonych krzeseł, mogła mi odpowiedzieć jasno i z naciskiem: Czekaj przy wyjściu z kaplicy.
Już skończyło się nabożeństwo, nie potrzebowałem więc długo czekać na radosne z nią spotkanie. Zakonnice uszykowały pokutnice param i, na znak przełożonéj szereg ten zaczął wychodzić ze świątyni. Zamieniłem ostatnie spojrzenie z Martyną, a jéj wzrok nie pozwalał mi wątpić o dalszym skutku méj prośby. Jakoż niedługo kazała czekać na siebie.
— Jednę chwilkę, jednę — rzekła mi, zapomniałam książki do nabożeństwa.
— Martyno kocham cię!...
Głos krzykliwy odezwał się we drzwiach — i cóż ta książka?
Martyna miała tylko tyle czasu, że mogła ścisnąć energicznie mą rękę.
Zrozumiałem, uścisk ten był wymownem zezwoleniem. Ale nie tu kończyły się nasze męki. Nazajutrz piśmiennie prosiłem naszego dyrektora o posłuchanie, który też przyjął mnie ze zwykłą dobrocią.
— I cóż mój chłopcze? musi tu iść o interes państwa, kiedyś aż chwycił za pióro. No czy cię nie ogarnęły jakie ambitne zamiary? Założę się, iż przyszedłeś prosić o jakie nowe ustępstwo.
— Istotnie proszę o ustępstwo panie dyrektorze, lecz niewinne, nie wymagające ani korespondencyj, ani żadnego zachodu. Przychodzę prosić po prostu o zezwolenie na moje małżeństwo.
— Och! tak po prostu: ależ to nie jest tak zwyczajne jak ci się zdaje.
Najprzód trzeba aktu cywilnego, metryk wiarogodnych, świadectwa że nie zostawiłeś żony we Francyi. Ach zwyczajnie! to się da powiedzieć, ale dokonać! no zobaczemy.
Zadzwonił: w szedł natychmiast służący.
— Zażądaj w sekretaryacie akt osobistych Surypera, pospiesz się!
Zacny ten człowiek mówił daléj wesoło częścią na seryo, częścią żartobliwie.
— Wiadomo ci że nasze pensyonarki klasztorne nie są bez grzechów: trzeba nie jednego choćby malutkiego, ażeby sprawiedliwość skazała ich na tak długą i niebezpieczną przeprawę do Kayenny.
Służący przyniósł dosyć gruby tom akt moich; po przeczytaniu rzekł dyrektor powstawszy:
— Nie znajduję żadnéj przeszkody z twojej strony. Mam pod ręką wszystkie dowody dla ciebie konieczne i mnie od odpowiedzialności zasłaniające. Prócz tego, od czasu jak jestem świadkiem twojéj odwagi i twych usiłowań, potrafiłem cię poznać i ocenić. Jesteś wolny od wszystkich poprzednich zobowiązań, twoje zaręczenie mi wystarczy.
— Jestem bezżenny.
— To się rozumie. Teraz przystąpmy do imienia, nazwiska i stanu narzeczonéj.
— Nazywa się Martyna Ferrand: przybyła z ostatnim konwojem kobiét.
— Ach wiem... brunetka, dobrze zbudowana i o którjé dotychczas tylko dobre świadectwa otrzymywałem.
Powtórnie zadzwonił; za ukazaniem się służącego rzekł:
— Akta Martyny Ferrand.
Akta zostały natychmiast przyniesione. Dyrektor usiadł przy biurku i kazał mi zająć miejsce na krześle. Otworzył plik papierów które odczytał kartkę za kartką. Niekiedy uderzał po papierze z nerwowem wstrząśnieniem, świadczącem o uczuciu jakiego mimowoli doznawał. Kiedy skończył czytanie aż do ostatniego wiersza, zadumał się głęboko, oparłszy czoło na ręce. Potem obracając się nagle ku mnie, rzekł:
— Poccerpane przezemnie wiadomości są zupełne, lecz dosyć długie.
Zresztą jaki robak cię ukąsił tego rana? Czyż warto żenić się tutaj, kiedy twój czas pokuty wkrótce się kończy!... nie licząc w to żem prosił o ułaskawienie dla ciebie.
— Ale ja kocham tę kobietę, kocham ją panie!
— To się nazywa mówić otwarcie!
Potem usiadł naprzeciwko mnie i uderzając przyjaźnie po ramieniu, mówił ze wzrokiem utkwionym w moje oblicze:
— Nasza rola jak o naczelników mających władzę nieograniczoną w tutejszych zakładach karnych, jest równie delikatną jak spowiednika.
Po wydaniu wyroku osądzony nic nam nie jest winien, tylko poddanie się karze wymierzonéj. Występków lub zbrodni, które wymagały surowości prawa, nie wolno nam roztrząsać. Jednak powtarzam ci, mam obowiązek, nawet konieczność powiedzenia: nie żeń się w tutejszéj kolonii!

XXI.
Małżeństwo w Kayennie.

Po szczerości mowy dyrektora, byłem przekonany, iż rzetelną prawdę mi wypowiedział, lecz niezwalczona miłość paliła me piersi i oburzałem się na samą myśl spotkania jakich bądź przeszkód między mną a Martyną; powstawszy więc z kolei, rzekłem:
— Och! co mamy robić panie! my nieszczęśliwi których prawo raz napiętnowało? Czy pan możesz wierzyć, aby którakolwiek matka w rodzinnym kraju oddała córkę w małżeństwo człowiekowi, wypuszczonemu z tego piekła zwanego galerami, po wycierpieniu kary? Zbezczeszczone istoty mogą się rehabilitować tylko przez połączenie z podobną sobie istotą, dwie słabości mogą się zlać w jedną silną wolę. A przytem kocham bezwarunkowo, ślepo, kocham z zapałem, który całą mą istność ogarnął do tego stopnia, że gdybyś pan zechciał mnie zmusić do wysłuchania, jakie błędy popełniła Martyna Ferrand, to za pierwszym wyrazem rzuciłbym się z tego okna panie. Tak ją kocham, że przysięgam, — iż nigdy przez całe życie nie zapytam się o jéj przeszłość, nie będę śledził dotychczasowego życia téj, która się zgodzi na połączenie swego bytu z bytem człowieka poniżonego, człowieka przez sprawiedliwość wykluczonego ze społeczeństwa ludzi bez zmazy.
Mój opiekun słuchał z wzrokiem utkwionym w mą postać, dozwolił wynurzyć się zupełnie.
— Zrozumiałem, rzekł spokojnie. Stanie się według twego życzenia, przykro mi tylko powtórzyć ci: iż wstępne formalności zajmą dużo czasu, gdyż przy największym pośpiechu w działaniu, musisz być cierpliwy najmniéj sześć miesięcy.
— A więc będę czekał, — odpowiedziałem stanowczo i zwróciłem się ku drzwiom aby odejść.
— Za tém musisz czekać na pierwszego kuryera mój biedny Piotrze. Obejrzawszy się na korytarzu, zobaczyłem przyjazny i sympatyczny wzrok dyrektora, który mi jeszcze towarzyszył.
Sześć miesięcy oczekiwania, a może i dłużéj z powodu nieprzewidzianych przeszkód w drodze kuryera, policzone być miały w méj pamięci jako najboleśniejsze, które bez wątpienia życia uweselić nie mogły. Trzy pierwsze szczególniéj stały się dla mnie prawdziwem męczeństwem. Traciłem odwagę i przeczuwałem chwilę w któréj wytrwałość moja na ciężką próbę mogła być narażona.
Pewnego dnia dyrektor przyszedł do mojego domku, aby odwiedzić swego dobrego Piotra. Leżałem wtedy na nędznem posłaniu, nieczuły na wszelką pociechę. Bezwładny, pognębiony, ach jakaż myśl szczęśliwa przywiodła tego zacnego człowieka?
— Mój przyjacielu, — rzekłon, teraz kiedy już nie ma wątpliwości o twojjé rezygnacyi, o twem postanowieniu doprowadzenia do skutku zrobionego projektu; przyszedłem wesprzeć cię w twym zamiarze. Na początek, musisz mnie formalnie prosić o rękę Martyny Ferrand.
— Błagam pana jak o łaskę! o dobrodziejstwo! o błogosławieństwo! nareszcie jak o zbawienie!
— Dobrze, trzeba zapytać jéj czy się zgadza na ten związek. Najlepsze dzieła mają swój koniec, trzeba więc żeby miały i początek.
— Czyż wolno mi z nią się widzieć?
— To już do mnie należy. Słuchaj Piotrze, zdobądź się na odwagę, gdyż sam cię postanowiłem oświadczyć.
Skoczyłem z łóżka, bez względu na należne uszanowanie mojemu protektorowi; w kilka minut byłem już ubrany.
Wkrótce wprowadził mnie do pokoju przeznaczonego w klasztorze do przyjmowania gości i kazał przywołać Martynę. Ujrzawszy mnie, zbladła okropnie i sądziłem że mdleje; ja zaś prawie nie żyłem. Dyrektor po przedstawieniu, wyszedł przez dyskrecją. Czyliż pamiętam cośmy sobie powiedzieli?! to tylko wiem, że przez całą godzinę naszej rozmowy, która się minutą zdawała, ona trzymała mą rękę a ja nie posiadałem się z radości. Klucz skrzypiący w zamku ostrzegł nas, że nadeszła chwila naszego rozłączenia, lecz zakonnica oświadczyła, iż dozwolonem nam zostało widywanie się w każdą niedzielę. Było to bardzo mało, ale razem i wielkie szczęście dla obojga.
Nareszcie.... nareszcie nadszedł ów pożądany pakiebot. Dyrektor dotrzymując obietnicy, nie przepomniał naszego interesu, papiery potrzebne do zawarcia małżeństwa nadeszły w komplecie. W ośm dni potem byłem z Martyną połączony.
Z początku zaraz wzięła się ona do uporządkowania skromnéj siedziby, zawiesiwszy u okien firanki, tam na ścianie obrazek, ówdzie ustawiwszy sprzęty, prawie niepostrzeżenie z naszego mieszkania istny raj zrobiła. Otóż jesteśmy we dwoje!
Martyna była silnego temperamentu, z wypukłem czołem które objawiało w braku inteligencyi, uporczywość w raz powziętym zamiarze. Pochodziła ona z dobrej familii z Vignerons w Burgundyi. Wszystkie szczegóły dotyczące jéj urodzenia, dowiedziałem się dopiero w chwilach miodowego miesiąca po naszem weselu. Jéj matka, o ile pojąłem z opowiadania niezmiernie oględnego, była to wiejska kokietka, ambitna i lekkomyślna. Kochała swe dzieci, lecz tylko jak rzecz do niéj należącą. Byłaby pogroziła widłami temu, ktoby ośmielił się zaczepić jéj córkę, lecz to nie przeszkadzało, mimo owéj opieki czujnéj i zazdrosnéj, ażeby które z dzieci nie otrzymało co dzień surowéj kary po powrocie do domu.
Z powodu takiego wychowania, składającego się naprzemian z wygórowanych pieszczot i szturchańców, Martynie pozostała owa bojaźń dziecięca z płaczliwym uporem, kiedy jaka myśl uczepiła się jéj głowy. Słuchała uwag sobie robionych, z dobrocią i pozornym spokojem, lecz takowe jéj przekonań zmienić nie zdołały. Zresztą nie była wcale złą i owszem bardzo odważną. Okazywała ona dla mnie najżywszą wdzięczność za wszystko co dla niéj zrobiłem; podzielała ze mną wszelkie trudy i pracowała motyką łub taczkami jak dzielny parobek. Ale wieczorem, kiedy usiadłem do stołu, albo chciałem odpocząć przy ognisku, myśląc o lepszym bycie na przyszłość, ona z pochylonem czołem, bez desperacyi lecz i bez uniesienia, jednostajnie odpowiadała:
— Gdzie się żyje, tam jest dobrze.
Żyliśmy téż bez wielkich wysileń i domowych wypadków, była więc szczęśliwą.
Unikałem najmniejszem słówkiem zapytania o jéj chwile młodości, a tem mniéj o powód, który ją zaprowadził do Kayenny; cała moja spokojność domowa polegała na mojéj niewiadomości. Zresztą, jéj zwierzenia nie przekraczały nigdy granicy pamiątek wyniesionych ze wsi rodzinnéj. Wiedziałem tylko, że z powodu powiększenia się jéj familii, była zmuszoną przyjąć obowiązki w Dijon, odtąd jéj życie pokrywała zasłona milczenia. Nie otwarła ona nigdy ust dla wypowiedzenia o swym pobycie w mieście, a ja nie chciałem ją o to badać. Nadmieniłem żem unikał wszelkich pytań o przeszłość już przez rozsądek, już dla ucieszenia się spokojem domowym.
Nie ma więcéj błogosławionego zakątka nad ognisko domowe! przedewszystkiem kiedy w niem nie brakuje téj radości, tego błogosławieństwa, które nazywa się dziecięciem.
Ale ja o niczem nie Wątpiłem! Zrobiłem już kołyskę, umieściwszy ją w najwygodniejszym kątku pokoju, zasłoniętym przed palącemi promieniami słońca. Starania te, miałem nadzieję że Martynę rozczulą, tymczasem patrzała na to obojętnie, a nawet z przerażeniem. Śledziła ona wszelkie moje trudy w tym celu podjęte swem okiem jasnem i niebieslciem, lecz nie znalazła dla mnie dobrego słówka zachęty. Niekiedy nawet jéj czoło pokrywały chmury, a kiedy troszczyłem się jaka myśl ją może niepokoić, wtedy ona przyszedłszy do mnie, mówiła głosem brzmiącym:
— To nic mój drogi Piotrze, jesteś dobrym i ja cię kocham.
Więc z nowym zapałem brałem się do przybijania, czyszczenia, wymywania, dopóki ręce mi nie upadły ze zmordowania. Wtedy podając mi kieliszek wódki z manioku, całowała z takim wyrazem twarzy, jakby prosiła mnie o przebaczenie. Ależ za co, dla czego? Nie zmuszałem ją do żadnych zwierzeń.
Nie miałem milszego zatrudnienia, jak przygotowywać gniazdko dla tyle upragnionego i spodziewanego herubina. Trzeba było zrobić z niego wolnego obywatela. Jak wszędzie tak i w Kayennie majątek nie przeszkadza swobodzie; przyszła mi więc myśl zostania bogatym. Martyna, któréj powierzyłem mój plan spekulacyi, odpowiedziała mi ze swym wiecznym uśmiechem:
— Na co się to przyda?
Przeczuwałem na dnie té jnatury biernéj, ale i uporczywéj, jakąś ranę dotąd nie wyleczoną. Czyż ona cierpi za przeszłość? być może! Przyszłość jednakże uśmiechała się do nas, zarabiałem bowiem niemało, jako murarz pracując. O mile prawie od St-Laurent, niedaleko oceanu, administracya udzieliła mi dwa hektary pola gliniastego, na którem spróbowałem uprawiać bawełnę, nie bez dobrego skutku. Miałem więc pieniądze i nie pozostałem na nie obojętnym. Pieniądze, żyjąc w małżeństwie, dają możność bytu spokojnego, a nawet pewną wykwintność nastręczają. Mieliśmy już sprzęty jesionowe jak prawdziwi mieszczanie, tylko nie politurowane, czego sobie na teraz odmówić musieliśmy. Za to zbytek niesłychany, o którym będąc bezżenny nigdybym nie zamarzył! Zbytkiem tym było lustro, nabyte od kapitana okrętu, za pół tuzina miar wódki z manioku. Martyna tego dnia uśmiechała się radośniéj.
Byłże to skutek z nabytego zwierciadła? — kto wie? Pewnego dnia przebudziła się mocno zarumieniona na obu policzkach i uprowadziwszy mnie na bok, ucałowała z rozrzewnieniem serca, jakiego w niéj nigdy nie widziałem. Przeczułem ważny u nas wypadek. Ukrywszy lica na mem łonie objęła mnie rękoma; podniosłem jéj głowę, aby złożyć wzajemny pocałunek na czole. W tém nagle jak trup zbladła i musiałem ją zanieść na krzesło.
— Piotrze! rzekła z wylaniem...
Lecz nie dokończyła swój myśli, jakby głos zamarł na jéj ustach.
— Powstrzymaj się Martyno, późniéj zrobisz mi swe zwierzenie, które cię tak dawno niepokoi.
Podniosła się, a dwie wielkie łzy, które jeszcze teraz widzę, spłynęły z jéj wielkich powiek.
— Piotrze! będziesz ojcem! wyjękła i znowu upadła na krzesło, jeszcze bledsza, prawie nieżywa.

XXII.
Petronella-Cecylia.

Tak wielką radością byłem przejęty, że o wszystkiem zapomniałem; chciałem tańcować! ja będę ojcem! będę więc miał dziecię, mogę dotykać, pieścić to błogosławieństwo, to zbawienie, tę drobną istotę mojem życiem będącą! tak moją wyłącznie! mają pieszczotkę! Martyna zostawała ciągle nieruchomą, z zamkniętemi oczami. Ukląkłem przy jéj nogach i sam niewiedząc dla czego, zacząłem płakać. Powstała ze wzdrygnieniem i rzekła:
— Ty go będziesz kochać z całej duszy i bronić przeciwko wszystkim, nieprawdaż?
— Czy możesz wątpić o tém?
Utkwiła we mnie wzrok przenikliwy i razem dziwny, mówiąc:
— Przeciw wszystkim!
— Martyno, uspokój się, bo radość cię obłąkała.
— Być może: ale powiedz, przeciwko wszystkim!
Musiałem jéj posłuchać i z kolei patrząc oko w oko powiedziałem stanowczo: — przeciw wszystkim!
— To dobrze, — odrzekła, teraz czuję się silną, odważną! Spożyjmy śniadanie Piotrze i daléj do roboty. Trzeba zarobić dużo na chrzciny tego malca, który już nam łzy wycisnął nim go poznaliśmy. Teraz odwagi, no bądź spokojny! a jakże nazwiemy przybyłego potomka?
— Cecylią, jeżeli będzie dziewczyna.
— Marcinem, jeżeli urodzi się chłopiec.
Klaskała w ręce z radości, jak pensyonarka wyjeżdżająca na wakacye z otrzymaną nagrodą. O był to dzień szczęśliwy!...
Dziecię nowo narodzone nazwaliśmy Petronellą-Cecylią, gdyż Bóg dozwolił nam pociechy cieszyć się córką. Jest to daleko milej pieścić córeczkę nieprawdaż? Kiedy usłyszałem pierwszy krzyk téj odrobiny, zaledwie się nie rozpłakałem. Ale co ja powiedziałem, odrobiny, nie, gdyż ona była duża i dobrze uformowana: drogi nasz cherubin! Matka blada i wycieńczona, śledziła wszelkie moje pieszczoty. Ach! błogosławiona chwila gdy aureola otoczy matkę kobietę, wstrząsa ona całą istota człowieka męża!
Martyna była silną z natury, mimo niemocy w chwili macierzyństwa, szybko odzyskiwała zdrowie, aby być w możności wychowania dziecka. Nie dostrzegłem nigdy żeby pieściła go z tém co ja uczuciem, lecz starała się z wszelką troskliwością, i godną uwielbienia cierpliwością pielęgnować tę małą istotę. Przysięgam, że Martyna ze swem dziecięciem przy piersi, stanowiła cudowną grupę, przed którą zgangrenowane paryżanki powinnyby upaść na kolana. Owa zimna pieczołowitość w wykonywaniu obowiązków macierzyńskich, coś męzkiego przedstawiająca, z jednéj strony mnie dreszczem przejmowała, a z drugiéj budziła szacunek.
Po upływie tygodnia, kiedy Martyna powstała, odwiedziły nas zakonnice z kapelanem. Wszczęła się rozmowa o ochrzczeniu naszéj Petronelli; istotnie trzeba było pomyśleć o zrobieniu z niéj chrześcianki, o czem ze zbytku radości zupełnie przepomniałem. Jest zwyczajem w Kayennie, iż osoby bogate i wysokie stanowisko zajmujące, chętnie nastręczają się na kumów, dla dzieci deportowanych, aby ich podnieść z moralnego upadku, uzacnić we własnéj godności. I my tego zaszczytu nie byliśmy pozbawieni, bo pewien oficer z garnizonu, kochając córkę bogatego kupca, dla zawiązania bliższych stosunków z tą panną, sam oświadczył nam chęć trzymania naszego dziecięcia do chrztu świętego. Podziękowaliśmy zacnemu oficerowi za tę uczynność i wkrótce też odbył się akt uroczysty z całą wystawnością, godną tak znakomitych rodziców chrzestnych, na co koszt oni powiększéj części sami łożyli. Martyna była zachwycona, podejmując u siebie takich gości, a ja nie mniéj pawiłem się z tego, że moja córka dostąpiła takiego zaszczytu.
Przebudzi wszy się rano po tak wspaniale i wesoło wyprawionych chrzcinach, spoglądałem na Pętronelkę spoczywającą w swéj kołysce i wpatrywałem się w nią długo, długo... Nic na świecie nie ma wymowniejszego, nad te usteczka drogiéj dzieciny, które jeszcze nie umieją mówić! Przypatrując się tak méj córeczce, odzyskałem zimną krew, jaką nie zawsze się szczyciłem.
Zycie upływa bez mocniejszych wrażeń, bez dat pamiętnych w szczęściu cichem, jednostajnem, tylko podczas naszego niemowlęctwa. Miesiące też biegły, upiękniając dziecinę. Martyna wstawszy najpierwsza i ostatnia spać się kładąc, gospodarzyła w swem małem królestwie, utrzymując go w porządku, czystości i z wielką oszczędnością. Przy pierwszym uśmiechu Pietrusi, nastąpiły nieskończone rozprawy. Taki uśmiech znaczył że chciała pić, inny więcjé nalegający żeby ją wziąść z kolebki na ręce, zgoła każdy giest dzieciny przynosił nam radość. Wszystkie szczegóły pierwszych lat dziecinnego życia, rysują się na sercach rodziców, którzy nie mają innéj ambicyi, nie znają innych uczuć, przyjemniejszych zatrudnień, nad zdrowie i szczęśliwe wychowanie swego dziecięcia. Tak upłynęło jedenaście miesięcy do czasu, w którym Petronella o własnych siłach chodzić zaczęła. Wtedy ogarnęły mnie i Martynę jak wielu rodziców, troski, powiedziećby można ze szlachetnéj dumy pochodzące. Postanowiliśmy bowiem koniecznie zrobić naszą córkę bogatą i wydać ją za mąż za człowieka z dobrego towarzystwa, a to dla tego, iżby nigdy nie wiedziała o nędzy i szkaradzieństwie jakie my przechodziliśmy, ani żeby żyjąc w dostatku i uczciwości, nie była narażona na los swych rodziców.
Tak rozumując z gorączkową żądząjąłem się pracy, zabiegów niczem nieustraszony. Dzierżawiłem grunta, kupowałem kawałki lasu na wycięcie przeznaczonego, oraz miejsca zarybione. Kupowałem, sprzedawałem, zamieniałem moje produkta na towary z Europy przywiezione, a tymczasem worek nasz grubiał z wielką moją radością, lubo Martyna żadnéj pociechy w zbieraniu pieniędzy nie znajdowała, ani też do błyszczenia ochoty nie czuła. Lecz mimo tego, każdego poranku nowe siły czerpaliśmy w tych magicznych wyrazach:
— To dla naszego dziecięcia!
Jednakże kilkakrotnie dostrzegłem, że moja żona była zamyśloną i prawie ponurą. Kiedy ją badałem o przyczynę niepojętego jéj smutku, wtedy odchodziła bez odpowiedzi, a gdy nalegając prośbami, usiłowałem wydobyć z niéj choćby słówko, ona zanosiła się od płaczu.
Pocieszałem ją jak mogłem, ale trwała w milczeniu, zamyślając się jak poprzednio. Czasami widząc że z powodu jéj stanu niezwykłego i mnie ponury smutek ogarnia, ująwszy me ręce w swe objęcia, mówiła:
— Nie zważaj na mnie, jestem nierozsądna, obłąkana! co chcesz? ja się boję, jesteśmy bardzo szczęśliwi!...
Rzeczywiście byliśmy bardzo szczęśliwi.

XXIII.
Straszne odkrycie.

Zatrudnienia moje całe dnie za domem zwykle mnie zatrzymujące, były zawsze korzystne. Za powrotem na wieczór przynosiły niekiedy jakby na przekorę smutkowi, chwile weselszą. Wtenczas następowało rozczulenie wzajemne, wybuchy wesołości, wtedy tworzyliśmy piękne zamiary dla ustalenia szczęścia naszéj drogiéj Petronelli i w tym przedmiocie tocząca się rozmowa, skracała nam zwykle długie wieczory. Wtedy wziąwszy żonę pod rękę, prowadziłem ją do kołyski i tam wskazywałem na wdzięki urocze śpiącéj dzieciny. Nic nie uszło mój uwagi, dzień po dniu, godzina za godziną, przekonywałem ją o rozkosznem rozwijaniu się ukochanéj istoty.
Martyna wdzięczną mi była za moje uwielbienia, ściskała mnie za to serdecznie, lecz w jéj uścisku, w jéj obejściu nie czułem aby tak kochała jak ja to lube stworzenie. Surowszą była odemnie, mniej czułą i nigdy zupełnie nie poddawała się pierwszem wrażeniom. Z tém wszystkiem była gotową na wszelkie posługi, czuwającą, uważną, prawdziwą gospodynią domu; Petronellę otaczała swemi staraniami jak jaką księżniczkę, a hałaśliwe igraszki dzieciny, cały dom radością napełniały.
Dobry Bóg wie co robi! myślałem i z tą myślą szedłem na spoczynek, zasypiałem jak człowiek zapewniony o przyszłości. W tym czasie nadchodziła siejba, a z powiększeniem uprawy coraz obszerniejszych łanów, szybko wyczerpały się moje zapasy w ziarnie. Ponieważ kupcy St-Laurent, nie obawiając się konkurencyi, wysokie ceny nakładali na produkta, trzeba się więc było postarać gdzieindzijé o nabycie potrzebnych mi nasion. Otrzymałem więc pozwolenie pojechania do wiosek zamieszkiwanych przez pokolenie Hattów, gdzie krajowcy mnijé doświadczeni od moich współrodaków, sprzedawali swe płody po daleko niższych cenach. Byli oni tem przystępniejsi w stosunkach handlowych, że uprawa nic ich nie kosztowała. Ziemia dawała im owoce i ziarno bez trudu, potrzebowali je tylko zebrać i nic więcéj, bo wszelką pracę uważali za ubliżającą godności człowieka.
Podróż z St-Laurent do Hattes była trudna i nużąca, szczególniéj z powrotem. Jechać lądem — niepodobna o tém było myśleć: bagniska zapadające pod stopami, następnie zarośla nieprzebyte, a daléj jeziora które trzeba było okrążać, czyniły tę drogę niepraktyczną. Wsiedliśmy więc na małą barkę dobrze opatrzoną, któréj nam jeden z deportowanych pożyczył i popłynęliśmy rzeką Maroni. Dodano nam nadzorcę, gdyż sześciu lub siedmiu towarzyszów niewoli razem ze mną pojechało. Zmienialiśmy się kolejno przy robieniu wiosłami. Odległość od zakładu karnego do wioski Hattes, wynosiła około mil dwudziestu, płynęliśmy z biegiem rzeki, około siedmiu mil na godzinę.
Za przybyciem na miejsce, nakupiłem czego mi było potrzeba po nizkich cenach i we dwie godziny, obciążony jak muł worami, wróciłem do karczmy, gdzie nadzorca posłany więcéj dla spełnienia formy przepisów, z nadchodzącymi po jednemu towarzyszami, popijał wódkę z manioku. Chcąc zachować godność ojca, a zatem wrócić trzeźwy do domu, unikałem zbyt często powtarzających się libacyi; nadto pragnąłem kupić jakich łakoci dla mojéj córki.
Jakoż otrzymawszy zezwolenie nadzorcy, poszedłem porobić moje małe sprawunki, składające się z różnych przysmaków, jakich można było dostać w tém miejscu. Kiedy przyszło do zapakowania, zabrakło papieru; po długiem szukaniu, znalazł się spory zapas gazet francuzkich, które pewien majtek zadłużony pozostawił. Nie żałowano mi tych szpargałów, pakiet więc mój był gotowy; wziąwszy go na ramię, pobiegłem z nim do karczmy. Skoro powróciłem uderzył mnie zgiełk pijących. Nadaremnie nalegałem do odjazdu, przedstawiając bliską noc, a z tąd różne na wodzie niebezpieczeństwa. Gdy moje prośby zostały bezskuteczne, zmęczony usiadłem w kącie izby przy świetle łuczywa, położywszy worki z ziarnem koło siebie. Jednak pakietu z łakociami z oka nie spuściłem, leżał on przedemną na stole.
Machinalnie spojrzałem na zadrukowany papier, z którego mój tlumoczek był zrobiony i czytałem bez myśli dla zabicia czasu, ogłoszenia o musztardzie postępowéj, czekoladzie przedłużającéj życie konsumentom. Niecierpliwiąc się hałaśliwą rozmową pijanych i niezadowolonych ze spóźnienia w odjeździe, przewróciłem moje zawiniątko, aby przeczytać z gazet coś interesującego. Tytuł wielkiemi literami wydrukowany na pierwszy rzut oka, zwrócił moją uwagę. Napis był następujący:

Sąd przysięgłych w Dijon.
Sprawa Martyny Ferrand o trzechkrotne dzieciobójstwo. — Nadzwyczajne szczegóły.

Po odczytaniu tego, wszystka krew zbiegła mi do serca; zostałem jakby apopleksją tknięty. Ale wkrótce odzyskałem dziką odwagę, opamiętałem się, zdołałem ukryć przed moimi towarzyszami cierpienie, straszne katusze!...
Ta kobieta, którą otoczyłem szacunkiem, uwielbieniem, była potworem, obrzydzenie i wstręt wzbudzającym! Nie tą zbrodniarką idącą śmiało spełnić czyn zemsty, ale ohydnym potworem hypokryzyi, udawania i podłości. Ona spełniała wyrafinowane okrucieństwa, na istotach bezbronnych, jéj opiece powierzonych, nad któremi pastwiła się zwolna, stopniowo, aby lepiéj nasycić się cierpieniami niewiniątek i ucieszyć się ich długiem konaniem, bez straty jednego drgania konwulsyjnéj śmierci. Rozcinała im nożem gardziołka, naprzód jednego dnia wtłaczając ostrze na ćwierć cala, potem na zajutrz na pół i tak daléj, aż cały nóż wepchnęła. Nieszczęśliwe dzieciny jeszcze niemowlęta, nie mogły się więc uskarżać, umierały! Trzykroć powtarzała swoje straszne dzieło, u trzech rodzin. Trzykroć! powtarzam... było to okropne, niesłychane szaleństwo.
Zamęt sprzecznych przerażających myśli, kołował się w méj głowie; nikt się o nich nie dowie i ja ich nie pamiętam. Jednakże potrzebowałem odetchnąć świeżem powietrzem, bo czułem żebym się tu udusił. Szczęściem, nasz dozorca przypomniał sobie że miał tyle dusz na opiece, a przynajmniéj że tyle głów powinien zameldować do apelu. Powstał więc i zawołał stentorowym głosem:
— Daléj w drogę niegodziwe stado! dosyć na dzisiaj!
Gromadka przyzwyczajona do biernego posłuszeństwa stanęła w porządku i udała się na wybrzeże.
Noc już zapadła, ciemna i mglista, najmniejszy wietrzyk nie marszczył powierzchni wód, więc żagiel stał się nieużyteczny. Usiadłem przy sterze i puściłem łódź na środek rzeki jednym rzutem mej siły, co mnie uspokoiło, bo niecierpliwość męczyła. Nie śmiałem jednak wiosłować zuchwale, gdyż trzeba było unikać skał, a ja drogi nieznałem, nie płynąc tamtendy tylko raz czy dwa i to po dniu jasnym. Nadzorca mianował się kapitanem statku, a ja wykonywałem jego rozkazy. W godzinę uczułem osłabienie w całem ciele, upadłem zemdlony pod ławkę na której siedziałem.
— On nie ma w sobie ducha, rzekł z flegmą komendant, dalej inni weźcie się za rudel, trzeba nam dopłynąć!
Zastąpili mnie towarzysze, a ja leżąc starałem się zebrać myśli bezustannie trapiące. Niekiedy jak błyskawica, majaczył obraz strasznej dramy, krwawy, ohydny, niegodny i podły!
Zbliżyliśmy się do S-t Laurent, dzwon klasztorny dawał znak spoczynku, światełka migały po ulicach, okiennice zamykano, tylko niektóre okna błyszczały jak oczy ciekawego. Jeszcze barka niezupełnie przybiła do lądu, a ja już wyskoczyłem jednym skokiem i zacząłem biedź z całej siły. Głosy moich towarzyszy przywołały mnie.
— Hej, Piotrze przyjacielu, a twoje pakunki?..
Zapomniałem o nich, trzeba się było wrócić, obładowano mnie jak można najlepiej; odszedłem nie podziękowawszy nikomu. Nareszcie okrążyłem parkan klasztorny, tam była moja siedziba, ach co robi w tej chwili morderczyni dzieci? a moja córka, moja córka!!

XXIV.
Podejrzenie.

Otworzyłem drzwi gwałtownie i wpadłem jak szalony. Petronella się przebudziła, wyciągnęła do mnie swe tłuściuchne rączki i położyła główkę na poduszkę. Co do matki, ta robiła pończoszki, poruszając nogą regularnie kołyskę. Najsprzeczniejsze domysły, uwagi, krążyły po mej głowie. Możeż być zbrodniarką ta, której wzrok swobodny i miły spoczywa na kolebce, kobieta pracująca spokojnie, oczekując ojca i czuwając nad dzieciną podczas snu z macierzyńska troskliwością?
Nie, to nie może być ona! to niepodobna aby to była ona, mówiło mi sumienie.
A jednakże, czytałeś jéj nazwisko, odpowiadał nielitościwy rozum i powtarzałem po sylabie, Mar-ty-na Fer-rand! liczyłem litery i stałem jakby bez duszy. Po takiem utrudzeniu ciała i umysłu po takich torturach, położywszy się usnąłem natychmiast. Z pierwszym brzaskiem dnia zerwałem się z posłania ostrożnie, ażeby nie przebudzić nikogo, moja żona spała spokojnie. Bez wątpienia zgryzoty nie mogły mieć siedliska w piersiach oddychających swobodnie z oznakami czerstwego zdrowia. Żaden zmarszczek nie zarysował pogodnego jéj czoła, żadne drgnienie nie wstrząsnęło spokoju tego ciała. I jeżeli spokój i swoboda ducha istnieją na ziemi, to ich wierny obraz miałem przed oczyma. Starałem się upewnić w tem przekonaniu, ale logika nieubłagana stawiała mi na tej drodze nieprzebytą zaporę.
I rzecież ona była potępioną! szeptał mi rozum. A ty sam! odpierało sumienie oburzone, jakiem prawem możesz uchylać zasłonę przeszłości drugich, kiedyś nie wzdrygnął się przed profanacya saméj śmierci?!
Walczyłem, lecz podejrzenie gryzło i jątrzyło powoli nie serce, pomimo oporu jaki stawiałem, aby sic nie poddawać zwątpieniu. Występek mój zależał od mojéj tajemnicy, od mego milczenia i był jedynym może w rocznikach sądów przysięgłych, ale jéj imię było wydrukowane, w gazetach ogłoszone!
Rozerwałem sznurki krępujące pakunek i rozwinąłem dzienniki po arkuszu. Szczegóły zbrodni Martyny były przerażające. Ona spała ciągle. Przybliżyłem przeklęty papier, który zrujnował mój spokój życia, do lampki palącéj się całą noc dla dziecka. Gazeta spłonęła, a ogień lizał litery opisujące spełnione zbrodnie, jak ogień piekielny, zanim pożarł wszystko, aż do skrawka papieru pozostałego w mych palcach.
Przez chwilę mniemałem, że się wszystko skończyło, że ten kawał papieru w popiół zamienionego, uniósł w niepamięć wszystkie moje cierpienia, niwecząc dowód materyalny okropności, które mnie tak nękały. Zebrałem całą siłę méj woli w tém postanowieniu, aby w siebie wmówić, że to był sen szkaradny i że się teraz przebudziłem. Nadaremnie! ogień nie zniszczył zarodka ogarniającego mnie zwątpienia. A kiedy mówię zwątpienia, to tylko przez ustępstwo dla pamięci téj nieszczęśliwéj, gdyż nie podobna mi było zamknąć oczów na niezbitą prawdę.
Cały tydzień — jak wiek długi — pasowałem się z pokusą, aby wszystko wyznać Martynie. Była to droga najroztropniéjsza i najwłaściwsza. Jednakże, ponieważ dotychczas unikałem wszelkich zwierzeń, czyż więc miałem prawo tak późno przyjmować rolę jéj oskarżyciela i sędziego? A potém jakiż koniec téj dramie? bezwątpienia rozłączenie.
Chociaż miałem niewątpliwe przekonanie o zbrodni, nie mogłem przecież odmówić towarzyszce mojego życia od lat dwóch, delikatności uczuć, których po stokroć byłem naocznym świadkiem i które mej uwagi nie uszły. Mogła ona znieść moją pogardę przed ślubem, lecz teraz, czy schyli czoło przed wstydem? Mniemam iż ją znałem dobrze. Ona porzuciłaby dom mężowski, aby zwiększyć jeszcze karę dla siebie i uniknąć przygniatającego ciężaru mojéj obecności, któraby stała się dla niéj wiecznym wyrzutem, nieustanną obelgą. A cóżby się stało z Pietrusią? moją pieszczotą, śród tych okrutnych rozłączeń! czyż który z nas z rękami stwardniałemi od pracy, zdoła wypiastować małego aniołka?
Lecz sam Bóg przyszedł mi na pomoc, zsyłając z niebios myśl serdeczną i pocieszającą, której mogłem się uchwycić a była ona deską zbawienia dla tonącego. Myśl ta ocalająca mnie od samobójstwa lub morderstwa, gruntowała się na przekonaniu, że Martyna jest niewinną. Wprawdzie było dowiedzionem, że popełniła zbrodnię i to potrzykroć, ale ulegała tylko tej fatalnéj niewidoméj sile, która pcha do czynu cierpiących konwulsye i epileptyków. Ona była niewinną! Światło zabłysło w mém umyśle... było to, co nasi wiejscy proboszczowie nazywają opętaną chwilowo; choroba do wyleczenia, dusza do wzmocnienia, wymagająca poświęcenia i uczucia, do czego sił mi nie zbywało. Byłem zdolny ponieść tę ofiarę. Zrobiłem postanowienie stanowcze, bo gruntujące się na miłości, odzyskania domowego spokoju.
Mając taki cel sobie wytknięty, myślałem, iż teraz zamiast jednego, będę miał dwoje dzieci do pielęgnowania i dla tych dwóch istot poświęcę się zupełnie. Tak myśląc byłem moralnie silniejszy, na wszystko odważny, chociaż brakowało mi mocy abym przez cały tydzień zdołał ukryć walkę, jaką rozum toczył nieustannie z sercem.
Martyna nareszcie spostrzegła moją niespokojność, moje ciągłe pomieszanie. Starała się ona pocieszyć mnie, podzielić moje zmartwienie; nawet w obec mego uporczywego milczenia, obawiała się okazać niedyskretną i dla tego o wyznanie na mnie nie nalegała.
Pewnego razu zostawiwszy w polu narzędzia rolnicze, przybiegłem do domu, jak nowożeniec w obawie iż go minie pierwszy kontredans. Uchyliłem płócienne firanki przed oknem zawieszone dla osłonięcia Petronelli od zbyt gorących pocałunków palącego słońca. Dziecina siedząc z powagą na środku izby, obwijała nogi lalki, którą nożem wystrugałem. Martyna spoczywała na krześle oświecona promieniem z przeciwległego okna, zdawała się być statuą świętéj, otoczona niebiańską aureolą.
Nie, zbrodnia nie zamieszkiwała w moim domu! Ten błogosławiony spokój, to poddanie się losowi, I ten szczytny wdzięk porządku i pracy, nie mogły mieć związku ze ziemi skłonnościami. Wszedłem do izby jak najciszéj, niepostrzeżony przez malutką, zajętą ubieraniem swojéj lalki. Kiedy się obejrzała i spostrzegła moje przybycie, skoczyła z radością, trzepocząc rękami i nóżkami. Martyna zarumieniła się, potem zbladła; wrażenie podobne, już kilka razy zauważyłem, a teraz mocniéj mnie zadziwiło.
— Oczekiwałam cię dopiero z zapadnięciem nocy — powiedziała, nadstawiwszy czoła do pocałunku, wszakże wziąłeś obiad ze sobą.
— Tu nie idzie o mój obiad, ale o to, że mnie wzięła ochota uściskać was obie, i zrobić wam niespodziankę. Idąc, przyszła mi do głowy myśl szczególna, naprzykład; kiedy takie ciepło na dworze, drogi na brzegu rzeki są świeżo wysypane piaskiem, kiedy wiewiórki skaczą po drzewach, a papugi swarzą się z kassikami, korzystajmy z tak pięknego czasu po południu i chodźmy na przechadzkę. Daléj ubierz się na poczekaniu, lewa noga naprzód, marsz!
Odzyskałem rok dwudziesty mojéj młodości podczas tego dnia szczęśliwego. Och tak dobrze jest wprowadzić w wykonanie natychmiast myśl dobrą i niespodziewanie przychodzącą. Za każdym krokiem sprzeczaliśmy się kto poniesie malca, kiedyśmy napotkali jaki owad lub kwiatek, kto go pierwszy poda Piotrusi. Całe szczęście ludzkie składa się z takich drobnostek, trzeba tylko dusz pojmujących się, aby były szczęśliwe. Pierwszy raz ujrzałem moją żonę prawdziwie swobodną, ufającą, wylaną, serdeczną. Jakże sobie dziękowałem za moją łagodność i przemilczenie poznanéj tajemnicy.
Wróciliśmy do mieszkania krokiem ociężałym, utrudzeni tym rozkosznym trudem, który męczy ciało, ale duszy skrzydła przypina. Petronela spala na rękach swojéj matki. Ach panie, gdybyś to czuł co ja w tcnczas czułem! łagodny promień słońca, pęk kwiatów uzbieranych po drodze, żona rozkosznie wspierająca się na mojem ramieniu, i dziecina igrająca przy nas, oto obrazek najszęśliwiéj przebytego dnia w calem mem życiu! Mój Boże ten dzień nigdy już nie miał dla mnie powrócić; nigdy! te kilka godzin razem spędzonych, śród wzajemnych wynurzeń serca, idąc ręka w rękę tak weseli, z czołem tak pogodnem jak ten wieczór przy zachodzącem słońcu — to wszystko już się nigdy nie powtórzyło.
I znowu nadeszła zima z jej wszystkiemi nieprzyjemnościami, uraganami i burzami na morzu. Opatrzyłem jak najlepijé mój domek, przeciw wszelkim zmianom powietrza; suty ogień palił się na kominku, aby moim dzieciom to jest Petroneli i żonie zimny, słotny wiatr nie dokuczał w naszym skromnym zakątku. Jednak mimo ostréj pory czasu, zajęcia wypędzały mnie z domu. Trzeba było przygotować się do wiosennych zbiorów, gdyż mieliśmy dwa razy zimno do roku. Pod moim zarządem pracowało sześciu tęgich pomocników, których przy robocie trzeba było pilnować. Za to z nadzieją widziałem zasiewy w dobrym stanie, oczekujące tylko słonecznych promieni, aby się wzmocniły. Moje rachuby otrzymania w Kwietniu znakomitych korzyści nie mogły być płonne. Nadszedł ten miesiąc tyle oczekiwany, ale sprowadził także straszną febrę, która peryodycznie wyludniała Kayennę.

XXV.
Epidemia.

Opowiadają, starzy, że co pięć lat febra odwiedza tę wyspę. Kiedy zapomni swéj wizyty w ciągu lat dwudziestu naprzykład, to prowadząc ściśle swoje rachunki, przez lat cztery z kolei grasuje zajadle, aby wybrać należny sobie haracz śmierci. Byliśmy właśnie w jednym z tych peryodów i tylko narzekania słyszano w całéj kolonii. Dwaj lekarze szpitalni, oraz ich pomocnicy, literalnie całemi dniami byli zajęci. Kumoszki w pewnym już wieku, wołały używać leków od czarownic indyjskich; połykały piaye z niemałym wstrętem wprawdzie, ale też i z dobrą wiarą która ich ocalała.
Piaye, jest gatunek lekarstwa powszechnego na wszystkie choroby, ani mniéj ani więcéj jak nasze proszki z perlimpinpiny u handlarzy jarmarcznych, z tą różnicą tylko, że proszki i balsamy naszych szarlatanów są zawsze złożone z materyału zaprawionego anodynami; tymczasem piaye, robią się z roślin działających na umysł i wolę, to jest zwykle zabijają lub leczą. Śmiertelność nie wielką była w S-t Laurent, lecz z Hattes i stolicy dolatywały groźne wieści, tutejszą ludność przestraszające. Uczuwano w powietrzu, że epidemia jeszcze się nieusadowiła, ale już posiała swe gońce.
Klimat Guyanny, mianowicie francuzkiéj, nie jest tak zabójczy, jak go deportowani czasów wielkiéj rewolucyi przesadnie wystawili. Zgubne febry skoro im tylko wcześnie starają się zaradzić, są rzadko śmiertelne, trzeba się tylko zabezpieczyć przed częstemi zmianami powietrza. Zdarzają, się miesiące deszczów ulewnych, które bez przerwy po sobie następują, są dnie kanikularnych upałów naprzemian z dniami dżdżystemi, a takie nagle zmiany sprowadzają katary i choroby zapalne. Ale żeby tameczną ludność ochronić od podobnych wpływów ze zmiennéj atmosfery wynikających, od 12 lat rozmaite środki zaradcze przedsięwzięto.
Najmniejsza chałupka osiedlonego jest lepiéj urządzona pod względem hygienicznym, niż niejeden dom w najładniejszych dzielnicach Paryża. Cyfry statystyczne dowiodły, że śmiertelność między europejską ludnością w tamtych okolicach jest daleko mniejsza, niż p owiększej części w skupionych zakładach fabrycznych we Francyi. Plaga dziesiątkująca najwięcéj zabiera ofiar z rasy indyan. Niedołężni, niedbali o najpierwsze potrzeby czystości, nietroszczący się o swe życie, przyjmują śmierć jako posłańca przybyłego z rozkazu Najwyższéj Istności, przeciw niéj wcale nie walcząc. Pogrzebanie odbywa się byle gdzie, według obrządków religijnych każdego plemienia. Składając zmarłego pokrywają ciało kilku calami ziemi, albo zostawiają na wierzchu między drzewami w poblizkim lesie. Wiatry unoszą zgniliznę z trupów na wszystkie strony, mianowicie w czasie burz panujących.
Już doniesiono zakonnicom u Ś-go Ludwika o kilku wypadkach epidemii. Klasztor wspomniony znajduje się o 3 mile od kolonii, płynąc w górę rzeki Maroni. Zażądano spiesznie naszych lekarzy; wrócili oni w takiem usposobieniu, że ich oblicza nic uspokajającego nie zapowiadały. Jednakże wiosna dobrze wróżyła, pierwsze tygodnie przeszły bez wypadków, bez wielkich upałów i miano nadzieję, że jeżeli potrwa czas pogodny, to ostatnie ślady epidemii znikną zupełnie.
W żeńskim szpitalu tylko jeden wypadek zameldowano. Zachorowała stara około 70 lat mająca Bretonka, na całe życie skazana do Kayenny i od lat 20 zamieszkująca w kolonii. Polubiła ona Martynę w czasie jéj pobytu w klasztorze i czując się blizką skonu, prosiła aby moja żona zamknęła jéj powieki. Trudno odmówić ostatniej proźbie umierającego. Urzędnik zdrowia w przechodzie udzielił Martynie wszelkich przepisów hygienicznych, które przyrzekła ściśle zachować i pomimo smutnego przeczucia jakie powziąłem o tych niewczesnych odwiedzinach, musiałem uledz proźbie méj żony, bo uważała jako obowiązek oddać tę posługę umierającéj. Chciałem jéj towarzyszyć, ale się temu oparła mówiąc:
— A kto będzie czuwał nad naszą córką?
Złożyła na mojem ręku dziecinę, zaklinając się, iż dłużéj nad godzinę w szpitalu nie pozostanie. Rzeczywiście nie czekałem na nią długo, bo matka Kardec oddała ducha w pięć minut po przybyciu mojéj żony; mówiono, że tylko na jéj obecność zaczekała, ażeby skończyć życie. Martyna jednak wróciła z tego widowiska śmierci z tak smutnem wrażeniem, że ją zaledwie pieszczoty córki rozweselić na chwilę zdołały. Lecz wkrótce na nowo niepokój i smutek ją ogarnął. Ściskała ona dziecię, całowała konwulsyjnie, a wpatrując się w drobne lica szeptała:
— Ach śmierć jest straszliwą!
Potem uklękła w jednym rogu pokoju i długo modliła się za duszę biednéj zmarłéj. Całowała żarliwie szkaplerz dany przez nieboszczkę Bretonkę, przy ostatnim uścisku; następnie wstawszy pokrzepiona, zrobiła mały ołtarzyk z rozmaitych przedmiotów, które z kieszeni wydobyła. Stanowiły one spuściznę po zmarłéj: różaniec z czarnych perełek, książka do nabożeństwa z któréj wypadło kilka obrazków niezgrabnie kolorowanych, następnie nóż drewniany, jaki zwykle noszą rybacy nad kanałem la Manche, a zawieszony na mocnym rzemieniu.
Nadeszła noc, Martyna ze zwykłą słodyczą zawezwała nas do kolacyi, siedliśmy do stołu, dziecina dzwoniła łyżeczką przypominając podanie należnéj sobie porcyi. Lecz mimo usiłowań wspólnych aby zatrzeć niemiłe wrażenie, obraz śmierci towarzyszył uczcie rodzinnéj. Wieczór przeszedł na ponurem zajęciu. Zona moja bardzo krótko znała starą kobietę, nic nie wiedziała z jéj przeszłości, ani o jéj zbrodni, ale nie mogła pozbyć z pamięci tego oblicza znękanego maligną, ani nadewszystko ostatniego spojrzenia umierającéj, któréj duch wybierał się na wieczną podróż. Odgadywałem te myśli z jéj rysów twarzy, gdyż szanowałem milczenie żony, nie wyrzekliśmy do siebie ani słowa przez cały wieczór. Powoli rozebrała się Martyna i wyciągnąwszy rękę do mnie powiedziała:
— Zimno mi!
Nic mnie nie ostrzegało, aby zanosiło się na jaką chorobę, miała puls regularny, cerę zwyczajną, oddech świeży, czułem tylko, że doświadczała dreszczów. Zaniosłem więc ją na łóżko i wkrótce jéj wielkie oczy zamknęły się. Jak dziecię usnęła. Nazajutrz rano przebudził ją odgłos dzwonu; była bladą i trochę zgorączkowaną. Dzwonek zwoływał na mszą za umarłych. Martyna zadrżała i powstawszy rzekła:
— Chcę iść do kościoła, nie będzie tam nikogo zapewne prócz mnie, aby zmówić pacierz za tę biedną duszę. Odzieję się dobrze, — pozwól mi Piotrze na spełnienie méj chęci. Rzuciwszy garść ziemi na grób biedaczki, wrócę natychmiast! zobaczysz.
I usiłowała uśmiechnąć się, aby mnie uspokoić. Byłem wzruszony i smutkiem przejęty, jakieś bolesne przeczucie nurtowało w mém sercu: chciałem ją odprowadzić do drzwi kościelnych.
— Zostań, za pół godziny wrócę, — rzekła wychodząc, — prędko kończą ze staremi odepchniętemi przez społeczeństwo, jak ta Bretonka. Patrz, dobry ogień pali się na kominku, za powrotem zjemy gorące śniadanie, do widzenia, zaraz wrócę.
Nie wróciła sama, bo ją przynieśli. Nad grobem uczuła nerwowe wstrząśnienie i w chwili pokropienia trumny, upadła zemdlona. Lekarz przewidując że będzie potrzebny, nadszedł zaraz za temi co przynieśli Martynę.
— Niech ją szybko rozbiorą! dobrze że się pali na kominie, trzeba mocno rozcierać, — rzekł doktor, ujrzawszy chorą leżącą na łóżku, bladą i wijącą się śród dreszczów nerwowych. Kiedy została ogrzaną otworzyła oczy i ujrzawszy mnie:
— To nic, to przeminie Piotrze, zawołała podając mi rękę, którą ze łzami ucałowałem. Doktor po zbadaniu choréj z całą troskliwością, wziął mnie na bok i rzekł: — Jesteś mężczyzną Piotrze, winienem ci prawdę objawić. Twoja żona jest silnéj natury, mam nadzieję, że odniesiemy nad chorobą zwycięztwo. Nietrzeba ani chwili ją opuszczać. Idę do apteki wydać rozkazy i przysłać tu infirmerkę.
Zaledwie lekarz skończył mówić, kiedy Martyna zerwała się z łóżka, drżąca z pianą na ustach, dzikiem spojrzeniem, z wyciągniętemi jak sztaby żelaza rękami. Ach widok jej był okropny!

XXVI.
Przesilenie.

Zbliżyłem się aby ją, powstrzymać. Niech zostanie w tym stanie, rzekł lekarz, — dobrze jest aby się nerwy wytężyły, prędzéj się uspokoją po zmęczeniu, wtedy możemy skuteczniéj działać lekarstwami. Przesilenie trwało pięć śmiertelnych minut: przez ten czas odpychała jakieś widma imaginacyjne, mówiła o Bogu i o Świętych, potem upadła na poduszki jak ciężka kłoda.
Choroba Martyny zatrzymywała mnie dwa tygodnie w domu. Trawiła ją potężna gorączka. Podczas majaczenia, przypominała sobie piosnkę, w któréj moje imię kilka razy się ponawiało i którą nigdy w najszczęśliwszych dniach nie śpiewała. Był to pewien rodzaj ronda burgundzkiego, wykonywany przez chorą z brawurą właściwą jej prowincyi; lecz nie mogła daléj dojść, jak do czwartego wiersza; a kiedy zaczęła piąty, zatrzymywała się zaraz na pierwszym wyrazie i wtedy jéj usta bladły, pokrywając się pianą. Potem chowała głowę pod kołdrę i śpiewała daléj pieśń nabożną.
Kumoszki z całéj kolonii odwiedzały nasze mieszkanie. Co wieczór fakultet lekarski w spódnicach i czepkach otaczał łóżko mój żony, oczekując napróżno jéj wyzdrowienia. Co do mnie, jakkolwiek miałem wielkie zaufanie w nauce naszego zacnego lekarza, zacząłem przecież tracić cierpliwość, do czego opowiadania o cudownych wyleczeniach przez indyan wielce się także przyczyniły.
Słysząc przytaczane wypadki przez te prorokinie, smarowanie ciała miało być powszechnem lekarstwem, najskuteczniejszem zaś w gorączkach przepuszczających. Leczyło również rany zadane przez jadowite gadziny; zgoła miałem pełne uszy pochwał o tych niezrównanych lekach. Martyna znękana czarnemi miksturami, wzdrygała się ujrzawszy podawaną jéj filiżankę z napojem. Nie miała tyle przytomności, aby mi mogła wynurzyć swe życzenie, napróżno badałem ją jak dziecko, powtarzając dziesięć razy pytanie, ona odpowiadała wzrokiem kołowatym, uśmiechniętym, od czasu do czasu powracając do swéj piosenki ulubionéj i następnie usypiając przy tej bolejącéj melodyi.
Pewnego poranku, mając więcéj nabitą głowę, niż dotąd o cudo wnem smarowaniu, zmęczony rozprawami i miksturami dawunemi choréj bez skutku, zawołałem: sprobójmy!..
Powierzyłem więc Martynę opiece infirmerki, którą poznałem, że jest troskliwą i łagodną przy czuwaniu nad choremi i udałem się znowu w podróż do Hattes, tym razem sam bez dozoru bo już nie uważano mnie jako więźnia.
W lekkiéj łodzi szybko popłynąłem, a ponieważ statek mój nie był obładowany, przeto bez wysiłku w godzinę na miejscu stanąłem. Szczęśliwym trafem znalazłem w chacie indyjskiego czarodzieja Galibi (jest to nazwa plemienia tamecznego). Mogłem go Bóg wie jak długo szukać i nadaremnie, gdyż pokolenie to jako koczujące, nigdy długo jednego miejsca nie zajmuje. Tam gdzie znajdzie owoce i połów ryb dostateczny, tam się sadowi, mieszkając dopóty, dopóki zupełnie nie wyczerpie naturalnych płodów. Gdy to nastąpi, idzie daléj i tak ciągle prowadzi życie. O hodowaniu bydła nie chce ani słyszeć, bo jak mówi: nie może zostać niewolnikiem swego wołu, albo barana.
— Jakież wyobrażenie mają europejczykowie o szlachectwie ludzi? pytał się Galibi z zadziwieniem.
Zaledwie znalazłem tyle czasu, aby zjeść kawał chleba i wypić kieliszek wódki, to też wkrótce siedliśmy do łodzi i mimo wszelkiego uszanowania dla godności człowieka, Galibi silnie pomagał mi wiosłować; zatrudnienie to nie uważał za ubliżające dla siebie. W kilka godzin byliśmy już w naszym domku, a Martyna patrzała na nowo przybyłego, niesie nie domyślając. Ująłem rękę żony, którą mi bez oporu powierzyła, lecz gdy uczuła kolnięcie dla zaszczepienia lekarstwa, wtedy krzyknęła z podziwieniem i ukryła się w łóżku tak, że jéj nie mogliśmy wydobyć. Trzeba więc było działać na nią przykładem. Zdjąłem obuwie i nadstawiłem nogi operatorowi, Martyna przyglądała się temu z dziką ciekawością.
Kiedy Galibi ze mną skończył, ona przez naśladownictwo wysunęła nogi z pod kołdry, wytrzymując nacinanie lancetem bez syknięcia, poczem nadstawiła ręce z machinalną obojętnością. Lecz terapeutyka indyjska nie ograniczała się na samem tatuowaniu, trzeba było jeszcze połknąć napój, aby kuracya była zupełną. Napój ten przechodził odorem, goryczą i obrzydliwym pozorem wszelkie najszkaradniejsze lekarstwa naszych europejskich aptekarzy, którzy przecież nie lada są ludzie w swéj sztuce. Usiadłem więc w głowach przy łóżku i połknąłem napój, patrząc Martynie oko w oko. Uniosła się ona ambicyą i wypiła jeden łyk z okropnéj filiżanki.
Lekarstwu zapewne było zrobione z ziół narkotycznych, mocno działających, bo Martyna natychmiast zasnęła, a ja także nie mogłem się opędzić śpiączce. Miałem jednak tyle mocy nad sobą, że zapłaciłem czarodziejowi, który uradowrany moją hojnością odszedł, a ja powierzywszy klucz od głównych drzwi infirmerce, sam rzuciłem się na posłanie. Prosiłem nadto poczciwej matki Hermanowéj, aby czuwała nad nami, co jéj łatwo było dopełnić, bo mając niejednego malca do pilnowania, nad naszą dzieciną i nad nami mogła rozciągnąć opiekę, co też szczerze nam przyrzekła.
Obudziliśmy się nareszcie, Martyna w końcu dnia czwartego, a ja wieczorem piątego. Podczas tego długiego snu byłem męczony straszliwy gorączką, po której nastąpił niewymownie stan przyjemny. Martyna nuciła swą piosnkę głosem pewniejszym, i na teraz pamięć ją nie zawiodła. Dzięki Bogu! zawołałem w pierwszem uniesieniu, wierząc że już wyzdrowiała.
Usłyszawszy mój głos, Martyna obróciła się do mnie; jéj ciało odzyskało czerstwość i na tém koniec. Wstawszy machinalnie wzięła się do swych zwykłych zatrudnień, w końcu miesiąca w naszem gospodarstwie wrócił dawny porządek, jak za lepszych dni w przeszłości, ale już nie czułem drugiéj przyjaznéj duszy obok siebie. Niekiedy napadały ją szalone wybuchy serdeczności, porywała ona dziecinę w swe objęcia, potem stawiała na ziemi, jakby nic niezwykłego nie zrobiła i znowu krzątała się około gospodarstwa, z tąż samą bierną regularnością.
Długa choroba méj żony, bardzo opóźniła prace w polu, korzyści ciągnione z ziemi, nie są zawisłe od domowych wypadków.
Przychodziła mi myśl zostawić wszystko losowi, nakształt dzikich pokoleń, lecz uśmiech méj córki przypominał, że należy pamiętać o jéj przyszłości; wyruszyłem więc w pole, gdzie jak wół pracowałem bez względu na deszcz lub palące słońce; trzeba było nagrodzić czas stracony.
Pewnego popołudnia będąc przy robocie w polu, zadumałem się nad mojem smutnem położeniem. Zona na pół obłąkana, dziecię długo potrzebujące matczynéj opieki i nie mogące zrozumieć mego przywiązania, oto bolesne przeznaczenie które mnie czekało. Słońce piekło paląc mą głowę, czułem zmęczenie, a strumienie potu ściekały po twarzy. Daléj do pracy i myśl o twéj Cecylii! powiedziałem sobie dla dodania sił i odwagi. Lecz wymówiłem imię mojego dziecka. Przyszła mi nieodparta chęć ujrzenia córki natychmiast, pobiegłem więc do domu jak szalony. Zatrzymałem się przy płocie dla odetchnienia. Usłyszałem głos Martyny wibrujący, donośny — ona śpiewała. Nie wiem dla czego, ale zimno zrobiło mi się na sercu. W tym śpiewie było coś okropnego, jak wycie na pustyni: rzuciłem łopatę i podbiegłem bliżéj domu. Podniósłszy słomianą zasłonę, którą zawiesiłem przed oknem, dla ochrony przeciw palącym promieniom słońca, utkwiłem oczy wewnątrz mieszkania, aby zobaczyć, co się tam dzieje.

XXVII.
Do czego może posłużyć trumna.

Cecylja spała w kołysce. Ona spała snem spokojnym, uśmiechnięta jak aniołek. Kiedy ukochana dziecina śpi, wtedy chodząc na palcach, aby nie zrobić najmniejszego szelestu, wznosimy oczy do nieba z błaganiem o zlanie błogosławieństwa na tę istotę, która nic złego nie zrobiła na świecie.
Martyna zbliżyła się do kolebki, przestała śpiewać!.. Nagle, jakby w tej chwili powzięła jakiś zamiar, poszła i otworzyła szufladę, wzięła wielki nóż, bardzo ostry, potem usiadła obok kołyski, w któréj spało nasze dziecię... Ujrzawszy to przypomniałem sobie wszystkie szczegóły, jakie wyczytałem w sprawozdaniu sądu przysięgłych. Była to taż sama Martyna Ferrand, która zarżnęła troje dziatek!. Teraz znowu ją napadła potworna mania zabójstwa...
Cecylja śpiąc miała buzię otwartą. Obłąkana zbliżyła się do niéj ostrożnie i przysunęła koniec noża do ustek różowych... Wpadłem do izby i wydarłszy nóż z rąk Martyny, utopiłem go dwa razy w jéj sercu.
Upadła, a krew matki oblała kołyskę córki!
Surypere przestał mówić na chwilę, łzy głos mu tamowały. Po kilku minutach milczenia zapytał go Trelauney:
— Jeżeli czujesz się zmęczonym, to możemy odłożyć na późniéj opowiadanie o reszcie twoich nieszczęść?
— Zacząłem, a więc dokończę. Jest potrzeba wynurzenia raz w życiu swych tajników serca, ja odsłaniam takowe przed tobą panie i przed Bogiem wszystko wiedzącym. Największa boleść już minęła, a potem nie będę już mówić tylko o Cecylii.
— Położenie moje było okropne; trup na podłodze i dziecię śpiące w kolebce. Dodaj pan do tego noc już zapadającą, która przeszkadzała w szybkiéj ucieczce, a pojmiesz, w jakiem zostawałem niebezpieczeństwie. Jednak podniosłem ciało Martyny, zamknąwszy oczy złożyłem go na łóżku. Następnie przykryłem ofiarę najczyściejszą bielizną, obróciłem jéj twarz do muru, gdyż śród zapadającego zmroku przejmowała mnie strachem, potem usiadłem przy zmarłéj i zacząłem rozmyślać.
Dziecina ciągle spała, a tu trzeba było uciekać, lecz jak, gdzie i w którym kierunku przez nieznane okolice? Zaawanturować się lądem, aby dotrzeć do oceanu, było to wpaść na dzierżawy francuzkie dobrze strzeżone. Puścić się brzegiem Maroni i czekać na sposobność dostania się do wiosek indyjskich to znowu groziło oddaniem siebie samego w ręce sprawiedliwości. Bo skoro morderstwo byłoby odkryte, wtedy pogoń za mną poszłaby w tym kierunku, ze wszelką pewnością i bardzo słusznie. Pozostała mi jedyna droga wodna na rzece, która brała swój początek o 20 mil od S-t Laurent, na terytoryum indyan Aramisów. Wiedziałem wszystkie szczegóły od starego negra służącego w karnym zakładzie, który uciekł z holenderskiej Guyanny.
Obok mnie trup złowrogi, nieubłagany, straszny wymagał pogrzebu. Spisaniu aktu zejścia towarzyszyły rozliczne formalności, a ja widziałem już nędzną trumnę w izbie i cztery świece w koło niéj jarzące się. Trumna! zimny dreszcz rzucił mnie na kolana kiedy wspomniałem kilką desek, mające stanowić ostatnie schronienie dla nieszczęśliwéj, którabyła moją żoną, matką méj Cecylii!
Potem zerwałem się nagle, bo przypomniałem sobie opowiadanie jakie słyszałem obiegające kolonię o jednym więźniu; nazwiskiem Bournison. W samą porę przyszła mi na myśl ta powieść, ona stała się przykładem i dodała odwagi. To prawda, że Bournisonowi udało się tylko w połowie, lecz on źle się wziął do rzeczy i mimo niedogodności jego improwizowanéj barki, zdołał zyskać ze 20 mil na morzu, kiedy został spotkany i zabrany przez galeotę, która go odprowadziła napowrót do karnego zakładu. Łódź Bournisona nie była czem innem, tylko trumną zwyczajną.
Z powodu nagłości ucieczki i prawdopodobnie nieznajomości prawa równowagi, puścił się na morze w trumnie płaskiéj, to jest w takiéj jaką znalazł, siedząc sam we środku. Jednakże ile możności nieporuszając się w swym improwizowanym statku, przepędził cztery dni na łasce morskich bałwanów.
Administracya miejscowa obecnie nie spodziewając się tak prędko ustania epidemii, przygotowała znaczną ilość i rozmaitych wymiarów trumien. Złożone one były na strychu nad zakrystyą; wiedziałem o jednym dymniku, przez który mogłem tam wejść bardzo łatwo. Drabiny znajdowały się przy każdym murze, gdyż wszędzie w S-t Laurent stawiano nowe budynki. W dziesięć minut przystawiłem drabinkę, w kilka zaś byłem już na dachu. Wciągnąłem za sobą drabinę, aby nie dostrzeżono mojéj tam bytności, i dzięki latarni, w którą się zaopatrzyć nie przepomniałem, mogłem z rozwagą wybrać między tuzinem tych grobowych mieszkań, jedno dla mnie najprzydatniejsze.
Wróciwszy z mą zdobyczą do szopy przed kilku tygodniami wystawionéj, przyrządziłem jak mogłem najlepiéj ten nadzwyczajny statek, na dnie którego rozciągnąłem dwie skóry, a skończywszy mą pracę, wziąłem na barki trumnę i pobiegłem do rzeki, gdzie ukryłem ją wpośród krzaków. Dziesiąta uderzyła na wieży, kiedy trzymając na rękach ciągle uśpioną Cecylkę, wraz z workiem w którym znajdowały się suchary i napój trzcinowy, przybyłem nad brzeg do méj kryjówki. Ukląkłem na piasku, aby zmówić ostatnią modlitwę za umarłą. Potem umieściłem najwygodniej dziecinę, okrywszy ją ciepłemi chustkami; tym sposobem spoczywając we środku mego małego statku, który dobrze się trzymał na wodzie, zasłonięta była od wiatru i przykrości takiej podróży.
Nakoniec oskrzydliwszy dziecinę nogami, wsparty na dwóch burtach łódki, puściłem ją z biegiem rzeki. Otóż płyniemy w imię Boże! Zgarbiony żeglując ku morzu, starałem się trzymać prawego brzegu z powodu koniecznéj ostrożności. Łodzie wielkich okrętów stały po stronie francuzkiéj gdzie woda głębsza, lecz moja barka podobna do łupiny orzecha, nie wymagała tego, bo dostateczną głębokością dla niéj były dwie stopy wody, więc każdy jéj kierunek był dla mnie dogodnym; czasami tylko doświadczyłem wstrząśnięcia, co przypisywałem podwodnym skałom. Minąłem St. Louis bez wypadku, wybiła wtedy jedenasta. Mogłem rozróżnić światełka w mieście, a niekiedy dał się słyszeć okrzyk szyldwacha, — kto idzie! — co mnie trochę zaniepokoiło. Rzeka Maroni jest bardzo dogodną dla żeglugi.
Wiatr ciągnący z lądu i z morza przedstawia znakomite korzyści; doświadczeńszy odemnie marynarz byłby umiał spożytkować takie zmiany, ja też przyrzekłem sobie zrobić żagiel na pierwszym przystanku, teraz najwięcéj mi chodziło o zyskanie na czasie, dla tego pracowałem z całéj siły wiosłami, a tak jednostajnie aby nie przebudzić malutkiéj. Mój Boże! myślałem, jak ona zdoła wytrzymać tę przeprawę, ona co była przyzwyczajona do pieszczot, i wszelkich wygód dziecinnego życia? W tych to ponurych godzinach Bóg jest najwyższą ucieczką... Przypomniałem sobie, że to była właśnie pora w któréj ptaki wylęgają pisklęta, miałem też przy sobie krzesiwo do zatlenia w potrzebie ognia, cieszyłem się więc naprzód, iż będę mógł uraczyć moją córkę jajami na miękko, skoro się tylko przebudzi.
Potem, jak zostanie zdziwiona, ujrzawszy się na wielkiéj rzece, ona co nie była daléj jak przy płocie domu. A jéj matka! gdy się o nią zapytał Ach jej matka!... popędzałem łódkę, ażeby odegnać myśli, które mnie niepokoiły.
Już nocne cienie blednąc zaczęły; słabe fosforyczne światełka zwiastowały świt dzienny, świegotanie ptasząt rozpoczęło się śród gałęzi. Niebo w tych stronach zwykle ciemno szafirowe, osrebrzyło się na widokręgu. Rośliny nad brzegiem wód zaczęły drgać listkami, jak budzący się ze snu, który poziewając ręce wyciąga. Cecylia spała ciągle! jakby mi chciała oszczędzić swego podziwienia i kłopotów w chwili kiedy oczki otworzy.
Mój mały statek muskał wody jak jaskółka. Nagle dzień zajaśniał, żywo, promienisto jak sztuczne ognie. Nurt rzeki przeszkadzający biegowi méj wątłéj barki, teraz silniéj uderzać zaczął. Słyszałem groźne grzechotanie, które wkrótce się wyjaśniło. Rodzina rekinów, głodna bezwątpienia, ciągle nam towarzyszyła. Odpiąłem więc wiosło i uderzyłem niém z całéj siły w sam łeb dowódcy prowadzącego bandę, drzewo się ześlizgnęło po łuskowatéj skórze potwora, który nawet nie poczuł mego uderzenia.

XXVIII.
Przez lasy.

Postanowiłem oszukać moich towarzyszów podróży, mimo uporu z jakim mnie ścigali. Skierowałem więc mój statek ku brzegowi rzeki, gdzie liczne a płytkie rafy, niedozwalały płetwom tych potworów wcisnąć się dla niskiego stanu wody. Wylądowałem, zostawiając mą kawalkatę rekinów o kilkaset kroków. Wziąwszy na barki moją łódkę z całym ładunkiem, wyszukałem miejsca dobrze zasłoniętego przed palącemi promieniami słońca, gdzieby mój obóz na cały dzień założył. Uniosłem z sobą łódź aby nie zostawić śladu méj ucieczki. Znalazłem jedno ustronie dla mnie dogodnéj w téj strefie kiedy rośliny nie są pod wodą, wegetują niezmiernie szybko, tak że jeden dzień cuda stwarza, zmieniając widok okolicy do niepoznania.
Bogactwo krain tropikalnych pod względem roślinności jest wspaniałe, różnorodne. Tam to żyją palmy i niezliczone gatunki drzew bez nazwy, obciążone fantastycznemi kwiatami, pełne uroczych, i świetnych barw, jakby w czarodziejskiéj krainie. Kiedy więc Cecylka otworzyła jedno oczko, została tem olśnioną, a gdy otwarła oba, zaczęła klaskać w rączyny.
— Pięknie, pięknie, wyszczebiotała, całując mnie.
Miała zaledwie dwa lata, więc nie mogła jeszcze wszystkiego wypowiedzieć, lecz umiała już znakami wyrazić swa radość i zmusić do jéj podzielenia. Ładnie, ładnie powtarzała, łącząc gęsta z każdym wyrazem. Ale okrzyk, którego się najwięcéj obawiałem, wydarł się z usteczek Cecylki.
— Mama! mama!
— Przyjdzie, — trochę późniéj, wyjąkałem. I żeby ją zabawić, zrobiłem dla niéj wielki bukiet z cudnych kwiatów. Kiedy dziecina skubała listki, tymczasem pomyślałem o przygotowaniu śniadania i teraz nie zawiodły mnie poszukiwania. O kilka kroków od naszej oazy, znalazłem gniazda kassyków, wiszące rzędem na gałęziach, aż je uginały swym ciężarem. Ptaki nie pozwalały się obojętnie rabować, obsiadły więc gęsto sąsiednie drzewa, krzycząc przeraźliwie i urągając méj napaści. Pusty żołądek nie ma uszów; zbierałem jednak mą zdobycz oględnie, bo nasz statek nie mógł być przeciążony.
Cały dzień przeszedł dziecinie wśród nieustannych niespodzianek. Wszystko dla niéj było ładne, nowe, cudowne; zaledwie dwa lub trzy razy wspomniała o matce, upojona błogiemi zapachami natury, których jeszcze nie znała. Ze zmrokiem zmęczona bieganiem, zamknęła oczęta. Nie zapomniałem o prześcieradle i przywiązawszy go do dwóch giętkich gałęzi za pomocą sznurka, który mnie nigdy nie odstępował i zyskał pierwszy uśmiech Martyny, zrobiłem wygodną kołyskę dla ukochanéj Cecyiki, w środku méj łodzi. Wiatr pracował za nas, płynęliśmy nie wiem wiele już węzłów na godzinę. Téj nocy, we dwa dni po spełnionéj zbrodni, ośmieliłem się znowu myśleć o przyszłości, któréj biedni nigdy nie mogą ujarzmić. Bezwątpienia Bóg pozostawił jedyną nadzieję dla nas pozbawionych pociechy na tym świecie.
Cudny krajobraz nam towarzyszył; w około taż sama roślinność, wszędzie kwiaty, liście, ptaki w powietrzu, słońce promieniste na niebie. Badałem brzeg, aby upatrzyć miejsce do wylądowania. Mała już otwarła oczki, poglądając na okolicę z zadziwieniem; kołysanie barki mocno ją ucieszyło. Sprowadziłem ją na tór rzeczywistości tego świata, dając jej jajko, które przez oględność, starałem się upiec przed wyruszeniem ze stanowiska. Urządziłem prędko naszą sypialnię w gęstwinie jakby umyślnie na to przeznaczonej. Ach! jak tam było rozkoszne, jak się czułem szczęśliwy sam, bezpieczny, mając moją malutkę przy sobie. Skrzesałem ognia dla zapalenia gałęzi na naszą kuchnię, a w tem dał się strzał słyszeć, wraz z potężnym okrzykiem hura, rozlegającym się w okolicy. Straszne przeczucie przeszyło me serce: jest to pogoń za mną pomyślałem.
W pierwszej chwili chciałem uciekać, zebrałem więc moje manatki i wziąłem Cecylkę na ręce, oraz fuzyą umieściłem na ramieniu, kiedy przypomniałem sobie, iż Francya zawarła umowę z Holandyą o wydawanie zbiegów z jej posiadłości; tędy przeto ucieczka do Europy była mi niepodobną. Przedewszystkiem naglącą było dla mnie potrzebą ukryć mój zbawczy statek, porwałem go więc i uniosłem w gęstwinę lasu, gdzie schowawszy, dla zatarcia śladu, pokryłem gałęziami i pnącemi się roślinami. Dopełniwszy tej ostrożności, zrobiłem z deski siedzenie na mych plecach, przywiązawszy go wiekuistym sznurem do bark moich, i na niem usadowiłem Cecylkę, a ona objęła mnie rączkami za szyję. Tym sposobem mogłem puścić się przez gąszcze lasu, nadstawiając ciągle uszów, jak raniony jak raniony jaguar.
Hałas coraz się przybliżał do mnie, tak dalece że słyszałem głosy rozmawiających żołnierzy francuzkich; wszakże to oni mnie śledzili, bo nie oddaliłem się więcéj nad 40 mil, od miejsca mojej ucieczki. Jakim sposobem zdołali wykryć ślad, w którą stronę uszedłem?
Coraz bliżej słyszałem, jak się zachęcano do poszukiwania. Zakopałem się przeto w jedną nieprzejrzaną masę krzaków i pnących się lianosów; dziecina jakby przeczuła niebezpieczeństwo, przytuliła się do moich piersi. Bog wie jak długo zostawałem w tém okropnem położeniu, obrócony twarzą, ku ziemi, mając ręce pokaleczone kolcami, skłóty od owadów, w ciągłéj obawie aby nie być ukąszonym przez jaką gadzinę gnieżdżącą się na wilgotnym gruncie, nie bezpiecznym dla méj córki. Wtém nagle uczułem, iż się ziemia podemną zaklęsła i że lecę wraz z moją dzieciną, którą trzymałem z całéj siły w jakąś przepaść, gdzie upadłem zemdlony.
Kiedy wróciłem do przytomności, Cecylka cudownym sposobem ocalona, bawiła się błotem, w którém ugrzęłem. Światło dochodziło do nas przez wązkie rozpadliny niedozwalające przejścia człowiekowi, nawet równie jak ja szczupłemu. Znajdowałem się w wydrążeniu ze cztery metry szerokiem, a do trzech wysokióm, do którego otwór został zasunięty. Ze ścian sączyła się woda gęstawa i za dotknięciem ziębiąca. Wyciągnąwszy moje członki, dla przekonania czy który z nich nie był nadwyrężony, zdjąłem ciężką odzież, wziętą aby się zasłonić od zimnéj mgły w nocy i zabrałem się do zbudowania podstawy z twardego błota w grocie, na niej rozciągnąłem lnianą odzież i położyłem na tém dziecinę.
Teraz rzekłem sobie, trzeba pomyśleć o wydostaniu się z téj jamy. Ale od myśli do czynu daleko, bo me miałem przy sobie żadnej rzeczy, którąbym rozszerzył szczupły otwór światło dzienne przepuszczający. Jednak odjąłem lufę od méj fuzyi i nią starałem się odgrzebać ziemię w pobliżu szczeliny, co mi się udało bez wielkiego trudu, bo grunt był wilgotny i przesycony ściekającą do jamy wodą. Już wykopałem i odsunąłem ziemię na wysokość méj osoby, kiedy uczułem pod memi rękami jakieś kosmate ciało, okrągłe i najeżone, które za dotknięciem dreszczem mnie przejęło. Zdawało się, żem namacał wodnego węża. Nie mogłem tracić czasu na namyślanie się, trzeba było powziąć szybko stanowcze postanowienie, a więc na nowo uderzyłem w przedmiot zawalający drogę i przekonałem się, iż on nie był niczem inném, tylko grubem korzeniem, co mnie tak potężnego strachu nabawił.
Za pomocą więc tego korzenia wdarłem się na wierzch, a wtedy jakby cudem świeże i ciepłe powietrze twarz moją owiało, powtórzone wstrząśnienia usunęło ziemię wilgotną i o radości! ujrzałem nad moją głową liście, oraz płat szafirowego nieba. Byliśmy więc ocaleni! Naturalnie wzięła mnie teraz ciekawość przekonania się, co spowodowało mój upadek i wnet ujrzałem, że to był spadzisty wzgórek, po którym ściekając wody deszczowe wydrążyły jamę, gdzie stoczyłem się bez szkody dla dziecięcia i sam doświadczywszy tylko omdlenia więcéj z braku powietrza, niż od potłuczenia.
Poszedłem następnie nad brzeg rzeki, tam znalazłem moją łódkę wybornie ukrytą, tak jak ją zostawiłem. Żaden szelest nie przerywał ciszy na około, nic nie słyszałem, coby budziło moje podejrzenie. Nasi w pogoń wysłani musieli zmienić kierunek i udali się inną drogą. Według powziętego planu, wypadało mi czekać nocy, urządziłem przeto mały posiłek dla siebie i Cecylki, a przytém zrabowałem wszystkie kwiaty w około, z wielką uciechą méj córki, teraz po tylu wstrząśnieniach, pokrzepienie snem było dla nas nieodzowném.
Dopiero chłód wieczorny mnie przebudził. Przyczołgałem się na brzeg rzeki dla zbadania co się tam dzieje, ostrożność mi to nakazywała. Pagaja indyjska pełna oficerów wracających z polowania płynęła wolno z biegiem wody. Byli to myśliwi na zwierzynę, a ja ich wziąłem za polujących na ludzi, wracali oni bez wątpienia do St. Louis. Skoro tylko znikła mi z oczu pagaja zesunąłem mą łódkę na wodę. Według mego obliczenia, pozostawało mi jeszcze blisko 80 mil do zrobienia, nim byłbym bezpiecznym od pogoni, czyli jakie 12 do 15 dni niepokoju, przezorności i nocnéj żeglugi.

XXIX.
Niedyskretni Kaimani.

Im więcéj się oddalałem, tém okolica w roślinność była uboższą. Żadnego śladu uprawy dostrzedz nie mogłem, ptastwo rzadko się pojawiało, bo ono lubi pola obsiane. Z tego powodu czułem brak pożywienia, a to wcale Cecylii podobać się nie mogło. Ale gdy niema bażantów to i kura dobra, w braku jaj na miękko, trzeba było poprzestać na rybach. I teraz mój sznurek cudów dokazał, kiedy go wędką opatrzyłem, a na przynętach mi nie zbywało. Zastawiałem więc na noc wędki, a w dzień je wyjmowałem. Pewnego wieczoru gdym się oddawał temu ważnemu zatrudnieniu, ukryty zawsze za krzakami, ujrzałem małą tratwę drzewa, kierowaną przez dwóch ludzi mówiących po francuzku. Nie tylko w kolonii ale i St. Laurent prowadzą znaczny handel drzewem, poszukując tego materyału w dość odległych stronach, bo nadbrzeżni krajowcy sprzedają go za kilka litrów wódki, koszta zaś transportu wodą są prawie żadne. Nic przeto dziwnego, żem spotkał na rzece Maroni dwóch współziomków.
Na Maroni jak i wszędzie moi rodacy lubią z sobą gawędzić; to też dwaj zuchy płynąc, głośno rozprawiali o wiosce zkąd wczoraj wyruszyli i gdzie niezbyt gościnnie byli przyjęci. Wioska nazywająca się Tapanani nie bardzo ich zachwycała, jak zauważyłem z nieprzychylnych wyrażeń mych ziomków. Niedługo tratwę straciłem z oczów, ale z ich rozmowy wyciągałem wniosek, że mi pozostaje minąć jeszcze jednę nieprzyjazną siedzibę ludzi, nim dotrę do celu méj podróży na wodzie.
Dwa dni jak zwykle upłynęły; żadnego śladu chałup ani domów nie dostrzegłem. Zacząłem już być spokojniejszym, kiedy dnia trzeciego z rana, na zakręcie rzeki ujrzałem dymy, które oznajmiły blizko znajdujące się mieszkania krajowców. Była to wioska Tapanani. W tém miejscu rzeka rozdziela się na dwie odnogi, które stanowią granicę posiadłości holenderskich. Po za tą wioską rzeka przybiéra nazwisko Awy i oba brzegi należą znowu do Francyi. Dowiedziałem się tych wszystkich szczegółów z książek branych z biblioteki zakładu karnego. Śledziłem nawet bieg rzeki według atlasu zrobionego przez Jezuitów w roku 1674. Nędzna wioszczyna mocno mnie niepokoiła, nie obawiałem się dzikich, ale miejsca w którem przebywają biali, gdzie są zawiązane stosunki handlowe z miastami Guyanny, należało mi starannie unikać. Ukryłem więc znowu moją barkę i postanowiłem minąć Tapanani śród najczarniejszéj nocy.
We dwa dni potém, znajdowałem się u indyan z pokolenia Boni, które bezwiednie zostawało pod władzą Francyi. Mogłem na prawdę uwierzyć, że gdybym czuł w sobie żądzę panowania, to naczelnik owego plemienia byłby mnie zrobił swoim, następcą i spadkobiercą władzy, tak mu się moja kuchnia spodobała. Chciał on abym pozostał śród jego żon, dopóki żyć będzie, ale tak piękne projekta wcale w mój rachunek nie wchodziły. Radbym był z duszy żeby moja Cecylka księżniczką została, lecz natychmiast i pod strefą więcéj umiarkowaną, oraz żeby używała więcéj komfortu niż mogła się spodziewać między témi poczciwcami.
Dobry indyanin dowiedziawszy się z wielkim żalem, że nie mogę czekać na jego zgon i że muszę odjechać jak najprędzéj, rozwinął wszelkie środki pokuszenia, — jednak bezskutecznie, co widząc całował mnie w same usta śmiejąc się i płacząc. Taka serdeczność z powodu jego zębów kaimanowskich, strachu mnie napędziła. Potem zdjął ze szyi pierścień ukuty z żelaza i takowy mnie ofiarował. Czytałem opowiadania podróżnych widocznie przesadne i sądziłem chwilowo iż etykieta wymaga, abym nosił ten książęcy prezent przez nos przewieszony, lecz skończyło się na strachu, gdy włożył mi go na palec mówiąc:
— Kółko ocala!
Pojąłem, iż mi dał talizman chroniący od niebezpiecznych spotkań i polecenie naczelnikom rozmaitych plemion, które się na méj drodze znajdowały.
Pewnego jasnego poranku opuściłem Bonisów, odprowadzony przez mieszkańców całéj wioski, kobiéty i mężczyzn, aż do początku niezmiernie wielkiéj doliny. Kobiéty na znak pożegnania robiły jakieś figury na czole i na ustach; tak samo żegnały moją córeczkę; naczelnik wskazał palcem kierunek, którego stanowczo trzymać się powinienem. Poszedłem w drogę nie obéjrzawszy się na czarnych, jak człowiek ufający sobie, niczem nie wzruszony. Na prawdę nie mogłem się oprzeć przykremu uczuciu, ale nie było czasu na sentymenta, przerwałem więc odważnie formy grzeczności przy pożegnaniu tam używane.
Ośm dni następnych szedłem bez odpoczynku, oprócz czterech do pięciu godzin w nocy, potrzebnych do snu dziecinie, która nadto przyzwyczaiła się drzymać na mych ramionach. Przechodziłem przez bagniste piaski, zdawało się, że ich końca nie będzie... Brak owoców, korzeni i ptaków, ztąd dla Cycylji brakło pożywienia. Szczęściem że okolica w żółwie obfitowała i Petronella-Cecylka nie gniewała się gdym jéj dał żółwia pieczonego: małe jéj ząbki wyrosły na duże. Aby zaś nie stracić rachuby czasu w ciągu téj długiéj przechadzki, każdy ubiegły dzień karbowałem na kiju, na wzór karbujących przy liczeniu snopków.
W końcu tego strasznego tygodnia, znowu ujrzałem zdala roślinność, lecz dostać się do niéj nie było rzeczą tak łatwą jak z Paryża do Pautin jadąc omnibusem. Piasek i woda panowały tu; doły błotniste następowały kolejno i bez końca; trzeba było je zręcznie przeskakiwać, chybienie jednego kroku mogło nas z dzieckiem pogrążyć w kałuży, taka zaś kąpiel nie była dla mnie a tém więcéj dla mojéj małéj zachęcającą.
Sztuki gimnastyczne przezemnie dokonywane trwały aż do zapadnięcia nocy, lecz nakoniec mogłem usiąść na trawniku, a piérwszém mojem zajęciem było przygotowanie pożywienia, o co się Cecylka dopominała. Zapaliłem więc duży ogień i jak zwykle upiekłem jéj żółwia. Zrobiło się nagle ciemno jakby w teatrze; tymczasem kiedy pieczeń dymiła przy węglach, urządziłem łóżko dla dzieciny, którą tylko głód wstrzymywał od zaśnięcia. W tém pojawiły się o kilka kroków od ogniska, dwie straszliwe paszcze najeżone zębami z wyraźną intencyą, zaproszenia się do naszéj uczty, dla zaostrzenia apetytu, aby potem schrupać obiadujących.
Było to stado kaimanów przechadzających się dla użycia wieczorem świeżego powietrza. Zapach pieczeni bezwątpienia do nas ich sprowadził i dopatrzyłem w ich oczach okrągłych, bardzo bystrych, że pragnęły posunąć swą znajomość z nami aż do poufałości, bez zwykłych w takich razach ceremonii. Nie czekając przeto na skutki takiéj zażyłości, zawinąłem się gracko, tak że w mgnieniu oka porwałem dziecię na ramię i nasze jedzenie, a potem drapnąłem jak mogłem najśpieszniej przez las, aby zmylić pogoń naszym nieproszonym gościom, coby się nieudało w bagniskach, bo tam właśnie są oni u siebie. W lesie byliśmy bezpieczniejsi, zasłonieni przez nieprzebyte jeziora i klomby lianów, oraz wijących się roślin. W prawdzie zasłonieni, lecz również mając drogę utrudnioną.
Małżonkowie zrobili nam zaszczyt towarzyszenia przez część drogi; słyszałem drapanie ich twardych pazurów po zeschłych gałęziach, ale idąc tak z kwadrans, nareszcie postanowili uwolnić nas od téj grzeczności, co mi wiele na sercu ulżyło. Dalsza podróż nie była bardzo przyjemną i łatwą, lecz trzeba było iść dla wynalezienia miejsca, gdziebyśmy mogli noc przepędzić. Szedłem więc jeszcze długo i z trudnością, aż nareszcie wynalazłem kawał suchéj skały, która zdolną była zasłonić nas od wiatru.
Umieściłem mą dziecinę w jednym załamie, i osłoniłem jak mogłem najlepiéj, lecz strzegłem się zapalić ognia, pomnąc na odwiedziny kaimanów, owych nieproszonych gości. Nadto ogień śród nocy przywabia nietoperze i owady. Upadający ze zmęczenia, wraz z córką spiesznie pragnęliśmy spoczynku. Moja mała już spała, położyłem się przy niéj i wkrótce twardo zasnąłem. Noc mieliśmy okropną. Przenikliwy wiatr szczypał nie dozwalając snu spokojnego, marzyliśmy prawie konwulsyjnie. Już chciałem wstać i iść daléj aż do wschodu słońca, lecz utrudzenie przykuło mnie do ziemi.
Ze świtem zostałem nagle zbudzony przeraźliwym krzykiem méj córki. Paluszkiem pokazywała mi lewy policzek krwią zbroczony: zanosiła się od płaczu, gdyż bardzo cierpieć musiała.

XXX.
Rako-Pająk.

Obmyłem twarz dzieciny ze krwi pokrywającéj ranę i zbadałem ją, lecz dopatrzyłem tylko zadraśnięcie jakby kolką, na któréj przypadkiem mogła buzię położyć. Szukałem na około kolców, lecz nie znalazłem żadnego, tylko przy nogach dostrzegłem robaka na kilka cali długiego, obrzydliwéj czerwoności, zdeptałem go jednem uderzeniem nogi. Był to koralowy wężyk! Wziąłem na ręce moją drogą istotę i nie mając innych środków, zacząłem wysysać rankę bez odetchnienia, wypluwając wyssaną krew z materyą. Obrzmienie widocznie malało i ból ustał. Obwinąłem potem twarzyczkę dzieciny chustką ze szyi, zasłaniając jak najmocniéj od zetknięcia się z powietrzem.
Po dwugodzinnym pochodzie, ujrzałem ognie indyjskiéj wioski, byłem u Palenków. Udałem się prosto do najcelniejszego mieszkania, które uważałem iż należało do naczelnika plemienia, a żelazny pierścień na mym palcu okazał się cudownym talizmanem. Staruszka grzebiąca w popiele, powstawszy z uszanowaniem przywołała naczelnika rodziny, który nadbiegł wraz z 20 dzieciakami do domu. Oglądano pierścień podając go z rąk do rąk, z oznakami głębokiego uszanowania, potem posadzono mnie na honorowem miejscu i przez ośm dni nie podobna było wyrwać się z objęć gościnnych indyan, nie dozwalających mi pójść w dalszą drogę. Cecylka stała się przedmiotem największych pieszczot.
Pokazałem poczciwym Palenkom ranę zadaną przez wężyka i opowiedziałem jakim sposobem starałem się natychmiast zaradzić temu wypadkowi. Czarownica téj wioski chciała na nowo obmyć ranę, lecz gdy oparłem się temu, przeto poprzestała tylko na zadaniu roztworu z soku ziół, co wielką ulgę dziecięciu sprawiło. W ciągu naszego pobytu u tych dobrych ludzi, znowu przyszliśmy do czerstwego zdrowia, odzyskaliśmy siły oboje. Zgromadzonym indyanom oświadczyłem chęć puszczenia się w dalszą drogę, z wielkim ich zmartwieniem, bo potężny zwierzchnik koniecznie chciał nas zatrzymać. A żeby mnie do tego zachęcić, nietylko zapragnął podzielić się ze mną władzą jak wprzódy naczelnik Danisów, lecz co więcéj uczcić niby bożyszcze, do któregoby się modlili jego poddani. Odmówiłem kanonizacyi, jak przed kilkunastu dniami nie przyjąłem królestwa. Kiedy już nie pomogły ani ofiarowane godności, ani usilne prośby, naczelnik plemienia dał mi przewodnika, odprowadził nas aż do granicy. Tam ucałował mi ręce, robiąc znaki na czole, które przez grzeczność starałem się naśladować.
W końcu szóstego dnia podróży, cierpką woń soli uczułem. Oddychałem nią z rozkoszą bo był to ocean Atlantycki, a tam, tam dalej Europa. Nie podobna mi było dojść prosto do brzegu, gdyż zasłaniały go i broniły doń przystępu szeregi skał ciągnących się nad wodą. Napróżno śledziłem jakiéj drogi, ale żadnego przejścia nie odkryłem.
Teraz spocząwszy, zacząłem rozpamiętywać mą ucieczkę przez lasy, tak miłą tam samotność, mimo doświadczonych trudów i niebezpieczeństwa. Jak że przyciskałem do serca mą Cecylkę! ileż mi było drogie to dziecię tylko mém staraniem istniejące, jak tkliwe stały się dla mnie jéj pieszczoty, jéj niewinny uśmiech. Bardzo wiele ucierpiałem przez te trzy tygodnie, a jednak były to dnie najszczęśliwsze w mojém życiu.
Nareszcie znalazłem jednę rozpadlinę w skale. Z początku otwór ukazał się niewielki, lecz daléj ciągnął się pewien rodzaj galeryi, bo po drugiéj stronie światło dzienne ujrzałem. Przejściem tém postępowałem ostrożnie... W tém nagle uczułem że w jakąś sieć się zaplątałem, Cecylka wyśliznęła się z rąk moich i została w powietrzu zawieszona. Im więcéj się szamotałem, tym bardziéj zostałem krępowany przez siéć niewidzialną, potem coś czarnego i kosmatego zaczęło się poruszać... teraz poznałem żem wpadł w zasadzkę rako-pająka. Potwór ten rzadko opuszcza lasy, musiał więc tutaj mieć wiele zdobyczy na swe pożywienie, kiedy się w tym przesmyku nad morzem usadowił. Rzeczywiście ujrzałem na ziemi szkielety ptaków morskich, które się jego łupem stały. Korpus pająka czarny i błyszczący był tak wielki jak talerz; jego nogi żylaste i sierścią pokryte, olbrzymią postać mu nadawały.
Przejęty strachem i obrzydzeniem, zaledwie mogłem pochwycić nóż wiszący u mego pasa. Przeciąłem nici i zacząłem uciekać ku otworowi nad brzeg morski prowadzącemu. Potwór przyskoczył do mnie... Przez to wydrążenie w skale widziałem spokojne i błękitne morze, niebo jasne... powietrze było łagodne... a ja z mojém dziecięciem mam umrzéć!... Biédna istota z wyciągniętémi rączkami żądając pomocy, wołała: ojcze!...
Kupiecki okręt stał w przystani, ze spuszczonemi żaglami drzemiąc na kotwicach. Jeszcze trzy kroki, a byłbym ocalony!... Zdobyłem się na ostatnie wysilenie, w chwili więc kiedy pająk oparł na méj szyi kosmatą łapę, uzbrojoną w naczynie ssące podobnie jak pijawka, kiedy już miał ukąsić mnie śmiertelnie, wtenczas zatopiłem nóż w jego boku, aż po samą rękojeść. Zielonawa ropa wytrysła z brzucha pająka aż na moje oblicze, wstręt i obrzydzenie było silniéjsze nad mą energją, upadłem na wpół omdlony.
Suryper przerwał swe opowiadanie, dla otarcia czoła z zimnego potu.
— Wtedy, dodał Trelauney, — przybył w łodzi majtek z okrętu, który stał w przystani. Ów majtek szukający jaj nad brzegiem morskim, słyszał głos rozpaczliwy. Wyciągnął łódź na piasek, i uzbrojony wiosłem, pośpieszył ci na pomoc. Trzema uderzeniami zgniótł pająka, a w pół godziny potém ty i twoja Cecylka byliście na okręcie. Kapitan zgodził się zamknąć oczy na twą obecność między nami, tym sposobem wróciłeś do Francyi.
— Tak panie! zawołał Surypere. — Ten majtek nazywał się Jan Deslions! to pan nim byłeś!...
— Cóż się stało w Kayennie po twojéj ucieczce?
— Mniemano, że jak wielu innych zbiegów, zginąłem w lasach lub w błotach rzeki Maroni. W Paryżu dzięki opiece Furgata, zdołałem ujść wszelkich poszukiwań.
— Powiedz dzięki Opatrzności, wykrzyknął Trelauney. — Ona nie chciała aby mimowolnie grzeszący, byli tak traktowani jak istotni zbrodniarze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stan zdrowia Surypera co dzień się polepszał. Był on silnéj natury i dla tego wyszedł zwycięzko ze wszelkich potłuczeń na drodze żelaznéj. Trelauney udał się do domku, gdzie wczoraj przeniesiono Ludwikę.
— Jakże przepędziła tę noc, zapytał Magdaleny.
— Ludwika śpi ciągle, — odrzekła dobra kobiecina.
— Jest to skutek chloroformu... zobaczmy naszą biédną chorę.
Magdalena zatrzymała go i powiedziała:
— Janie co się z tobą stało? co znaczy twoje przebranie? dla czego stałeś się innym człowiekiem? przysięgnij mi, że w tém nie kryje się żadna zbrodnia!
— Matko, przysięgam ci, odparł Jan. — Przybyłem nie popełnić ale ukarać zbrodnią.
— Wszystko jest dla mnie niepojętem i wolę ci wierzyć niż oskarżać.
Oboje weszli po cichu do pokoju Ludwiki. Nad jéj łóżkiem wisiał krucyfiks i palma poświęcona. Magdalena podniosła firanki, Ludwika otworzyła oczy. Ta co dotąd pozostała dla niéj matką, podała choréj szklankę z mlekiem. Dziewczyna wypiła napój machinalnie.
— Czy dzisiaj czujesz się lepiéj, zapytała Magdalena.
— Lepiéj? odrzekła Ludwika poglądając w koło siebie...
— Tyś miała niedobre sny bezwątpienia — mówiła daléj Magdalena, — jesteś bladą... mogłabym myśleć że się boisz... opowiedz mi co ci się śniło.
Ludwika wsparła głowę na rękach.
— Co mi się śniło! zawołała. — Oh to piękny sen, tam można widzieć aniołów w obłokach, kwiaty i ptaszki, oddychać zapachami i słyszéć święte melodye... o ja nie śniłam...
— Poznajesz twój pokoik, ten gdzieś się co wieczór modliła?
— Modliła... powtórzyła Ludwika, i serdecznie płakać zaczęła.
Jan przy łóżku stał ukryty za firanką, bo lękał się aby jego obecność nie przypomniała Ludwice sceny w lesie i owego dnia kiedy strzelił do Raula Villeponta. Kiedy ujrzał łzy płynące z ócz Ludwiki, rzekł pocichu:
— Ona jest ocalona!

CZĘŚĆ TRZECIA.

I.
Klasztor Ś-go Jana Lorańskiego.

Pomiędzy placem Cambrai i Kollegium Francyi, wznosi się klasztor Ś-go Jana Laterańskiego. Mieścił on zawsze zbiór dziwnych postaci, niejako zewnątrz świata cywilizowanego żyjących. Parent Duchâtelet opowiedział czem był klasztor Ś-go Jana, jego fundacyą, historyą i przywileje aż do czasu pierwszej rewolucyi. Potem stał się on schronieniem dla bankrutów i fałszerzy, robotników którzy prawu wypowiedzieli posłuszeństwo, krzywoprzysięzców, niewypłacalnych dłużników i prześladowanych pisarków.
Privat-d’Anglemont, autor który robił spostrzeżenia nad najbrudniejszemi miejscami paryzkiemi, podobnie jak Laverrier obserwujący gwiazdy, przepędził nie jednę noc w tym labiryncie, w tych pełnych dziwowiska zaułkach dzisiejszego Paryża. Dotknął on palcem nędzoty owych kryjówek, stąpał po stopniach zrujnowanych, zwanych czarnemi schodami, widział wszystkie cierpienia, boleści i poświęcenia, bo śród tego śmieciska i cnoty nie są obce. Klasztor ten, powiedział on, jest nieczystą kryjówką, mimo tego przychodzili tam ludzie i żyli w tem zarażonem powietrzu. Zalegał ten budynek plac obszerny z wielu dziedzieńcami i starym kościołem. Ogrody i wielka ilość domów jedną całość tworzące miały 50 schodów; przy każdych w tyle znajdowało się podwórze pełne błota i cuchnącego gnoju; podwórza te stanowiły przystęp do mieszkań w tym gmachu.
Mimo tylu zmian, Ś-ty Jan Lateraneński niejako zatrzymał swe dawne przywileje, swe zwyczaje i nałogi. Pamiątki średniowieczne i prawa schronienia dotychczas nietykalnie się przechowały. Gmach klasztorny zawsze jest zamieszkany przez ludność ulegającą bardziéj prawu cygańskiemu, lub egipskim tradycyom, niż kodeksowi Napoleona. Izby zajęte przez różnego rodzaju włóczęgów, ulicznych muzykantów i śpiewaków, połykających pałasze, albo rozżarzone węgle i hecarzy. Oprócz tych klass interesujących, mieścili się tam ludzie praktykujący różne drobne rzemiosła bez nazwiska i patentu. Można tam było spotkać fabrykantów rzeczy fantastycznych, trudnych do uwierzenia.
Widzieliśmy, powiada Privat-d’Anglemont, ludzi obcinających sierść królikom dla zrobienia z niéj futer; kupczących szkłem potłuczonem, i takich co odwijali jedwab ze starych kapeluszy. Warsztaty strojących lalki staremi rupieciami, czyszczących szmaty, zgoła wszelkie rodzaje niezwykłego przemysłu w Paryżu, niczem są w porównaniu z tajemnicami sabaudzkiéj industryi. Ta ostatnia wygnaną została na czarne schody. Przechodząc przez ponure korytarze, niezdrowe cuchnące wyziewy odurzają powonienie, skaczą do oczów, ściskają serce.
Kilof i łopata wypowiedziały wojnę tym kupom błota, sprzątnęły gnoje, a przez to iluż na zdrowiu ocalonych zostało! Można powziąć wyobrażenie o stanie sanitarnym 12-go okręgu Paryża, czytając sprawozdanie złożone przez p. Quatrefages.
Ludność tameczną składają po większéj części zbierający szmaty; żyją oni zwykle w jednéj izbie służącéj im razem za magazyn. Nadto od kilku lat, fabrykanci nie przyjmują gałganów tylko pierwéj oczyszczone, więc szmaciarze muszą je płukać w téj saméj izbie, gdzie śpią z żonami i dziećmi. Jeżeli zaś dostawa do fabryk zostaje zawieszona, to wtedy szybko gromadzą się w mieszkaniu kupy szmat cuchnących i wilgotnych. Fermentacya z nich wynikająca, przechodzi odrazą wszelkie wyziewy w prosektoryach, szlachtuzach i kanałach ściekowych spotykane, a tem całe rodziny oddychać muszą.
Takie to mieszkania zajmują tłumy ludzi od dołu aż do samego poddasza. Izba mieści w sobie siedm po ośm łóżek; łóżka te są pewnym rodzajem skrzynek, w których śpią trzy lub cztery osoby w ubraniu. Można sobie wyobrazić pomięszanie razem kobiet, mężczyzn i dzieci, ten straszny nieład płci, wieku, a z tąd jakie wynika zgorszenie, gdzie bezwstyd, występki ocierają się o nędzę niezasłużoną. Ale rzućmy zasłonę na ten obraz pełen zgrozy i nikczemności, aby pójść za wątkiem naszego opowiadania.
Uderzyła szósta godzina z południa. W izbie trzeciego piętra, dwie osoby odmiennej płci były zatrudnione przy stole. Tapczan w jednym kącie, kufer z łachmanami w drugim, stolik zmurszały i dwie ławki stanowiły ruchomości w tem nędznem mieszkaniu. Wązki dymnik zastępował okna. Najem tej izby kosztował 40 centymów dziennie. Była to siedziba matki Helwecyi, która od czasu porwania dziecięcia Ludwiki, dała u siebie przytułek Poecie.
Matka Halwecya przez jakiś czas zajmowała się zbieraniem gałganow, lecz odkąd p. Combalou dał jéj kapitał 300 franków wynoszący, aby zajęła się opieką dziecięcia Raula Villepont, który nie dozwolił zostawić go matce, odtąd Helwecya stała się ambitną. Złożyła ona te 300 franków w kassie oszczędności i porzuciwszy zajęcie gałganiarki, przyjęła na siebie obowiązki budzicielki. Obowiązek ten polega na tem, ażeby za zapłatą pięciu centimów na noc, uprzedzić i budzić przekupki bazarowe oraz siadające na placach, kiedy wybije godzina wzywająca je do pracy.
Matka Helwecya miała ze 30 praktyk, co jéj przynosiło 30 su na noc; przez dzień zajmowała się pleceniem koron grobowych na których można było wyczytać: Żal i pamiątka! Takie stanowisko Helwecyi obudziło chciwość Poety; wyrobił on sobie przekonanie, iż ożeniwszy się z nią zrobiłby dobry interes.
Świeca umieszczona w nędznym lichtarzu, rzucała blade światło na izbę budzicielki. Na stole talerz napełniony zupą, w któréj spoczywały dwie łyżki, ział obrzydliwą wonią tłuszczu i kapusty. Poeta popijał dziwną mięszaninę z alkoholu, pieprzu i piołunku złożoną.
— Zgubisz się twoją trzęsianką, rzekła doń z humorem matka Helwecya. — Czy nie możesz robić jak inni? sądzisz że kwarta za 11 su gorsza jest od twojéj mięszaniny?
Poeta wzruszył ramionami i odrzekł:
— Twojéj kwarty ani się poczuje, a tém mniéj twojego soku lukrowego, połyka się to bez wrażenia w gardle, bez smaku; przynajmniéj za swoje pieniądze żądam satysfakcyi. Mój truneczek drażni piersi, ile razy łyknę go dobrą szklankę, doświadczam pewnych wzruszeń... to sprawia przyjemność.
— Tak!... ale mówmy rozważnie — odezwała się Helwecya, bo każdego wieczoru w pięknym znajdujesz się stanie... aż mnie odbiega chęć pójść do merostwa.
Poeta skoczył jak oparzony i zawołał.
— Tylko proszę głupstw nie mówić... wiesz że cię kocham.
— Kochasz bo cię żywię.
— Gdyby i tak było? przecie trzeba jakiego powodu, ażeby się przywiązać do kogo. Czy znalazłabyś wielu którzyby się chcieli z tobą ożenić? Daję ci moje nazwisko... kiedy pójdziesz ze mną pod rękę, to zadawalnia miłość własną, a tém gardzić nie można.
Matka Helwecya nalała na osobny talerz zupy i podała go swemu narzeczonemu. W tym przysmaku znajdowały się kawałki wołowego ogona, kartofle, groch, kapusta, główka śledziowa, a wszystko opieprzone i gwoździkami zaprawne. Poeta rozdął swe nozdrza i wąchał zapach zupy z widoczną przyjemnością.
— To mi się nazywa prawdziwy bulion, bodajto być u siebie. W restauracyach nie można spotkać takich kąsków jak tutaj! W téj chwili dało się słyszeć bolesne kwilenie. Głos wydobywał się ze skrzyni w kącie stojącéj.
— Otóż ten bęben znowu zaczyna! krzyknęła Helwecya. Poeta już pijany, uderzył w stół pięścią i wrzasnął.
— Nie można mieć ani minuty spokojności, jeżeli się nie uciszysz to cię do dna przykuję.
Szmaty poruszyły się w skrzyni i z tego gnoju pojawiła się chuda rączka, a potem główka. Malec zaczął płakać. Poeta porwał kawał jakiś z podłogi i rzucił na dziecko, pocisk trafił powyżéj oczka, krew wytrysnęła... Powstała matka Helwecya i wyjąwszy ze skrzyni dziecinę, więcéj do skieletu podobną niż do istoty żyjącéj, zawołała:
— Nic dziwnego że dziecko krzyczy, kiedyś go skaleczył odłamem stłuczonéj butelki!
— Cóż chcesz... co znalazłem tém rzuciłem! mruczał Poeta.
Helwecya odezwała się znowu.
— Patrz jak się wije z bólu, całe skrwawione i pokaleczone.
— Uśpij go, — krzyczał z gniewem pijany.

II.
Pożar wewnętrzny.

Dziecina była naga, oblana krwią; strupy i siniaki pokrywały nędzne ciałko, tam gdzie nie było plastrów cuchnącéj materyi.
— Nie chcesz mi uwierzyć — powiedział Poeta, że ty tego bębna nie wychowasz. Gdybyś mnie usłuchała tobym go zaniósł gdziekolwiek tego wieczora, położył pod murem w Grenel albo w Vaugirard.
— A jeżeli go zażądają?
— Powiemy że umarło... i powiemy prawdę.
— Ażeby nas potem wsadzono do ciupy, — dziękuję!
— Więc ty kochasz dzieci?
Co do tego punktu, stan nędzy niemowlęcia, zbyt wymownie mógł objaśnić Poetę; w tym względzie nie było żadnéj wątpliwości. Jednakże matka Helwecya odpowiedziała ponuro.
— Własne dziecko byłabym może kochała, to które mi wzięto i zabito.... lecz cudzych nienawidzę.... chciałabym wszystkie zamordować. Kiedy spotkam jaką dziewczynkę lub chłopczyka w kącie, nie mogę przejść abym je nie wytłukła, potém ratuję się ucieczką. Targam je zwykle za uszy, a tém gorzéj dla nich, jeśli mi kawałek ciała w ręku pozostanie: wtedy dopiero doświadczam radości, i mam zadośćuczynienia...
Magera wzięła kawałek rzepy ugotowanéj i wpakowała go w usta dzieciny. Przyciśniona głodem biedna istota, mimo poparzenia się, połykała jedzenie z chciwością.
— Smakuje ci, — rzekł Poeta, — ha teraz zechcesz pić?
Pijak przytknął do buzi dziecka swą szklankę napełnioną trującym napojem, a tak przez siebie ulubionym. Niemowlę zaczęło kasłać i poniosło rękę do ust jakby nagle ból tam uczuło, wydając krzyk przeraźliwy.
— Cóż to znaczy? ten bęben uwziął się na mnie tego wieczora, — rzekł Poeta.
Helwecya odpowiedziała spokojnie: Ząbek ból mu sprawia.
— Kiedy mu ząb dokucza, to go trzeba wyrwać, odparł pijany i wziąwszy szczypce używane przez megerę do plecenia cmentarnych wianków, otworzył usteczka dzieciny, a potem szczypcami uchwycił biały ząbek niemowlęcia.
W téj chwili zapukano do drzwi.
— Nie otwieraj rzekła budzicielka.
— Odwiedziny o téj porze? zawołał poeta rzuciwszy szczypce.
— Och! och! pani Helwecyo, czy przypadkiem i ty knujesz miłosne intrygi?
Zapukano coraz silniéj.
— Kto tam? krzyknęła budzicielka. — Głos zewnątrz odpowiedział: Otwórz albo drzwi wybiję!
Ponieważ drzwi nie tkwiły mocno na zawiasach i gdy bardzo łatwo od groźby można było przejść do jéj wykonania, przeto budzicielka otwarła. Dwóch ludzi z pozoru wyglądających na rzemieślników, weszło do izby. Byli to Jan i Surypere obaj ubrani w bluzy, mając czapki zasunięte na oczy.
— Czego chcecie? zapytała matka Helwecya.
— Chcemy zabrać dziecinę którą tu masz, — wyrzekł Jan oschle.
— Dla czego?
— Aby jéj ocalić życie: już dosyć wycierpiała.
Matka Helwecya, spodziewając się skorzystać z tego zdarzenia, powiedziała:
— Dano mi malca na wychowanie, więc go nie mogę puścić za darmo.
Dziecko zdziwione widokiem przybyłych przestało krzyczeć i utkwiło swe duże oczy w niespodziewanych gości.
— Pojmujecie panowie, że ta pani wzięła na siebie obowiązek, a z nim i odpowiedzialność, — odezwał się Poeta....
— Milcz! rzekł Jan z obrzydzeniem, — jesteś na wpół umarły i zgniotę cię jednym uderzeniem nogi.
Budzicielka pomiarkowała że niepodobna było stawiać oporu, zawołała więc:
— Tę biedną okruszynę kochaliśmy i pielęgnowaliśmy jak swoje własne.
— Zabierz dziecię, rzekł Jan.
Suryper wziął malca. — Patrzajcie jak przytuliła się do mnie ta odrobina, szeptał z zadowoleniem, a spostrzegłszy przerażony ślady uderzeń i podrapań na ciałku dziecięcia, krzyknął: Och nikczemni!
Jan Deslions rzucił piorunujące spojrzenie i zawołał:
— Najwinniejszych tu brakuje, lecz karę muszę rozpocząć.
Do świecy zbliżył kawałek gazety i zapaliwszy papier przesunął przed ustami poety. Zaledwie dotknął twarzy nikczemnika, kiedy on krzyknąwszy upadł na ławkę.
Suryper z dziecięciem na ręku szedł po szerokich schodach.
Jan tymczasem ujrzał z ust poety wydobywający się niebieskawy płomień. Fakt ten niezwykły, nie jest przecież zbyt rzadkim, jak to powszechnie mniemają. Nadużycie trunków alkoholicznych spowodowało nie raz zapalenie się ich we wnętrznościach pijaków, widziano to wielokrotnie, mianowicie w miastach Stanów Zjednoczonych. Przed kilku laty donosiły tameczne dzienniki o jednym człowieku, który z powodu zapalenia się w jego wnętrzu spirytusu, umarł po czterech dniach śród najokropniejszych cierpień.
Jan zeszedł na dół dla złączenia się z Suryperem. Fiakr oczekiwał na placu Cambrai, a w powozie siedziała Petronella-Cecylia córka Surypera, którą już w domu jéj ojca poznaliśmy. Cecylia obwinęła szalem dziecinę i dała mu napić się ciepłego mleka, z butelki umyślnie na ten cel przywiezionéj. Fiakr ruszył w kierunku Auteuil.
Tego dnia krążyły na giełdzie bardzo nieprzychylne wieści o rozpaczliwym położeniu domu handlowego Villepont i Comp. Mówiono o jego blizkiem bankructwie i ciż sami co swój majątek najwięcéj zawdzięcza i bankierowi z ulicy Chaussèe d’Antin, pierwsi krzyczeli przeciw niemu. Członkowie rady nadzorczéj każdego z wydziału w banku Villeponta, oskarżali gerenta, to jest naczelnika domu, o oszustwo. Opowiadano że składał rachunki nierzetelne, czerpał z kapitału żeby dawać wielkie dywidendy; był to więc złodziéj, fałszerz, bandyta. Publiczność zbiegła się tłumnie do bióra Villeponta, każdy domagał się swych pieniędzy, rozbijano się kto pierwszy będzie zaspokojony. Na wieczór nie zostało ani franka w kasie, tak z depozytów, jako i z gotowizny.
Nazajutrz rano ogłoszono bankructwo, aktywa wynosiły 15, pasywa zaś 120 milionów; Villepont był zupełnie zniszczony. Zaniesiona została skarga o nadużycie zaufania przez pewnego Piotra Brunier, który miał upoważnienie do działania od lorda Trelauney. Należy wierzyć że Villepont nie był spokojny w swojem sumieniu, gdyż ratował się ucieczką, zabrawszy dyamenty nieboszczki żony i kilka tysięcy franków, które zdołał skupić naprędce. Ścigano go aż do Hawru gdzie jak mówiono miał wsiąść na okręt płynący do Stanów Zjednoczonych.
Raul przyzwyczajony do zbytku, miękko wychowany, nagle ujrzał się opuszczony, nie mając ani odwagi, ani energii. Jego powozy i konie zostały zagrabione; nie mógł mieszkać w pałacu swym tylko tymczasowo. Cóż miał począć? Nie czuł on się zdolnym ani do urzędu, ani do żadnego zatrudnienia; zostać żołnierzem, to już zapóźno.... Po skromnym obiedzie w niepozornéj kawiarni na ulicy Ś-o łazarza, Raul smutny wrócił do opustoszałego pałacu. Zadzwonił lekko, pokornie. Odźwierny zaledwie raczył bramę uchylić. W mieszkaniu portyera siedziało dwóch czy 3-ch lokai bez służby, złorzecząc Villepontowi.
— To nikczemnie, — mówili oni, kiedy kto wie że zbankrutuje, a nie uprzedzi o tém na ośm dni służących!
Przebiegł dziedziniec i schody przedsionka, a przeszedłszy salę jadalną gdzieśmy go widzieli śniadającego z Adryanem Saulles i lordem Trelauney, zamknął się w sypialnym pokoju. Rzucił on z żalem ostatnie spojrzenie na meble wykwintne, jako znak pożegnania swych sprzętów które nabył u pewnego kupca jako osobliwości. Uśmiechały się doń kwiaty w etażerkach. Portret — pamiątka kilku tygodni miłostek, mówił doń: dobry wieczór Raulu! A miniatury Veneuci, Ywony Pen-Hëet, i kilku bogiń teatralnych, przypominały mu dnie szczęśliwe. Już nie pojedziecie używać przechadzki na jeziorze, ekwipaże tumanem kurzu zaćmią powietrze, pomiatając piasek kołami różowemi i ażurowemi. Lasek buloński oświeci słońce, napełni się płcią nadobną, amazonki będą galopować po alei cesarzowéj — a on, Raul, już tam więcéj nie będzie!

III.
Co przewiązuje do życia.

Surdut wytarty, kapelusz odświeżony, bez rękawiczek — możeż w takim stanie istnieć na świecie on elegant czystéj krwi, on tak wszędzie pożądany? Ukryty w miękkim fotelu, pogrążony w bolesnych dumaniach? Raul rozczulił się nad sobą i mimowolnie zapłakał. Oskarżając los o niesprawiedliwość, nareszcie zdecydował się zrobić krok stanowczy.
Otworzył więc biórko, wyjął z niego pudełko z pistoletami i spróbował cynglów. Broń była w porządku, wszystkie sprężyny działały wybornie. Haul włożył ładunek, potem wziął arkusz papieru, pióro najlepsze.... i zamyślił się.
Niepodobna odbierać sobie życia bez pożegnania na piśmie pozostałych na tym padole. Nie było prawie przykładu samobójstwa, żeby umierający porzucił świat niewdzięczny, bez poświęcenia mu jakiéj bądź poezyi. Człowiek nim się zabije, lubi rzucić na swój grób kilka kwiatów retoryki.
Powiedzieliśmy że Raul się zadumał. Do kogóż napisze? nie ma już przyjaciół. Jego list przechodziłby z rąk do rąk w klubie. Wyśmianoby go w Zgodzie. Tam znajdują się ludzie, których z upodobaniem poniżał swoim przepychem, ci wcale go żałować nie mogą. Był tylko jeden człowiek do którego mógłby napisać z niejaką pewnością zyskania współczucia....
Haul przeto skreślił jego nazwisko, — Adryan Saulles. Następnie list zawierał te kilka wierszy.
„Rzucam ten świat, przyjacielu! Nieszczęśliwy grom jaki we mnie uderzył, jest tego rodzaju, że mi odjął wszelką moc duszy. Żadnem złudzeniem już mamić się nie mogę; świat ten jest samolubny, pełen próżności...
W tém miejscu Raul usłyszał tuż przy sobie wybuch śmiechu ironicznego, obejrzawszy się więc, ujrzał za sobą lorda Trelauney który czytał ponad ramieniem piszącego.
— Pan tutaj? rzekł Raul powstawszy.
— Tak, we własnéj osobie.
— Jakim sposobem pan wszedłeś?
— Przez drzwi nieinaczéj.
— Któż panu otworzył?
— Pański lokaj.
— I pan śledziłeś moje cierpienia?
— Dla czego mówisz tak głośno?
— Lecz dla czego mój los może pana interesować?
— Mam do tego bardzo ważny powód. Znajdowałem się tu ukryty za firankami i widziałem jak nabijałeś twe pistolety.
— I cóż to pana obchodzi?
Trelauney oparł się o kominek i rzekł:
— Więcéj niż się panu zdaje.
— Może pan masz ochotę przeszkodzić memu samobójstwu?
— Mam bozwątpienia.
Raul uśmiechnąwszy się boleśnie, wyrzekł:
— Dlaczego pan pragniesz abym żył jeszcze?
— Zanim na to odpowiem, muszę najprzód wiedzieć dla czego chciałeś umrzeć. Czy już nic nie przywiązuje pana na ziemi? Prawda że twoi przyjaciele lubili tylko przyjemność, być przyjmowanemi w twoich salonach, ciągnąć bank przeciw tobie. Odwiedzali cię, bo wypada ażeby ludzie światowi ko munikowali się między sobą i żeby człowiek trzymający konie, prawdopodobnie nie miał innych stosunków, bez ubliżenia sobie — tylko z takiemi co ich nie trzymają. Twój ojciec popłynął do Ameryki, nic ci nie zostawił prócz wątpliwéj sławy nazwisko.
Nie masz matki, — nikt, nikt się tobą nie interesuje. Pozostaje ci tylko jeden sposób, zostać fotografem, lub nauczycielem konnéj jazdy. Ale to jest boleśnie, kiedy cię wychowano w zbytkach i wygodach. Kobiety dawniéj ubiegające się o twą przyjaźń, teraz na ulicy będą cię unikać, trzeba wykreślić się z trzech klubów, nim cię o to poproszą... Położenie twoje jest przykre, smutne, zgadzamy się oba pod tym względem.
— A więc panie, — przerwał Raul, — dlaczego stajesz między mną a pistoletem?
Trelauney mówił daléj:
— O gdybyś czuł co to jest obowiązek! gdybyś miał żonę i dzieci.... wtedy rzuciłbyś zdala od siebie broń zabójczą. Nie mamy prawa zabijać się kiedy byt dwóch istot od nas zawisł. Wtedy znalazłbyś w sobie energią, zdobył się na poświęcenie, o czem teraz powątpiewasz!
— Żonę... dziecię!.... wyszeptał Raul.
Trelauney dobył z kieszeni gazetę wieczorną i wskazawszy Raulowi jeden ustęp, rzekł, czytaj. Artykuł znajdował się między rozmaitościami. Raul przeczytał następujące doniesienie:
„Fakt nadzwyczajny, wypadek wewnętrznego spalenia się miał miejsce wczorajszéj nocy w izdebce Ś-go Jana Laterańskiego. Pewien człowiek oddawna nadużywający gorących trunków, przypadkiem zbliżywszy ogień do ust, uległ zapaleniu się w nim spirytusu i tak gorzał przez kilka godzin. Nędznik ten mieszkał u trudniącéj się zbieraniem szmat, z którą jak mówią miał się ożenić. Dręczony strasznem cierpieniem, porwał gałganiarkę i usiłując wdmuchać ogień w jéj usta, popalił nieszczęsnéj włosy i oczy. Napróżno ta kobieta starała się odepchnąć rozwścieczonego; straszną walkę toczyli między sobą, tarzając się po podłodze oraz gryząc i szarpiąc ciało bez litości... Sąsiedzi przybiegłszy na miejsce tego wypadku, nie znaleźli tylko kupę popiołu i kości. Niewiadomo co się stało z dzieciną, zostawioną u tych ludzi przez nieznajomych rodziców na wychowanie.
— To okropne, — rzekł Raul, rzucając na stół gazetę. Lecz nie pojmuję jaki związek może mieć ten wypadek z mojem położeniem.
— Dam ci zaraz klucz do téj zagadki. Ta mała istota o któréj wspomina gazeta, jest dziecięciem Ludwiki Deslions... dziecięciem które Combalou zobowiązał się ukryć na zawsze, jednem słowem, ta istota jest twoim synem.
— Moim synem! wykrzyknął Raul z przerażeniem.
— Nie ma wątpliwości. — mówił daléj Trelauney. Ludwika była czystą, niewinną dziewicą, ona wierzyła twym przyrzeczeniom, ona cię kochała. Dziecko ma dzisiaj dwa lata, wycierpiało męki mogące zabić starego człowieka.... a ty jego ojciec! chciałeś się zastrzelić, ponieważ lękałeś się iż będziesz biednym bez majątku.... ach!
Trelauney w téj chwili zaśmiał się takim śmiechem pogardy i takiem oburzeniem, że mimowolnie Raul musiał schylić czoło ku ziemi.
— Co pan chcesz abym uczynił? wyjąknął.
— Nie wiadomo co się stało z dzieckiem, nie prawdaż? — ale ja wiem.
— Pan!..
— Uniosłem go daleko od tych morderców których Bóg sam ukarał... Oddam ci syna wtedy, gdy na to zasłużysz, gdy będzie można powierzyć twojéj opiece jego życie, tobie któryś chciał się targnąć na swoje własne, ręką świętokradzka!
— Panie....
— W tedy doświadczysz radości ze spełnienia najszczytniejszych obowiązków, w zaparciu się siebie, w poświęceniu. Odwagę któréj ci teraz zabrakło, poczerpiesz w miłości twéj żony.
— Co pan chcesz powiedzieć?
— Ludwika jest ocalona... czy chcesz ją zaślubić?
— Lecz z czego żyć będziemy!
— Kupiłem dobra twojego ojca....
— Wiem.
— Będziesz tam rządcą z dwóchset frankami pensyi na miesiąc.
— Któż jesteś, — zawołał Raul.
— Czy zgadzasz się na to, — zapytał Trelauney.
Raul wahał się, stojąc zamyślony; wtedy lord podał mu pistolet i rzekł głosem uroczystem: Wybieraj.... lecz wspomniej Raulu, że Ludwika cię kocha, że ona nigdy nie kochała tylko ciebie, żeś ją uwiódł a jednak ci przebaczyła!.....
— O tak, tak przyjmuję twą ofiarę! — powiedział Raul.
Teraz wyjawię ci kto jestem. Już raz spotkaliśmy się w naszem życiu; wtedy nosiłem inne nazwisko, odtąd zmieniło się me oblicze.... dawniej nazywano mnie Janem Deslions, — jestem bratem Ludwiki.
— Pan?... i Raul chwyciwszy podaną rękę przez Trelauney’a zrosił ją łzami.
— Bogu niech będą dzięki! — zawołał Jan. — Niedawno płakałeś jak nikczemnik, teraz uroniłeś łzę uczciwego człowieka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy Jan Deslions rozpoczął dzieło wymiaru sprawiedliwości i pomsty, tymczasem stowarzyszenie dwudziestu i jeden, wiło się jak wąż posiekany, którego członki złączyć się usiłują.
Był to dzień 15 Października. Tej nocy mieli się zebrać stowarzyszeni w domu na ulicy Ś-go Ludwika. Członkowie przybyli mając twarze czarnemi maskami zasłonięte.
Robert Kodom policzywszy obecnych, rzekł:
— Znowu jest nas tylko dwudziestu! zostaliśmy zdradzeni i bez wątpienia nasz skarb musi być roztrwoniony....
— To jest niepodobieństwem! szepnęli stowarzyszeni.
Robert Kodom porwał pochodnię i zawołał:
— Możemy się o tem przekonać....

IV.
Zamek Charmeny.

Kodom poszedł kurytarzem podziemnym wraz z całą bandą.
— Patrzcie! zawołał, — cysterna jest próżna...
— Podnieśmy kamień, — rzekł jeden z członków.
Kamień został usunięty, stowarzyszeni ujrzeli pod wodą swoje skarby, błyszczące jak skalne kryształy.
— Nie wszystko się tu znajduje, — mruczał Robert. — Tam w kącie wprawdzie leży czyste złoto w sztabach nagromadzone, lecz między beczkami są też i puste. Furgat nie żyje, zostaliśmy zrabowani! Wiecie że hrabia Nawarran zniknął, komuż przekazał naszą tajemnicę? Kto wie czy między nas nie wcisnął się potężny nieprzyjaciel?
Jeden z bandy wystąpił naprzód i uchyliwszy maski pokazał swą twarz ogorzałą; był to Dostojnik zabójca Furgata.
— Furgat, — rzekł — został zamordowany i domyślam się kto był jego zabójcą.

. Znajduje się człowiek mający wyryty na ramieniu znak przywództwa.
— Widziałeś go? zapytał Robert.
— Widziałem.
— Jego nazwisko?
— Każe się nazywać lordem Trelauney.
Robert pięście zacisnął i rzekł:
— Trelauney, ach to ten sam który zna tajemnicę Wandy, który oswobodził Madziara i poważył się przedstawić w pałacu na ulicy Ponthieu za pośrednictwem Adryana Saulles! Odgadłem wszystko przy pierwszem z nim spotkaniu. Lecz jak go zdołamy pochwycić? Znam się na ludziach, dla tego powiadam, że on jest strasznym nieprzyjacielem. Co bądź, musimy walczyć, stowarzyszenie 21 nie jednego wroga już pokonało.
Dostojnik uważając tę chwilę za korzystną dla siebie, odezwał się do zgromadzonych.
— Pokazałem wam moje oblicze, teraz wiecie kto jestem, nazywam się Riazis-Bey. Towarzystwo paryzkie przywykło liczyć się ze mną. Gdzieindziej nazywają mnie księciem.... potrzebuję was, wyrzeczcie czy mogę być waszym przewodnikiem?
— Panowie, — przerwał Robert Kodom — Książę Riazis wyższym jest od wszelkiego podejrzenia, z tego względu przewództwo nie może być w lepsze ręce powierzone. Nadto nienawidzi tych, którzy nie boją się wypowiedzieć nam wojny. Trzeba otrzymać zadośćuczynienie od ludzi, pragnących nas rozproszyć i zgubić. Żelazem i trucizną należy skończyć ze zdrajcą; za tę cenę można się ocalić. Jeżeli mi zawierzycie, to oddamy staranie o wymiar zemsty Riazisowi, a skoro w trzy miesiące uwolni nas od lorda Trelauney i barona węgierskiego jego wspólnika, wtedy na ręku naszego obrońcy wyryjemy znak władzy, niegdyś postrach siejącéj, dziś prawie zapomnianej.
Trucizny w czarnym gabinecie spoczywają, kiedy nasi wrogowie wolno chodzą po Paryżu, noże rdzewieją w pochwach naszych zbirów! Nasze skarby maleją zamiast się powiększać, jeszcze rok takiego stanu, a nasze weksle ciągnione na naszych bankierów, powrócone wam bez zapłaty zostaną. Strzeżcie się! bo możemy wpaść w ręce sprawiedliwości jak zwykli winowajcy, a kto wie czy trybunały raz wtrąciwszy się w nasze interesa, będą tak łatwe do zwalczenia jak nasze wrogi....
Zimny dreszcz przeniknął słuchaczy.
— Śmierć nieprzyjaciołom! zawołano jednogłośnie.
Riazis korzystając z panicznego przestrachu, zrobił uwagę, że znak służący przewódzcy, byłby mu nieodzownie potrzebny i dodał:
— Nie mogę być pospolitym mordercą, ani nawet narażać swoją osobę na podobne wypadki; mogę tylko dawać rozkazy i te winny być wykonane. Potrzebuję całéj naszéj armi. Nadto ludzie znajdujący się w kamieniołomach, jak również i ze wzgórzu Śéj Genevievre, są tylko Furgatowi posłuszni. Władza jakąbyście mi udzielili byłaby pozorną, gdybym éj od dnia dzisiejszego nie używał w całéj obszerności.
Stowarzyszeni wyszli dla naradzenia się. Następnie, na wniosek Roberta Kodom, Riazis otrzymał znak dowództwa, ale trupia główka z jéj emblematami tylko za pomocą pewnego kwasu na jego ramieniu wyrytą została, we trzy miesiące bez śladu zniknąć mogła, tak że wrazie zdrady, Riazis nagle ujrzałby się przez swą armią opuszczony.
Kiedy stowarzyszeni dwudziestu i jeden obmyślali środki obrony, Trelauney ze swéj strony zdążał do wytkniętego sobie celu. Margrabia Charmeney wrócił na wieś, a Blanka jak pierwéj robiła konno wycieczki w okolice. Mieszkanie margrabiego stanowił jeden z tych szlacheckich domów, który z nawyknienia nazywano zamkiem, chociaż do tego nie miał żadnego prawa, prócz dawnych wspomnień do téj miejscowości przywiązanych. Zamek ów liczący zaledwie jeden wiek istnienia, miał jednak pozór starodawnego budynku. Wzniesiony z ciosowego kamienia składał się z korpusu o jednem piętrze i dwóch wież, które pretensyą do zamku niejako usprawiedliwiały.
Wybiła ósma godzina wieczorem: Blanka siedziała przy oknie w głównym salonie. Fortepian był otwarty; kilka książek leżało na dębowym stole; margrabia po obiedzie drzemał w wielkim fotelu. Blanka marzyła.... Trudno byłoby zdać sprawę z uczuć, które ją w zadumę pogrążyły. Liczyła ona dwudziestą pierwszą wiosnę, a w około niej nie można było dostrzedz śladu zapowiadającego zmianę jéj położenia, tak przez każde dziewczę pożądanego o czem wszakże Blanka sama przedsobą zataić usiłowała.
Smutny też był pobyt dziewicy w zamku Charmeney! bo margrabia zaledwie zgodził się trzy miesiące mieszkać w Paryżu. Zresztą Blanka nie lubiła ani balów, ani hucznych zabaw. Co dla innych stawało się potrzebą, stanowiło największą przyjemność, to dumne dziecko uważało za błyskotkę jej niegodną. Nie lubiła ona poddawać swój kibici w tańcu młodzieży, która płomienistym wzrokiem rzucała na jej ramiona. Częstokroć odpychała rękę zbyt natrętnie ją ściskającą.
Blanka siedząc w otwartem oknie, patrzała na daleką okolicę, szukając tego czego tam ujrzeć nie mogła. W wiekach średnich znudzone kasztelanki spędzały czas wyglądając godzinami z wysokiej wieżycy. Panna Charmeney rzuciła okiem na drzemiącego ojca i czoło jéj zachmurzyło się. Jedyny człowiek z którym mogłaby pomówić, on jeden szczerze ją kochający, spał teraz chrapiąc niemiłosiernie. Blanka obróciwszy się znowu do okna, schyliła głowę jakby pod ciężarem natrętnych myśli. Jéj rysy twarzy nie miały nic dziecinnego, przeciwnie objawiały pewną rozwagę i smętny wyraz oblicza pochodzący z nawyknienia do długich zadumań.
Niewiadomo czy przez nieuwagę, czy też umyślnie upuściła książkę, a łoskot jakkolwiek nie wielki, obudził przecież uśpionego margrabiego.
— Ty jesteś tutaj Blanko?
— Tak ojcze.
— Należało zadzwonić żeby lampę przyniesiono.
Blanko wstała i wydała rozkaz oświetlenia salonu.
— Myślałem rzekł margrabia, — o tym biednym Villeponcie; wieczorem czuję iż mi go niedostaje, przywykłem grać z nim kilka partyj, a gdy jeszcze proboszcz nie przyjdzie, to już nie wiem co mam z sobą zrobić.
— Czy ojciec zrobił wizytę nowemu właścicielowi w Mesnil?
Margrabia wzruszył ramionami i zawołał.
— Kto to jest ten kawaler Pulnitz! de Pulnitz! Nie pojmuję jak może się sadowić na wsi cudzoziemiec bez ważnych powodów, bez rodziny. Niech sobie wróci do swego kraju, jeżeli go ma tylko! Mnie nigdy nie przyszła myśl zamieszkać w Prusach lub gdzie indziéj.
— Może on jest wygnańcem?
— Jeżeli nim jest niech nas o tem uprzedzi, nim zaś to zrobi, nie mogę zaufać takim i jemu podobnym przybyszom.
— Jednakże przekonałeś się mój ojcze, że pan Villepont był gościem mogącym nas skompromitować.
— Zapewne.... lecz kto mógł przewidzieć że bogaty bankier skończy w taki sposób, iż weźmie nogi zapas i drapnie jak zwyczajny kramarz. Szereg nieszczęśliwych spekulacyj, niepowodzeń były tego przyczyną. Co bądź, ten leśniczy który strzelił do twego konkurenta, wielką nam zrobił przysługę.
— Ach zapomniejmy o tem, odezwała się margrabianka. Lecz ojciec mówił daléj:
— Co się stało z tym chłopcem? On nie był bez serca. Mówią że wsiadł na okręt i popłynął do kolonii, gdybym wiedział gdzie się znajduje, to napisałbym do niego, aby wrócił do kraju. Nie wie bezwątpienia, iż sprawa ta nie wywołała żadnych złych następstw, a jednak rozstał się na zawsze ze swą starą matką.
Blanka otarła łzę, któréj powstrzymać nie mogła.
— Raulowi musiała zgasnąć zuchwała mina, — ciągnął dalej margrabia. Są ludzie, którzy bez majątku stają się istnemi zerami. Teraz nie ma już 50 żakietów, dwustu kamizelek do zmiany. Jak on był zabawny ze swemi krawatami rozmaitych kolorów!
— Raul znajduje się w naszéj okolicy mój ojcze.
— Nie wiedziałem o tem....
— Widziałam go wczoraj, — powitał mnie skromnie.
— A co on tu porabia?
— Jest rządcą w majętności, należącej dawniéj do jego ojca.
— U tego anglika?
— U lorda Trelauney ojcze.

V.
Jakim sposobem suchą nogą przechodzono przez studnię.

Margrabia zdziwiony rzekł:
— Ale to dobry człowiek ten anglik! Bardzo piętnie z jego strony, że dał przytułek i chleb biedakowi.
— Kto wie? przerwała Blanka, — może Raul ma jaki błąd do naprawienia.
— Teraz kiedy jest ubogim powinien zaślubić siostrę leśniczego. Ach jakże się gniewam że nie wiem gdzie do niego pisać!.. on by to wszystko załatwił.
Margrabia zaśmiał się ironicznie, potem dodał:
— Ale, ale, zapewniano mnie, że Jan szalenie w tobie się kochał.
— Czy temu wierzysz ojcze? odpowiedziała Blanka z niejakim kłopotem.
— Czy byłaś mu wzajemną, ażeby zostać panią Janową?
Blanka usiadła do fortepianu, chcąc uniknąć odpowiedzi. W téj chwili otworzyły się podwoje, a lokaj wymienił nazwisko lorda Trelauney.
— Niech wejdzie, — rzekł margrabia, obróciwszy się do córki dodał: — odwiedziny te dozwolą, nam zabić przynajmniéj pół godziny....
Blanka powstała utkwiwszy wzrok we drzwi któremi wszedł lord Trelauney.
— Dobry wieczór margrabio, przebacz mi moje natręctwo i ukłoniwszy się z uszanowaniem, dodał:
— Mam zaszczyt powitać panią.
Blanka na to odpowiedziała lekkiem skinieniem głowy, tymczasem margrabia zawołał:
— Milord dla nas natrętny? och, och, jestem bardzo szczęśliwy gdy mam z kim pomówić. Nie potrafisz sobie milordzie wyobrazić, jak nasza okolica mało jest przyjazna, nikt się nie komunikuje z sąsiadami, każdy siedzi w domu, ach to nie do zniesienia.
Margrabia przysunął krzesło, Trelauney usiadł.
— Mam jednakże inną wizytę do oznajmienia....
— Jaką?
— Książę de Laroch-Maubeuge poluje w lasach niedaleko Houdan. Przybył on z kilkoma paryżanami, między ktoremi znajduje się pewien baron Maucourt.
— Ach milordzie, zawołał p. Charmeney, — biegają bardzo niekorzystne wieści o tym panu, powiedz mi czy w nich jest cokolwiek prawdy?
— Niewiem panie margrabio, zapewniają że p. Maucourt żyje kosztem pewnej damy....
— I że ukradłszy listy kompromitujące margrabinę Bryan-Forville, usiłował takowe jéj sprzedać. Musiała margrabina załatwić tę sprawę, gdyż o niej wszystko ucichło.
— Bo Robert Kodom nie lubi żartów gdzie idzie o honor powiedział p. Charmeny. — Zrobił wielkie ofiary żeby jego córka została margrabiną, przeto ani on, ani jego zięć nie łatwoby przebaczyli wyrządzonego im skandalu.
— Cokolwiek w tym względzie zaszło, przecież ci panowie mają zamiar jutro oddać panu wizytę, a jeżeli jestem dobrze zawiadomiony, mniemam że przybycie księcia Laroche-Maubeuge ma na celu jakiś interes.
— Jaki?
Trelauney spojrzał bystrona pannę Charmeney, która natychmiast oczy spuściła.
— Mówią że książę bardzo zajmuje się córką pana margrabiego...
— Och, och!
— Że zaś pana nie spotykają w Paryżu, przeto muszą go szukać aż we własnym domu.
— Patrz, patrz, — rzekł margrabia, — słyszysz Blanko, znowu nowy konkurent.
— Oh! zawołała Blanka, — wiesz mój ojcze, iż nigdy się nie zgodzę na zaślubienie jednej z tych maryonetek, które za granicą nazywają paryzkiemi artykułami....
— Książe nosi piękne nazwisko...
— Ale go bardzo źle nosi!
— Posiada znakomity majątek...
— Lecz tak szkaradnie go używa!
— Księże jest arcymodnym kawalerem....
— Umysł jego płaski, pospolity.
Trelauney słuchał z prawdziwem zadowoleniem toczącéj się rozprawy między ojcem i córką. Blanka broniła swych przekonań uporczywie. Kiedy książę Laroche-Maubeuge zjawił się w zamku, margraia ze złośliwy intencyą kazał go natychmiast poprosić do salonu. Blanka lodowato odpowiedziała na grzeczności księcia. Naturalnie, baron Maucourt nie pominął sposobności ażeby się wcisnąć do margrabiego Charmeney. Wszakże nie mógł on ani na chwilę pozostawać w błędzie, co do pogardliwego przyjęcia jakiego tam doznał; nie proszono go aby usiadł, wziął więc sam jedno z poblizkich krzeseł; kiedy odważył się odezwać nie odpowiedziano mu wcale. Książę był bardzo zajęty Blanką, nie zyskawszy jednak żadnego znaku przychylności, prócz objawów zniecierpliwienia i złego humoru; wyszedł więc z piekłem w duszy. Trelauney równocześnie z temi gośćmi pożegnał margrabiego, a odchodząc zapytał Blanki, czy nazajutrz ma zamiar używać konnéj przejażdżki.
— Bez wątpienia, — odpowiedziała, — to jedyna moja rozrywka.
— Będę więc miał zaszczyt spotkać panią, gdyż także chcę zrobić wycieczkę do lasu, — odezwał się Trelauney.
— Więc do jutra, — rzekła Blanka.
— Do jutra, odpowiedział lord ukłoniwszy się przy pożegnaniu.
Była to głośno zapowiedziana schadzka w obec margrabiego. Ważność tych szczegółów nie uszła uwagi ani księcia, ani barona Maucourt; zaczęto więc mówić w okolicy o możliwości blizkiego zamężcia panny Charmeney z gentelmanem, którego ojciec był przyjacielem lorda Byrona.
Trelauney postawiwszy z téj strony swe interesa na dobréj stopie, powrócił do Paryża, bo chciał skończyć z domem na ulicy Ś-go Ludwika i z bandą tajemniczą. Nie ukrywał on przed sobą wszelkiego rodzaju zawad, jakie mógł spotkać w dokonaniu tego zamiaru, ale dzieło zemsty powinien był spełnić o własnych siłach. Niepodobna mu było przyzwać do tej sprawy pomocy trybunałów, związkowi bezwątpienia zdołaliby umknąć przed ścigającą ich ręką sprawiedliwości. Jedno tylko nazwisko stałoby się odpowiedzialnem za wszystkie, nazwisko hrabiego Nawarran — jego ojca. Nadto Jan pomniał ile hrabia wycierpiał i nie mógł pomyśleć bez uczucia głębokiéj boleści, o swéj matce która dostawszy pomięszania zmysłów, zeszła z tego świata. Nakoniec nazwisko to chciał odzyskać bez zmazy dla siebie i swój siostry. Zabójstwo zaś dozorcy w lasku Wenseńskim prawie mimowolnie spełnione, uważał jako wypadek fatalizmu. Nagrodzić o ile można wyrządzone krzywdy, oddać biednym skradzione skarby, to był cel który sobie naznaczył.
Madziar stał się dlań pomocnikiem pewnym, wiernym i groźnym dla wrogów w téj walce na śmierć i życie. Był on wsparciem szacownem jakie mu Opatrzność na téj drodze zesłała. Jan i Madziar naradziwszy się, poszli do domu na ulicę Ś-go Ludwika, aby zbadać dokładnie miejscowe położenie. Już wspomnieliśmy że był to budynek w budynku, podobny do pudła magika. Dom ten jak wszystkie inne miał podwórze, które przebywszy, przez schody można było wejść na obadwa piętra. Drugi zaś czyli wewnątrz pierwszego umieszczony, miał komunikacyą z ulicą i dziedzińcem tylko przez studnią. W niéj znajdowały się rozgałęzienia podziemne i wązkie schody prowadzące do wnętrza murów....
Jan spuścił się do połowy studni, trzymając latarnię mocne światło rzucającą. Madziar pochylony nad studnią rzucił doń kamień. Usłyszano wtedy suche stuknięcie, a kamień zamiast zanurzyć się pozostał na powierzchni wody. Jan zniżył latarnię i ujrzał na dnie zamiast wody szkło okrągłe zrysowane przez uderzenie kamieniem. To szkło gatunek zwierciadła, stanowiło pokrywę i dozwalało suchą nogą dna dosięgnąć.
Kiedy Jan spuścił się na spód studni, Madziar wkrótce tam przybył. Oba poszli do gabinetu trucizn. Jan wziął kilkanaście flaszek, które mógł potrzebować, resztę potłukł.
— Zabierzemy akta równocześnie ze skarbami, rzekł do Węgra. Jutro uprowadzę ztąd wszystko.
Następnie udali się drogą do cysterny prowadzącą; gdy się tam zbliżali, ujrzeli zdala błyszczące światełko.
— Nie jesteśmy tu sami, — rzekł po cichu Madziar.
Jan zgasił swą latarnię. Wtedy spostrzegli Dostojnika i Roberta Kodom schylonych nad otworem prowadzącym do piwnicy, gdzie spoczywały nagromadzone skarby związku dwudziestu i jeden.
— Tajemnica tyle lat strzeżona, — odezwał się Robert, — teraz jest prawie nadwerężoną. Inni oprócz nas dotarli aż do tjé piwnicy. Trzeba naszą potęgę ocalić. Tu zaledwie jedna stopa wody osłania przystęp... Naprzód należy nam ochronić od zaguby majątek stowarzyszenia.
— Czy zrobiłeś to, cośmy uradzili? zapytał Riazis.
— Tak, — odpowiedział Robert. — Kupiłem dom na placu Panteonu. Tam piwnice dotykają katakumb, tylko potrzeba mur przebić, a przejście będzie dokonane. Tam to będziemy mieli przepaście bardziéj tajemnicze, milczące i głuche, niż kryjówki które nas tutaj zdradziły.

VI.
W którym spotykamy się z panem Poitevin.

— Wodociągi przeprowadzone są po nad katakumbami. W pewnych odległościach znajdują się otwory, któremi można widzieć spokojnie w cieniu płynącą wodę. Drogi nie zbadane sięgają daleko. Dwa razy do roku odwiedzają katakumby, a przerażona publika widzi w kostnicy jeszcze świeże trupy swych nieprzyjaciół.
— Więc tam będziemy się schodzić teraz? zapytał Riazis.
— Jeszcze nie.... Tu za trzy miesiące zbierzemy się po raz ostatni, potem opuścimy to schronienie pogwałcone przez tych co zrobili z niego pułapkę, jeżeli do tego czasu nóż naszych ludzi nie otworzy ich piersi!
Robert i Riazis wracali na powrót i okrążywszy róg kurytarza zniknęli w śród ciemności.
— Patrz, — rzekł Jan, — nie mamy czasu do stracenia, ci panowie chcą uprowadzić kasę, trzeba ich uprzedzić.
Nazajutrz o siódmej rano, sąsiedzi domu na ulicy Ś-go Ludwika, ujrzeli z zadziwieniem mnóstwo fur używanych do przewożenia rzeczy, które zaszły przed bramę wiecznie zamkniętą. Ludzie użyci do wynoszenia byli zaufani Surypera i zrekrutowani w kamieniołomach Chaumont. Sześciu olbrzymiéj postaci chłopów łowiło w piwnicy sztaby złota, naczynia kościelne i dyamenty, składając takowe na trawie w ogrodzie, a sześciu innych pakowało je do skrzyń obszernych.
Kiedy wozy zostały naładowane, ruszono ku wybrzeżu i wszystkie skrzynie przeniesiono na pokład Rekina. Lord Trelauney kazał ruchomości doń należące wytransportować do Anglii.. Tylko jacht będąc na pełnem morzu, zamiast płynąć wprost na kanał la Manche, dla wylądowania w jakiéj najbliższéj przystani, zwrócił się, na Atlantyk i zarzucił kotwicę w małym porcie S-go Marcina na wyspie R’e.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była godzina ósma z rana, pani baronowa Remeney właśnie się obudziła. Wysunąwszy ospale rękę pociągnęła taśmę od dzwonka. Weszła panna służąca aby odsłonić firanki i okienicę. Następnie złożyła na tacy dzienniki i listy; jeden z nich baronowa poznawszy pismo natychmiast podjęła. Była to korespondenncya Jadwigi następującéj treści:
„Matko chrzestna, jestem najzupełniéj szczęśliwa. Znajdujemy się w Rzymie. Adryan jest najczulszy i najukochańszy mąż o jakim tylko marzyć można. Osiedlamy się tu na sześć miesięcy. Czas to zbyt długi pozostania zdala od ciebie, lecz samaś matko żądała abyśmy jak najdłużéj trzymali się w oddaleniu od Paryża. Adryan ani słówkiem nie przypomniał mi wypadków zaszłych przed naszem małżeństwem. Ów magnetyzer który nas tyle przełaził, ta młoda dziewczyna która uciekła ze swem dziecięciem, nakoniec ten bandyta chcący się przyznać do mojego ojcostwa, a którego Bóg ukarał zsyłając mu śmierć tak okropną, wszystkie te wypadki niekiedy nasuwają się méj pamięci. Ach matko przybrana, dla czegóż nie wychowałam się jak inne dzieci pod opieką rodziców, którychbym kochać i czcić umiała?.... O wiem, że tem pytaniem sprawiam ci przykrość, boś mi zabroniła żądać objaśnień w tym względzie, lecz czy nigdy nie dowiem się prawdy?
„Kiedy Adryan zaduma się, gdy go widzę mniej szczerym i wesołym niż zwykle, wtedy zaczynam się lękać, aby jego miłość nie gasła dla téj dziewczyny bez rodziców, dla tego dziecka znalezionego, nie śmiem powiedzieć owocu zbrodni, któryś powierzyła opiece dzielnemu i uczciwemu człowiekowi. Kto jestem? o matko chrzestna, kto moim ojcem, gdzie jest moja matka?... Chcę ich przycisnąć do mojego łona, chcę im przebaczyć jeżeli są występni; stokroć więcéj kochać jeżeli byli tylko nieszczęśliwi. Błagam cię matko przybrana odpowiedz mi. Zwątpienie mnie zabija. Przyjmij pocałunki droga, od twej przywiązanéj”

Jadwigi Saulles.

Wanda cierpiała męki ten list czytając. Wanda trucicielka i występna małżonka, Wanda która wszystko poświęciła dla przepychu i zabaw, Wanda nielitościwa — kochała swą córkę. Chciałaby zrobić Jadwigę najszczęśliwszą i przez wszystkich najwięcéj czczoną kobietą. Otarłszy łzy, mówiła sama do siebie:
— Cóż jéj odpowiem? Zapewne gdybym mogła powiedzieć Jadwidze, jestem twoją matką, byłoby dla mnie zbawieniem, lecz niestety jak jéj resztę wytłumaczyć? Ah! jeżeli kiedykolwiek dowiedziałaby się o krwawjé tajemnicy, otaczającéj jéj urodzenie, wtedy umarłabym ze wstydu i boleści!
W téj chwili powóz zatrzymał się przed kratami pałacu; czterech ludzi wysiadło. Pierwszym był Madziar, mąż i mściciel — drugim lord Trelauney; towarzyszyli im dwaj inni, to jest doktór i komisarz policyi. Służący zeskoczył z kozła dla otwarcia drzwiczek powozu; służącym był jeden z dawnych naszych znajomych Piotr Brunier, inaczej zwany burypere.
— Co żądacie? zapytał odźwierny.
Na widok portiera, Surypere nie mógł ukryć swego podziwienia, bo poznał w nim Poitovin’a dawnego murgrabiego na ulicy Recollets. Po za drzwiami izdebki, słychać było cierpki głos powtarzający jak dawniéj.
— Czekaj na mnie Melanio!
Poitevin ujrzawszy Surypera z zadziwieniem zawołał.
— Oho! mój dawny lokator!
Doktor i komissarz policyi rozmawiali po cichu z baronem Rameney, tym sposobem Poitevin mógł według zwyczaju puścić wodze swemu jeżykowi, zapytał się więc Surypera.
— Czy zawsze uprawiasz pan stare wina?
— Zawsze, lecz widzę z przyjemnością, żeś zmienił swe mieszkanie?
— Dalipan tam było zbyt smutno. Cały Paryż przenosi się na pola Elizejskie, — a zresztą pan nie wiesz żem się powtórnie ożenił.
— Czy tak?
— Żona moja pochodzi z wybornéj rodziny.... jej brat był szewcem.
W tej chwili papuga zaczęła wołać: — Czekaj na mnie Melanio!
Poitevin zarumienił się.
— Będziesz ty milczeć szkaradne stworzenie! Muszę się pozbyć téj papugi.... ciągle przypomina moją nieboszczkę żonę, ztąd wynikają sceny z teraźniejszą, tak że sobie rady dać nie mogę....
— Czy ona jest zazdrosną?
— Jak wszystkie kobiety....
Ferdynanda powtarzała: Melanio! Melanio!
Poitevin wziął pręt do trzepania sukien i zaczął nim bić papugę, która bełgotała ciągle.
Tym czasem cztery osoby weszły na schody; na rozkaz komisarza lokaj wprowadził go do salonu.
— Uprzedź panią baronową — rzekł urzędnik, że czekamy tu w interesie nader pilnym.
Trelauney zamienił kilka wyrazów po cichu z baronem.
— Zrobisz z nią późniéj co ci się spodoba, rzekł lord — lecz teraz chcę aby ta kobieta była zamknięta w domu obłąkanych Salpetriére i żeby tak cierpiała jak biedna Ludwika.
Doktór zbliżył się do barona i zapytał:
— Jakie Wanda okazywała znaki pomięszania zmysłów?
— Choroba jéj objawiła się niespodzianie, — odrzekł Madziar. Uciekła z domu męża, a gdy ją odszukałem, ona mnie nie poznała.
— Nie poznać męża! odezwał się komisarz, — czy w tem nie było udania?
— Lecz słyszałem ją mówiącą o jakimś dziecku zamurowanem.... ciągnął dalej Węgier — przez mularza wprowadzonego podczas nocy do pałacu....
Surypere zostawszy w przedpokoju, zmienił ubiór, i w miejsce zwyczajnego włożył na siebie bluzę oraz kaszkiet, następnie wziął do ręki kilof. Takim go Remeney ujrzał w pokoju Wandy podczas owej strasznéj nocy, kiedy Robert Kodom kazał barona związać i wrzucić do piwnicy na ulicy Ś-go Ludwika.
— Rzeczą jest niewątpliwą, powiedział komissarz doktorowi, że ten pan jest rzeczywiście baronem Remeney. Jego papiery są w porządku, jego pochodzenie dowiedzione. Chciéj przeto pan postępować według zwykłéj przezorności w spełnieniu obowiązku swego urzędu.
Otwarły się drzwi salonu, weszła Wanda ubrana w kaszmirowy penioar. Ujrzawszy swego męża zbladła okropnie.
— Czego żądacie panowie, zapytała.
— Pragnę dowiedzieć się czy mnie pani poznajesz, rzeki baron.
Wanda odgadła że się w tem coś ukrywa, bo jakkolwiek Trelauney nie był dla niéj obcym, jednak dwie inne osoby budziły w niej podejrzenie. Mniemała że mąż oskarżył ją o cudzołóstwo i że domaga się ukarania, oraz pomszczenia na Robercie Kodom za uwięzienie go bezprawne.
— Czy pana poznaję? odezwała się Wanda z udanym spokojem i pogardą — jakżebym nie mogła poznać tego, który stał się przyczyną moich cierpień.

VII.
W którym Wanda łapię muchę.

— Jakież więc cierpienia zadał jej pan baron, zapytał doktór.
— Wszelkiego rodzaju tortury, jakie tylko może wymyślić zły mąż, dla udręczenia żony uczciwjé i wiernéj swym obowiązkom. Porzucił mnie dla innych miłostek, zostawiwszy w nędzy i nareszcie wypędził z naszéj ojczyzny.... Możecie panowie rozpocząć swe badania. Sądziłam że pan baron Remeney, zaprzestał swego prześladowania, lecz ponieważ ośmiela się na nowo mnie szykanować, przeto zrobię to czego pragnęłam uniknąć, bo lękam się skandalów... Konieczność mnie zmusza, abym żądała separacyi i w tym celu udam się natychmiast do mego obrońcy.
Doktór nie wiedział co na to powiedzieć, poglądając na barona, który gryzł sobie wąsy.
— Pani się mylisz, — rzekł Trelauney, — codo celu naszych odwiedzin, nasza obecność nie jest krokiem nieprzyjacielskim.
— Ach czy tak — odpowiedziała baronowa.
— W tym domu popełnioną została zbrodnia.
— Zbrodnia!... zawołała Wanda.
— Już dosyć dawno i pani bezwątpienia nie miałaś w tem żadnego udziału.
— Bez najmniejszej wątpliwości....
Trelauney usiadł.
— Przypominasz sobie pani jeden wieczór, na którym nie miałem zaszczytu być obecnym, lecz o którym wiem najdrobniejsze szczegóły?
— Panie, przyjmuję u siebie wiele osób i żaden wieczór nie był liczniejszy jeden od drugiego.
Trelauney rzucił na baronową ogniste spojrzenie.
— Przebacz pani, że zmuszony jestem przypomnieć jéj ten wieczór, w którym był sprowadzony kawaler Pulnitz, a wieczór ów nie można nazywać zwyczajnym. Zdaje się że sprawił na umyśle pani bardzo przykre wrażenie....
— Och! odrzekła Wanda, rzeczywiście przypominam sobie... nieszczęśliwą mistyfikacyę... posiedzenie magnetyczne... Była wówczas biedna kobieta, którą przyjęto do mojego domu — obłąkana....
— Tak jest — odpowiedział Trelauney z zaciśniętemi zębami, — obłąkana!
— I cóż się stało? zapytał doktór.
— Nie wiem, wypędzono szarlatana, kobieta sama uciekła; była to scena bardzo śmieszna i smutna zarazem.
Trelauney powstał i drzwi otworzył:
— Czy poznajesz pani tego mularza? — zapyta baronowéj.
Surypere wszedł z kilofem na ramieniu, mając minę człowieka spokojnego, dobrodusznego.
— Ten mularz!.... zawołała Wanda przerażona trzymając się fotelu aby nie upaść.
— Nie... nigdy nie widziałam tego człowieka mówiła starając się uśmiechnąć. — Ach! panowie, czy długo potrwa ta inkwizycya?
— Jeszcze chwilę — odezwał się baron — i obróciwszy się do dwóch osób tak niepokojących Wandę, rzekł:
— Chciejcie pójść za mną panowie, będę miał honor pokazać wam drogę.
Baron zaprowadził ich do niebieskiego pokoju.
Nie wiem czy jest okropniejszy obraz nad wykrycie zbrodni.
Zatonięcie okrętu w czasie nawałnicy, pogorzel domu wiejskiego, kiedy matka i dzieci bez schronienia płaczą przy drodze, powodzią wzburzonéj rzeki unoszone sprzęty i trupy, wprawdzie przedstawiają straszliwe sceny, lecz nie ściskają serca tak srodze, nie przerażają w tym stopniu duszy, co wizerunek zbrodni.
Surypere wyjął z muru kamień, pokryty obiciem niebieskiem, ze złotemi szlakami. Wanda stanęła we drzwiach, spodziewała się ona że wapno zniszczyło kości, lecz Surypere wyjął z wydrążenia w ścianie szkielet 75 centymetrów długi i po łożył go na stole.
Baronowa zemdlawszy upadła na łóżko.
Trelauney schylił się wtedy i szepnął jéj do ucha:
— Będziesz pani stawiona przed sądem przysięgłych.... na twojem miejscu wolałbym być umieszczony w domu obłąkanych.
Doktór zbadawszy szkielet wyrzekł:
— Dokonanie zbrodni jest widoczne, nie pozo staje jak tylko sąd o tem zawiadomić.
— Będę miał honor upewnić sędziów, że ta dama jest obłąkaną.
Wanda szukała jakim sposobem ucięć, lub uprzedzić Roberta Kodom.
— Stan umysłu tej kobiety będzie badany, rzekł po cichu komissarz policyi, lecz uważam, iż moim obowiązkiem jest naprzód ją przyaresztować, — a potem obróciwszy się do baronowéj, zapytał:
— Jak dawno pani zajmujesz ten pałac?
— Od 19 lat.
— Zaprzeczasz być sprawczynią zbrodni, któréj dowód znajduje się tu przed pani obliczem?
— Nie inaczéj panie, zaprzeczam najuroczyściéj.
— Czy nie zauważałaś nic takiego, coby budziło twe podejrzenie?
— Nie.
W téj chwili Trelauney spojrzał znacząco na baronowę, jakby chciał przypomnieć udzieloną jéj radę. Wanda pomyślała też że bądź co bądź, można wydobyć się z domu obłąkanych, bez zmuszania lorda Trelauney do uwięzienia jéj i stawienia przed sądem przysięgłych, czego widocznie chciał uniknąć. Lotem więc błyskawicy powziąwszy stanowczy zamiar, pobiegła do okna, złapała muchę i podała ją doktorowi.
— Masz pan, — rzekła z głębokim ukłonem, to dla niego.
Doktór przyjął muchę i rzucił ją za siebie.
— Kiedy pan żeniłeś się, czy ta pani okazywała jakie ślady obłąkania? zapytał Madziara.
— Nie panie, — odrzekł baron, — bo w tym stanie nie byłbym ją zaślubił; lecz w kilka miesięcy potém zauważyłem jéj stan nienaturalny, gdyż nagle i bez powodu przechodziła z wesołości do smutku ponurego. Nakoniec jednego dnia przyszło do tego, iż zaprzeczała iż jestem jéj mężem.
Wanda udawała że igra ze sznurem od firanek. Nagle urwała go i swawoliła z nim podrzucając do sufitu niby jakiś balon i chwytając go w swe dłonie.
— Musisz pani udać się z nami, — rzekł wtedy komissarz policyi. Żądaj szalu i kapelusza.
— Ja nie chcę ztąd odejść, odpowiedziała Wanda.
— Ważność sprawy tego wymaga. Jeżeli pani nie zrobisz tego dobrowolnie, to będę zmuszony użyć siły w tym razie. Idzie tu bowiem o udzielenie objaśnień sądowi....
Wanda nie opierała się tylko dla zachowania pozoru.
Baron, ujrzawszy odjeżdżający powóz, który unosił jego żonę, kiedyś ukochaną — mimo nienawiści nie mógł powstrzymać łez z jego oczów się wydobywających.
— Wolałbym ją zabić, — rzekł do Jana Deslions.
— Byłoby to miłosierdziem, — odparł tenże, — ona zasłużyła na tortury.
— Lecz jeżeli uznają że ona nie jest obłąkaną?
— Jeżeli nie jest, to nią się stanie....
Tegoż dnia wieczorem, Madziar i Jan wysiadłszy z wagonu w Houdan, pojechali powozem do zamku należącego dawniéj do Villepontów. Tam jakiś nieznajomy oczekiwał lorda Trelauney. Na bilecie wizytowym, oddanym przez służącego, lord przeczytał.

Kawaler Pulnitz
Członek wielu towarzystw uczonych.

—— Za wejściem do salonu, Trelauney prosił swego gościa aby usiadł na podanem krześle.
— Milordzie, rzekł przybyły, — proszę mieć mnie za wytłumaczonego, że się tu ośmieliłem czekać na pana.
— Bez wątpienia musiał pana znaglić ważny interes, żeś raczył zrobić ofiarę ze swojego czasu.
Trelauney badał postać kawalera Pulnitz. Jego czoło łyse i jak marmur gładkie, jego oczy żywe, iskrzące, objawiały ognisty charakter, a usta pogardę i gorycz. Człowiek ten musiał doznać w swem życiu wiele omamień i srogich odczarowań, zawodu wiary, musiał dużo pokutować za błąd spełniony....
— Sądziłem milordzie, — odezwał się kawaler, iż obowiązkiem moim było uprzedzić cię o fakcie, który się mi wydał niezwyczajnym, a którego mimowolnym zostałem świadkiem.
— O cóż to idzie panie?
— Czy wiesz milordzie, iż mieszkam w zamku Mesnil?
— Doskonale.
— Jakkolwiek bardzo świeżym jestem mieszkańcem tutejszej okolicy, jednakże zauważyłem obecność ludzi podejrzanych.
— Nie sąż to goście zaproszeni przez którego z sąsiadów?
— Goście należeliby do pewnéj warstwy społeczeństwa.....
— A więc?
— Tymczasem ci ludzie są, prawdziwemi bandytami.
I Pan mniemasz że oni chcą szkodzić mojéj własności?
— Twojemu życiu i majątkowi, milordzie.

VIII.
Pożar.

Trelauney udał najgłębszą obojętność, a potem rzekł:
— Jednak nie przypuszczam abym miał nieprzyjaciół!
Kawaler uśmiechnął się niedowierzając i potrząsł głową.
— Czy pewny jesteś tego panie?
Wyrazy te zwróciły uwagę lorda, myślał więc: ten człowiek zna więcéj mych stosunków niż się mogłem domyślać. Byłżeby stronnikiem Riazisa, albo jest rzeczywiście moim przyjacielem?
— Co mnie najbardziéj upewniło, — mówił daléj kawaler Pulnitz — że ci ludzie wałęsający się w lesie są podejrzani, to wciśnięcie się dwóch tajemnie na dziedziniec pałacowy.
— U mnie?
— Do milorda.
— Dziękuję panu, żeś raczył mnie powiadomić o tym czynie.
Trelauney zamyślił się nad tem, że nikt nie mógł robić zasadzki tylko Riazis i Robert Kodom. Lecz czegóż chcieli? Ludwika pozostała w domu. W zamku był nowy intendent, to jest Raul Villepont, Madziar i wreszcie na drugiem piętrze Cecylia córka Surypera, która pielęgnowała dziecinę Ludwiki tak starannie, że malec nabrał siły i zaczął uśmiechać się do tych co go pieścili. Surypere miał przybyć tegoż wieczora, pociągiem o 10 godzinie przychodzącym. Na kogóż więc robili zasadzki? Riazis mógł mieć na celu Trelauney’a, Robert Kodom Madziara....
Po krótkim namyśle w milczeniu, odezwał się Trelauney:
— Iluż mogło być tych ludzi?
— Siedmiu lub ośmiu.
— Lecz tylko dwóch weszło do zamku?
— Przynajmniéj tylko dwóch dopatrzyłem:
— Dziękuję jeszcze raz panu. Pójdę z moim przyjacielem baronem Rameney, ekonomem i jego pomocnikiem przejrzeć cały zamek....
— Jeżeli mogę być w czem użyteczny, jestem na twoje rozkazy milordzie.
— Mocno jestem ci obowiązany panie, ale nie chcę nadużywać twej grzeczności.
Dziewiąta godzina wybiła na zegarze w przedsionku. Światło różowe zabłysło nagle w salonie, w którym znajdował się Trelauney i kawaler Pulnitz:
W téj chwili usłyszano okrzyk: Pali się, ogień! ogień!
Trelauney poskoczył do okna, zamek z trzech stron stał w płomieniach. Dwóch ludzi uchodziło drogą poprzeczną, jeden z nich obejrzał się; lord mógł rozpoznać profil twarzy i brodę azyatycką Riazisa. Drugim nie mógł być kto inny tylko Ali! Ali, o którym sądził że się znajduje na spodzie statku Rekina! Jeżeli Ali mógł uciec, cóż się stało z jachtem wiozącym bogactwa bandy dwudziestu i jeden? Musiała zajść zdrada, a więc wszystko stracone. Głos z drugiego piętra wzywał pomocy. Znajdowała się tam Cecylia trzymająca na ręku dziecię Ludwiki....
Trelauney otworzył drzwi, przez które wpadły kłęby dymu i ognia do salonu. Schody stały już w płomieniach, mury rozpalone żarem ziajały. Irelauney krzyknąwszy ze wściekłości i gniewu, zerwał firanki, które przywiązał do okna, i tym sposobem spuścił się na dziedzieniec. Kawaler Pulnitz poszedł za jego przykładem.
— Drabin! Wołał lord nieustraszony.
Nadbiegła służba zamkowa. Raul złamał parkan oddzielający podwórze od stajen i warzywnego ogrodu, usiłując ustawić go w ten sposób, aby oparta na nim drabina, mogła dosięgnąć do okna w pokoju Cecylii. Stała ona z rozwianym włosem, przyciskając dziecię do piersi. Dym ją zaduszał.
W dali okolica zajaśniała czerwonym kolorem, a chmury snujące się na widnokrągu okryła purpura, krwawe smugi przedstawiająca. Bydło ryczało, w stajniach zamknięte, koguty piały jakby świtanie już przeczuwały, a wycie psów powiększało ten zgiełk przerażający.
Trelauney przystawił do muru parkan i przyczepił drabinę. W téj chwili okazała się czarna postać na dachu był to Madziar. Szedł prosto pewnym krokiem z siekierą w ręku. Wyrąbał dach. Tym czasem Trelauney skoczył na drabinę, lecz pogniłe sztachety w parkanie nie mogły wytrzymać ciężaru i lord spadł na ziemię wraz z drabiną, która o kilka kroków legła złamana. Wydał on okrzyk rozpaczy, a chwyciwszy Raula za ramię, rzekł doń:
— Patrz! to dziecię w ogniu będące, to jest twoje!...
Raul chwycił obiema rękoma swą głowę, jak ten który się lęka, aby mu z bólu i rozpaczy nie pękła, i rzucił się do przedsionka w tuman buchającego dymu.
Madziar znikł na chwilę. Długa kolumna ognia i popiołu wzniosła się w powietrzu. Zdala dzwon w Houdanie bił na znak niebezpieczeństwa. Ekonom nie straciwszy zupełnie przytomności, otworzył stajnie i wypuścił bydło oraz konie na wolność, które w dzikich podskokach rozbiegły się na wszystkie strony.
— Hejże! — krzyczał Trelauney, znoście spiesznie jak najwięcéj słomy; tu, tu, daléj wszyscy do roboty!
Każdy chwycił widły, i wnet nałożono stos sięgający okien pierwszego piętra, tak że Cecylia mogła skoczyć bez niebezpieczeństwa.
— Trzymaj silnie dziecię i wyskocz! — krzyczał Trelauney. Lecz głosu jego nie słyszała Cecylia. Okno ziajało ogniem i dymem.
Raul porwał ramię drabiny, i wsparłszy go o stos słomy, zdołał wedrzeć się aż do okna, lecz tam ujrzał tylko wielkie ognisko. Płomień ślizgając się po firankach doszedł do łóżek, pożerał pościel, posadzkę, która strawiona upadła na dół wraz ze zwęglonemi meblami. Raul upadł zemdlony na stos słomy, dwóch wieśniaków odniosło go do ogrodu.
W tej chwili krzyk wydarł się ze wszystkich piersi; Madziar znowu ukazał się na dachu trzymając na barkach Cecylią z dziecięciem. Odważny i silny Węgier upatrywał miejsca bezpieczniejszego, aby tam skierować swe kroki. Obecni nie mogąc mu przyjść w pomoc, słali do Nieba modlitwę o ocalenie trzech istot. Widzieli jak zaczepił się o pręt żelazny od konduktora, który cienkim łańcuchem ziemi do tykał. Najprzód Cecylia zsunęła się z dachu i za pomocą ogniw łańcucha lekko spuściła się na ziemię, potem Madziar z dziecięciem na lewem ręku poszedł za jéj przykładem i stanął szczęśliwie, śród ogólnego okrzyku uwielbienia.
Trelauney rzucił się na szyję i uściskał go serdecznie. Madziar poszedł na brzeg stawu i tam odetchnąwszy, pił wodę spieczonemi ustami. Kawaler Pulnitz który w tym czasie nie pozostał bezczynny, ofiarował lordowi w zamku Mesnil schronienie. Również margrabia Channeney na pierwszy odgłos nieszczęścia przybywszy z pomocą, nalegał aby Trelauney zajął u niego mieszkanie.
— Dziękuję wam panowie, — odpowiedział lord, jest w lasku domek, w którym mieszka któś z moich znajomych.... tam spodziewam się znaleść schronienie. Tu już nic nie pozostaje do zrobienia. Gdy zgliszcza ostygną, każę odbudować zamek, teraz jedźmy! Wtedy zjawił się jakiś człowiek, z całych sił uciekający przed pogonią rozwścieczonego wołu. Był to Ali. Wół doścignąwszy go uderzył w bok rogami; nikczemnik upadł przy stopach Trelauney’a, tymczasem zwierzę oślepione pożarem pobiegło ku lasowi. Lord porwał Alego za ramię.
— Litości krzyczał podły człowiek.
— Znajduję cię znowu! zawołał Trelauney, — lecz teraz skończy się wszystko dla ciebie!
I chwyciwszy go za ręce, wrzucił w sam środek największego ognia. Ali trzy lub czterykroć jęknął, załamując ręce kłęby dymu i języki płomieni otoczyły ciało jego, pożar znalazł swoją ofiarę.

IX.
Kawaler Pulnitz.

List kapitana jachtu Rekin, nazajutrz otrzymany, uwiadomił lorda Trelauney’a o ucieczcze Alego. Zdołał on zrobić dziurę na dnie okrętu, którą kapitan spostrzegłszy kazał zatkać, lecz co do Alego powątpiewano czy zdołał się dostać do brzegu..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Któż może znaleść coś tkliwszego, nad pożycie osób w domku pod lasem zgromadzonych. Ludwika bardzo pokochała Cecylią. Kiedy ona weszła do pokoju obłąkanjé i podała jéj uśmiechniętego malca, który już drugą wiosnę zaczął, wtedy serce matki zatętniło silniéj, mimo mgły umysł biednéj osłaniającej. Ludwika wzięła dziecię i okryła pocałunkami. Raul niepoznany przez obłąkaną, wylewał łzy radości i żalu. Użył on wszystkich sposobów aby obudzić wspomnienie w téj ognistéj duszy, któréj żar nieszczęście przytłumiło. Sprowadził więc Ludwikę do ustroni w lesie, gdzie dawniéj miewali schadzki. Tam biorąc jéj delikatne ręce, powtarzał słowa miłości, najsłodszéj nadziei, za pomocą których zdołał ją uwieść, ale Ludwika potrząsając głową, tylko smutnem uśmiechem odpowiadała.
Nie zadługo zmęczona mową Raula, której wcale nie pojmowała, obłąkana zaczęła zbierać stokrotki, skubiąc korony kwiatów listek po listku. Był że to dla niéj czyn zupełnie machinalny? czy też przeciwnie słabe wspomnienie przeszłości? Raul nie mógł rozwiązać tego pytania.
Trelauney rzadko opuszczał domek, chciał on przywieść bandę 21 do upadku samym brakiem funduszów. W końcu każdego kwartału podczas nocnéj schadzki, stowarzyszeni przynosili weksle na mniejsze lub większe summy, według wydatków usprawiedliwionych. Weksle były akceptowane przez bankiera Roberta Kodom, które on w terminie płacił z dostarczonych funduszów przez Furgata. Ten zaś czerpał pieniądze w skarbcu i bankier zawsze był pokryty. Powinien więc nadejść czas w którym majątek Roberta Kodom okazałby się niewystarczającym na wymagania bandy, a ztąd powinien powstać rozstrój zupełny stowarzyszenia, wtedy zemsta stałaby się dość łatwą. Wanda w domu obłąkanych, bankier zgubiony bez funduszów, a Riazis stawszy się pospolitym zbrodniarzem, sam wpadłby w ręce Trelauney’a. On sam tylko wiedział jaka kara ich spotkać może.
Kawaler Pulnitz przybył aby przepędzić wieczór z mieszkańcami domu. Ludwika została w swoim pokoju, gdyż starannie ukrywano ją przed obcemi.
— Gdzie jest młoda dziewczyna, którą widywałem razem z Cecylią? zapytał Pulnitz.
— Ona jest cierpiącą, — odpowiedział Trelauney.
— Zdaje się, że jest córką poczciwej kobiety, którą nazywają Magdaleną Deslions?
— Tak panie.
— Jest cierpiącą? to niedobrze.
Trelauney nic nie odpowiedział.
Kawaler Pulnitz odezwą! się znowu: Chcesz milordzie abym ją uzdrowił?
Lord kiwnął głową z niedowierzaniem, i odrzekł:
— Niestety! wierzę że tylko Opatrzność może ten cud zrobić.
— Mylisz się milordzie! Istnieje nauka, któréj szarlatani nadużywają i którą nawet ośmieszyli, a jednakże za jéj pomocą można otrzymać skutek upragniony przez pana.
— Tak mniemasz kawalerze?
— Mogę ci milordzie udzielić radę szczegółową...
— Czy konsultacya twoja panie kawalerze usunie moją wątpliwość?
— A więc zaraz cię przekonam milordzie, przywoławszy chorą dziewicę.
— Ona pana nieusłyszy...
— Nie potrzebuję aby mnie słyszała.
Kawaler Pulnitz powstał i utkwiwszy wzrok z całém natężeniem ducha we drzwi prowadzące wewnątrz mieszkania, wyciągnął obie ręce. Nie zadługo Trelauney usłyszał szmer idącéj osoby. Ludwika zbliżała się do pokoju gdzie był Pulnitz, będąc posłuszna nieodgadnionéj potędze. Lord otworzył drzwi i ujrzał nadchodzącą powoli Ludwikę, która stanęła przed magnetyzerem.
— To jest rzecz niepojęta, cudowna, — szepnął Trelauney.
Ludwika spała.
— Czy widzisz? zapytał jéj Pulnitz.
— Tak!
— Rozpoznajesz wszystko?
— Wszystko... widzę mego ojca żyjącego...
Trelauney zawołał wzruszony. — Żyjącego! więc hrabia Nawarran nie umarł?
— Milczenie!... rzekł kawaler, kładąc palec na ustach, i pytał daléj:
— Kogo widzisz więcej?
— Mego brata, którego życie jest zagrożone...
— Przez kogo?
— Potwór obciążony zbrodniami śmierć jego poprzysiągł... Cudzoziemiec jest jego wspólnikiem... człowiek ogorzałéj cery, z orlim nosem...
Trelauney rzekł do siebie: — O tak, Robert Kodom i Riazis.
— Zkąd przyszłaś?.. pytał znowu Pulnitz.
— Z wielkiego domu... tam w Paryżu, gdzie są zamknięte nieszczęśliwe kobiety... O ch widzę jednę... tę samą u któréj znalazłam chwilowo schronienie...
— To Wanda! rzekł Trelauney. Ludwika mówiła daléj:
— Ona załamuje ręce, cierpi okrutnie... Czasami przeklina, potém uspakaja się i myśli, że ten człowiek co chce gubić mego brata, zdoła ją odszukać... ona ma nadzieję iż prześle doń list.... a potem, potem,...
— Dokończ! Ach to okropne... Widząc się między obłąkanemi, rozważa, przypomina sobie przeszłość,... i przed potwornością jaka się jej przedstawia, zapytuje sama siebie, czy rzeczywiście popełniła wszystkie te zbrodnie... poczem przerażona, dreszczem strasznym przejęta, wierzy że istotnie ma pomięszanie zmysłów!
Trelauney odetchnął swobodnie i pomyślał: tego właśnie pragnąłem, takie tortury dla niej zgotowałem.
Kawaler Pulnitz dotknął czoła Ludwiki i rzekł:
— Mów jeszcze, czy widzisz swoje dziecię?
Lica dziewczyny zajaśniały radością. Tak widzę jest przy mnie, a Raul! Raul! kocha mnie znowu i pragnie zaślubić!é Raul obecny téj scenie nie mógł już dłużej wytrzymać, ukląkł więc u nóg Ludwiki i wycisnął na jéj rękach gorące pocałunki, ustami które łzy skropiły.

~ O tak kocham cię Ludwiko! zawołał z uniesieniem, — zaklinam! chciéj mnie poznać najdroższa! Lecz wzruszenie jéj było za mocne.
— Obudziłeś ją panie! rzekł kawaler Pulnitz.
W istocie Ludwika spoglądała koło siebie z zadziwieniem; zdawała się być zawstydzoną, ujrzawszy się śród osób nieznajomych. Po chwili wahania, spuściła oczy zarumieniona i uciekła do swego pokoju. Raul rzewnie płakał.
— Nie należy często powtarzać tego doświadczenia, — rzekł Pulnitz, potém wysileniu następuje osłabienie, co mogłoby zaszkodzić tak delikatnéj kompleksyi... Lecz spodziewam się, że jednego dnia przejście z uśpienia do istotnego życia będzie spokojne, a umysł ze stanu magnetycznego do normalnego przechodząc stopniowo, odzyska swą dawną przytomność i wiedzę.
— Kto jest tym człowiekiem? pytał sam siebie Trelauney. Gdzie go widziałem i kiedy? ale pamięć lorda nie mogła mu odpowiedziéć nic pewnego. A jednak był pewnym że kawalera Pulnitz nie pierwszy raz w życiu spotyka.
Magnetyzer pożegnał Trelauney’a mówiąc: do widzenia!
Tymczasem Jan zauważył, iż nadszedł czas skończyć z Riazisem. Wrócił więc do swéj wili w Auteuil i kazał przywołać pana Combalou.
Ajent przybył omnibusem amerykańskim. Zdawał się być zakłopotanym, a jego ubiór mimo starannego wyczyszczenia, bardzo biednego stanu ukryć nie zdołał. Combalou wszedł śród głębokich ukłonów.
— Panie Combalou co się z tobą dzieje? zapytał Trelauney.
— Nic dobrego milordzie, — nic dobrego.
— Interesa niedobrze ci idą?
— Zupełna cisza, stagnacya we wszystkiem.
— Nie ma nic nowego?
— Nic,... prócz uwięzienia tego biednego barona...
— Jakiego barona?...
— Pana Maucourt.
— Czy tak?...
— Wszystko jest szczęściem lub nieszczęściem na tym świecie!
— I cóż mu się przytrafiło?
Combalou uśmiechnąwszy się, rzekł: — Chciał wypłatać figla na swój sposób.
— I figiel mu się nie udał?
— Najzupełniéj się nie udał.
— Opowiedz mi panie Combalou.
— Pan baron wdał się w nie swoje rzeczy, 5mięszając się do pewnjé tajemnicy.
— Do jakiej?
— Pewna dama... pan mnie pojmujesz... dama bardzo bogata prowadziła miłosną intrygę... z pewnym przyjemnym tenorem.
— Oni są wszyscy bardzo przyjemni — dodał z uśmiechem Trelauney.

X.
Jak Combalou walczył z potrzebami.

— Schadzka nastąpiła na wybrzeżu niedaleko pałacu izby prawodawczéj. Tam dama oczekiwała w powozie, gdzie też i tenor wkrótce przybył. Udali się oboje do pewnéj gospody w Passy, w Boulogne lub St. Cloud. Baron widząc w tém dobrą dla siebie gratkę, napisał...:
Na dzisiejszą przechadzkę posłałem pani fiakra N. 2601. Z powrotem zostawisz go na placu Concorde, przy moście. Następnie wsiądę do tego powozu w nadziei że pod poduszką znajdę 10,000 franków. Jeżeli téj summy tam pani nie włożysz, wtedy będę zmuszony odkryć tajemnicę komu wypada, tajemnicę którą pragnąłem ukryć przed światem.
— Cóż daléj się stało?
— Daléj?... dama zaniosła skargę do władzy, i gdy baron wsiadł do powozu, ajent policyjny zatrzymał fiakra.
— Panie, rzekł do barona, — pod poduszką znajdowało się 10,000 franków.
— Nie widziałem ich panie, — odparł baron.
— A więc cię zrewidujemy...
Przetrząśnięto biednego barona, który zawołał:
— Ależ te bilety banku są moje!
— Na pewno są pańskie? rzekł ajent.
— Niezawodnie moje!
— Jeżeli tak to pana aresztuję!
— A za co?
— Ponieważ bilety te są fałszywe.
— Doskonałą mu wypłatano sztukę, powiedział Trelauney.
— Tak milordzie, figiel za figiel. Więc téż pan Maucourt zaniemiał, mając do wyboru zostać albo oszustem lub fałszerzem, to zbyt twardy orzech do zgryzienia!
— Lecz na to zasłużył.
— Bez wątpienia.
— A jakże panu idzie bióro informacyjne.
— Po trochu go zaniechałem. Przez pewien czas prowadziłem bióro zaproszonych na wieczory. Było to dowcipnie. Wszakże najmują, fortepiany, suknie i artystów... zdarza się często ludziom nie mającym obszernych znajomości, że ich salony są puste, smutne, ponure. Najmowałem więc zaproszonych gości za pięć franków na osobę, lecz nie miałem dostatecznéj praktyki, trzeba było zaniechać tego przedsięwzięcia, chociaż nie brakowało mi młodzieńców wcale dystyngowanych, którzy chętnie szli na wieczory dla zabawy, i nie wiele zjadali w bufecie. Ach milordzie! Paryż już bardzo zużyty...
— Pozostają jeszcze inne zatrudnienia.
— Bez wątpienia! przeto założyłem fabrykę mumij dla muzeów prowincyonalnych. Wiesz milordzie jaka gorączka opanowała całą Francyą do zakładania gabinetów starożytności. Szło o to, ażeby dostarczać im po cenach przystępnych... dokazałem tego.
— Jakim sposobem?
— Psie głowy, pyski cielęce, paski płótna namaczane w kamforze stanowiły wszystko, kiedy pozłociłem skronie, złudzenie było zupełne. Jedna mumia kosztowała mnie 50 franków, odprzedawałem je po 400 lub 500 fran: i dobry miałem zarobek; lecz niestety wszystko się na świecie wyczerpuje... w końcu byłem zmuszony sprzedać ostatnią mumią, na zapłacenie obiadu.
W tem miejscu Combalou ciężko westchnął.
— Teraz potrzebuję pana, — rzekł Trelauney i widzę żem dobrze trafił.
— Gdyby milord raczył mi co naprzód zaliczyć!
— Z całą przyjemnością. — I Trelauney rzucił na stół garść luidorów, które p. Combalou zmiótł ręką, jakby szczotką po serwecie nie zostawiwszy ani okruszyny.
— O co chodzi milordzie?
— Idzie o to, aby nieustannie mieć na oku bankiera Roberta Kodom.
— Och! zawołał Combalou, — bankier jest mój stary znajomy. Pani margrabina Bryan Forville jego córka, zahaczyła się z jednym z moich przyjaciół.
— Baronem Maucourt?
— Istotnie.
Trelauney zrobił gest objaśniający pogardę.
— Wiem o tém, gdyż mu zapłaciłem za tę sprawkę.
— Ach! zawołał Combalou, — czyżby wdzięki margrabiny?...
— Uroda margrabiny jest mi obojętną. Nie mam zwyczaju robić nikomu złe dla miłości zła, pojmujesz panie Combalou. Robię złe dla dobrego. Margrabina nie jest odpowiedzialną za błędy, a raczéj za zbrodnie swego ojca. Ścigam bankiera, lecz wymagam, aby uszanowano jego córkę...
— Dobrze milordzie.
— Pan zachowywałeś użyteczne stosunki z pewną klasą ludzi, których wiesz nazwisko, nieprawdaż?
— Tak jest milordzie, potrzebujemy zawsze biedniejszych od siebie.
— Trzeba więc, ażeby bankier nie zrobił jednego kroku, o którym nie byłbym zawiadomiony. — Jeżeli wejdzie do jakiego domu, potrzeba mi donieść ulicę, numer i nazwiska mieszkańców. Gdy wyjedzie wtedy dwóch ludzi powinno wsiąść z nim do tego samego wagonu.
— A jeżeli pojedzie pocztą?
— To pan weźmiesz dwie ekstrapoczty.
— Będę nadsyłał raporta milordowi.
— Tu do Auteuil.
— Każdego dnia?
— Każdéj nawet godziny jeśli zajdzie tego potrzeba, wraz z rachunkiem kosztów. Pamiętaj pan że płacę dobrze, bo chcę być dobrze usłużonym, proszę unikać zbytniej i niewłaściwéj gorliwości, nic więcéj nad prawdę.
— Dobrze milordzie.
Combalou wyszedł śród nizkich ukłonów podobnie jak przy wchodzie.
Riazis-Bej mieszkał w pałacu na ulicy Jan-Goujon. Niedługo po swojem przybyciu do Paryża kupił z meblami to piękne mieszkanie. Téj szczęśliwéj okoliczności przypisać należy, iż uchodził za człowieka z gustem. To prawda, że zaledwie się sprowadziwszy, natychmiast pospieszył oszpecić ściany pokojów obrazami nieprzyzwoite sceny przedstawiającemi i tem wszystkiem co tylko tajemny handel dostarcza figur i rzeźb bezwstydem rażących. Były tam za ogromne summy nabyte wizerunki kobiet z pół świata, ponieważ ten świat niestety istnieje i takie też dziewczęta lub seperatki przyjmował u siebie Riazis, których cynizm azyaty nie obrażał. Każda uczciwa kobiéta musiałaby spuścić oczy, na widok tych bezeceństw, ale i tu jeszcze dywany oraz posadzki nie były wolne od kompozycyj allegorycznych, odwzorowanych z płaskorzeźb Pompei i Herkulanum, które się pod lawą i popiołem przez wieki przechowały.
Tego dnia Riazis wyszedłszy z kąpieli, został przez małego negra z Abissynii olejkami nasmarowany. Odziany szlafrokiem kaszmirowym ze złotemi kutasami, muzułmanin przeszedł do fajczarni. Podano mu kawę, a negr przyniósł fajkę zapaloną Riazis skinął na czarnego aby wyszedł. Zostawszy sam puszczał kłęby dymu zamyślony. Pod tą pozorną obojętnością, azyata czuł uderzenia swego zwierzęcego serca. — Pieniądze jakie otrzymał ze sprzedaży drogocennych kamieni, utopił w przepaści zwanéj Paryżem; z bogactw przywiezionych z Azyi, już mu nic nie pozostało. Sprzedać pałac, byłoby to zabić swój kredyt, tem więcéj, że był dłużnym dostawcom jakie pięćkroćstotysięcy franków. Myślał o Dzibbach, o baszy swoim wuju, o jego haremie i jego bogactwach. Jakim sposobem mógł by to wszystko zdobyć lub uzurpować? posiadał rozmaite trucizny, lecz jak wrócić do Azyi bez wzbudzenia podejrzenia? basza kazałby go wbić na pal co najmniéj.
Pewnego dnia Riazis sądził, że się mu udało uchwycić tajemniczą potęgę zabiwszy furgata, lecz zaledwo utopił sztylet w jego piersiach, kiedy powstał inny nieprzyjaciel... lord Trelauney! Trelauney stojący między nim i jego snem złotym!
Brzęk dzwonka przerwał marzenie Riazisa; lokaj zapowiedział przybycie Maryanny de Fer.
— Proś aby weszła, — rzekł muzułmanin i jednocześnie zjawiła się Maryanna.
— Co się z tobą stało mój Turku uwielbiony? zapytała.
— Widzisz, że zabijam dzień jak leniwiec, — odparł Riazis.
Maryanna była ubrana w aksamitną suknią niebieskiego koloru z podpięciami, stanik z takiejże materyi z guziczkami. Na głowie miała kapelusik formatu skorupki ostrygi z koroną fiołków. Jej czarne oczy przy błąd włosach, błyszczały jak dwa diamenty w złotéj matowéj oprawie.
— Mówię na seryo, — odezwała się Maryanna.
— Do nazywasz seryo?
— Bądź chwilę cierpliwym, mój przestępco korami, a dowiesz się wszystkiego.
Maryanna utkwiła badawczy wzrok w azyate a potem rzekła:
— Potrzebuję pieniędzy!
— I ja także, — odparł obojętnie Riazis.
— Być może, jednak musisz mi ich dostarczyć.
— Jesteś tego pewna.
— Najzupełniej.
— Zkąd przyszłaś do téj.pewności?

XI.
Matka Występna.

Maryana wzięła papieros z bronzowéj skrzyneczki, zapaliła go i zaczęła ze swych ust różanych puszczać niebieskawy dymek.
— Czy domyślasz się, kto mi dostarcza środków do zbytków i takiego utrzymania, jakie mam od lat kilku?
— Tak, odrzekł muzułmanin, — masz trochę od jednego, resztę od innych.
— Otoż mylisz się jak cały świat, że jestem kobietą sprzedajną i zawsze gotową do kupienia?
— Nie powiadam zawsze, ale często.
— Błądzisz w tym względzie mój drogi. Taką jak mnie widzisz, jestem ofiarą społeczeństwa...
— Och, och!...
— Zdziwiłabym cię mocno, gdybym ci powiedziała, że pozostałam dotąd nieskalaną jak dziecię nowonarodzone?
— Zapewne.
— Nie pragnę przekonywać cię o prawdzie słów swoich, bo nieużyteczną jest rzeczą, chcieć dowodzić tego czemuby nikt nie uwierzył po pierwsze.
— A po drugie?
— Po drogie, ponieważ to nie jest ścisłą prawdą, gdyż dziecię pozostaje w biernej niewiadomości a ja znam wszystko...
— Więc zrobiłaś wyznanie!
— Wiem wszystko, to prawda, lecz gdyby się znalazł jutro człowiek któryby mnie chciał zaślubić....
— Dokończ, — rzekł Riazis ironicznie.
— Tobym mogła włożyć wianek dziewiczy nie zadając mu kłamu.
Riazis zaczął się śmiać.
— Nikczemne zwierzę! zawołała Maryanna. — Otóż wszyscy jednakowi, Turcy, czy paryżanie! — Kiedy jadłeś kolacyą u mnie i grałeś do rana, a nazajutrz poszedłeś do klubu, i zapytano się, — gdzieś noc przepędził: wtedy odpowiedziałeś: „u Maryanny“, i powiedziałeś prawdę.
— Co sie mnie dotyczę, — rzekł Riazis, — wyznaję że więcéj nic nie podziwiam nad twoją piękność i twój dowcip.
— Tak mój przyjacielu, znasz to jedynie, co znają wszyscy.
— Lecz jednakże....
— Jednakże utrzymujecie wszyscy, że kobietę téj pozycyi co ja łatwo jest kupić... Dla mnie było to rzeczą obojętną, bo wszyscy jesteście próżni, zarozumiali... Może mój umysł został skażonym, lecz tylko umysł,.... rozumiesz?
— Nie mając dowodów przeciw świadczących, pozwalam ci tak utrzymywać, ale jest to fakt zadziwiający!
Maryanna rzuciła niedopalony papieros, i zapaliła drugi, potem odezwała się:
— Tak mój przyjacielu, znam wszystko, lecz nie wszystko robię.
— Dalipan twoja historya wygląda na balladę!
— Czy lubisz historye?—

— Bardzo: czytałem Tysiąc nocy i jedna w oryginale, który ma więcéj kolorytu, niż wasze blade tłumaczenia. Umiem na pamięć powiastki indyjskie mędrca Macklana... przygody mandaryna Fum-Huam, powieści perskie i chińskie!
— Czy chcesz abym ci opowiedziała powiastkę.
— Posłucham jéj z przyjemnością; lecz odgaduję twoje położenie, kochasz!...
— Tak, kocham obłąkanego, odpowiedziała Maryanna.
— Zaciekawiasz mnie bardzo.
— I jeżeli mnie widzisz w ten sposób żyjącą, otoczoną przepychem, posiadającą ekwipaże, dowiedz się że do tego wszystkiego doprowadził mnie szereg nieszczęść.
— I któż się stał źródłem złego?
— Naprzód matka, a potem ojciec.
— Więc opowiedz mi wszystko.
Maryanna usiadła na sofie i rzuciwszy kapelusz na najpierwszy taboret, tak zaczęła opowiadanie.
Z jakiego powodu malarz Richard dostał pomięszania zwysłów, nikt nie wie w Isle-Adam Richard ma teraz około lat trzydziestu dwóch, jest szczupły i blady. Ubiera się zawsze czarno, a widząc go ciągle milczącym ze spuszczonemi na dół oczyma, wyobrażamy sobie człowieka idącego z domu, gdzie okienice są zamknięte, bo tam leży umarły. Dozwalają robić co się mu podoba; biedny chłopiec nigdy nie wyrządza nic złego nikomu, a kiedy przechodzi się jak nieboszczyk, dziewczęta nie uciekają, lecz owszem z uśmiechem witają go, jak przyjaciela. Widują go nieraz jak przez długie godziny modli się serdecznie klęcząc na kamieniu potem nagle zerwawszy się, gr0zi ołtarzowi i wybiega z kościoła jak opętany. Zatrzymuje się zwykle przy sztachetach domu niebieskiego na wzgórku Parmin.
Willa ta należała niegdyś do mego ojca Donazan; odkupiłam ją i pozostawiłam taką jaką wówczas była; nie wolno jéj nikomu dotykać. Mała ta własność ziemska, nazywa się dom niebieski. Patrząc na opustoszenie jakie w nim panuje, rzekłbyś że on nosi żałobę. Gałęzie drzew zagłuszone wybujałem zielskiem, powiędłe, bez opieki, wiszą pochylone ku ziemi jak wierzby płaczące.
W dniu w którym Richard po wyjściu ze szkół pierwszy raz wstąpił do niebieskiego domku, było tam wszystko inaczéj. Trawniki barwiły rozliczne kwiaty, wszystko żyło, śpiewało w ogrodzie pełnym zapachu. Krzewy wyciągały swe ramiona z jednéj rabaty na drugą, a klomby wznosiły się jak piramidy różnokolorowe, tworząc rozkoszne mieszkania rusałek. Motyle bujały w powietrzu, a ptaszki pod zielonemi nakryciami listków, śpiewały sielskie koncerta. Tam to wychowałam się, tam Richard ze mną, spędził dnie szczęśliwe w dzieciństwie. Mieliśmy łódkę na rzece Oisie, która o kilka kroków po piasku toczyła swe wody, las służył nam za alee do przechadzek, ze wzgórków staczaliśmy polne kamyki... były to dobre dla nas chwile!
Nadszedł dzień w którym musieliśmy się rozłączyć, Richard pojechał ze swą matką do Paryża, nie widywałam go tylko dwa razy do roku, w czasie wakacyj. Miałam rok siedemnasty kiedy Richard przyszedł oznajmić nam, że ukończył swoje nauki. Między naszemi rodzicami stanął układ, iż téj jesieni pobierzemy się z sobą. Mój ojciec zamięszkiwał najczęściéj w Paryżu, tam prowadził dosyć wesołe życie, nie troszcząc się wiele o swą rodzinę. Co wszędzie przytrafia się w takich razach, przytrafiło się téż i u nas; kiedy zostawiamy miejsce opróżnione, znajdzie się ktoś co go chętnie zajmie, a gdy mu tam dobrze, więc pozostaje.
Jeden z sąsiadów pewien p. Grangey, wieśniak pełen zarozumiałości, uważający się za człowieka modnego, ponieważ czytywał modne gazety, został prawie nieodstępnym gościem w naszym domu. Nie umiałam sobie wytłumaczyć, dla czego ten człowiek wstręt we mnie budził, nie nawidziłam jego obecność, a grzeczne słówka mnie gniewały. Kochałam bardzo mego ojca, chociaż rzadko go widywałam i nie pojmowałam postępowania p. Grangey, które tylko przystało gospodarzowi domu. Trafia się, iż czujemy instynktowo nienawiść, którą dopiero okoliczności późniéj nam wyjaśnią. Dzieci przeczuwają od najmłodszego wieku osoby im szkodliwe, nienawidzą każdego, kto tylko jest z wielką galanteryą dla ich matek.
Mąż częstokroć nic nie dostrzega, ale dziecka uwagi najmniejszy szczegół nie ujdzie.
Pewnego wieczoru było duże zebranie w niebieskim domu; była to sobota, a mój ojciec miał zostać aż do poniedziałku. Sąsiedzi zaproszeni na herbatę, wistem i bujlotą naprzemian się bawili. Ciepły wietrzyk czerwcowy powiewał na dworze; towarzystwo rozbiegło się po aleach w ogrodzie. Moja matka prowadzona przez p. Grangey oddaliła się od reszty gości, poszłam za niemi wśród cienistéj alei i słuchałam ich rozmowy; nie zrozumiałam wszystkiego, jednak zrozumiałam tyle, że gdy sąsiedzi zaczęli się rozchodzić a Grangey miał wyjść ostatni... wtedy wybiegłam naprzeciw niemu, krzycząc głosem rozkazującym: — precz z tąd nikczemny, ja ci rozkazuję!
Było to uderzenie piorunu śród sielskiego towarzystwa, lecz mówiłam dalej: — jakim czołem śmiesz zatruwać powietrze którem tu oddychasz? Czyż nie pojąłeś że cię nienawidzę, że tobą pogardzam!... dosyć już wycierpiałam, wychodź! Nie rozumiano mego uniesienia, Grangey bełkotał nie wiedząc co ma ze sobą zrobić, ojciec przepraszał za mnie zdziwionych gości, a ja płacząc uciekłam do mego pokoju. Ukrywszy czoło w poduszki, rozpaczliwie łkałam, usiłując mój krzyk przytłumić. Konwulsyjne drganie wstrząsało memi członkami. Moja matka niespokojna przyszła do mnie i usiłowała przynieść mi jakąś ulgę w mem cierpieniu.

XII.
Ojciec marnotrawny.

Kiedy dzwoniłam zębami o brzegi szklanki, którą mi matka podała z zimną wodą, ona rzekła do mnie:
— Co ci jest moje dziecko? potrzebujesz spoczynku bezwątpienia? Wszyscy już odeszli, pozostanę z tobą.
Pomogła mi rozebrać i położyć się w łóżko. Odzyskałam przytomność, trochę się uspokoiłam, matka usiadła przy łóżku. Po półgodzinném milczeniu, zebrała nareszcie siły aby przemówić do mnie.
— Pan Grangey — rzekła — oddawna jest przyjacielem naszym. Przypuszczony do zażyłości, nie raz dał ci dowód, że jest dla nas z prawdziwem uczuciem, które lekko sobie ważyć nie powinnaś...
A gdy milczałam matka mówiła daléj:
— Maryanno, musisz powiedzieć twój matce, dla czego zelżyłaś człowieka, którego szanujemy wszyscy.
— Ten człowiek jest nikczemny, odpowiedziałam.
— Żądam abyś się wytłumaczyła z twego postępowania!
Matka utkwiła we mnie oczy z najwyższem rozdrażnieniem, nie lękając się abym jéj wyznała przyczynę mego uniesienia; przed jéj ostrym wzrokiem ulękłam się, straciłam moją energią, mimo całego oburzenia, nie miałam odwagi powiedziéć jéj prawdy. Zrozumiałam że niegodzi się dziecku oskarżać matkę. Trzeba jednak było wydobyć się z tego przykrego położenia, musiałam więc pierwszy raz skłamać.
— Kiedy koniecznie wymagasz mego wyznania rzekłam z wysileniem, to dowiedz się matko, że p. Grangey oszukiwał cię... on powiedział że mnie kocha...
— Że cię kocha! powtórzyła matka z obłąkaniem.
— A ja mu wierzyłam.
Matka zadrżała podniósłszy oczy do nieba. Miałam nikczemną odwagę zadać jéj cios stanowczy, rzekłam więc:
— Nakoniec pragnęłam zatrzeć mój błąd.
Ogarnięta przerażeniem, matka oparła się o ścianę aby nie upadła; jéj piersi poruszał oddech przyspieszony.
— Mówisz prawdę? zapytała mnie głosem błagającym o życie. Och to byłoby okropnemL. Maryanno przysięgnij że mnie nie zwodzisz?
Nie wahałam się ani chwili; był to jedyny sposób zamknięcia domu na zawsze człowiekowi, którego nienawidziłam — podniosłam więc rękę drżącą i wyrzekłam: przysięgam!
Matka opuściła mój pokój z pośpiechem. Przysięga ta, czy Była szczytną czy haniebną, jednak stała się dla mnie morderczą. Po głębokim namyśle, zesunęłam się z łóżka i napisałam następujący list do Richarda:
„Zapomnij o mnie mój przyjacielu, jestem dziewczyną przeklętą. Serce moje zabite, cierpię męki piekielne. Nic przed tobą nie chcę zataić, przed tobą coś mnie jedynie ukochał. Rosłam w całéj niewinności ducha, mój ojciec był dla mnie najlepszym ojcem, moja matka samą miłością i cnotą. Tak wszystko było dopóki nie doszłam lat szesnastu. Tego dnia, a niech on będzie przeklęty, wpadł mi do ręki świstek papieru, reszta udartego listu przez matkę, rzuciłam niechcący wzrokiem na pismo, którem była mowa o miłości w sposób przesadny, egzaltowany; na adresie znalazłam imię méj matki. Moja wiara została zdruzgotaną, a pocałunek matki każdego dnia serce dreszczem przejmował. Od téj chwili stałam się szpiegiem domowym. Jak tylko matka wyszła gdziekolwiek, otwierałam szufladki, szukałam po kieszeniach, śledziłam wszędzie, chciałam za jaką bądź cenę dociec istoty rzeczy, dowiedzieć się prawdy. Znalazłam więcéj listów nie pozostawiających żadnéj wątpliwości, były podpisane przez p. Grangeya. A więc ten człowiek, który od nas doświadczył tyle przyjaźni, zawsze serdecznego uścisku ręki, człowiek któremu mój ojciec zaufał, on uwiódł jego żonę! A moja matka dozwalała mu zasiadać u naszego stołu, on grzał się przy naszym ogniu, był naszym domownikiem”.
„Ujrzawszy raz idącego Grangeya ręka w rękę z moją matką, pobiegłam szalona za niemi do ciemnéj i odosobnionéj alei w ogrodzie, tarzałam się po piasku i w rozpaczy gryzłam krzaki cierniowe. Zemściłam się Richardzie, ale tę zemstę drogo przypłaciłam, bo u tratą niewinności mjé duszy. Przyjacielu nie przychodź więcéj do domu mego ojca, moje serce nie należy już do tego świata, bądź zdrów, żegnam cię na wieki.
Poranek zastał moją matkę klęczącą u swego łóżka. Gwałtowna gorączka owładnęła biedną kobietę; od téj chwili zaczęła się jéj agonia. Przepędziłam noce na czuwaniu przy niéj. Jednego dnia przybył ksiądz aby jéj udzielić ostatnie namaszczenie. Gdy zostałam sama z umierającą, ona wziąwszy me ręce, pociągnęła do siebie. Wtedy złamana żalem i wyrzutem sumienia, łkając nachyliłam się nad jéj twarz wychudłą i rzekłam po cichu:
— Ach moja matko, moja matko, przebacz mi! p. Grangey był zawsze dla mnie obojętnym człowiekiem. Wiedziałam wszystko... chciałam cię ocalić — a zamiast tego zabiłam cię o matko!
Całe życie wtenczas skupiło się w jéj spojrzeniu, wyrażającem ostatnie podziękowanie Stwórcy. Jéj ręka uścisnęła moją, a ostatnie tchnienie ulatujące z ust, miało znaczyć dziękuję!
— Tak ja zabiłam moją matkę i taka jest history a mojego pierwszego kochanka!
Riazis przerwawszy Maryannie, rzekł:
— Przyznaję, że jeżeli inne wypadki podobne są do tych któreś mi opowiedziała, to wcale nie zasługujesz na reputacyą kokietki, jaką ci przypisują i w któréj niby wegetujesz.
— Zapewniam cię — odpowiedziała Maryanna, — że są kobiety które traktują bardzo lekko, a które jednakże nie popełniły winy; ich błędem jest tylko kilka nieroztropnych postępków.
— Posłuchajmy końca twéj opowieści, — rzekł Riazis.
Maryanna westchnęła i powiedziała: — Dalszy ciąg jest daleko boleśniejszy od wstępu.
— Zostałam więc sama z ojcem i dwoma służącemi. Musieliśmy mieszkać w Paryżu, nie gniewałam się o to, gdyż niebieski dom przeszłość mi przypominał. Nie mogłam spać pod tym dachem. Mój ojciec tak prędko trwonił majątek, iż pewnego poranku obudził się zupełnie zrujnowany. Lecz pozostały mu stosunki, wpływy i gdy w swéj młodości pełnił obowiązki w ministerstwie finansów, wyrobiono mu przeto miejsce poborcy prywatnego w pięknem miasteczku na zachodzie, którego port jest najznakomitszy na Atlantyku.
Otóż osiedliliśmy się w R... w jednym z tych białych domów, których nie brak na prowincyi. Dwa niewysokie piętra, podwórze wesołe, gdzie w jednym rogu stała pompa, a na drugim ogródek pełen kwiatów. Przybywszy tam oddaliśmy szereg wizyt, tak że w krótkim czasie poznaliśmy całe miasto. Odwiedzano nas wzajemnie, lecz pamięć doznanych zmartwień uczyniła mie obojętną na ploteczki i nowinki prowincyonalne. Uznano więc że jestem zimna i zarozumiała, przestano mnie odwiedzać i ja nawzajem nigdzie nie bywałam. Przeciwnie, mój ojciec uczęszczał wszędzie i na wszystkie zabawy, grał grubo w towarzystwach, uchodził też za człowieka bogatego. Upojony powodzeniem, chciał żyć na wielką skalę. Jakoż trzymał powóz, tak powóz i parę koni, co się stało przedmiotem pogadanek przez trzy miesiące.
Byłam zdziwiona tem wystawnem życiem człowieka, którego ruina majątkowa do tego miasta zagnała. Mniemałam że pensya mojego ojca nie może wystarczyć na tak wielkie wydatki, lecz nie mogłam mu żadnych uwag robić. Każdej niedzieli był u nas wielki obiad, najznakomitsi mieszkańcy miasta czynili honory naszemu domowi, mówiono wszędzie o wspaniałości i zbytku p. Donazan. Taki tryb życia trwał ze trzy lata, kiedy jednego poranku wszedł ojciec bardzo zamyślony:
— Moja córko, rzekł mi, — zbierz szybko twoje rzeczy, gdyż jedziemy tego wieczora.
— Gdzie mój ojcze?
— Do ciebie to nie należy.

XIII.
Honor.

Mówił do mnie tonem cierpkim, jakim nigdy nie miał zwyczaju przemawiać, rozpłakałam się przeto, co ojciec widząc, zawołał:
— Otóż to dziewczęta wszystko muszą wiedzieć! a więc powiem ci, że niepowiodły się moje interesa, zrobiłem kilka złych spekulacyj, pojedziemy więc do Londynu, aby tam żyć jak będziemy mogli.
Pospieszyłam zebrać na prędce moją bieliznę i suknie najpotrzebniejsze, wszystko co mogliśmy uwieść. Szło najwięcéj oto, aby się dostać do Hawru, i tam wsiąść na pierwszy lepszy statek odpływający. Nie mogliśmy bowiem udać się wprost z R-... bez obudzenia podejrzeń; zresztą w R.... rzadko trafiały się okazye do portów na kanale la Manche.
Dyliżans już miał wyruszyć i zajęliśmy swe miejsca, kiedy dwóch żandarmów z centralnym kommisarzem przyaresztowali mego ojca na rozkaz sądu. Ach straszna to była dla mnie chwila! Nie miałam na świecie żadnej istoty z którąby mnie łączyło przywiązanie, uczucie najdroższe dla serca; pozostał mi tylko ojciec ukochany przezemnie równo z życiem, a i tego mi wydzierano... W moich oczach on nie był winnym, znałam jego charakter słaby, niepewny; uległ tylko podszeptom lekkomyślnym, żądzy pokazania się, błyszczenia. Drogi ojcze! cóż się z tobą stanie?
Od tego czasu ile razy wyczytam w gazetach sprawozdanie o przeniewierzeniu się kasyera, o nieszczęśliwym oskarżonym o malwersacyą, spieszę odwiedzić jego dzieci...
Przycisnęłam do serca biednego ojca! całując mnie z uniesieniem, płakał wraz ze mną. Trzeba się jednak było rozłączyć i gdy uprowadzano go do więzienia, ja samotnie przeciskałam się przez tłum okrutny, szydzący, który dyliżans otoczył; wracałam sama do domu. Sama w 18 roku życia! sama ze zgryzotą w duszy, z piętnem na obliczu! sama...
Wieczorem całowałam poduszki mego ojca, miejsce gdzie zwykle kładł swą ukochaną głowę. Nim poszłam spać, położyłam pantofle przy jego łóżku, jak gdyby miał wrócić z więzienia. Czytałam wkrótce w gazetach: Sprawa Donazana, — o odkryciu decesu w kasie, sfałszowaniu aktów urzędowych i wtedy czułam odrazę do ludu, do życia, do całego świata! Niewolno mi było widywać się z ojcem, gdyż był odosobniony; dopiero kiedy badania skończono, wtedy obrońca uprzedził mnie, że mogę z nim pomówić. Smutném i ponurém jest każde więzienie, drzwi zamykają się za tobą z żałosnym piskiem, pod sklepieniem każdy krok powtarza się złowrogo. Pokazałam bilet dozwalający wejścia, główny dozorca wyrzekł opryskliwie:
— Trzecia sala, schody na prawo, 1-a galerya N. 71. — Pobiegłam.
Okienko w samych drzwiach istniejące było otwarte, tam między dwoma sztabami żelaznemi ujrzałam mojego ojca, wychudłego i bladego...
— Drogie dziecię — rzekł, — podaj mi twoją rączkę przez kratę.
I płakał wsparty na mej ręce. Nawzajem jego rękę okryłam pocałunkami i łzami. Nagle mój ojciec rzekł mi po cichu: Maryanno gdybyś mogła mnie ocalić, czybyś to zrobiła?
— Czy możesz ojcze powątpiewać o mojem poświęceniu.
— Nawet gdybyś musiała zrobić największą z siebie ofiarę?
— Bez wątpienia!
— A więc zbliż się więcéj do mnie... Sfałszowanie akt może być usunięte z protokułu oskarżenia... zresztą nie było fałszerstwa, bo podpis stanowiła pieczątka. Mogę się prawie oczyścić z zarzutów, pozostałoby tylko usprawiedliwić nadużycie zaufania i funduszów, a że śledztwo sądowe przekonało niewątpliwemi dowodami, iż pierwszy kommisant równie nadużył funduszów, przeto jest jeszcze nadzieja ocalenia, tém więcéj, że ów młodzieniec zdołał umknąć za granicę i ukryć się w miejscu bezpieczném. Mógłbym na niego całą winę złożyć, gdybym zdołał usprawiedliwić źródło moich wydatków.
Pojęłam myśl ojca w połowie, wtedy rzekł mi do ucha kilka wyrazów, które usłyszawszy zbladłam, potém rumieniec okrył me lica... i uciekłam!...
Nadszedł straszny dzień sądu przysięgłych: krucyfiks stał przed obliczem oskarżonego i sędziów. Zostałam przywołana jako świadek, tam w obecności wszystkich, z twarzą odkrytą... zeznałam, że pieniądze służące na wydatki domowe pochodziły odemnie, były owocem utraty mojego honoru. Sędziowie nie dowierzali zeznaniu, a w publiczności zbudziłam straszne oburzenie. Ale uporczywie obstawałam przy swojem, oskarżyłam się głośno, bezwstydnie, z cynizmem.
Obrońca skorzystał z mego zeznania, które nazwał bolesną spowiedzią, dowodził długo utrzymując, że Donazan był tylko lekkomyślny, nierozważny. Pozostawił on swéj córce staranie o potrzeby domowe nie troszcząc się o dochody, zaślepiony zbytniém zaufaniem, brał nie rachując. Bóg wie co mówił i co wymyślił na naszą obronę, wtedy usłyszałam przerażający krzyk między słuchaczami.
— To wszystko jest kłamstwem, — zawołał ktoś rozpaczliwie.
Zaledwie mogłam ustać na nogach, poznawszy głos Richarda, który przybiegł na pierwszą wiadomość o sprawie mego ojca, z tym zamiarem, że jeżeli nastąpi wyrok potępiający, to chciał mnie zabrać do swych rodziców. Postępowaniem mojem zabiłam w Richardzie wiarę i rozum, bo jego natura była wyłączna, niezwykła, serce szlachetne, uczucie nieskażone. Rischard żyje ale nic więcéj.
Zresztą, mimo mego poświęcenia, mój ojciec został skazany na dziesięć lat więzienia, a mówiono mi, że gdyby nie moje wyznanie, to byłby poszedł na galery.
Maryanna zapaliła trzeci papieros i mówiła dalej:
Już upłynęło od owego czasu lat dziewięć, w roku przyszłym oddadzą mi mego ojca... Opowiedziałam ci, jakim sposobem narzuciłam sobie pierwszego adonisa, teraz wiesz następstwa mojego poświęcenia; znalazłam się w położeniu kobiety zgubionéj, bez czci, nie będąc niczyją kochanką.
Maryanna w tém miejscu wybuchła piekielnym śmiechem, pełnym żółci i ironii, potém dodała:
— Odtąd nie dbam co o mnie mówią, świat woli zawsze upatrzyć złą stronę, więc na cóżby się zdała moja obrona! Uchodzę też za dziewczynę najprzystępniejszą w tym pół świecie, a jednak umrę dziewicą, poprzysięgłam sobie.
Rziazis żyjący już dziesięć lat w Paryżu, mocno był zdziwiony tem co usłyszał i rzekł:
— Uważają nas za barbarzyńców, a jednak w naszym dzikim kraju nic podobnego i tak okropnego nigdy się nie zdarzyło!..
— Pojmujesz — odezwała się Maryanna, że w roku przyszłym usunę się ze sceny. Pójdę żyć z moim ojcem, poświęcę się pielęgnowaniu Richarda, i jeżeli kiedybądź wróci do zmysłów, wtedy się z nim zaślubię, gdyż on nie będzie żądał rachunku z przeszłości. Są jeszcze zakątki na świecie, gdzie można istnieć nieznaną. Nie utrzymuję abym kiedy mogła być szczęśliwą, bo szczęście dla mnie zakazane, lecz przynajmniej nie ujrzę was więcéj, was wszystkich których nienawidzę, któremi pogardzam!
Riazis uderzył w dzwonek, negr nałożył mu nową fajkę i wyszedł, poczem Rziazis rzekł:
— I do czego teraz zmierzasz?
— Rzecz bardzo prosta, przed tobą był człowiek który się nazywał hrabia Nawarran... jeszcze jeden którego uznawano za mego kochanka!.. Ten hrabia najął mi mieszkanie i umeblował, dostarczał funduszów na moje wydatki pod pewnemi jednak warunkami. Przyjmowałam u siebie wskazanych ludzi przez niego — Posyłał mnie to tam to owdzie, do kąpieli morskich, do Trouville, Dieppe, do Niemiec, do Baden, Ems... Nie miałam przykrych zajęć jak tylko przyjmować i utrzymywać korespondencye. Na prawdę nigdy nie wiedziałam kto był ten hrabia Nawarran, spiskowy czy fałszerz papierów bankowych, lub przewódca bandytów... W przekonaniu mojem była to rzecz dla mnie zupełnie obojętna. Miałam zawsze paszport na imię téj a téj i służącego. Ile ludzi ocaliłam którzy uchodzili za owych lokajów, jużbym ich zliczyć nie zdołała. Jednych uprowadziłam do Londynu; innych do Hawru, gdzie wsiedli na statek. Nie mniej przewoziłam do Włoch i Hiszpanii. Za każdą, razą dostawałam wynagrodzenie jużto w klejnotach, albo pieniężne.
Lecz ten hrabia Nawarran zniknął, co się z nim stało nie wiem. To tylko mi wiadomo, że miał wyryty znak na ramieniu, któremu wszyscy byli posłuszni. Ten znak widziałam na twej ręce, więc mniemam żeś został następcą mojego dawnego zwierzchnika i przyszłam do ciebie zapytać się, czy będziesz mi również płacił co twój poprzednik?
— Bez wątpienia, — odpowiedział Riazis, — ileż ci potrzeba?

XIV.
Katakumby.

— Potrzebuję czterdzieści tysięcy franków na jutro.
— Będziesz je miała.
— Z kądże te pieniądze odbiorę?
— Z kassy Roberta Kodom.
— Czy zechcesz mi napisać assygnacyę.
— Natychmiast.
Weksel został podpisany i Maryanna zostawiła Dostojnika pogrążonego w dumaniu. Zaledwie wyszła z gabinetu, zjawił się negr niosący list na tacy; list obejmował:
„Tego wieczora, plac Panteonu, pod Nr. 12 bis, drzwi naprzeciw otworzą się same.”
Pierwszy raport p: Combalou złożony lordowi Trelauney był następujący:
„Bankier Robert Kodom kupił różne nieruchomości w dzielnicy Obserwatoryum i Montparnasse: 1( Dom N. 12 bis na placu Panteonu; 2) dom na tymże placu numer nieparzysty; 3) dworek przy rogatkach Enfer, o kilka metrów od schodów prowadzących do katakumb; 4) barak na ulicy Oauquelin nie daleko kolegium Rollina. Bankier Robert Kodom jeździł dwa razy w powozie najętym na plac Panteonu, zadzwonił pod N. 12, nikt nie otworzył, ale przeszedł plac, a w domu naprzeciwko otwarto drzwi i za nim zamknięto. Wszystko każe mi domyślać się, że istnieje komunikacya między jednym a drugim domem. Roboty przedsięwzięte w celu reparacji rur gazowych w téj części miasta, posłużyły bezwątpienia do zrobienia téj komunikacyi, jużto za użyciem tych samych robotnikéw, lub bez ich wiedzy w czasie nocy, a w takim razie dosyć jest kupić milczenie strażnika. Wiadomo, że w téj dzielnicy wiele piwnic komunikowało się dawniej z katakumbami. Były wypadki, że zbyt ciekawi lokatorowie zabłądzili w korytarzach podziemnych. Zwierzchność kazała zamurować owe komunikacye, lecz nic łatwiejszego jak je znowu przywrócić. Tylko dwa razy do roku można odwiedzać katakumby, za pozwoleniem prefektury policyi. Jaki ma interes bankier Kodom, aby posiadał wielokrotne wejścia i wyjścia na powierzchni Katakumb, będę się starał wkrótce wyśledzić. Wejdę daleko łatwiéj przez dom na ulicy Oauquelin i z téj strony rozpocznę moje poszukiwania”
— Do licha! rzekł Trelauney przeczytawszy ten raport, — czyby strach panował w obozie? to ma minę ucieczki. Widzę że tu idzie o porzucenie domu na ulicy Ś-go Ludwika i o przecięcie dalszego wątku. Katakumby... nie zły pomysł, lecz tam nie jest się jak w swoim domu. Starego ratusza piwnice to rozumiem, one są dobrze uorganizowane; ale katakumby przystępne dla wszystkich, są domem umarłych.
Te dawne kamieniołomy, od czasów panowania Rzymian eksploatowane i wykopane na południe Sekwany, rozciągają się od botanicznego ogrodu, aż do dawnych rogatek Vaugirard, pod powierzchnią wzgórz Montrouge, Gentilly i Montsouris. Z początku wydobywano łomy pod gołem niebem, i tym sposobem powstały łomy, nazwane Fosseaux-lions, niedaleko rogatek Ś-go Jakóba. Kiedy grubość zwierzchnich pokładów uczyniła pracę zbyt trudną, wtedy łamanie kamieni zaczęto dokonywać za pomocą podziemnych galeryj, które umacniano przez pozostawiane filary w kamieniu. Łomy te prowadzono przez kilkanaście wieków, bez dozoru i bez żadnego planu. Budowano nowe podziemne chodniki pod dawniejszemi i tym sposobem utworzono rozmaite piętra. Niebezpieczeństwo było tém większe, że łomy zostawiwszy zaniechane zapomniano ich rozkładu; galerye zaczęły się pokrywać rozpadlinami, bo zwierzchni grunt ze wszech stron będąc podminowany, ciężkiemi budowlami obciążony został.
W roku 1774 znakomite zaklęśnięcia gruntu, rzuciły postrach w cyrkułach S-go Jakóba i Obserwatoryum. Zajęto się więc utrwaleniem galeryi; filary zbudowane posłużyły za podpory znanym wydrążeniom; kiedy w innych miejscach ostrożnie pootwierane wejścia, dały przystęp do części podziemi najodleglejszych, do owych ciemnych labiryntów. Filary dostały nazwiska, poklasyfikowano je, ponumerowano, cyrkuły pooznaczano, ulice wytknięto. W roku 1780 Lenoir ówczesny jeneralny dyrektor policyi, powziął myśl przeniesienia do kamieniołomów Montrouge i Montsouris, kości wydobytych z cmentarza Niewiniątek, który zarażając powietrze wymagał śpiesznie zaradczych środków przeciw tej klęsce. Od tego dopiero czasu kamieniołomy przybrały nazwisko katakumb i zostały zamienione na niezmierną kostnicę, gdzie przeniesiono szczątki wydobyte z dawnych cmentarzy, znajdujących się w środku Paryża.
Siedmdziesiąt schodów, umieszczonych w rozmaitych cyrkułach, dają przystęp do katakumb. Istnieje tam całe miasto umarłych pod stopami miasta żyjących. Cztery miliony szkieletów! a ileż to jest jeszcze, z których tylko szczątki pozostały i w tej liczbie się nie mieszczą! W tym milczącym tłumie śmierci, znajduje się mnóstwo ludzi obojga płci, sławnych z rozmaitych powodów: królów i księżniczek, wielkich panów i dam, członków wszystkich akademii, jenerałów, księży, oraz zakonnic. Biedne prochy ludzkie!... Wszystko spoczywa pomieszane, nie można nawet wyryć nazwiska nad każdą czaszką. Szkielet dumnego szlachcica wyszczerza zęby leżąc pod czaszką nędzarza.
Kości z cmentarza Ś-go Eustachego i Ś-go Stefana des Grés były przeniesione do katakumb w roku 1789, z cmentarzów Ś-go Landry i Ś-go Juljana w roku 1792, Ś-go Krzyża de la Bretonerie i Bernardynów w 1793, następnie kości z cmentarzów Ś-go Andrzeja des-Ares, Ś-go Jana en Greve, Kapucynów, Ś-go Honorego, Dominikanów, Reformatów, Ś-go Mikołaja des Champs, Ś-go Ducha i S-go Wawrzyńca, oraz wielu innych. Jest tam powszechna wystawa cmentarzów dawnego Paryża. Można tam widzieć potworne kości znalezione przy kopaniu na cmentarzach, golenie olbrzymów trzy stopy długości mające, ręce kolosalne, kości powykręcane, pokrzywione, podziurawione w rozmaite sposoby. Czaszki z rzezi Ś-go Bartłomieja przeszyte kulami; rusznice pozostawiały ślady na owych szkieletach. Nie można tam ścian ujrzeć, ułożone rzędami czaszki stanowią ich obicie, gobeliny śmierci! W rozmaitych odległościach znajdują się ciemne korytarze ginące w oddali... łańcuch broni tam wejścia, gdyż daléj zapadło już sklepienie, lub grozi upadkiem. Są tam dziury prowadzące do dalszych galeryi, leżących niżej pod tamtemi.
Robert Kodom przyzwał trzech ludzi ze wzgórz Chomont. Kazał im zejść do piwnic w domu na placu Panteonu. Zaczęli oni walić mur jak tylko można najciszéj. Zaledwie wydobyli kilka ciosowych kamieni, kiedy nastąpił wybuch zimnego i wilgotnego powietrza. Bankier poświecił latarnią, ażeby rozeznać przestrzeń przed nim otwartą, następnie zrobił kilka kroków naprzód; znajdował się on w jednéj zaniedbanej galeryi katakumb.
— Idźmy daléj — rzekł do swoich ludzi, — potrzebuję poznać te podziemia. Idąc przez kilka minut, towarzysze Kodoma zostali zatrzymani przez stosy nagromadzonych kamieni, odłamów gipsu i gruzów, trzeba było je usunąć. Zrobiono nareszcie w nich otwór, który przebywszy, szli daléj aż do miejsca, gdzie sklepienie było tak nizkie, iż należało się schylić, chcąc pójść dalszą drogą. Sklepienie przybrało znowu zwyczajną wysokość, aż w końcu wązkiego kurytarza przeciągnięty w poprzek łańcuch, wzbraniał zapuszczenia się w odleglejszy labirynt. Korytarz ten komunikował się z galeryą zwaną ulicą Orleańską. O kilka kroków była studnia, nad którą Robert wyczytał napis:

Widok na wodociąg Arcueil.

— Dosyć na dzisiaj, — rzekł Robert, — możemy się wrócić. Zatkawszy otwór kamieniami, nasze bezpieczeństwo jest zapewnione. Kiedyindziej zbadamy drogę prowadzącą do ulicy Vauquelin.

XV.
Robert Kodom.

— Skoro raz zostanie urządzona komunikacya, wtedy będziemy jak u siebie w domu.
Banda wracała do miejsca zkąd wyszła, kiedy słabe światełko zwróciło uwagę Kodoma. Światełko błyskało z odległego chodnika kostnicy.
— Zagaście latarnie! rzekł bankier.
Natychmiast zaległa ciemność w około. Jakiś człowiek pojawił się w głębi galeryi; szedł on drogą oznaczoną na sklepieniu. Linją nakreśloną w pewnych odległościach przecinały strzały czarno malowane, które wskazywały kierunek kostnicy i prowadziły do schodów przy rogatkach Enfer.
— Jestże to szpieg? mruknął do siebie bankier.
Człowiek trzymał w ręku plan, którego radził się chwilowo co do rozkładu galeryi. Szedł on w kierunku kurytarza łańcuchem zamkniętego, a prowadzącego do domu na placu Panteonu.
— To jest nasz nieprzyjaciel, — myślał Robert.
W istocie, znajduje się w téj dzielnicy Paryża miasto pod miastem, które administracya kazała opasać murem, odpowiadającym przestrzeni należącej do podatku konsumcyjnego. Często się bowiem zdarza, iż katakumby służą do przeprowadzania kontrabandy. Wchodzą tam za rogatkami od strony Montsouris i tą drogą przemycają rozmaitego rodzaju towary do Paryża. Rząd przeto polecił zbudować w kamieniołomach rozległy mur, który oddziela katakumby Paryzkie od podziemi już za rogatkami będących.
W tych pieczarach dokładnie niezbadanych, mieścili się zwykle bandyci, fałszerze monet, nawet przez pewien czas ukrywała się tam szajka rozbójników. Obecnie licząc i galery zakazane dla przystępu publiki, katakumby formują drugą stolicę w departamencie Sekwany, gdzie możnaby urządzić komunikaoyą za pośrednictwem omnibusów podziemnych.
Combalou wszedł tam przez ulicę Vauquelin i szukał placu Panteonu. Na znak dany przez Roberta Kodom, ajent został schwytany.
— Co tu robisz? zapytał go Robert.
Combalau poznał natychmiast, z kim ma do czynienia, więc odrzekł:
— Robię przegląd, panie...
— Jesteś inspektorem?
— Nie panie, zwyczajnym urzędnikiem w téj służbie.
— Którędy wszedłeś?
— Przez otwór zwany Fosse-aux lions.
— Czy ztąd daleko?
— Bardzo daleko.
— Więc znasz dobrze katakumby?
— Jak moją kieszeń.
Robert umyślił przywiązać do siebie tak pożytecznego człowieka, rzekł przeto:
— Wieleż zarabiasz na rok pełniąc te obowiązki?
— Ośmset franków.
— A więc jeżeli chcesz mnie służyć, dam ci trzysta franków miesięcznie, czy przyjmujesz?
— Bez wątpienia; lecz muszę wiedzieć, co wypadnie mi robić, gdyż jeżeli to jest interes, za który trzebaby nadłożyć głową, wtedy nie chcę się do niego mieszać.
Bankier ruszył ramionami i rzekł:
— Nic nie będziesz rezykować, potrzebuję bowiem człowieka bystrego, pojętnego, do prowadzenia robót, jakie mam zamiar tu dokonać wbrew woli administracyi miasta.
— To będzie bardzo trudno.
— Dla czego?
— Gdyż w tych podziemiach na pozór niedoścignionych, ludzie umieją się kierować z taką pewnością, jak stary fiakier od kościoła Ś-éj Magdaleny na plac Bastylii.
— Lecz kurytarze zabronione?
— Tam, to co innego.
— A dwa piętra poniżéj znajdujące się?
— Lecz panie ja muszę ztąd wyjść jaknajprędzej.
— Ażebyś doniósł coś tu widział i co ci proponowano? nadaremnie.
— Cóż więc chcesz ze mną zrobić?
— Co się mi spodoba, daléj idź!
Ludzie popchnęli pana Combalou i podniósłszy latarnie dla oświecenia drogi, udali się w kierunku prowadzącym pod plac Panteonu. Combalou zaczął obawiać się o swe bezpieczeństwo; gdyż łatwo mogli się przekonać, że on również nie znał topografii katakumb. To było pierwsze niebezpieczeństwo, a drugie daleko groźniejsze może, iż nie życzył sobie zostać pod władzą Roberta Kodom... Combalou więc nie wahał się dłużéj; przy pierwszym zakręcie który napotkał przeskoczył łańcuch i zaczął biedź co mu sił starczyło przez chodnik zakazany.
— Łapcie go! krzyczał Robert.
Ludzie poszli w pogoń za uciekającym, lecz kurytarz zbyt wązki nie dozwolił im biedź razem; upadek śród ciemnicy jednego zatrzymał w pogoni drugich i tym sposobem Combalou zdołał ujść przed ścigającemi go zbirami. Kodom postanowił nie opuścić sposobności inną razą pochwycenia Combalou, nateraz więc zaniechał pogoni. Kiedy wrócił do swego bióra na ulicy Ville-l’Eveque, zastał list od Riazisa; list ten zadał ostatni cios bankierowi, donosił bowiem o wypróżnieniu piwnic na ulicy Ś-go Ludwika. Skarby zniknęły, a Robert przyjął weksle dwudziestu i jeden!.. Co się stało z bogactwami stowarzyszenia? i w téj chwili przyszło mu na myśl odpłynięcie Rekina. Jaki kierunek mógł wziąść ten statek, trzeba go wytropić, ścigać i na dno morza pogrążyć. Robert całą noc przemyśliwał nad różnemi projektami. Nieraz chciał krzyczeć aby chwytano złodziei! Nad ranem sprawdził księgi buchalteryczne, podsumował je, a kiedy skończył pracę, zimny dreszcz przejął jego ciało, bo straszny trzechmiesięczny term in już się zbliżał.
Robert Kodom ów atletycznej budowy człowiek, energiczny zawsze, bystry i czuwający umysł, pomimo że pięćdziesiąt cztery lat przeżył; Robert który decydował o podwyżce i zniżeniu papierów na giełdzie według swego kaprysu, tego wieczoru ów człowiek niezwyciężony, żelazny — jak widmo śmierci wyglądał. Jego czoło zwykle pogodne i gładkie jak kość słoniowa, pomarszczyło się mimowolnie; brzegi powiek przez niepokoje i bezsenność zakrwaw iły się jak czerwone bruzdy.
Siedział samotny w pokoju wyłożonym dębowem drzewem, którego ściany pokrywało ciemne ponure obicie. Dusza ta niedostępna wszelkim wzruszeniom, pozbawiona wszelkiéj tkliwości, przed blizką ruiną fortuny — uczuła słabość dziecięcia. Ruina! to zgrozą przejmuje, sprowadza karę męk piekielnych, dla manewrujących na giełdzie milionami! Oni także mają punkt honoru, który nazwaćby można honorem uporu.
Z głową ukrytą w swych dłoniach, myślał on o odniesionych zwycięztwach za pomocą pieniędzy, kiedy wola niewidzialna jednym podmuchem zdolna była zniweczyć cala fortunę drobnego kupca, zebraną długoletnią pracą, oszczędnością i cierpliwością. Zrywał się chwilami z krzesła jak wściekłe zwierzę i szeptał sam do siebie:
— Niepodobna ażeby się tak skończyło. Więcéj jak trzydzieści lat poświęcenia, wytrwania, śmiałości i strategii, nie może zakończyć się nędznym melodramatem z bulwarów! patrz Robercie, idzie tu tylko o pochwycenie nerwu rozpoczętjé walki.
Potem chodził wielkiemi krokami od drzwi do biórka, aż nareszcie znękany upadł na krzesło.
— Zkąd się wziął ten djabeł Trelauney i jaki traf nielitościwy wsunął go w pośród nasze tajemne kombinacye.

. Febrycznie przeglądał papiery nagromadzone na biórku, i chwytając się za rzadkie włosy drżącemi palcami, mruczał głosem zbuntowanego potępieńca:
— Jeszcze piętnaście dni! piętnaście dni to tyle co jutro! a wszystko się skończy! ach trzeba się poszarpać na sztuki... i żadnéj ucieczki, żadnej nadziei! najmniejszego światełka!..
I znowu rozpoczął swą przechadzkę po pokoju, powtarzając na palcach rachunek swoich passywów.
Dwa miliony pięćkroć sto tysięcy franków wypłat, a w kasie zaledwie 1500 luidorów się znajduje! nie ma Furgata, nie ma i skarbu! Jak nędzny upadek i jak bolesne wieści rozniosą lekkomyślni lub zazdrośni nowiniarze! Oto zajęcie dla Paryża, nie mające nawet tego powabu co upadek modnéj śpiewaczki!..
W gorączce która go ogarnęła grał on komedyą, naśladując głos i gęsta zabawne tych, co się śmieli z katastrofy sławnego bankiera Roberta Kodom, gdyż słyszał rozmawiających na bulwarach:
— Czy wiesz co nowego?
— Trzy lub cztery wieści, lecz chcijé oznaczyć o którą się pytasz?
— Od wczoraj cały Paryż tylko o tem mówi. Ty widzę wróciłeś z Indyi?
— Prawie. Skakano całą noc u starej wdowy Flavigny. To tak daleko jak Azya! lecz nakoniec powiedz jaką masz nowinę?
— Robert Kodom zbankrutował!...

XVI.
Puszczenie lodów.

~ On, Robert Kodom? dyrektor kanałów w projekcie, król nowéj pożyczki, nabab holenderski! ej to są żarty!
Zgrzytnął zębami, słysząc silny wybuch śmiechu rozmawiających o jego upadku i drapał szlafrok zatopiwszy paznogcie aż do piersi, tak że zaledwo krwi z nich nie wydobył. Potem puszczając wodze swéj wściekłości, rozprawiał daléj głosem piskliwym kobiety, która wmięszała się do palącéj rozmowy.
— Czy nowina ta nie została odwołana, panowie?
— Wcale nie.
— Ach nędznik! ileż wtedy familii zacnych do nędzy zostanie przywiedzionych?
— Bardzo być może.
— Należy mniemać że trybunały...
Robert uczuł mróz w swych członkach na wspomnienie tego wyrazu, lecz w zapale mówił daljé z goryczą i ironią:
— Ach! tak sądy jeżdżą omnibusem, a koleje żelazne wynalezione są na użytek handlujących.
Po krótkiéj rozmowie odezwał się znowu:
— Daléj, czas Już wygnać z głowy te czarne myśli i być mężczyzną! Okoliczności tak wytężone są próbą mocy ciała i sprężystości umysłu, a jeżeli wytężenie było kiedy podobne, to z pewnością nie mogło się z mojem porównywać.
Machinalnie rozłożył na stole rozmaite paczki listów, rożnemi herbami zapieczętowane i czytał.
— Frankfort 25 b. m. piędziesiąt tysięcy talarów, Przekaz zrobiony przez dom Haumona, można odwlec wypłatę. Ach co za nędzota żeby bank Roberta Kodom, musiał prolongować w obec zbogaconych jedynie cierpliwością, mozołem, korrespondencyami, ciułaniem grajcarów.
Przeglądał następne listy, dla zrobienia ogólnego obrachunku.
— Amsterdam, Haga, półmiljona dla saméj Holandyi, Wiedeń i cala Austrya tyleż... Warszawa... ach to bagatela. Węgry ojczyzna Madziara i Wandy osiemkroć stotysięcy franków, pozostają księztwa... Razem przeszło półtrzecia miljona. Nie mówmy już o tem, lękam się aby nie mówiono za wiele.
Głowę ociężałą ukrył w rękach, zdawało się mu że w niéj spoczywa roztopiony ołów.
— Wszystko w méj głowie jest w płomieniach, mózg i namiętność... Nieumiem inaczjé ugasić pożaru jak złotym deszczem. Ugasić? czyż mogę kiedy? a zresztą niechciałbym tego. Ach Wanda! ta kobieta za pośrednictwem jakiego talizmanu wplątała mnie w swe sidła i panuje nademną? Och mniejsza o to! wszak nie jestem z tych chwiejnych umysłów, co się lękają dobrowolnéj niewoli: Ona mnie nienawidzi, należę do niéj, wiem o tem, ale ona mi jest niezbędna i bodaj świat przepadł, aby ona tylko była moją!
W téj chwili usłyszał bankier dzwonienie, skoczył więc i rzekł do lokaja na wszystkich szwach liberyi galonowanego.
— Nie otwieraj nikomu!...
Nosowy głos nacechowany wschodnim akcentem, odezwał się za drzwiami.
—Zdaje się że mi tu nie każesz czekać?
— Riazis o téj godzinie? czego on chce odemnie? dozwól wejść...
W półtory sekundy bankier rozważył co mogło sprowadzić Dostojnika o téj porze dnia, myśląc w duszy: Azyaci mają pewne natchnienia rodowe, a ich sumienie obfituje w dobre rady na użytek sumień nieczystych. Zresztą jest on najbystrzejszy z moich wspólników.
Lokaj stał jeszcze nieruchomie z głębokiem uszanowaniem, kiedy bankier niecierpliwie rzekł mu: Już powiedziałem abyś dozwolił wejść przybyłemu. Potem szybko zebrał listy rozrzucone i złożył takowe pod elegancki przycisk do papierów. Muzułmanin był również blady i znękany.
— Wszystko idzie źle! wyjąkał rzuciwszy się na otomankę stojącą w kącie gabinetu i w cieniu umieszczoną.
— Komuż to powiadasz? odpowiedział bankier podniósłszy ręce do nieba, był to giest niezwykły u niego, bo niebo nie miało nic wspólnego z interesami tu na ziemi według pojęć bankiera, który dodał, udając serdeczne współczucie. Jakiż wiatr cię tu sprowadził?
— W iatr zniszczenia! potrzebuję 25,000 franków na sobotę.
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków! nie ma o co szyi łamać. Jednak nie mogę ich dać w téj chwili, bo moje termina trzech miesięczne upływają a wynoszą około trzech miljonów; znasz awanturę z Furgatem, ponieważ jesteś dyrektorem stowarzyszenia dwudziestu i jeden.
— Więc też w charakterze waszego zwierzchnika przyszedłem do ciebie, wiesz dobrze że dawniej nigdybym nie śmiał tego od ciebie wymagać.
— Nie mam funduszu.
— Trzeba go znaleść.
— Niemam czasu topić się w szczegółach moich stosunków.
— Niema tu wcale nowego topienia się, byłoby to w nienajlepszym tonie, zwłaszcza kiedy marznie na dworze, mówię tylko o bagateli, o nędznym tysiącu luidorów, którego potrzebuję i jestem najmocnijé przekonany, że mi go grzecznie ofiarujesz.
— Już oświadczyłem, iż to jest najzupełniejszem niepodobieństwem; powiedział obojętnie bankier, układając i chowając papiery do biórka.
— Niepodobieństwo nie jest francuzkim wyrazem! My mieszkańcy Wschodu mamy różne przenośnie nic nieznaczące, podążamy tam gdzie nasza ognista natura nas popycha. Skrucha nieznana jest w naszéj polityce, ani w naszej religii; jeżeli kiedy zdarza się, iż żałujemy naszego postępku, to wtedy dopiero dosyć zostaje czasu do zrobienia rachunku sumienia. Nadto, występek za który pokutujemy, staje się większą moralnością.....
— Jak cnota, która nigdy nie zna pokuty — odpowiedział Robert, z wybuchem djabelskiego śmiechu, wyszczerzając zęby krwiożerczego kaimana. Złą chwilę wybrałeś mój książę na rozpoczęcie współpracownictwa do wodewilów, gdyż jesteśmy już blizcy piątego aktu dramy; lękam się tylko i dokładam wszelkiéj usilności, aby ani książę, ani ja nie doznali w ostatniej scenie losu, przygotowanego przez zdrajcę. Postąpimy więc mądrze, gdy zostawiwszy na boku osobiste namiętności, połączemy nasze siły dla uniknienia katastrofy. Dwadzieścia pięć tysięcy franków, których potrzebujesz, mogą być użyte skuteczniéj, pozostając u mnie w portfeilu. Powiadam użyte skuteczniéj, a rozumiem to więcéj dla twój osoby, niż dla mnie. Nie bawmy się w ślepą babkę między sobą jak dzieci, czas okazać się ludźmi.
— Gdzież więc, lękasz się, ażebyśmy nie zaszli.
— Do licha, gdzież, jeżeli nie do sądu przysięgłych! jak tylko można najprościéj.
— W najgorszym razie to twoja droga, jesteś bowiem handlarzem pieniędzmi i stajesz się niewypłacalnym. Co najwięcéj bankrutujesz. Lecz my ludzie światowi, nie mamy nic wspólnego z prowadzącemi książki podwójnéj buchalteryi...
— Być może, kto to wie?
— Byłabyż to pogróżka?
— Lecz...jakkolwiek nie stanowi to istotnéj pogróżki, to tym którym śmierć zagląda w oczy, może przyjść chęć użycia rozkoszy w ostatniéj godzinie życia. Są tego przykłady: Sardanapal spalił się ze wszystkiemi niewolnikami.
— A więc, — przerwał Riazis odzyskawszy w swych oczach zbytkiem wycieńczonych odblask metaliczny — byłby to koniec bardzo nędzny?
— Oprócz okoliczności nieprzewidzianych, prawdziwy koniec końca.
— Myślałem o tem. A gdy nasza myśl ociężała u nas ludzi Wschodu, raz skupi się naglona fatalizmem lub potrzebą, co na jedno wychodzi, gdy więc powtarzam pomyślimy nad waszemi kombinacyami jako ludzi ucywilizowanych, to wtedy nagle, prawie cudownie nasze pojęcia stają się ja sne, zadziwiające. Założyłbym się, żeś nigdy na seryo nie badał systemu zabezpieczeń na życie.
Mówiąc to poszukał w kieszeni i wydobył z niej pugilares, który położył na kominku.
— Tak — odpowiedział Kodom, z niejaką nadzieją, ale i z pewnem niedowierzaniem. Lecz ani my, ani żaden z naszych towarzyszy, ani też ja przysięgam mimo bardzo przykrego położenia, nie mamy ochoty umrzeć.
— Ależ nie chętka, lecz przeznaczenie prowadzi nas do grobu, — odparł zimno książę. Słuchaj co powiem. Oto pełnomocnictwo, któreś mi doręczył nazajutrz po mojem mianowaniu... przez waszą główną kapitułę. Tu jest także ostatnie świadectwo waszego lekarza, twój akt urodzenia i trzy lub cztery dokumenta autentyczne, które udowadniają twój wiek, skłonność do choroby hyportrofii serca z powodu burzliwych obyczajów; mimo tego masz zdrowie żelazne, poświadczone również przez lekarzy. Zabrałem to wszystko z tego oto stołu, z pod tegoż samego przycisku bronzowego, w chwili wzajemnych serdeczności.
— I cóż zamierzasz zrobić z temi papierami?
— Nic więcéj tylko to co już zrobiłem.
Bankier Kodom zbladł w tym momencie. Ale zdobywszy się na odwagę, wskazał prawie z godnością Riazisowi, w odleglem miejscu krzesło stojące.

XVII.
Modlitwa Combalou.

— Chciej usiąść mój książę, — rzekł Robert, — i pomówmy, ponieważ tego pragniesz.
— Prawie nic więcej nie mam do powiedzenia. Zresztą słowa są niepotrzebne między ludźmi, którzy się szybko umieją zrozumieć, a my rozumiemy się obadwa. Wszakże od pierwszego spotkania pojęliśmy, że potrzeba nie zna prawa! Nadto przewąchałem nasze prawdopodobne niebezpieczeństwa, i....
— I postarałeś się zabezpieczyć?
— Twoja przenikliwość je zwietrzyła, tém lepiéj, prędzéj pójdzie rozmowa. Dowód, że jesteś z granitu ulepiony; to nawet fakultet potwierdził. Mamy sobie niejedno dzieciństwo do wyrzucenia, lecz któż jest wolnym od błędów w tym wieku, w którym żyjemy? Budynek nie jest zagrożony przez wyłom w podstawie, lecz przez rysy w samym środku. Oto co się dotyczy człowieka fizycznego. Jak o finansista jesteś bardziéj zniszczony, przyznaję. Ale nikt oprócz mnie nie podejrzywa twéj ruiny, a nadto trzeba było własnego do niéj przyznania, aby mnie o tém przekonać.
Poświęciłem cały dzień dla zabezpieczenia twego szacownego istnienia na świecie, zrobiłem to w dziesięciu różnych stowarzyszeniach assekuracyjnych. Twoja śmierć przyniesie mi w zysku bagatelę, około 300,000 franków, po trzech miesiącach ciągłego żywota. Lecz traf zrządził, że potrzebuję téj bagateli, trzeba więc koniecznie ażebyś umarł. Jestem pewny, chciej mi tylko spojrzeć oko w oko, że ani chwili się nie zawahasz.
Bankier się wyprostował, przybrał minę prawie groźną i rzekł:
— Czy rzeczywiście powziąłbyś myśl nastawać na moje życie?
— Za kogóż mnie to uważasz Boże litościwy? Nazywam się książę Riazis, zwierzchnik wszechmocny dwudziestu i jeden; noszę na ręce wyryte znamię méj władzy. Kolekcya trucizn nie jest wyczerpaną, jedno skinienie wystarczy. Brutalstwo z méj strony? ach fe! za kogoż mnie bierzesz? dosyć abym dał rozkaz i nic więcéj...
Robert Kodom wstał z krzesła blady jak posąg marmurowy, — lecz nawzajem niewzruszony, zimny jak posąg, utkwił wzrok w twarzy Riazisa i wyrzekł:
— Jesteś dzieckiem młody człowieku. Wymówiwszy te wyrazy, założył w tył ręce i z największa obojętnością oraz powagą przeszedł się po pokoju, a potem nie patrząc na obecnego, usiadł przy biórku zaczął najspokojniéj pisać. Muzułmanin wstał; Kodom odwrócił głowę z najzimniejszą krwią spojrzawszy na niego.
— Zostań na miejscu. Azyatom nie braknie często szybkich pomysłów, ale im zbywa przymiotu do wykonania swych myśli. Ich wyobraźnia zbyt rozkołysana nie obejmuje szczegółów, które są przeważnemi czynnikami, jeżeli interes ma być dobrze poprowadzonym. Wynalazłeś proch, tego ci zaprzeczyć nie mogę. Wiesz tylko że on sprawia eksplozyą, ale nie wyrachowałeś, jak daleko może pocisk wyrzucić. Pozwól mi zliczyć cyfry, liczby są wprawdzie arabskie, lecz się na nich nie znasz, choć jesteś machometaninem. Rozmowa o podobnych przedmiotach wszędzie jest nieroztropną: pióro robi mniéj szmeru, niż wyrazy. Zapal cygaro i chciej być chwilę cierpliwym, nie będziesz długo się nudził czekając na skończenie mego rachunku. Nawet te mury mogą mieć oczy! Idziesz do teatru na komedyę francuzką, już tam nawet jesteś; siedź dziesięć minut spokojnie w swojem krześle, śpij nawet, jeżeli ci to dogodniéj.
Riazis poskromiony usiadł. Po upływie zastrzeżonego czasu nawet wcześniéj niż w 10 minut, Kodom podał mu arkusz welinowego papieru, zapełniony na prędce bazgraniną i liczbami. Ręce młodego człowieka opadły z podziwienia.
— I zrobisz to? zawołał z przerażeniem.
— Zacznę od jutra. Czy zechcesz mi towarzyszyć na banhof, w czasie odjazdu pociągu nadzwyczajnego jutro rano? Teraz jest ósma godzina.
— Będę tam z pewnością.
Po téj lakonicznej rozmowie, obaj dżentlemenowie uścisnęli się za ręce i rozłączyli.


Jednak Trelauney zaczął być niespokojnym o los Combalou. Od kilku dni nie otrzymał on żadnego raportu od tego ajenta, Więc wysłał Surypera ną ulicę Meslay do mieszkania zajmowanego przez pana Combalou. Odźwierny oznajmił, że od przeszłego poniedziałku nie był w domu i żę nie wiedzą, co się z nim stało....
Zobaczmy co zaszło w katakumbach potem, odkąd Robert Kodom wraz ze swemi towarzyszami zaprzestali ścigać cień w galeryach pełnych przepaści.
Nie słysząc już żadnego szelestu, Combalou ośmielił się wyjść z kryjówki, do któréj przystęp zatarasował. Wrócił macając i znalazł znowu łańcuch. Był to punkt bardzo dlań ważny, gdyż znajdował się na drodze zdolnej do przebycia w podziemiach; nie potrzebujemy dodawać, że ciemność panowała tam najzupełniejsza. Combalou zgubił swą latarnię w czasie ucieczki i pozostało mu tylko trzy zapałki, trzeba ich było użyć bardzo oszczędnie. Szedł on starając się kierować o ile można najtrafniéj, ażeby napotkać schody jak się pocieszał nadzieją, a gdy te wynajdzie, będąc na górze, krzykiem może sprowadzić pożądaną dla siebie pomoc.
Przeszedłszy ze dwadzieścia korytarzy w różnych kierunkach, Combalou uczuł się zmęczonym. Ocierał pot obficie z czoła mu spływający. Od czasu cło czasu drżały katakumby, o sklepienia odbijał się huk ponury, jakby w czasie trzęsienia ziemi. Odgłos ten pochodził od przejeżdżających pociągów drogą żelazną na powierzchni ziemi, to jest na wolnem powietrzu po dniu białym. Combalou wycieńczony, położył się na gruzach i zasnął.
Ile czasu spał? po obudzeniu mniemał że pięć lub sześć godzin od tego czasu upłynęło. Głód i pragnienie zaczęły mu dokuczać. Suche usta i krew uderzająca do głowy męczyły go niesłychanie; musiał więc przyłożyć spieczony język tło zimnych ścian galeryi, ażeby zaczerpnąć cokolwiek chłodu i wilgoci. Potem zebrawszy wszystkie siły, biegł o ile ciemność mu dozwoliła.
Nigdzie początku ani końca, wszędzie noc i milczenie!...
Combalou zaczął mówić głośno, gdyż strach go ogarnął, dreszcz członki przejmował.
— No, no, — wołał on — już dosyć tego... poddaję się... igraszka za długo trwała.... hej tam słyszycie?.....
Lecz głos jego brzmiał na prożno, tylko echo zdala odpowiadało, prawdziwą ironią śmierci... Uderzył więc pięściami o ściany... płakał!... Potem ukląkł i modlił się, przyrzekając ofiarować pięćdziesiąt świec do kościoła Ś-go Wawrzeńca, jeżeli wyjść z tych pieczar zdoła.
Nareszcie powstawszy, zaczął iść na nowo.
Godziny upływały, a zawsze noc i milczenie spotykał. Combalou upadł na ziemię, oddychając przerwanie, jak pies zdyszany... Po kilku godzinach, nieszczęśliwy leżał już bezwładny, ani żywy, ani umarły. Nad nim przejeżdżały pociągi, liczne powozy rozpryskując błoto i piasek pokrywające ziemię, na któréj żyje ludność Paryża. Jedni przybywali ze wsi, inni tam się przenosili. Rozmawiano, żartowano, palono cygara; żywi ruszali się nad stosami umarłych dopóki nie złączyli się z niemi, aby spać snem wiecznym. Ta chwila nie jest odległa!.. ziemia szybko pożera swoje twory. Combalou był umierający.....
Przed skonaniem są momenta, w których staje przed oczami całe nasze przeszłe życie najpierwszéj młodości; pięć minut wystarcza, aby odżyło wszystko w naszéj pamięci. Obrazy z całą prawdą rzeczywistych wypadków przesuwają się przed okiem duszy, jakby w czarodziejskiéj latarni. To téż Combalou ujrzał swą rodzinną wioskę, dobrą kobietę, która była jego matką, często mu powtarzającą: bądź uczciwym człowiekiem! Niestety! Paryż tak go zmienił! Paryż zatruwający duszę i ciało, Paryż w którym pieniądze są wszystkiem! Biedny Combalou! nagle ujrzał się w miejscu, gdzie stary proboszcz sioła uczył go do służenia przy mszy Ś-téj, Dominus vobis cum! mówił pleban, a malec odpowiadał — Et cum Spiritu tuo! — Amen! Na to wspomnienie oczy umierającego zalały się łzami... łzami będącemi skruchą.
Nagle pod sklepieniami podziemiów rozległ się śpiew religijny.

XVIII.
Wyspa Ré.

Zdala światła błyszczały, od posuwających się zwolna pochodni. Combalou ujrzał księdza w komży, w towarzystwie dwóch chłopców i zakrystyana asystujących processyi. Był to dzień 2 Listopada, dzień zaduszny.
Miano odprawić mszę za umarłych w kostnicy, przybył ksiądz aby wezwać miłosierdzia Bożego dla czterech milionów zmarłych, pogrzebionych w katakumbach Paryża! Tłum ludu szedł za księdzem, pomiędzy tą ciżbą postępował człowiek z latarnią, śledzący w koło siebie, badający wszystkie podziemne korytarze; człowiekiem tym był Suryper. Combalou był ocalony.
Surypere wlał kilka kropel napoju w usta umierającego, potem uprosił dozorcę, aby mu pomógł wynieść swego przyjaciela, który wzruszony widokiem katakumb, zemdlał niespodziewanie. W kilka minut późniéj Combalou znajdował się na powierzchni ziemi. Złożono go w hotelu sąiednim, przyjął lekkie pożywienie i zasnął, poprzysiągłszy poświęcić się Trelauney’owi, oraz zostać nadal uczciwym człowiekiem, jak mu to jego matka polecała.
Kiedy się to działo w Paryżu, kapitan Rekina był dręczony niespokojnością przy wyspie Ré. Wyprawił on jednego marynarza do Roszelli, który przesłał depeszę telegraficzną do Trelauney’a:
— Wylądowanie niebezpieczne: czy należy wyjść na pełne morze?
Trelauney odpowiedział: — „Czekaj!”
I pojechał natychmiast z Madziarem do Roszelli. Tam dowiedział się, że statek parowy chodzący dwa razy na tydzień z S-t Martin do Ré, odpłynie nazajutrz rano z przyborem morza. Trelauney z baronem paląc cygaro po śniadaniu, ujrzeli wstęgę dymu ciągnącą się od statku parowego, która im odjazd zwiastowała. Koła zaczęły podrzucać wodę morską tworząc bałwany roztrącające kamienne wybrzeże. Madziar i Trelauney wsiedli na statek, podróżni już zostali pomieszczeni, rzeczy i kosze tu i owdzie rozłożone. Na widnokręgu, wyspy Oleron i Ré przedstawiały się jak dwa punktu ciemne; odległość od przystani szybko przepłyniono. Przybijając do Saint Martin, Trelauney ujrzał Rekina kołyszącego się łagodnie na zwierciadle wód tamecznych. Dał znak, a łódź Rekina wypłynęła dla zabrania jego i Madziara. Zaledwie przybył na pokład, przywołał kapitana do kajuty i zapytał:
— Co tu słychać?
— To panie, że nie śmiem wyładować na ląd skarbu. Siedzą nas i pilnują, grozi nam jakieś niebezpieczeństwo.
— Kto nas pilnuje?
Komendant otworzył okienko w tyle rudla będące i wskazał:
— Widzisz pan ten parowiec?
W istocie Trelauney ujrzał steamer do szybkiego biegu dobrze zbudowany, zdający się spać na jedno oko.
— A więc?
— Otóż ten parowiec czarny z krawędziami koloru krwi, już dawniej widziałem.
— Gdzie?
— Na Sródziemnem morzu; nazywał się wtedy jak i teraz Smokiem. Miałem wówczas rozkaz Furgata czuwać nad nim, dopóki nie wymknął się przy wyspach Archipelagu, gdzie zatknął banderę otomańską.
— A teraz on śledzi waszą drogę?
— Tak panie. Czekał na nas na wodach Hawru, i odtąd nie spuścił z oka naszego yachtu.
— Byłeś w młynie?
— Tak, wszystko jest przygotowane. Młyn znajduje się o dwa kilometry na zachód; mieszka tam dobroduszny człowiek, którego obawiać się nie potrzebujemy. Poniżéj jest sadzawka, tam chciałem zatopić skrzynie, pokryć je mułem i następnie zalać wodą puszczoną z morza. Dwóch lub trzech ludzi są dostateczni do pilnowania młynu i nikt nie domyśliłby się, że tam spoczywają miliony.
— Dobrze — rzekł Trelauney. Wypłyniemy na morze dziś wieczorem. Postaramy się zmylić drogę parowcowi i wylądujemy w szalupie.
Kapitan potrząsł głową i powiedział:
— Parowiec na długość wiosła nas nie opuści.
— Wtedy zobaczymy, — zawołał Trelauney, — zobaczymy kto będzie tryumfować Rekin, czy też Smok!
— Jesteśmy na wasze rozkazy, — odpowiedział komendant.
— Co mamy na pokładzie?
— Piętnastu ludzi, tyleż karabinów, toporów, nadto ładunków i prochu tyle, ile byłoby potrzeba do wysadzenia w powietrze całego miasta. Prócz tego sześć armatek z czystej stali, aż po same wyloty nabitych.
— To dobrze.
Trelauney spojrzał która godzina na jego zegarku i dodał:
— Wypłyniemy na otwarte morze o piątej godzinie.
Cały ekwipaż był w ruchu; armatki zostały ustawione pod burtami, topory ułożone na pomoście, a karabiny w kozłach na tyle okrętu. Zapas rakiet przygotowano w kajutach. Rakiety te były opatrzone palnemi kulami, które pękając i rozsiewając ogień na wszystkie strony, nie dozwalały nieprzyjacielowi gasić pożaru. Wszystko było gotowe. Piąta wybiła na zegarze kościoła parafialnego Ś-go Marcina. Ekwipaż Rekina zgromadzony przy kołowrocie, zaczął zwijać linę. Trelauney zauważył, że ten sam manewr robiono na pokładzie Smoka. Wiatr się zerwał i Trelauney pragnąc podwoić szybkość helisy, wziął tubę i krzyknął:
— Na wiatr wszystkie żagle!
Rozkaz spełniono natychmiast; machina już była w ruchu, helisa muskała morze, Rekin, mając nadęte żagle ślizgał się po powierzchni wody, wkrótce ziemia zniknęła. Stojąc na tyle statku Trelauney uważał za pomocą dalekowidza. Ujrzał on, że Smok usiłuje zyskać na szybkości w biegu. Smok będący pod wiatrem miałżeby zamiar rzucić żelazne kolce w ustrój lin i masztów Rekina?...
— Wszystkie żagle pod wiatr! rozkazał Trelauney, i zeszedłszy do machiny, polecił palaczowi płomień pod kotłami podwoić. Rekin szybował jak błyskawica przerzynając bałwany, które obijały się o boki statku, zostawiając po sobie długą wstęgę piany. Ten szalony bieg trwał ze dwie godziny, noc zapadła. Nic nie widziano, tylko zdala latarnię morską w Oleron jak punkt świecący, rzekłbyś że to źrenice kota błyszczące nad wód powierzchnią.
— Kierować przeciw wiatrowi krzyknął sternik Rekina. Zwinąć żagle!...
Rozkaz ten zdziwił Trelauney’a, rzekł więc do sibie: sternik nas zdradza. Nie było już żadnéj wątpliwości, kiedy przy pierwszym błysku księżyca ujrzał czarne i czerwone boki Smoka, który ich tym sposobem dogonił. Trelauney pobiegł do rudla chwycił za kark sternika i powalił go na pokład.
— Co robisz? zapytał baron Remeney.
— Ten człowiek nas zdradza! zawołał Trelauney. Jak dawno znasz go komendancie?
— Tego człowieka przysłałeś mi panie przed ośmiu dniami.
— Gdzie?
— Do Hawru.
Trelauney schwycił sternika za gardło i krzyknął:
— Kto cię tu przysłał? odpowiedz.
— Pan.
— Co za pan?
— Furgat.

XIX.
Na morzu.

Ja jestem Furgatem! zawołał Trelauney i pokazał mu znak wyryty na ramieniu.
— Tamten panie miał także znak!
— Wiesz jego nazwisko?
— Nazywają go księciem.
— A więc idź się z nim złączyć, — krzyknął Trelauney i chwyciwszy w swe silne ramiona rzucił sternika do morza. Nędznik zaczął pływać krzycząc i błagając łaski.
— Przebaczenia! miej panie litość nademną!
Trelauney nic nie słyszał. Ach dostojny pan jest na pokładzie Smoka?! a więc rozprawiemy sięo badwa!...
Pęd wiatru stawał się coraz silniejszy i wkrótce był tak ostry, że trzeba było zwinąć tylne żagle. Szare bałwany wzrastały bezustannie; wszystkie żagle zwinięto i Rekin płynął tylko za pomocą helisy. Nagle kula uderzyła w prawy bok statku i w téjże chwili Trelauney usłyszał huk wystrzału. Kula źle wymierzona, prześliznęła się tylko po boku, żadnej szkody jachtowi nie zrządziwszy.
— Niezgrabny! krzyknął Trelauney, — i nagle zwróciwszy Rekina zawołał: ognia!
Sześć armatek na raz wypaliło, a wziąwszy Smoka z boku, wszystkie sześć kul wpakowało mu w kadłub. Trelauney zrobił nowy obrot w ten sposób, ażeby nigdy swoich hurtów na ogień nieprzyjacielski nie wystawiać, tymczasem Rekin zawsze celował w boki Smoka. Działa w mgnieniu oka nabite po raz drugi i trzeci zagrzmiały; Smok żywo odpowiadał lecz grad rakiet spadł na jego pomost i maszty. Fosfor czepiając się lin i całego ustroju, oraz wiatr silny rozszerzał płomienie, które okręt przeciwny ze wszech stron ogarnęły. Usłyszano trzask i świst wylatującego w powietrze żelaza, kawałów drzewa i lin palących się; oba okręty zbliżały się stopniowo.
— Rudel na prawo! zewnątrz dymu, — wolał Trelauney, który oddał ster kapitanowi, aby sam mógł lepiéj celować działami.
Kiedy maszynista nadał kołom obrot wsteczny, natychmiast Rekin zaczął lecieć w kierunku gdzie było stanowisko Smoka; lecz nie znalazł go na swéj drodze, napróżno zwracał się w różne strony, Smok zniknął mu z oczów. Trelauney więc zakomenderował powrot ku cyplowi wyspy, a manewr był łatwy, bo jacht kierował się ku latarni na wyspie é świecącéj. Zarzucono kotwice o kilka staj od brzegu. Spuszczono szalupę na morze i zaczęto przewozić na ląd drogocenny ładunek.
Na brzegu stary młyn odrzynał się od reszty przedmiotów przy bladem świetle księżyca. Skoro szalupa stanęła w przystani, majtkowie weszli w wodę i na ramionach skrzynie przenosili. Była to praca kilkakrotnie powtarzana; bogactwa zostały pomieszczone w dawnym wodozbiorze, służącym do przechowywania ryb złowionych. Następnie przykryto je piaskiem i żwirem, poczem przez otwarte śluzy morska woda zalała skarby, straży ich powierzone. Dwóch ludzi z bronią zostało dla pilnowania z poleceniem, aby w razie napadu młyn w powietrze wysadzili.
Kiedy szalupa wracała do jachtu, kula toczyła się po żwirze brzeg morza pokrywającym; Smok zjawił się na otwartem miejscu. Na teraz moje dzieci, nie ujdzie naszych rąk, — naprzód wołał Trelauney. Rekin pędził używając całéj pary. Trelauney sądził że Smok dla tego się cofnął, ażeby ugasić pożar masztów zrządzony przez rakiety; jakoż w istocie czekał on odważnie na spotkanie się z Rekinem.
Znowu sześć dział dało ognia jak jedno, deszcz rakiet zasypał Smoka. Płomienne języki wybiegły z lewej strony statku, i wnet powstał okrzyk, ratujcie, pali się pomost wewnętrzny! W téjże chwili ekwipaż Trelauneya zachaczywszy steamer skoczył na jego pokład, rąbiąc toporami wszystko co spotkał na drodze. Otworem na spodzie okrętu zaczęła szybko napływać woda, gdyż Smok powoli zanurzał się w morze kiedy pokład ogarnęły płomienie.
Śród zgiełku i zamięszania Trelauney szukał Riazisa. Madziar przebiegł wszystkie kajuty, nie spotkawszy bronzowéj twarzy muzułmanina.
— Jeszcze raz zdołał nam umknąć! zawołał.
W istocie Trelauney ujrzał barkę usiłującą dotrzeć do lądu. Barka zostawiła za sobą wyspę Re, zdążając do piasczystych brzegów Repentie. Tu morze było bardzo płytkie; w czasie odpływu głębokość zaledwie dwa metry wynosiła. Jakkolwiek więc groziło niebezpieczeństwo jachtowi, Trelauney przecież postanowił puścić się na ryzyko. Smok został porzucony na pastwę płomieni, a Rekin poszybował ku wybrzeżu Repentie. Barka Riazisa już wtedy do brzegów dopływała. Rekin ją ścigał, lecz wpadłszy na mieliznę i mając rozdarty przód przez podwodne kamienie, musiał się zatrzymać. Barkę wyciągnięto na ląd, a ci którzy się na niej znajdowali, zniknęli zasłonięci wałem ze żwirów i piasków przez morze uformowanym. Dano za niemi kilka lecz bezskutecznych strzałów. Grunt w tem miejscu był poprzerzynany zatokami bagnistemi, przeto uciekający uszli bezpieczni. Chcąc nie chcąc Rekin musiał znowu wypłynąć na pełne morze, ażeby nie zbliżyć się zbytecznie do brzegów Wandei i Bretonii. Kiedy yacht szybował — światło różowe zajaśniało na widokręgu; Smok cały w płomieniach wyglądał jak słup ognisty unoszący się nad wodą; potem jasność zwolna zagasła, wszystko zniknęło, obojętne morze pochłonęło na zawsze szczątki zaszłego nieszczęścia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeżeli czytelnik zechce pójść z nami do domku Magdaleny Deslions, to znajdzie tam Ludwikę daleko spokojniejszą. Magdalena dosięgała 66 roku życia, a jakkolwiek nie był to wiek w którym ludzie muszą umierać, jednak poczciwa kobieta z każdym dniem czuła się słabszą; ciągle też mówiła o swéj bliskiéj śmierci. Raul pocieszał staruszkę dowodząc, że kiedy przebyła 65 rok życia, to może mieć nadzieją dojścia do 80, Magdalena kiwała głową z uśmiechem niedowiary, mówiąc:
— Dużo wycierpiałam kiedy mój biedny mąż umarł, nic tak nie zużywa zdrowia jak łzy wylane... a ja tyle przepłakałam!
Od wielu dni nie opuszczała łóżka. Ludwika pielęgnowała ją jakby pojmowała co robi. Raul był bardzo zajęty; dozorował on robotników pracujących nad odbudowaniem spalonego zamku; Trelauney polecił mu żeby roboty przyspieszano; to też mury wznosiły się z szybkością, któréjby pozazdrościli dzielni pracownicy na bulwarach paryzkich, wyprowadzający w trzech miesiącach dom pięcio piętrowy. Często Raul brał pod rękę Ludwikę i prowadził ją na dalekie przechadzki. Ludwika mało mówiła będąc zawsze zamyśloną. Cecylia córka Surypera, często podawała jéj dziecinę, Ludwika patrzała na malca smutnie i kładła go na murawie mówiąc do Cecylii:
— Jak ty jesteś szczęśliwa!
Teraz Raul płakał, w tych pełnych rzewności chwilach, oddając łzy za łzy niegdyś przez Ludwikę wylane. Była to natura słaba i dobra, łatwo swym uczuciom się poddająca. Raul pojmował, że przyszedł czas, kiedy nie będzie śmiał spojrzeć śmiało w oczy dawnemu leśniczemu, który został lordem Trelauney.
Czy już stracona była nadzieja, przywrócenia Ludwice pamięci i pojmowania zwyczajnego stanu? Widok tego którego kochała, widok własnego dziecka stał się dla niéj obojętnym! Co należało robić aby ją odzyskać dla niéj saméj? Nie pozostała inna nadzieja ozdrowienia, tylko jedyna w Bogu.
Kiedy Trelauney wrócił z wyprawy do wyspy Ré, zajrzał do kalendarza wiszącego nad jego biórkiem w mieszkaniu zajmowanym w Auteuil. — Był dzień 3 Grudnia, — 25 mieli się zgromadzić stowarzyszeni dwudziestu jeden w domu na ulicy Ś-go Ludwika. Trelauney postanowił wymierzyć ostatni cios i niedać czasu bandzie przenieść się na plac Panteonu.

XX.
Który przekonywa, że Francuz może się rozwieść kiedy jest Szwajcarem.

Niewątpliwie, że Robert Kodom miał oznajmić swoim towarzyszom złowrogą rzeczywistość, skreślić obecne położenie. Znając złe trzeba szukać lekarstwa i może go znajdą. Nąglącem było zrobić koniec z grożącemi upadkiem ruinami. Pokrzyżowanie się interesów w rodzaju czysto paryzkim, zadało bolesny cios Robertowi Kodom. Bogaty bankier z rachuby bardzo zwyczajnej, jak wiadomo wydal swą córkę za margrabiego Bryan-Forville kapitana kawaleryi, członka wielu klubów. Spekulant holenderski dał do téj współki swe miljony, margrabia swoje tytuły. Otworzył salony arystokracyi dla swéj żony, ona mu otworzyła kassę ojca. Przed rokiem 1848 widziano bardzo wiele takich związków małżeńskich; szlachta bez zamków, chętnie zaślubiała córki finansistów lub przemysłowców. Książe szukał żony w domu jakiego rafinatora cukru, margrabia zaślubiał córkę fabrykanta czokolady, a teść któremu brakowało listowego papieru, używał chętnie do swych prywatnych korespondencyj welinu ozdobionego herbami swego zięcia.
Od téj epoki, tytuły już nie mają tego znaczenia w podarunku ślubnym, co stanowi zwrot rozumny publiczności, godny pochwały. Bo téż aż litość brała, widząc osła bez zdolności, nie umiejącego napisać kilku wyrazów ortograficznie, który był utrzymywany z łaski żony, żył jéj kosztem, pod pozorem że jego szlachectwo datuje się z czasów krucyat i ponieważ sprzedał trochę krwi zubożałéj, jakiemuś ambitnemu dorobkiewiczowi. Kapitan Forville, nie był ani głupim ani spekulantem; owszem czystéj rasy paryżaninem, dumnym ze swych epoletów, sądząc bardzo rozumnie, że jego stopień równa się szlachectwu, a gdyby przyszło mu wybierać jedno z dwojga, wołałby był stracić tytuł margrabiego, aby zostać kapitanem. Zaślubił on Klotyldę Kodom, bo mu się podobała, a że była bogatą tém lepiéj dla obojga.
Mimo tego podobne małżeństwa rzadko żyją szczęśliwie. Mąż nie miał czystego sumienia, honor robił mu pewne zarzuty. Mógł on przed tobą usprawiedliwiać się zdaniem, że jestem człowiekiem swojéj epoki i nie dbać o resztę, ale tajemny wyrzut truł mu serce. Jeździł powozem swej żony, jadł jéj trufle, grał za pieniądze swéj żony i były takie chwile, że o mało nie krzyknął:
— Ach pani czy te dobrodziejstwa nie skończą się wkrótce?
Skoro się Ach pani czy te dobrodziejstwa nie skończą się wkrótce?
Skoro się już ożenił, kapitan Bryan-Forville znalazł się w wielkim kłopocie. Ulokowano go w jednym pawilonie pałacu bankiera; ta czynność była dlań nieznośną. Kiedy poszedł do kasy dla odebrania procentu należnego mu od posagu, to mu się zdawało, że officyaliści bankiera spoglądali nań z ironją; postanowił więc posyłać kwity przez lokaja, a gdy lokaj powrócił z pieniądzmi margrabia pytał go surowo: — dla czego się śmiejesz? — Ja się nie śmieję panie margrabio, — odpowiadał lokaj. Margrabia mimo tego myślał: Ten błazen ma minę jakby mi chciał okazać, że owe pieniądze są tak łatwo nabyte. Zgoła, kapitan nie mógł już w tém położeniu wytrzymać. Zażądał więc aby go wysłano do Afryki, skąd przybywał tylko raz na roku do Paryża, i bawił tydzień u swéj żony.
Młoda margrabina piękna i tak wcześnie opuszczona, przyjęła hołdy pierwszego sekretarza pewnéj ambasady. U tego to zdołał zrabować szuflady Maucourt i tym sposobem zdobyć listy margrabiny, korespondencyą tak szaloną, że baron oszacował ją na 80 tysięcy franków. Margrabina dowiedziała się z ust księcia Laroche-Maubeuge, że Maucourt za oszustwo został skazany na piec lat więzienia. W toku procesu wykryło się, że ten rycerz nowego przemysłu, był istotnie synem barona Maucourt, który go uznał żeniąc się z swoją kochanką, handlarką ciastek w Palais-Royal.
Laroche-Maubeuge uwiadomił także, iż bardzo wiele mówią o małżeństwie między panną Charmeney i tym wielkim tajemniczym panem, którego spotkano w salonach węgierskiej baronowéj.
— Z lordem Trelauncy? zawołała margrabina.
— Tak pani.
— Jest to prawdziwy wzór gentlemena!
— Bez wątpienia, lecz nie mogę pomyśleć bez żalu o tym związku starodawnego imienia Francyi, z potomkiem jakiegoś tam korsarza angielskiego!
Piękna margrabina przygryzała wargi. Książę spostrzegł że między brytańskim korsarzem i bankierem holenderskim, zachodziła różnica tylko w użyciu rąk do łowienia bagactw. Chcąc więc błąd naprawić był tak czułym, uprzejmym, natarczywym, że margrabina powiedziała mu:
— Do jutra!
Laroche-Maubeuge przyszedł nazajutrz i dni następnych, a wkrótce nie mówiono tylko o tym związku w Paryżu. W lasku książę eskortował karetę pani Bryan-Forville. W Forville zawsze ich razem widziano i książę pojechał do wód Emskich w tym samym wagonie co margrabina; był to prawdziwy skandal. Bezimienny list uprzedził kapitana o tem co się działo. Jakiś podlec żartując z niego, radził mu nie zakłócać szczęśliwych chwil żony, które przez jego nieobecność, stały się rozkoszą dla kochanków.
Ze zlodowaciałem sercem, a głową w płomieniach, kapitan prosił o urlop i otrzymał go. We trzy dni poteny przybył do Paryża, wysiadłszy w hotelu na ulicy Tiwoli. Margrabia śledził swą żonę oraz księcia; kiedy już znikła wszelka dlań wątpliwość, podał się do dymisyi i pojechał do Szwajcaryi. W Bernie poszedł do ratusza i złożył deklaracyą, iż obiera sobie to miasto jako stałe siedlisko, w domu na ulicy pod numerem i t. d., w trzy miesiące po tém naturalizował się w Szwajcaryi i wrócił do Paryża.
— Pani, rzekł do swej żony, — rozwody nie istnieją we Francyi, ale egzystują w Szwajcaryi. Już nie jestem francuzem... jestem obywatelem Bernu. Rozpoczniemy proces... uzyskam rozwód, a wtedy możesz zaślubić pana Laroche-Maubeuge.
Margrabina zarumieniona, coś wyjąkała, zaczęła płakać.....
Rozwód nastąpił. W tem położeniu, nie wolno jest powtórnie wchodzić w związki małżeńskie we Francyi, ale rozwiedzionym nic nie przeszkadza ożenić się, lub pójść za mąż powtórnie za granicą. Margrabia zaślubił we Florencyi hrabinę Violi i wrócił do Paryża ze swoją drugą małżonką.
Bankier Kodom był zgryziony, gdyż skandal doszedł do jego wiedzy w tymże czasie, kiedy ruina majątkowa przywodziła go do pewnéj wściekłości. Rozwiązanie téj awantury sprawiło więcéj zadziwienia niż wzruszyło świat elegancki; nie wiedziano jak sądzić o postępowaniu pani Bryan-Forvilie, następstwa przekonały dowcipnisiów, że kapitan dozwolił dojrzeć swej zemście, aby lepiéj w niéj smakować.

XXI.
Odjazd

...Jeżeli sobie czytelnicy raczą przypomnieć, zostawiliśmy Roberta Kodom zajętego gorączkowo układaniem rozległych projektów. Usiłowanie ambitnego muzułmanina ażeby spróbować swéj władzy, wcale się nie udało. Robert zgniótł go swoją czynnością. Dostojnik był tylko człowiekiem sztyletu i nic więcej, Robert człowiekiem idei.
Zaledwie zamknęła się brama, za odjeżdżającym Riazisem, kiedy Robert zajął swe dawne miejsce przy biórku i myślał:
— Otóż nieprzyjaciel oddalił się! ha sądził że już stał się panem położenia, ten zbieg azyatycki! ten krzykliwy instrument po którym ja wodziłem smyczkiem, a on mniemał że sam stanowi muzykę.
Za piętnaście dni — wcześniéj nawet, — jego znak tatuowany za pomocą winnego octu, zginie bez śladu, jak siniec na różowéj ręce panny, o wtedy niby nasz przewódzco zobaczymy kto z nas jest mistrzem!
Już dosyć czasu strawiłem na niedołężnéj bezczynności! trzeba pomyśleć o jutrze. Jednakże ten muzułmanin ma trochę węchu i roztropności, jest to gończy pies ów azyata, ale tylko pies nic więcéj; a przytem jak dziecinny! Złoto dla złota, i rozkosze zmysłowe które może mieć za ten kruszec! On niepojm uje władzy panowania pokazać się, to dlań wystarcza; nic czuje nawet paroksyzmu żądzy, rozkosz prędko przesyt sprowadza. Nędzne usposobienia! Teraz jeden z nas mości Riazisie! Czuję cierpką rozkosz; ja syn mizeraka zakutego w swéj plebejuszowskiéj naturze i zatopionego w ważeniu dukatów, ocierając się około synów magnatów, którzy są tylko głupimi osłami. Potrzebuję pergaminów dla mojéj przyszłości; oni mi ich dostarczą, bo tę bezmyślną trzodę trzymam w mojéj matni silnie i stale. Nie, nie, oni mnie jednym podmuchem nie wywrócą!
Rozmawiając tak sam z sobą w myśli, nabrzmiały jego skronie, drgały mu blade lica pobruzdowane zmarszczkami, inteligenecyą i zemstę znamionujące. Bez zaprzeczenia Robertowi Kodom nie zbywało na wielkości teatralnéj, ale na téj złowrogiej wielkości, co zgrozą przenika.
Rzucał on trafem w koło siebie napotkane kosztowne przedmioty do skórzanego worka, otoczonego mosiężnemi prętami i okutego pozłacanemi gwoździami. Ze ścian zdejmował Wuwermansów lub Teniersów, ze szuflad wyjmował kolie, brylanty, zwity papierów i weksli niezapłaconych, lub z odległym terminem płatnych i wszystko to wrzucał do otwartéj skrzyni. Papiery ułożone po bokach zabezpieczały obrazy i kosztowności od uszkodzeń w czasie zamierzonéj podróży. Kiedy już otchłań napełniła się, Kodom wziął torbę podróżną w któréj umieścił sześć koszul i tyleż skarpetek, wsunął ją także do skrzyni i usiadłszy na niéj aby lepiéj nacisnąć wieko, zamknął takową. Zadzwonił na lokaja, który wszedł przecierając oczy, bo już dawno noc zapadła.
— Janie, — rzekł bankier, — podaj mi szlafrok i pantaleony.
Odział się w kaszmiry i włożył resztę podanego ubrania. Jan poglądał nań nie rozumiejąc, poco zmienia pan toaletę, kiedy wypada położyć się w łóżko.
— Pan nie pójdzie spać? ośmielił się zapytać lokaj.
— W istocie która godzina.
— Zegar w salonie wskazuje trzecią godzinę po północy.
— Ach już tak późno?
Kazał przysunąć stół, przygotować papieru, piór i ołówek, obok dywanu zajmującego część gabinetu; zażądał drugiéj lampy i kiedy lokaj wyszedł dla wykonania rozkazu, bankier rozciągnął się na dywanie.
— Moje łóżko obozowe, — rzekł do siebie; — jutro rozpoczynamy kampanią, chodzi tu o wygraną.
Jan wszedł z lampą.
— Dobrze mój chłopcze: postaw lampy na dwóch końcach stołu, we środku wszystko co potrzeba do pisania, przynieś dwie poduszki i wsuń je pod moje plecy, muszę pracować téj nocy. Jutro o siódméj z rana punktualnie, wejdź po cichu, jeżeli sen będzie mocniejszy odemnie, to upoważniam cię przebudzić gwałtem, chociażby ci przyszło zsunąć mnie z posłania. O wpół do siódméj niech będzie fiakier gotowy. Rozumiesz? o wpół po siódméj ani minuty późniéj.
— Czy pan nie każe zaprządz do powozu.
— Bynajmniej, dostateczny będzie fiakier, aby pojechać do stacyi kolei żelaznéj. Wszystkim którzyby się pytali o mnie, odpowiesz, że moja podróż potrwa ośm, nąjwięcéj dziesięć dni i w najgorszym razie powrócę na 30-go z rana; zrozumieją...
Jan miał już odejść, lecz zatrzymał się na progu i rzekł: Czy pan nie da mi jeszcze jakich rozkazów?
— Żadnych, — idź i śpij w najlepsze, ale nie zapomnij obudzić mnie o godzinie siódméj.
Skoro został sam, Robert pochwycił konwulsyjnie papier i pruł go ołówkiem pisząc z niecierpliw ością. — Następowały kartki za kartkami pokryte liczbami; tak pisał ciągle, nieustannie! Nagle zatrzymał się, uśmiech prawie młodzieńczy zajaśniał na jego oliwkowatéj twarzy, zwykle zimnéj, tajemniczéj. Znalazłem, — rzekł do siebie z wyrazem dumnego człowieka, który zdołał rozwiązać bez zawahania się zagadnienie mające świat poruszyć. Odczytał cyfry, a jego ostre rysy przybrały charakter nadziemskiéj szczęśliwości. Czasami złe myśli podobnie jak dobre twarz opromieniają1 — i bankier Kodom zasnął snem spokojnym sprawiedliwego.
Ale mylemy się — Robert Kodom nie spał zupełnie, bo tylko jego ciało spoczywało, a tymczasem pobudzona wyobraźnia bujała śród sfer hiperbolicznych, gdzie kwitły miljony. Granitowa, ta organizacya, miała swą słabą stronę. Pod popiołami samolubstwa, tliła w starem sercu iskra czułostek, nieugaszonej namiętności. Piękna Wanda rzuciła zarzewie do prochu, roznieciła piekielny ogień nigdy nie gasnący.
Po rozlicznych zajęciach, które nim wstrząsały przez dzień cały, po kombinacyach mordujących umysł i jak setki dzwonów tętniących w jego mózgu, po trwożącéj go niepewności bez nadziei ratunku, i nagłem przejściu z trwogi do nadziei, tylko o baronowéj Remeney marzył ten piędziesięcio-letni człowiek. Jego zaciśnione usta szeptały: Wanda! — i ten stary potępieniec przybrał we śnie postać zbawionego, spoczywał w błogich marzeniach.
Tymczasem Paryż zaczął się budzić z letargu. Tłum dwójznaczny zapełniający co ranek ulice miasta pożerczego, poruszał się śród murów przy ostatnich płomykach gasnących z zimna lamp gazowych. Och! straszne te poranki zimowe, kiedy ludność w łachmanach wylęga na ulice z haczykami, oskardami i miotłami w dłoniach. Słychać tam krzyżujące się chrapliwe głosy, wybuchy śmiechu podpitych wódką, przekleństwa tracące nawyknieniami kajdaniarzy i wyrażenia miłosne, cuchnące rynsztokiem.
Robert Kodom marzył ciągle, kiedy brzask ponurego poranku zaczął wciskać się do jego pokoju. Bankier zwolna się budząc, przecierał oczy i chwytał myślą, swe senne mary.
— Wanda! powtórzył jeszcze, lecz w miejsce uroczej postaci, ujrzał tylko Jana lokaja odsłaniającego firanki.
— Siódma godzina!
Robert Kodom wrócił do rzeczywistości. W pół godziny późniéj, tłumok spoczywał na koźle dorożki; a Robert zawołał na woźnicę: „na koléj północną.”
Riazis miał zapewne zwyczaj dopełniać obrządku obmywania się równo ze wschodem słońca, stosownie do przepisów koranu, gdyż uprzedził na stacyi swojego stowarzyszonego. Obadwaj podali sobie ręce, jak przystoi dwom przyjaciołom wzajemnie się nienawidzącym.
— A więc! rzekł Riazis — twój zamiar jest nieodwołalny?
Robert odpowiedział tylko skinieniem oznaczającym śmiałość i niewzruszone postanowienie. Kiwnięcie głową miało wyrażać:
— Czyż ludzie mojej natury wahają się kiedy?
Muzułmanin zrozumiał i mówił daléj:
— Co napisano to napisano, a nadto chociaż dobrze nie pojmuję szczegółów w zastosowaniu twojéj idei, jednak wskazałeś mi, że masz ideę pyszną, niezrównaną, którą rozumem można tak dotknąć jakby rękami. To wszystko jedno.... ciężkie zadanie! i wolisz go sam probować!
Obecność dwóch nieznajomych zwraca uwagę, skoro między niemi przychodzi do wynurzeń. A wyrazy ulatują... i następnie upadają; kiedy zaś godne są do pochwycenia, zawsze się znajdzie ucho które je podejmie. W powozie Riazisa siedziała Maryanna de Fer nie mniéj ciekawa, jak każda córka Ewy.

XXII.
Maryanna i Mario.

Robert Kodom obróciwszy się do powozu Dostojnika, daleko wspanialszego od jego skromnego fiakra, ujrzał dziecinną główkę, która nań ciekawie pogłądała. Udał on że nie dostrzegł, lecz jego oczy podobne do nocnego ptaka, niby zamrużone i obojętne, nie straciły ani jednego poruszenia oblicza — jak błyskawica migotliwego.
Widziałem pewno nie w kościele tę postać, pomyślał Robert. Spojrzał na zegar wieżowy stacyi, i zregulował z nim swój zegarek jako człowiek akuratny.
— Dopiéro jest w pół do ósméj, mamy więc czasu jeszcze pół godziny przed odjazdem.
— Więcéj jeszcze, — odpowiedział muzułmanin; odjazd pospiesznych cugów od wczoraj został o pół godziny opóźniony. Nieodzowne roboty na linii, które mi objaśniono, a których sobie już nie przypominam, są tego przyczyną. To nam przysparza blisko trzy kwadranse, licząc i ekspedycyą pakunków. Do licha! pan masz tylko jeden kufer, lecz dobréj tuszy!
I Azyata zrobił minę oznaczającą, — odgaduję... potem odezwał się głośno:
— Ostrożność jest zawsze chwalebną; pojmuję ją tak dobrze, żem względem pana o niéj nie zapomniał.
Robert Kodom śledził ciągle wzrokiem ekwipaż Riazisa. Główka zostająca pod tém nieustanném śledztwem, cofnęła się w głąb na przeciwną stronę powozu.
— Muszę korzystać z kilku pozostałych nam minut dopóki jesteśmy razem, — rzekł Riazis. Proszę cię bankierze o jednę grzeczność, mam ci oddać przysługę i pewną osobę przedstawić.
— Bez wątpienia to wszystko potrzebuje dłuższego czasu.
— Bynajmniéj; znamy angielskie przysłowie: czas jest pieniądzem. Postać siedząca w powozie, która cię tak niepokoi, zna również dobrze ten aksyomat.
— Czy tak! odparł flegmatycznie Robert. Muzułmanin ciągnął daléj:
— Jeżelibyś zechciał pójść do skromnéj szynkowni na rogu ztąd o kilka kroków będącéj, to znajduje się tam oddzielny gabinet, gdzie możem być jak u siebie. Wasz powóz będzie stać przede drzwiami i niczyjéj uwagi nie zwróci. Mój pozostanie na placu, pozwolisz mi tylko wyjąć z kieszeni cukierki.
I nie czekając odpowiedzi, Riazis poszedł do powozu, otworzył drzwiczki, a wnet ukazała się rączka okryta elegancką rękawiczką, która oparła się na ramieniu muzułmanina. Z powozu wyskoczyłbardzo dorodny młodzieniec. Miluchny zawadiak z uniwersytetów niemieckich, ubrany był w kaszkiet z kokieteryą na jedno ucho zasunięty, kurtkę ciemną, pantaleony obcisłe i butyz kutasami. W ustach trzymał cygaro, nie brakło tylko szramy na twarzy, nieodzownego znaku niemieckiego bursza. Uczeń skłonił się Kodomowi.
— Pani! — rzekł bankier oddając ukłon grzeczny, to nie ją spodziewałem się spotkać na...
— Na tym chodniku! dokończ pan śmiało.
Riazis poszedł wprost do szynku nie mięszając się do rozmowy, Robert i Maryanna udali się za nim, gdyż była to rzeczywiście Maryanna de Fer, sztukająca śmiało o bruk swemi kawalerskiemi obcasami. Wszystkie trzy osoby zajęły krzesła około stolika, na którym postawiono butelkę z rubinowym płynem, a ślady zostawione na ceracie świadczyły o bytności tu ucztujących, podobnie juk wypisane dyamentem na szybach imiona, o bytności dam w gabinetach restauracyj, przeznaczonych na schadzki odosobnione.
— Mój przyjacielu, — zaczął Riazis...
Robert małe nie podskoczył z podziwu. „Mój przyjacielu” to było znaczące wyrażenie, miał się więc na ostrożności.
Muzułmanin mówił daléj:
— Pojąłem wszystkie względy ostrożności i przezorności potrzebne do wykonania dzieła przez was przedsiewziętego. Musisz mi oddać sprawiedliwość, że nawet nie nalegałem abym ci w podróży towarzyszył. Jestem kosmopolita, a więc niestety tak dobrze znany we wszystkich hotelach Europy, jak w karawan-serajach Azyi i Afryki. Jednak, jeżeli twoja głowa wystarcza na ułożenie tego obszernego projektu, potrzeba 10, 20, 40 osób, ażeby były posłuszne przy wykonaniu. Czterdzieści osób tworzą zwykle tyleż niedyskretnych ciekawości. Otóż szukałem aby czterdzieści głów zlać w jedną, te 40 ciekawości stopić w jednę ciekawość, bardzo przenikliwą, nie ukrywam tego, a zresztą wkrótce się o tém przekonasz. Ze względu więc wymienionego, mam honor przedstawić ci Maryannę de Fer... Na dany znak, zamieni ona burszowski ubiór na suknię ze czterdziestu falbanami, i przeistoczy się na księżnę ze czterdziestu krain. Po jutrze będzie siostrą miłosierdzia, śpiewaczką kawiarnianą, odźwiernym, handlarzem kontramarków, profesorem estetyki. W potrzebie zrobisz z niej oficera służbowego, albo prostego urzędnika komory. Jest wszystkiém co zechce i jest zamówiona, dawszy swoje żelazne słowo podobnie nieugięte jak jéj osoba, a nie mniéj przez swój interes będzie chciała tego wszystkiego, czego chcieć będziesz.
Na teraz jest ona twoim synem lub wychowańcem, jadącym wykończyć nauki w uniwersytecie niemieckim. Odprowadzasz go przez Belgią aż do Moguncyi, co stanowi obowiązek dobrego ojca lub — opiekuna. Za przybyciem, jeżeli będziesz potrzebował abbe rzymskiego, lub żokeja, kilka rzutów różu i blanszu, kilka krések według potrzeby, spełni twe życzenie w mgnieniu oka. Zapewniam cię, że jesteś zabezpieczony przeciw niedyskrecyi przez własny jéj interes i dodaję, że nie zna ani cieniu planu który masz w głowie. W ogóle najlepsze zapewnienie masz w tém, że ja zaledwie go znam w jakiejś części. Zgoła daje nam do dyspozycyi energią 40 ludzi i przenikliwość 40 kobiet w jednéj osobie.
Maryanna wybuchem śmiechu frazes zakończając dodała:
— Zresztą nie płacą tylko wtedy kiedy są zadowoleni, podobnie jak w budach jarmarcznych.
Godzina odjazdu zbliżyła się, Kodom wstał nic nie odpowiedziawszy i pierwszy wyszedł. Otworzył drzwiczki fiakra, grzecznem skinieniem zaprosił Maryannę aby zajęła miejsce, następnie podając na progu szynkowni rękę Riazisowi na znak pożegnania, rzekł:
— Do widzenia mości książę; spodziewam się że życzysz aby mi się udało, gdyż jeżeli przegram, to sam Mahomet nie może cię ocalić, i tylko wcześniéj przyjąć księcia do raju niż się spodziewałeś.
Wyrzekłszy to, skoczył do powozu i zawołał na fiakra:
— Na stacyą kolei.
Nasi dwaj podróżni za późno przybyli aby mogli oddzielnie siedzieć w wagonie; traf zrządził, iż się wszystko tego rana spóźniło, musieli więc zająć miejsce w dwóch rogach powozu pierwszej klassy. Bankier bardzo źle spał téj nocy, bo marzył ciągle o Wandzie; pragnąc więc od wetować, przedsięwziął urządzić sobie spoczynek jak doświadczony podróżny, zabezpieczając się od uderzeń. Anglicy wyrabiają passy elastyczne dla podtrzymywania głowy. Kodom zawiesił swe ręce i głowę jak można najwygodniéj, przepraszając obok siedzącego towarzysza podróży.
— Jak się będziesz nazywać teraz, szepnął do ucha Maryanny.
Zapytanie to mocno ją zakłopotało, lecz odrzekła:
— W istocie pytanie bardzo ważne, mam przesąd co do nazwisk, wolałbym jednak aby było eleganckie, jeżeli to być może bez zrobienia panu przykrości.
Potem rzuciwszy okiem na towarzyszów podróży ten sam przedział w wagonie zajmujących, których było trzech, rzekła po cichu ziewając:
— Jestem pewna, że ci ludzie znudzą nas doskonale.
I obróciwszy się do Roberta Kodom kończącego swoje umieszczenie, bez troski o sąsiadów, jak obywatel Dumore któremu się zdawało że wszędzie jest u siebie, szepnęła do ucha:
— Aż do nowych rozkazów, trzeba moje imię zmienić na męzkie, dodając mu zakończenie włoskie. Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu, (tu jeszcze ciszéj mówiła) Maryanna będzie się nazywać Mario.

XXIII.
Pogadanka w wagonie.

— Tak Mario, to się rozumie moje dziecko, — mówił głośniéj bankier, żeby się zpoufalić z włoskim językiem, albo żeby oznajmić siedzącym w wagonie nazwisko swego pięknego towarzysza.
— Mario? to nazwisko angielskie — dowodził poufnie gruby jegomość siedzący naprzeciwko, damie zdającéj się być raczjé jego gospodynią niż żoną. Wyrostek z kołyszącemi się rękoma, bladem obliczem, wzrokiem kołowatym i włosami żółtemi na środku głowy zawiązanemi, dopełniał trio. Był to zapewne uczeń około lat piętnastu, pragnący spamiętać wszystkie wrażenia z podróży, gdyż na zapewnienie grubego jegomości, wydobył pugilares i napisał w nim: „Mario, anglik.”
Zdaje się, że według zlecenia ojca wyrostek miał obowiązek zanotowania tego wszystkiego co tylko słyszał w wagonie. Tymczasem Robert Kodom zaczął się kiwać, na tę i ową stronę, co zwykle jest oznaką drzemania. Maryanna poglądała przez szyby na ogołocone z liści lasy, pola szronem pokryte, które w jéj oczach wirując, mocno ją bawiły. Żelazna ta organizacya lubowała się w twardéj bezbarwnéj naturze, a jéj nerwy rozciągały się w téj ostréj atmosferze, w tym przelocie unoszącym ją coraz daléj i daléj. Okolice uciekały i znikały jakby w czarodziejskiéj latarni, unosząc z miejsc codziennego życia. Nie wiedziała nawet gdzie, ani celu dokąd jedzie — czuła tylko że krew w niéj swobodniéj krąży, i że każde poruszenie machiny oddalało ją na jakiś czas od Paryża, miasta potępieńców. Może ją uwożono do innych przepaści, lecz przynajmniéj do innych!
Ta nerwowa organizacya, chciwa rzeczy nieznanych, odczarowana i naiwna zarazem, czuła potrzebę koniecznéj zmiany miejsca jak wszystkie dusze cierpiące, nie mające swego opiekuńczego dachu. Niekiedy Kodom uchylał powieki, a jego źrenice rzucały inteligentne i ciekawe na około spojrzenie; czuł on konieczność śledzenia nawet w czasie snu chwilowego. Zdawał się być zadowolonym ze swego towarzysza, gdyż bez zdania sobie rachunku wyszeptał: ona wygląda zupełnie jak chłopiec.
— Zobaczysz, — odrzekła Maryanna słysząc zdanie o niej wyszeptane, — że mi nie zbywa na stanowczości, i że w razie potrzeby mam pięść nie od kształtu.
Bankier położył palec na ustach.
— Cicho! usiłujmy spać aż do pierwszjé głównéj stacyi, tam znajdziemy przecie miejsce, gdzie możemy sami być w wagonie.
— Rozumiem, — odparł Mario.
I od godziny nie wyrzekli ani słowa. Trzéj opisani podróżni, szukali roztargnienia dla skrócenia czasu, rozprawiając i narzekając na spadnięcie cen torfu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa musieli oni być z Pikardyi, gdyż obniżenie tego produktu mocno ich dotykało; przyczyną klęski, według zdania głowy rodziny było błędne postępowanie rządu. Dama odpowiadała z przekonaniem, iż rząd cierpi na zamęt w głowie, jak każdy prywatny człowiek, bo musi myśleć o tylu rzeczach; o wojnie, o marynarce, o finansach i budowie kościołów!
— Tak, lecz rolnictwo daje chleb społeczeństwu, i rolnictwo należy podtrzymywać, dając mu pierwszeństwo przed sztukami.
Maryanna nie mogła powstrzymać się od nieznacznego uśmiechu. Nie pojmowała ona związku między rolnictwem i torfem, a chleb otrzymywany z fabrykacyi tłustéj ziemi na cegiełki, według jej smaku zdawał się, że musi być bardzo czarny i niesmaczny. Gruby człowiek dostrzegłszy ironiczny uśmiech Maryanny, odezwał się:
— Pan jesteś stronnikiem sztuk pięknych, mości Mario? mówił robiąc nacisk na każdą sylabę, ażeby przekonać, iż niezbywa mu na pojętności i pamięci. To bardzo naturalne w twoim wieku.
Wyrazy te powiedział tonem, który oznaczał: ot młokos! Otyły gawędziarz mówił daléj, przesuwając między palcami liczne breloki:
— A więc młodzieńcze, powinienbyś prosić twego ojca o pozwolenie zatrzymania się dłużéj w Saint-Quentin, gdzie my wysiądziemy. Miałbym wtedy przyjemność oprowadzić pana po naszém muzeum, jedném z najbogatszych w Europie. Ile to kosztuje pieniędzy nasze miasto! po nabyciu osobliwości, z kolei trzeba było wybudować salę, uposażyć konserwatorów i całą służbę... czysta ruina funduszów tymczasem rolnictwu zbywa na rękach do pracy!
Mario bębniąc takt palcami w szyby, towarzyszył tym sposobem opowiadaniu grubego jegomości. Powiedzianoby, że on potrzebował takiego akompaniamentu, gdyż ciągnął dalej z zapałem:
— I owe nieskromne obrazy, te posągi na wzór starożytnych, rozpowszechniają po naszych siołach! wstyd o tém pomyśléć... Oto panie ostatni raz zakupiono na wagę złota Wenus z marmuru, bez najmniejszéj osłony panie, zupełnie nagą!...
Na ten ostatni wykrzyknik, jejmość obok siedząca skromnie oczy zasłoniła. Pociąg zatrzymał się jak cyklop dmuchając; donośnym głosem zawołano:
— Saint-Quentin!
Kodom miał minę jakby się budził ze snu twardego. Nieprzyjaciel sztuk zwinął uważnie swój płaszcz podróżny i obróciwszy się przed odejściem do Maria, rzekł:
— Szkoda że nie idziesz ze mną mój przyjacielu.
Kodom niecierpliwił się, on nie podzielał wyobrażeń starości. Człowiek otyły powiedział znowu:
— Zgaduję.... pilne interesa. Wszyscy handlujący mają termina nie cierpiące zwłoki. Torf naprzyklad...
— Wsiadać panowie!... wołał człowiek w czapce ze srebrnym galonem. Podróżny z Saint-Quentin usiłował skończyć zaczęty frazes:
— Przebacz pan, sztuka nas interesuje: zapomniałem... Wenus która miasto zrujnowała, uważam za nieskromną. Ja nie chowam w kieszeni tego co myślę, nie ukrywam tego przed nikiém. Lecz koniec końców, urok i wdzięki Wenery.... niestety szkoda, że nie możesz pan jednego dnia poświęcić, aby zobaczyć jak to wszystko dobrze naśladowane.
Dama do towarzystwa wysiadła, wyrostek poszedł za nią, a tłusty jegomość wychodząc z wagonu powtarzał jeszcze:
— Ach doskonale naśladowane... doskonale!...
Maryanna a nateraz Mario zaledwie wytrzymała aby śmiechem nie parsknąć. Gruby człowiek szukał swoich trzech biletów w portmonetce.
— Panie, panie! wołała przebrana paryżanka, — czy rzeczywiście dobrze naśladowane?
— Sądziłem żem zapomniał mego szala, mając go na ramieniu, cudownie naśladowane!...
Na ten ostatni wykrzyknik, dama do towarzystwa zbliżyła się aby uprowadzić swego pana. Swistawka dała znak odjazdu. Maryanna złożywszy dłonie na kształt tuby, wołała:
— A kto cię objaśnił, że tak dobrze naśladowane, stary grzeszniku? Dama złożyła chustkę we czworo i wsunęła ją pod wualkę, potem wzięła za rękę starego grzesznika i z sobą uprowadziła. Pociąg zaczął się poruszać. Robert Kodom otworzył teraz oczy, już nie spał. Maryanna jakkolwiek nie lękliwa, nie mogła przecież znieść tego dziwnego wzroku bez doznania niemiłego wzruszenia, którego ukryć nie zdołała.
— Teraz pomówmy Mario, — rzekł Kodom. Jesteśmy w podróży i nie mamy czasu bawić się skubaniem kwiatków. Rozumiesz, że trzeba pojmować szybko, wykonywać podobnie i niewiele gawędzić, wszakże mam do czynienia z mężczyzną nie z kobiétą.
— To téż mężczyzna zostaje na twéj łasce panie, kobiéta ma swoje zamiary jak ty masz swoje.
— Nie wiem o tobie tylko to, co gazety ogłaszały o twéj dzikiéj ekscentryczności i o twych wybrykach zakrawających na fanfaronadę. Zdaje się, że zbyt łatwo wspinałaś się na maszt po złożoną tam nagrodę, tak jesteś silna w rękach i w nogach. Kronika nawet opowiada, że umiesz robić pałaszem jak instruktor w szkole fechtowania, i że zabijasz w locie tuzin gołębi bez wyjęcia z ust cygaretta. Masz ustaloną sławę na bruku paryzkim, która nie cierpi ani nędzy, ani mierności; jest to łatwa egzystencya i bierze mnie ciekawość dowiedzieć się, co cię skłoniło do szukania awantur, ciebie, dla któréj dosyć jest uśmiechnąć się, aby ujrzeć u swoich nóg całą młodzież szaloną i wszystkich starców hełpliwych?
— Ach przebacz pan, gdyż nie uprzedzono mnie, iż w drodze mam się wyspowiadać. Dopełniłam już tego przed Riazisem i nie żądałam od niego rozgrzeszenia; czy chcesz koniecznie udzielić mi swoje?

XXIV.
Bruksella.

— Ach moja panno, — rzekł Robert, — nie silmy się na dowcipy. Oto zbliżamy się do granic Belgii, trzeba pomyśleć o komorze. Mówmy z sobą, jasno i szczerze. Nie znasz celu do którego dążę, wiesz tylko, że się nazywam Robert Kodom i twoje uprzedzenia błahe są przeciw silnéj głowie finansowéj, noszącéj to nazwisko. Jestem panem stronnictwa, musiałaś słyszeć że mnie uważają za dzielnego gracza na giełdzie i temu to raczéj przymiotowi, niż mojéj osobie winien jestem przyjemność, że pannę mam za towarzyszkę. Czy jesteś przygotowana na zupełną bierność i posłuszeństwo, oraz wiele oceniasz usługi istoty rozumnéj i wolnéj jaką zawsze byłaś?
— Dwakroćstotysięcy franków, pod warunkiem, że nie będziesz wymagał niczego więcéj tylko milczenia, posłuszeństwa, energii i uporczywości. Liczą tylko trzy cnoty teologiczne, ja posiadam cztery, te już panu wypowiedziałam i za nie ręczę. Ale uprzedzam, że mi pilno; tak, czytam w oczach pana, iż nie dowierzasz tjé żelaznéj woli w słabéj kobiécie. Ja nie jestem słabą kobitéą. Moje nerwy, o których mówią że są z żelaza, przeistaczają się w stalowe, tam gdzie mózgu sięgają. Więc sto tysięcy franków za 15 dni niewoli, pan to potwierdzasz i na dowód podaj mi rękę, jak ja panu podaję.
Zdjęła rękawiczkę dodając stanowczo: — targ skończony!
Bankier ważył tę małą rączkę w swych palcach kościstych z ciekawością hiromanta; potém uroczyście w sposób dlań niezwykły, rzeki: Targ skończony i podpisany, — ucałowawszy końce paznogci Maryanny. Młoda kobiéta zostawiła swą dłoń w ręku starca z powagą również niezwyczajną. Zdawała się rozmyślać i zapewne wspomnienie o ojcu z głowy przeniosło się w téj chwili do jéj serca.
— Panie Kodom, dodała, — nie wiem czy się kiedy rozczulę jak obecnie. Jest to zapewne skutek świeżego powietrza, ale skoro raz weźmiemy się do dzieła, przysięgam ci, że tego więcej nie ujrzysz. Już tak dawno swobodnie nie oddychałam, przebaczysz mi moje roztkliwienie, nie prawdaż?
Robert poglądał na nią nie odpowiadając.
— Chcesz pan abym śpiewała? i zaczęła nucić...
Konduktorowie w ciągu podróży wywoływali różne nazwiska stacyj na linii od Maubeuge do Mons. Trzeba się było dłużéj zatrzymać na komorze, gdzie skrzynia Kodoma, owa wieża Babel, w któréj leżały bez ładu różne kosztowne rzeczy, biżuterye, cenne obrazy, niemało czasu zabrała urzędnikom i strażnikom. Nareszcie skończyło się na wyrzeczeniu: „można przepuścić.”
Co się tyczy dziesięciu skrzyń Maryanny, — gdyż zapomnieliśmy powiedzieć, że przezorny Riazis kazał zważyć i zapisać bagaże swéj protegowanéj przed przybyciem bankiera, — otoż co do tych dziesięciu skrzyń to była inna sprawa. Kodom wyjął z kieszeni papier, mający pozor bardzo urzędowy, bo opatrzony rozmaitemi stemplami i pieczęciami, który też rewizyą skrzyń zakończył. Pociąg w dalszą drogę wyruszył, a na kilka minut przed czwartą godziną, nasi podróżni stanęli w stolicy Belgii.
— Kiedyż pojedziemy do Antwerpii, — zapytała Maryanna.
Późniéj, odrzekł Kodom, — nie czas teraz tam wyjeżdżać; zresztą mniemam, że twoja obecność nie jest konieczną.
Zawołał na jeden z tych powozów, które przypominają styl Ludwika XIV i stanowią dumę Brukselli. Furman zwrócił konie naprzeciw nieprzyjaciela, który nań zawołał, gdyż wszyscy Francuzi uważani są za nieprzyjaciół w Brukselli, o czem ich starają się przekonać właściciele hotelów przy podaniu rachunku.
— Moje piękne dziecię, — odezwał się Kodom, — później wróciemy po nasze bagaże. Mój tłomok wystarczy do jutra, najmiemy osobny w mieście apartament, a tymczasowo wysiądziemy w oberży. Bankier oddał świadectwo urzędnikowi pakamery, poczem trzech posługaczy wciągnęło na wierzch powozu skórzany kufer Kodoma, bardzo ciężki, bo tylu bagażami wyładowany.
— Hotel de Flandres! zawołał bankier.
Furman usłyszawszy nazwisko hotelu, bardzo nizko się ukłonił. O w pół do piątéj obaj podróżni mieścili się w wspaniałych apartamentach hotelu. Ciężki kufer ustawiono w gabinecie Kodoma. Bankier wynagrodził po królewsku tragarzy przy odprawie. Wielki ogień palił się na wszystkich kominkach. Maryanna wyciągnęła się na aksamitnéj kozecie paląc cygaretto i oczekując rozkazów pana. Tymczasem jéj nowy władzca najprzód pozamykał starannie wszystkie drzwi, po czém wrócił do kufra i otworzywszy go z wszelką ostrożnością, wyjmował zeń różne kosztowności. Maryanna nie była ciekawa oglądania dyamentów, ona żyła ciągle śród zbytków.
Jednakże teraz niemogła oprzeć się, aby me rzuciła okiem na ten widok olśniewający z Tysiąca nocy i jednéj. Kiedy obszerna konsola pokryta została literalnie drogocennemi kamieniami łudzący blask ognia siejącemi, Kodom rozkładał dalej biżuteryje na krzesłach i na kominku.
— Nareszcie skończyłem, — zawołał poglądając z rozkoszném zadowoleniem. Co myślisz o tém wszystkim Maryanno?
— Bardzo piękne precyoza, odrzekła nie ruszywszy się z miejsca.
— A jednak to jest prawie niczem w porównaniu tych szmat które wprawdzie nie świecą a jednak warte są daleko więcéj. — Mówił bankier poruszając zwity papierów i rożnych dokumentów.
— Ba, to brzydkie i to niema pięknego pozoru, — odparła obojętnie Maryanna wyjmując nowe cygaretto z przepysznego woreczka.
Już zaczęło się ściemniać. Robert poszedł do salonu i zadzwonił aby zapalono świece, nie zapomniawszy zamknąć drzwi od gabinetu, dla niezwrócenia ciekawych ócz służby miejscowej. Kandelabry o siedmiu ramionach zostały oświecone, i lokaj zapytał o dalsze rozkazy.
— Obiad o siódméj — odpowiedział Kodom, wino margo, zwierzyna jeżeli ją macie, kawa jak najmniéj narodowa, przedewszystkiem nie przeszkadzaj nam przed godziną oznaczoną. Zadzwonisz nim wejdziesz i zastawisz obiad w oddzielnym gabinecie — skończyłem.
Służący skłonił się zapytując — czy należy wnieść skrzynię z obrazami.
— Tak jest, — odrzekł Kodom.
Skoro to nastąpiło, Maryanna rzuciła swe cygaretto i zbliżywszy się zawołała: — Teraz pozwolisz mi pan to obejrzeć?
I spoglądała kolejno na obrazy, a oczy jéj w czasie przeglądu dziwnie się rozjaśniły.
— Dla czego te płótna tak mnie ciągną do siebie? — rzekła po długim prawie z uniesieniem rozpatrywaniu. Wszystko to jest piękne co pan posiadasz, same arcydzieła z najlepszych epok i oryginały. Więc pan lubisz obrazy?
— O tyle, o ile moje stanowisko wymagało.
— A dla czego kupiłeś te cudowne płótna mające wartość złota?
— Ponieważ pewien faktor podczas licytacyi doradził, że zrobię dobry interes.
— Dobry interes!.. to wszystko należy uwielbiać na kolanach. Patrz pan, to jest Mieris! jaka słodycz, jasność, a razem jaka prostota! To Teniers młodszy! jakie twarze śmiejące tych zuchów pochylone nad dzbanem. Och! poczciwa naiwność, a drzewa mimo tylu odcieni tak naturalne, że zdaje się iż żyją! Breughel — to on, więc wszystko. Patrz! to poważniejsze, więcéj męzkie: Wuwermans, niezaprzeczenie. Wybornie siedzący jeździec na koniu, a pies na podwórzu jak rozumnie nań spogląda!
— Gdzież nauczyłaś się téj paplaniny technicznéj, zapytał Kodom zaledwie coś rozumiejąc Czy uczęszczałaś do artystów? ach fe!
— Wszędzie uczęszczałam i nie koniec na tém! lecz jaka fantazyja ogarnęła pana, abyś całe muzeum wywoził za granicę?

XXV.
Objaśnieniu i warunki.

Kodom usiadł, a zakładając nogę na nogę z miną doktoralną odpowiedział:
— Moje lube dziecię, nie jesteśmy w krainie fantazyi, lecz na gruncie zupełnéj rzeczywistości. Wszystko co tu widzisz, te obrazy które cię tak zajęły i brylanty na któreś została obojętną, te paki akcyj, biletów bankowych, obligów może trochę podejrzanych, nie mających wprawdzie wartości artystycznéj, zgoła wszystkie te przedmiota mniemasz że wpakowałem do kufra skórzanego dla błachéj przyjemności? Przybyliśmy tu aby zrobić pieniądze i sprzedać nasze towary, tak dobrze jakby kupiec czém bądź handlujący.
— Ależ trzeba było wszystko sprzedać w Paryżu.
— W Paryżu, cały świat zna galeryją Roberta Kodom, jego djamenty i jego stanowisko finansowe. W Paryżu Kodom nie mógłby jednéj rzeczy spieniężyć, żeby nie ściągnął podejrzenia, nie zachwiał się w opinii na placu handlowym, bo zaufanie kredyt stwarza, sądzę że o tem nie powątpiewasz. Byłaś zawsze tak zimną i przezorną, że tylko pięknemi oczkami płaciłaś swojej klientelli. Zaufanie, zaufanie wszystko stanowi. Jutro w Brukselli, w Malines, Antwerpii, Namur, Liége aż do Spa, w czterech krańcach Belgii, Robert Kodom może negocyjować swoje weksle choćby wątpliwe, spieniężać częściowo z powodu chwilowego kłopotu w grze papierów; to jest interes mnie dotyczący. Co do twojego zajęcia moja księżniczko, to polega na sprzedaży dzieł sztuki i diamentów. Przekonałaś mnie w téj chwili z wielkiem podziwieniem, lecz razem z mojem zadowoleniem, że posiadasz tyle znajomości i przebiegłości co się tyczy malarstwa, ile go ma żyd frankfurcki. Jednego więc dnia będziesz młodzieńcem hulaszczym, podróżującym, który z potrzeby musi robić ofiarę; nazajutrz staniesz się wielką damą, dotkliwie podrujnowaną w kassynach niemieckich, zmuszoną do sprzedania swych biżuteryj, aby wrócić do kraju. Zgoła niekiedy i stosownie do okoliczności będziesz magnatem, jako mężczyzna, albo najmniéj księżniczką jako kobieta. Będziesz zmieniać nazwiska i płeć stosownie do potrzeby lub upodobania; są to role bardzo rozmaite do odegrania, z tém wszystkiém role szlachetne, sądzę że się na nie żalić nie ma powodu.
— Nie mam przecież prawa na nic się żalić, bom przyrzekła ci posłuszeństwo — więc rozkazuj. Jeszcze natchnienie nie przyszło, lecz kiedy raz wejdę na tor intrygi, wtedy spodziewam się będę inspirowaną.
— Jestem tego pewny. Że zaś rozmowa zimna nie prowadzi do pożądanego rozwiązania, którego potrzebujemy oboje, tak dobrze jak książę Riazis, przeto ci szczegółowo objaśnię moje warunki. Zdążając do celu za którym od lat 30 goniłem, a który nie jest żądzą posiadania tylko bogactw, przyszedłem prawie do ruiny. Wprawdzie możesz powiedzieć, że resztki z rozbicia pozostałe wystarczyłyby dla ambicyj mniéj od mojéj wymagających, lecz ci już oświadczyłem, iż mam obowiązki dla ludzi za memi plecami stojących.
Maryanna wsparta na obu rękach słuchała Kodoma. najmniejszém skinieniem nie zatwierdzając tego co on jéj mówił. Bankier tak daléj ciągnął:
— Jutro o pierwszéj godzinie postarasz się być gotową chociaż to będzie przeciwne zwyczajom paryzkim. Nie zajmuj się niczem, bo znajdziesz w twych pokojach godnych ciebie, zbiór kostiumów o których potrzebie uprzedziłem. Na ten dzień młody grek będzie stosownym do okoliczności. Nie potrzebuję dodać, że posiadam rozmaite dowody z rozlicznych kancellaryi dyplomatycznych, które ci zjednają wszędzie przyjęcie równie przychylne, jak niemniéj z wszelkiem poważaniem. Pilném jest aby tego samego dnia były sprzedane diamenty w imieniu armeńczyka, o którym mówiliśmy. Czyli to byłoby ci dogodnem ażebyś stanęła po nieprzyjacielsku naprzeciw twemu rządowi? Będziesz niby rewolucyonistą, albo zwyczajnie dekorowanym, zależy to od twego wyboru. Jeżdżąc z możliwą gorliwością, o któréj niepowątpiewam, mniemam że bez trudu dowiesz się o nazwiskach zbieraczy obrazów, których jak mówią ma być bardzo wielu w tem mieście. Dostateczném będzie posłać przez komisyonerów stosowne objaśnienia owym sztuk protektorom. Przy każdym adresie znajdziesz rekomendacyją która ci wstęp ułatwi, i nie pominę téj ostrożności, ażeby ci zostawić na toalecie szczegółowe instrukcyje, jaką masz przybrać postawę według charakteru i pozycyi każdego z tych panów.
Być może, iż zajdzie potrzeba zmieniania kostjumów różnéj narodowości, ale nie, sądzę że to okaże się zbyteczném, z powodu nagłości spieniężenia przedmiotów. Udasz się tylko do arystokracyi, która płaci w 24 godzinach długi karciane. Czy pojęłaś wszystko?
— Zrozumiałam panie.
— A więc cudownie! Teraz mój dobry Mario wdziéj na bakier czapkę burszowską, pociąg szczotką po twojéj kurtce, obetnij paznogcie i chodźmy na obiad, jeżeli ci się podoba. Po obiedzie możesz spędzić wieczór w teatrze przy mennicy albo przy browarach, tam więcéj hałasu. Co do mnie jestem wygodnicki, potrzebujący wypoczynku — robiąc rachunki.
Maryanna powstawszy rzekła: — Do twoich usług panie i władco mój.
Kodom pochował kosztowności do tłumoka, papiery do biórka, które starannie zamknąwszy, schował klucze do kieszeni. Dzwonek zabrzmiał w salonie, bo siódma wybiła na zegarze hotelowym. Zeszli na obiad.
Nazajutrz ze świtem Robert zapukał do drzwi Maryanny i był bardzo zdziwiony znalazłszy ją już ubraną, wyglądała oknem paląc swe pierwsze cygaretto przy brzasku poranku bardzo mglistego. Wyraził on swe podziwienie w kawalerski sposób, wyszły już z mody od czasu restauracyi.
— Nazywam się Maryanna de Fer — odrzekła tonem spokojnym — i towarzyszę panu aby być posłuszną.
— Posłuszeństwo nie będzie uciążliwe, gdyż wynalazłem ci hotel na bulwarze Waterloo będziesz tam zupełnie. u siebie i w najdogodniejszych warunkach komfortu, oraz high-life umieszczona. Nietrzeba się okazywać ubogą, ażeby korzystnie sprzedać drogocenne towary. Ten apartament przeznaczony na biżuterye i kosztowności. Sprzedaż obrazów będzie miała miejsce w pracowni umeblowanéj, którą wynająłem na czas nieobecności artysty, co podniesie wartość obrazów.
— Jestem gotowa, proszę iść naprzód.
— Weź przedewszystkiem tę szkatułkę, to ciężkie ale jesteś silna. Zawiera ona diamenty najczystszéj wody; będzie dosyć zajęcia przed obiadem. Nateraz zajdziesz do twojego mieszkania, gdzie złożyłem w kasetce resztę biżuteryi, od któréj jeden klucz wezmę do siebie. Po południu koléj na obrazy. Oto masz drugi klucz od kasetki.
Tak rozmawiając Robert Kodom i Maryanna przyszli do hotelu ocienionego topolami i sykomorami. Zieloność już zniknęła lecz gęste gałęzie dobrze zasłaniały front budynku, tak że wnętrze czyniły nieprzejrzystem, jak mówią anglicy. Weszli, Robert wyjął pęk kluczy z kieszeni.
— Co to znaczy? zawołała Maryanna. — Czy miałbyś pretensyą zostać moim dozorcą. Nasz układ zastrzegł tylko 15 dni najwięcéj zaś miesiąc niewoli i to złagodzonej względnem obejściem.
— Będziesz swobodną jak w Paryżu, i spodziewam się że nad dwa dni nie będę potrzebował cię dłużéj.
— Ach! spieszmy się!
— Jesteś u siebie, rzekł Kodom.
— Na jak długo? zapytała Maryanna.
— Och nie chciéj zasmakować w tém ustroniu rozkoszném, widzę że niezwyczajność ma zawsze pociąg dla ciebie. Twoje bagaże są w salonie, czy raczysz je zobaczyć?
— Dobrze, zobaczymy.
Wszystko było ustawione w największym porządku.
— Co za kostium! ach tak przypominam sobie na dziś jestem Grekiem.
Otworzyła jeden kufer bez wahania i wyjęła z niego przepyszny kaftan obszyty futrem. Następnie przeszła do ubocznego pokoju, zkąd po kilku minutach wróciwszy, przedstawiła się w przepysznym stroju, z puginałem u boku i w giloszowanym pasie, mając czapeczkę aksamitną na głowie, niby cały budynek koronującą.
— Ależ to jest zadziwiającem! zawołał Kodom. — Nie miałaś tyle czasu aby przebyć morze i powrócić.
— Patrz jacy to jesteśmy!.. odrzekła, — przeglądając się z przyjemnością w czterech lustrach pokoju.
— Załowaćbym musiał gdyby było inaczéj.
— Nędzni pochlebcy! mruknęła Maryanna.
— Teraz do dzieła, wszystko dobrze zrozumiałaś?
Dała znak potwierdzający.
— Ach mój Boże! zapomniałem najważniejszych szczegółów.

XXVI.
Handel.

Kodom zaczął szukać w serwecie którą trzymał pod pachą.
— Co się dotyczy diamentów, oto masz pasport księcia Dżamila, w zupełnym porządku. Wsiądźmy teraz do powozu, pojedziemy do pracowni malarskijé, gdzie znajdziesz ustawione obrazy przed południem. Jeżeli uznasz potrzebę zmienienia swéj osobistości dla tego drugiego przemysłu, dosyć będzie wskazać mi narodowość, świadectwa dostarczę na tę godzinę, którą mi wskażesz.
Pracownia była obszerna i wybornie oświeconą jak to ma miejsce tradycyjnie w kraju starych mistrzów flamandzkich, gdzie łokieć kwadratowy ziemi nie kosztuje piędziesięciu franków i gdzie materyał oraz robotnik nizką ceną, zachęcają do budowy: Ta oberża podoba mi się, będzie tu wygodnie, zostanę tu.. nuciła Maryanna na znaną melodyę.
— Niestety mamy za mało czasu, abyśmy tu długo zostawali, — zrobił uwagę Kodom, który nie spuszczał z oczu ani na chwilę celu w jakim przybył do Brukselli i położenia przez wypadki spowodowanego.
— To prawda, odpowiedziała Maryanna, tonem w którym przebijał się żal, iż niedługo z krainy czarów musi wrócić do rzeczywistości. Poprawiła więc czapeczkę z kokieteryą i wzięła kasetkę pod pachę.
— Daléj w drogę! zawołała z rezygnacyą.
Przy rozłączaniu się w bramie hotelu, Kodom rzekł:
— Wybaczysz mi że przed wieczorem nie mogę się z tobą widzieć. Nawet moje zatrudnienia nie dozwalają mi stać się akuratnym w naznaczonéj schadzce. Chciéj więc być tyle grzeczną i względną, żebyś mi w kilku wyrazach doniosła o biegu interesów, oraz co ci może być potrzebném. Obrazy będą już zawieszone na ścianach w czasie twoich wycieczek po śniadaniu naszem w hotelu. Zejdziemy się o siódméj godzinie dla ogólnego sprawozdania, w tym samym gabinecie gdzieśmy wczoraj obiadowali.
— Zrozumiano!
— Jesteś nieoceniona, więc do wieczora!..
— Do widzenia wieczorem.
Nie pójdziemy krok w krok za greckim Dżamilem śledzić jego wycieczki ani za bankierem Robertem Kodom. A ponieważ oba wspólnicy śmiało idą do wiadomego rezultatu, więc i my za ich przykładem będziemy śledzić tylko skutki ich usiłowań.
Około ósméj z rana rozłączyli się Kodom i Maryanna. Kodom wrócił do hotelu. Trzy paczki poczwórnie opieczętowane czekały na niego.
Nr. I. Wszystko idzie nad wszelkie spodziewanie. Pierwsza operacya ożywiła mnie dobrą nadzieją, lecz nie ukończę interesu aż na wieczór.
Nr. II. Co raz lepiej! Pierwsze objaśnienia dotyczące obrazów. Hrabia Remenhoff znajduje się w przejeździć dla osiedlenia się w Paryżu, po kilku twardych przejściach z administracyą w-jego ojczyźnie. Woli on pobyt w naszéj stolicy, niż w swym kraju. Ponieważ chciano się tylko pozbyć niespokojnego starca, przeto dozwolono mu sprzedać swoje dobra. Summę zebraną, szacują na ośm milionów. Jego galeryą obrazów wiozą za nim, a poświęca 150 tysięcy na jéj ukompletowanie. Przedstawienie nastąpi tego wieczora, prezentacya formalna, bo hrabia wprzód zwiedzi pracownię.
Nr. III. Jestem oczarowaną! Ubranie szmaragdowe, w którem znalazłam plamy białawe, za skazy przezemnie uznane, ma podwójną wartość dla téj właśnie przyczyny. Dzień będzie korzystny. Nowe polecenie przez hr. Remenhoff bardzo gorące, o bardzo gorące; o 7 godzinie.
— Ten Riazis ma zawsze dobre pomysły i rady, — zawołał ucieszony Kodom. Daléj w drogę! mogę zebrać tego rana do 100,000 franków z eskonty! pozostają mi kopalnie, — niegodziwe kopalnie na Erquelines — To trzeba negocyować w Mons. Ośmdziesiąt minut drogi koleją. Więc ruszajmy do Mons.
O siódméj godzinie kiedy podróżny z Mons wrócił do hotelu, miał minę tryumfującą, która go cały dzień opromieniała.
— Syn czeka pana w salonie, — rzekł rządca hotelu. — Nie mogłem otworzyć gabinetu bo pan zabrał klucze.
— Roztargnienie, nic więcéj, — odpowiedział Kodom, zacierając ręce.
Otworzywszy drzwi, ujrzał stosy złota i biletów bankowych ułożonych nakształt wałów fortecznych. Maryanna obojętnie paliła swe wieczne cygaretto i za wejściem swojego pana zaledwie rzuciła nań spojrzenie.
— Kosztowności warte są sto dwadzieścia tysięcy franków, powiedziała bez wzruszenia.
— Sto dwadzieścia tysięcy, zawołał bankier z podziwieniem.
— Są tutaj na kominku.
— Chcesz ażebym cię ucałował?
— Już nie dbam o to. Ale policz pan, dobry rachunek tworzy dobrych przyjaciół, mówi przysłowie.
Obiad szedł wesoło. Kodomowi nie zbywało na dowcipnych anegdotkach, za które mu podziękowała uśmiechem między podaniem lodów a winem szampańskiem. Ponieważ bankier w zapędzie radości, chciał się ociągać ze sprzedażą, a tem samém i z zebraniem jak najspieszniéj tak znakomitych kapitałów, przeto Maryanna postanowiła go powstrzymać od wszelkich wybryków.
— Nie przybyliśmy tutaj dla zabawy, panie Robercie! i nie zapominaj że hrabia Remenhof, czeka na mnie. Potrzebuję przedstawić się mu świetnie, a więc muszę wrócić do mego hotelu, trzeba ażebym się okazała w pysznéj toalecie, jak tylko mogę najkorzystniéj.
Zmaczała więc usta w kieliszku wina i zanuciła piosnkę pożegnania. Kodom poszedł za nią jak niedźwiedź upokorzony. Bankier kazał zapalić wszystkie kandelabry, jednym jego zbytkiem były świece: potem podał rękę Maryannie i zaprowadził do tajemniczego gabinetu. Przyszedłszy tam wziął się do podsumowania swoich rachunków, wpisując fundusze przywiezione z Mons oraz zyskane z eskonty i ze sprzedaży klejnotów, które razem stanowiły cyfrę pieniężną nie do pogardzenia. „Wynosi to około sto tysięcy talarów, rzekł do siebie chowając pieniądze do szuflady w biórku, wprawdzie bagatela, ale która w samą porę przybywa.
Robert niekiedy zbyt głośno się wynurzał, co też męczyło młodą kobietę. Ratowała się ona jak mogła, to paleniem cygaret to innemi środkami, okazując najzupełniejszą martwotę na jego uniesienia.
— Oszukano mnie, — mruczał Robert zdesperowany tą obojętnością. — Panna nie jesteś Maryanną z żelaza, ale z lodu. Widok summy w dwunastu godzinach zebranéj, nie wymusi na tobie najmniejszego wzruszenia?
Zbliżyła cygareto do świecy, zapaliła go i wypuszczając kłęb dymu, który w połowie połknęła, resztę nozdrzami wydmuchiwała.
— Nie gonię za pieniędzmi, — rzekła, — jedynym celem mego życia jest uleczyć serce zranione...
Kodom wzruszył teatralnie ramionami, co w jego retoryce oznaczało zadziwienie. Dumna kobieta odezwała się znowu:
— Nie mówię o moim sercu, chciej mi zawierzyć, bo bym dlań tyle trudów nie ponosiła.
— Moje lube dziecię, ja nie badałem tego rodzaju tajemnic, jednak jestem gotów słuchać cię z pobłażaniem ojcowskiem. Bądźmy poważni i zgodni, jedno nie wyłącza drugiego. Według naszéj ugody winienem ci 100,000 franków w monecie brzęczącéj, a od ciebie należy się miesiąc posłuszeństwa i popierania mnie. Mógłbym ci zwrócić wolność za nową i honorową umową dla nas obojga, ale uznałem twe szacowne przymioty i dla tego obstaję przy moim kontrakcie. Tu już twych usług nie potrzebuję, lecz kto wie czy jutro?
— Mów pan daléj, jesteśmy na stanowisku handlowém.
— Zapewne, ale nie jestem despotą, jak ci się to zdaje. Jesteś ze mną współdziałającą i moją niewiastą na miesiąc, tylko na dni trzydzieści chciéj zauważyć! Przyrzekłem ci 100,000 franków, pensyi co uczyni 1,200 luidorów na tydzień, niezgorsza sumka. Otóż nie mam najmniejszéj pretensyi przywiązywać łańcuch z kulą do twéj delikatnéj nóżki, lecz przysięgnij że przybędziesz zawsze na me rozkazy, ile razy zażądam, a zostaniesz wolną od jutra; wolną zastrzeżeniami wymuszonemi przez potrzeby, których wcale wywoływać nie będę. Tu leży pięćdziesiąt tysięcy franków któremi możesz rozporządzać, czy to na teraz wystarcza?
— Pan mi nie staniesz się dłużnym po ekspiracyi kontraktu.
— Bronzowa głowa!.. a jeżeli mi jest dogodném mieć raz w życiu do kogo zaufanie?
— Przez ciekawość zapewne?

— Więcéj niż to, bo mam ufność z któréj sobie nie umiem zdać rachunku. Nie jestem świętym, lecz zaczynam wierzyć, bo zresztą przybyliśmy do kraju arcykatolickiego. Ale dajmy pokój słowom na wiatr rzuconym. Jesteś owładnięta namiętnością, jakimś szaleństwem, masz tajemnice od Których zasłony nie mam zamiaru uchylać, chociaż ona panuje nad tobą. Mogę się obejść bez ciebie, spiesz za twém przeznaczeniem tajemniczem i przybywaj w pomoc mojemu, gdy cię powołam, — czy zgoda?

XXVII.
Nowe projekta.

Wszystkie kobiety choćby najlekkomyślniejsze, nie są pozbawione uczuć właściwych płci swojéj. Na zapytanie Kodoma, Maryanna pomyślała o położeniu obecnem i o wydatkach stąd wynikających, więc rzekła:
— A hotel który dla mnie nająłeś?
— Będę go zapewne dla siebie potrzebował, ale to bagatela! pięćset franków na miesiąc i te są już zapłacone.
— A moja pracownia malarska?
— Och sto franków! zbyt ulotna fraszka!
— Czy chcesz mi ją zostawić?
— Na co jéj żądasz?
— Ażeby tam założyć szpital.
— Szpital! Boże wszechmocny! na wiele łóżek?
— Jedna kanapa wystarczy a naliczyłam ich tam cztery. W pewnem ustroniu wiem o jednym chorym, potrzebującym tylko zmiany miejsca, którego młodość przeszła na doznaniu samych zawodów. Cierpi na obłęd głowy, bo choroby serca przenoszą się do mózgu. Myślę że wydalenie się z kraju ocali nieszczęśliwego. Obserwatoryum na piątém piętrze jest dla pana bezużyteczne, mniemam że mi go zostawisz.
— Możesz go używać, lecz zatrzymam klucz drugi; jest to reguła, od której nigdy nie odstąpię, poprzysiągłem.
— Jak się panu podoba. Lecz czas uchodzi, a pan rozprawiasz tak wymownie, iż zapominamy o interesach. A mój książę niemiecki.
— Nie przepomniałem przesłać zaszczytnych poleceń, których odemnie wymagałaś.
— Doskonale; lecz wielki czas włożyć świeży ubiór i rękawiczki. Spieszę. O któréj bądź godzinie wyjdę od księcia gdzie mnie wysyłasz, będę się starała rozmówić z panem. Zapukam pięć razy, ażebyś poznał że to ja przyszłam i żebyś pan otworzył.
— Nie przepomnę o tém.
— Do widzenia się panie.
— Bądź zdrowa mała hipokrytko w usługach. Ach chciałem powiedzieć do widzenia.
— Pożytecznym jest ten dodatek przy pożegnaniu.
Maryanna zwinna i wesoła wybiegła, przeskakując po kilka wschodów na raz, jak student będący na wakacyach.
Skoro Robert Kodom sam pozostał, naprzód wziął się do uporządkowania swoich rachunków: złoto dołączył do złota, bilety bankowe staranniejszego ułożenia wymagające, rozsegregował gatunkami i po dziesięć sztuk obwinąwszy w opaski szpilkami poprzepinał. Ogółustawiony w szyku bojowym, przedstawiał linią nie do pogardzenia. Schował następnie złoto do szufladek stosownie do jego objętości, a bilety w pugilares o wielu przedziałach. Na stole spoczywał rewolwer o sześciu paszczach, kurek był odwiedziony. Człowiek ponurych kombinacyi wstał i podniósłszy ręce do czoła wyszeptał do siebie:
— Raz zamiar powziąwszy, nie cofnę się przed jego spełnieniem. Chodzi tu o życie dwudziestu osób, które postawiłem na szali, — biedaków którzy żywią się ryżem i sucharami i którzy ryzykują się na proces w sądach karnych każdego dnia, o ile im Bóg tych dni użyczy. Bóg! o tak oni przecież wierzą! Moja ruina zagraża mnie tylko utratą czci domu bankierskiego, jednego z najpotężniejszych w świecie; ale czeka więzienie i utrata dobréj sławy wszystkich stowarzyszonych, o co w gruncie rzeczy nie dbam, lecz którym należy się odemnie protekcya i bezpieczeństwo, dopóki jakikolwiek środek ratowania ich pozostanie w moim ręku. Niebezpieczne przedsięwzięcia są również niewzruszone, a więc dotrwam aż do końca! choćby padło jakie podejrzenie w towarzystwach ubezpieczeń, albo u kapitana okrętu...
Zdawało się że na tę myśl zadrżał, lecz wkrótce pod naciskiem wrażenia, wyrzekł:
— Bądź co bądź nazywam się jeszcze Robert Kodom. Mam pod poduszkami cenę trzech lichych okrętów; kto mi wzbroni zostać armatorem, jeżeli serce moje tak dyktuje?
Rozważał chwilę i w dwóch wyrazach streścił swe uwagi:
— Za długo! za długo!
Zaczął znowu swą przechadzkę po pokoju, rozkładając w milczeniu rękami, potem wyciągnąwszy się na łóżku, rzekł do siebie:
— Trzeba się przespać chwilkę, oczekując na powrót Maryanny.
Lecz nagle zerwał się z posłania, wołając:
— Muszę napisać do Wandy. Wygotowanie listu zabrało mu blizko godzinę, gdyż bankier jako człowiek namiętny, skoro tylko nie chodziło o cyfry, nie władał piórem swobodnie, nie był tyle wymownym. Widząc go pochylonego nad biórkiem z ognistem spojrzeniem namiętnością wywołanem, z ręką drżącą po papierze się ślizgającą, — Robert Kodom wyglądał jak pracujący poeta, bezwątpienia mniéj opromieniony niż piękny William Szekspir, lecz grobowo ponury jak Dante. Jego powieki błyszczały wątpliwém ogniem, zmarszczki na skroniach, zwyczajne śród białego dnia, nabrały pewnego majestatu przy świetle lampy. Rzeczywiście w téj chwili temu człowiekowi nie zbywało na pozie poetycznéj. On wiedział o pogardzie i nienawiści dla siebie téj kobiety, za którą się uganiał, lecz mimo tego on jej pożądał! Żądza panowania przystała téj organizacyi zarazem surowéj i krwistéj. Nadto cierpki przedsmak oporu, miał urok dla przekwitłego temperamentu. Jego spojrzenie śledzące wyrazy tak pracowicie na papierze skreślone, miało wyraz pogromcy dzikich zwierząt.
— Ona mnie wynagradza tylko za zbytek jakim ją otaczam, myślał Kodom, — chcę ją ujarzmić, podbić, posłuszną mi uczynić mocą wspanialszéj potęgi niż złoto. Trzeba ażeby mnie uwielbiała przez siłę mego rozumu i potrzeba aby mi to ofiarowała z uległością, co udzielała za same pieniądze. Zbrodnia ją nie przeraża — ona przyznaje że wszystkie środki są dla niéj dobre, które prowadzą do celu, nigdy nienasyconéj dumy i pożądliwości. Ona mną zawsze pogardzała — mniejsza oto! Schyli czoło i jéj próżność ugnie się przed siłą tajemniczą, którą kieruję, skupiam i roztaczam po świecie jednym podmuchem méj woli.
Nareszcie skończył swą straszną pracę. Pot spływał mu z czoła, w przestankach czytał głośno peryody które napisał i w uniesieniu radości, przybierał albo wysoką skalę głosu tenorowego, albo basu, według tego jak okres wyrażał groźbę lub uwielbienie. Stawał on się aktorem studiującym swą rolę, sądząc na prawdę, że głośną deklamacyą na papier przenosi. Położywszy podpis, głęboko odetchnął, jakby mu wielki ciężar spadł z piersi.
— Teraz pomyślmy o działaniu, — rzekł list pieczętując. Po wygranéj dopiero potyczce, będę miał ostatnie słowo téj burzliwéj kobiety, po ukończeniu walki ja i lord Trelauney, spojrzemy sobie oko w oko.
Trzy lub cztery kroć przeszedł się po pokoju, i wydobył zegarek.
— Już druga godzina! a Maryanna nie wraca!
Jakieś podejrzenie przeszło mu przez głowę.
— Ach, ach! zawołał po rozwadze, — zdaje się że napisanie listu tak mnie znużyło, iż doprawdy skołowaciałem, oskarżając tę energiczną dziewczynę o ucieczkę do Ameryki, jakby wartość tych obrazów mogła ją do tych czynów pokusić? Nędzne 15,000 luidorów, a przecież przed odejściem ofiarowałem jéj 50,000 franków. Ach! nie powinienem się drażnić wzruszeniami, czas mieć się na baczności, nie mam zwyczaju odkładać na jutro ważnych niecierpiących zwłoki interesów. Muszę jednym rzutem zwyciężyć — lub umrzeć. Już nie będę spać. Trzeba się uspokoić, a oczekiwanie skrócić czytaniem jakiego dobrego autora.
Wziął podręcznik znajdujący się w walizie podróżnéj i usiadłszy przy stole, zaczął przerzucać karty; nareszcie znajdując jeden rozdział czytał go tak chciwie, jak spragniony który znalazł ożywcze źródło. W czasie czytania zacierał ręce i zawołał:
— Gdzież się skończą cuda nauki?
Pięć regularnych uderzeń we drzwi doszło do uszów Kodoma, było to umówione hasło z Maryanną, zerwał się przeto i pobiegł otworzyć.
— Zwycięztwo kompletne, — zawołała z uśmiechem młoda kobieta, wypróżniając swoje kieszenie.
— Patrz, pięćdziesiąt tysięcy franków z wyobrażeniem J.K.M. królowéj angielskiéj, piękna moneta, i bardzo oko łechcąca.
— Owe piękne medale, moja miła należą do ciebie, — odrzekł grzecznie Kodom. Ofiarowałem ci tyleż w biletach bankowych, lecz zostawiam pierwszeństwo zabrania pieniędzy, które wolno jest wywieźć za-granicę, z dodatkiem, że od téj chwili możesz rozporządzać swą osobą.
— Czy na prawdę? powiedziała Maryanna zachwycona. Wprawdzie gorąco załatwiam interesa, ale pan mi nie ustępujesz kroku. Więc jestem wolną?
— Wolną; chciejmy się porozumieć. Znasz naszą umowę. Wolną zostaniesz do pierwszego zawezwania. Nie uprzedzam abym cię naglił telegrafami do powrotu przed upływem 12 dni, chyba w bardzo naglącym wypadku. Jednakże za nic nie zaręczam. Nie kieruje tu nami miłość, lecz okoliczności, które są bardzo zmiennéj natury, będziesz posłuszną nie moim zachceniom, lecz wypadkom Opatrzności.
— Powiedziałeś pan Opatrzności, wierzę!....
— Tak powiedziałem, ale z zastrzeżeniem. Teraz piękna pani moje chwile są policzone, potrzebuję spoczynku, podobnie jak i ty zapewne. Chciéj uczynić mi ostatnią grzeczność podpisując pokwitowanie z odbioru summy, którą zabierzesz. Dodaj adres gdzie pragniesz otrzymać moje instrukcye, bo mniemam, że wolnego czasu nie zużyjesz na odwiedzaniu śpiewaków kawiarnianych, którzy teraz cały Paryż zachwycają i dokąd bezwątpienia pojedziesz.
— Najpierwszym pociągiem.
— Żałuję że jutro bardzo rano, nie będę miał sposobności pożegnać cię na stacyi kolei, dla tego iż jadę o pierwszéj godzinie w stronę zupełnie przeciwną.

XXVIII.
Postanowienie.

— Pozostawisz swoje walizy — mówił daléj Kodom...
— Pozwolisz mi tylko zmienić ubiór?
— Tak ponieważ prosisz mnie o to grzecznie, ale pokwitowanie!
Maryanna usiadła przy biórku i podpisała.
— Cudownie, — rzekł Kodom kwit chowając.
Położywszy pióro, ciekawa jakie dzieło czytał Kodom, zaczęła przebiegać okiem kartki otwarte naukowéj książki.
— Och! czy przygotowujesz się do akademii w sekcyi umiejętności, wertując dzieło Orfila?
— Nie trzeba tego dotykać, to parzy palce.
— Wiérzę, piorunujące żywe srebro!
— Fe niedyskretna! dobranoc bogini.
— Dobranoc Midasie.
Kodom odprowadził Maryannę aż do drzwi głównych, aby poświecić jéj na schodach z powodu późnéj pory nocy. Wszedłszy do gabinetu, rzucił w kąt traktat Orfili, mrucząc:
— Stara głowa, niedołężna!
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, ten wykrzyknik tylko do siebie stosował. Zdaje się nawet że mu to ulżyło na sercu, gdyż położywszy się na łóżku, snem twardym zasnął. Nim jednak zamróżył oczy, powtarzał
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! piękna sumka którą do gry stawiłem, dodał obracając się na drugą stronę: och! och!
Jednakże ten człowiek używał spoczynku, którego nie mógł skosztować nie jeden z czystém sumieniem. Nie znamy wyroków Opatrzności, która ludzi zacnych obdarza delikatnem uczuciem, cierpiącem w każdéj chwili z powodu nikczemnych postępków drugich, kiedy tymczasem podłym zbieraczom fortuny w kale i brudach spekulacvi, ani jedna żyłka nie zadrży przy dokonaniu zbrodniczych czynów.
Nazajutrz był piątek, do tego dzień 13! Kodom śmiał się z dni uroczystych i feralnych; zapłacił więc rachunek w hotelu, poleciwszy przenieść swoje bagaże do odosobnionego domu, najętego dla Maryanny. Kodom płacił po książęcemu, dla tego prawie na klęczkach służba zaniosła walizkę, w któréj mogło się mieścić z półtuzina koszul, dwie pary butów — a jednak była bardzo ciężka.
— Czy pan rychło do nas powróci? ośmielił się zapytać uprzejmy garson.
— Znam mój obowiązek — odparł Kodom, więc nieprzepomnę uwiadomić was o moim powrocie Lubię twarze wesołe jak twoja mój przyjacielu, do widzenia poczciwy flamandczyku.
— Do zobaczenia, wołał garson za odjeżdżającym powozem.
O mało się nie spóźnił na odchodzący pociąg, szczęściem że nie miał tłumoka do ekspedyowania, zajął więc oddzielny dla siebie przedział w wagonie, jako Jasny Pan który chojnie sypie pieniędzmi. Tam przebiegając oczyma Independance, Robert Kodom przybył do Antwerpii. W czasie podróży długo rozmyślał, bo jedna wątpliwość bardzo jego umysł zajęła; czy wypada przybrać mu jakiebądź nazwisko, — co mu było łatwem mając poddostatkiem rozliczne paszporta, wyszle z drukarni stowarzyszenia dwudziestu i jeden. Czy nie byłoby lepiej nosić własne nazwisko i z czołem śmiałem, postępować aż do końca w swoich kombinacyach?
Tu długo się zastanowił. Wszelkie prawdopodobieństwo powodzenia jest po mojéj stronie, myślał Kodom. — W razie podejrzenia, muszą się dwa razy obejrzeć nim ośmielą się oskarżyć pierwszego bankiera, znanego całemu światu. Nadto miljony olśniewają ludzi poczciwych składających sąd przysięgłych; zresztą jeżeli ucieczka jest możliwa dla Jana, Pawła lub Chryzostoma, nie może być trudniejszą dla Roberta Kodom, który posiada środki płacenia potrójnie za konie pocztowe, i zakupienia okrętu na swój użytek osobisty. Nie mniej wszakże drapał się po głowie, a pogryzione paznogcie świadczyły o trapiącéj go wątpliwości.
Fizyognomia moja jest znana, — zauważał znowu Kodom. Tak, ale wezmę kilka lekcyi od Maryanny Fer, jestem dosyć pojętny, dwie godziny nauki, a mogę stać się podobnym do missyonarza, gotującego się na męczeństwo w Indo-Chinach. Kraj wyborny Indo-Chiny!... trzeba było postudiować autorów klasycznych.
Za przybyciem do miasta kazał ostrzydz się i ogolić; tak odmłodzony w hotelu zażądał rocznika wszystkich armatorów, z którego wynotował nazwiska najznakomitszych. Po wybadaniu rzekł do siebie: Nie o ilość ale o jakość tu idzie, w tym względzie trzeba się poradzić, bo kiedy rozpoczęta gra, nie należy jéj zaniedbywać. Zadzwonił więc na garsona i prosił aby dyrektor zakładu chciał przyjść do niego.
Młody człowiek rumiany, wyprostowany jak świeca w swym czarnym ceremonialnym ubiorze, wkrótce się zjawił w pokoju Kodoma, grzecznie go pozdrawiając. Robert wyjął kartę z neseserki malakitowéj i położył ją na stole:
— Chciej być tyle uprzejmym panie oberżysto, naprzód zapisać moje nazwisko w twoich regestrach podróżnych. Następnie będę ci bardzo wdzięczny za poświęcenie kilku minut na rozmowę ze mną. Potrzebuję bowiem niektórych objaśnień o waszem mieście, a po elegancyi tutejszego hotelu widzę, że możesz mi pan udzielić lepszych informacyi niż ktokolwiek inny.
Piękny człowiek ukłonił się znowu, i uniżenie zapisał nazwisko sławnego bankiera. Jego wiekuisty uśmiech pochodzący z przywyknienia do służalstwa, jeszcze był pokorniejszy.
— Jakto panie! byłżebyś znakomitym bankierem Robertem Kodom? zawołał hotelnik z entuziazmem członka akademii, któremu się udało dostrzedz kometę.
— Zdarza mi się często słyszéć podobny wykrzyknik — odpowiedział Kodom z uśmiechem dobrego humoru. Niech to pana nie utrudza, dodał usiłując swojemu uśmiechowi nadać pozór dobroduszności.
— Teraz wierzę że mnie się dostał zaszczyt posiadania takiéj znakomitości w naszym hotelu.
— Zaszczyt nie długotrwały z moim wielkim żalem, nająłem bowiem w Brukselli hotel na czas mojego pobytu w Belgii. Jednak będziemy mieli sposobność widywania się czasami, gdyż mam w waszym porcie znakomite przedmiota do ekspedycyi. Czy możesz mi pan wskazać statek wkrótce odpływający do Japonii?
— Tak jest szanowny panie, mamy okręt Hrabia Flandryi silny i dzielny trzechmasztowiec, wyruszający w drogę w końcu tygodnia. Dziś piątek 15-go, odjazd nastąpi 20-go.
— Tego mi właśnie potrzeba. Lecz pojmujesz pan, że musi to być statek mocny i kapitan zdolny, gdyż skrzynie które mu powierzę, obejmują znakomite wartości, naczynia złote, koronki i przeszło milion franków.
— Jest to liczba nie mała, ale hrabia Flandryi stanowi chwałę naszéj marynarki kupieckiéj. Nie zaszkodzi jednak przezorność w takich razach, ażeby się od wszelkiego rezyko zabezpieczyć.
— Dajesz mi pan dobrą radę, wyborną rzeczywiście. Ach kochany panie, niech wiem jego nazwisko?
— Jan Sbogers do usług pana.
— A więc panie Janie Sbogers, rozwiązanie całéj kwestyi na tem się zahacza, aby wiedzieć, czy towarzystwa zabezpieczeń waszego miasteczka, dają dostateczną rękojmią...
— Nasze miasteczko! rywalizuje panie z Amsterdamem i portami najznakomitszemu Pieniądze. napływają, a wielkie towarzystwa wystarczą na wszelkie wypadki dotyczące żeglugi. Znajdziesz pan dziesięć konkurujących z sobą, które rozporządzają milionami.
— I pan mi radzisz udać się do...
— Mój Boże, istny kłopot w wyborze, bo każde jest potężne. Mamy Jeneralną kompanią, Opatrzność, Przezorność, Słońce i t. d. Kodom notował sobie w pugilaresie nazwiska kompanij.

XXIX.
W którym Robert Kodom ciągle zadziwia Belgów.

— Jeżeli pan pozwoli, odezwał się hotelnik — będę miał zaszczyt i przyjemność przedstawić go jednemu towarzystwu ubezpieczeń.
Jan Sbogers tropił za wynagrodzeniem.
— Och! nasza znajomość jest zbyt świeża.
— Nazwisko pana wystarczy wszędzie.
— Bezwątpienia, bezwątpienia! pomówiemy o tem znowu, kiedy przybędą skrzynie, które wczoraj kazałem dostawić na stacyą kolei, i po odebranie takowych muszę iść zaraz do bióra ekspedycyjnego.
— Tak kosztowne rzeczy lepiej było zabrać z sobą, dla nadzoru na stacyach, bo pomyłka łatwo wkraść się się może.
— Alboż mam czas czuwać nad szczegółami, kiedy w tym miesiącu, cztery podobne wysyłki dopełnić musiałem. Za każdym wyrazem Roberta, hotelnik okazywał dlań coraz większe uwielbienie dochodzące do fetyszyzmu. Kodom wyświeżony zmieniwszy ubranie, wyszedł dla zrobienia wycieczki po mieście. Jan Sbogers zachwycał się z ekstazą postawą niezrównanego bankiera, z którego miał zamiar wyciągnąć nie małe dla siebie korzyści.
Robert nie myśląc o porcie, puścił się na los szczęścia ciasnemi uliczkami, prowadzącemi do ogrodu botanicznego. Na jednym starym niepozornym domu umieszczona była karta z napisem:

Pokój umeblowany do najęcia.

— Tego mi właśnie potrzeba, pomyślał. Do szatana w téj kryjówce pewno mi nie zamącą spokoju niedyskretni goście! Zażądał obejrzenia pomięszkania. Tłusta flamandka pokazała mu izbę, w któréj mieściło się żelazne łóżko, stół biały i cztery wyplatane krzesła.
— Wybornie — rzekł Kodom.
— Piętnaście franków na miesiąc, cztery na tydzień.
— Tylko na tydzień najmuję. Masz luidora, to się zda abyś prędzéj dostała męża, bo widzę że jeszcze żyjesz w stanie panieńskim. Na widok złotéj sztuki którą ważyła w palcach, uśmiechnęła się pulchna dziewczyna.
Na progu wrócił się hojny wędrowiec i rzekł:
— Jeszcze słówko moja panno. W czasie méj nieobecności przyniosą tu sześć skrzyń, które każesz złożyć w moim pokoju i zatrzymasz klucz u siebie, bo tobie jedynie go powierzam, rozumiesz? Zresztą nie długo z nim się będziesz kłopotać. Jest to kommis przesłany mi z Brukselli. Za moim powrotem, zostanie przeniesiony do mieszkania osoby dla którjé jest przeznaczony.
— Nie troszcz się o to dobry panie.
— Ach! wiatr od morza szczypie mi uszy, bądź łaskawa schować mój kapelusz, wdzieję czapkę którą mam w kieszeni. Ale zapomniałem, nazywam się Mario.
Wdziawszy na bakier czapkę, Kodom miał minę armatora szukającego zajęcia. Z pledem na ramieniu krążył daléj po cyrkule miasta najwięcej przez uboższą klasę ludzi zamięszkanym. Na rogu wybrzeża, gdzie majtkowie mają schadzki z pewnemi damami tam uczęszczającemi, ujrzał sklep pełny skrzyń mocno okutych, daleką drogę wytrzymać mogących. Wybrał on wkrótce sześć owych pak, zapłacił bez targu i kazał je przenieść do oberży. Idąc za tragarzami spostrzegł w innym sklepie stare łańcuszki z kutego żelaza, zapytał się więc o cenę jako armator.
— Oddam panu na wagę żelaza, z dodaniem pięciu su za robotę, powiedział kupiec.
— Istotne cacka — odparł bankier.
Tragarze zatrzymali się, aby ujrzeć rozwiązanie szczególnego kaprysu Anglika, jak go między sobą nazwali.
— Włóżcie te biżuterye do dwóch skrzyń i pospieszajcie. Oto macie na piwo.
Tragarze dostawszy hojny datek od ekscentrycznego albiończyka, w pochodzie kroku podwoili. Kodom zacierał ręce, mówiąc do siebie.
— Wszystko idzie jak z płatka... a moja farmacya, to rzecz ważna.
Z bocznej kieszeni wyjął pudełko i obejrzał go.
— Mam, mam moją tajemnicę, teraz przyspieszmy rozwiązanie. Z cyrkułu majtków Robert Kodom przeszedł na ulice przez bogatych antwerpczyków zajmowane. Pozostały mu rozliczne sprawunki do zrobienia, mianowicie kupno koronek. Mijając sklep złotnika, zauważył serwis artystycznie wypracowany, nabytek prawdziwie książęcy. Dziwna myśl przebiegła mu po głowie.
— Nie uważałbym za niezręczność, gdybym nadał cechę rozmaitości moim towarom.
Wszedł więc do sklepu i zażądał pokazania kompletnego serwisu.
— Mamy srebrne i złote, emaliowane, odpowiedział złotnik usłużny.
— Wolę emaliowany, to kosztowniejszy.
— W istocie, pewien margraf niemiecki, który niedawno doznał przeciwności losu, zamówił w roku przeszłym pyszny serwis, lecz go niezapłacił. Jeżeli więc pan raczysz się pofatygować do magazynu na pierwsze piętro.
— Dobrze idźmy.
W istocie złotnik wyjąwszy z obwinięć gazowych przepyszny serwis, rozłożył takowy sztuka po sztuce na 12 osób.
— Takiego właśnie potrzebuję — rzekł bankier bez wahania.
— Panie, to grubą summę kosztuje.
— Nie wątpię, lecz mniemam że margraf miał pilniejsze rachunki do zaspokojenia. Zresztą oznacz pan cenę, moją powiem natychmiast, w dwóch słowach skończemy.
— Serwis ten był ugodzony za 25,000 guldenów, co uczyni piędziesiąt trzy tysiące franków.
— Piędziesiąt trzy tysiące siedemset piędziesiąt franków poprawił Kodom; pan zaś żądasz?
— Za czterdzieści pięć tysięcy oddam tylko dla pana.
Bankier potrzebował robić interesa z okazałością i paradą; dobył więc z pugilaresu 45,000 fr. układając bilety bankowe na stole po pięć sztuk rzędem. Kupiec zachwycony już wyciągnął rękę dla zebrania pieniędzy, gdy Kodom zawołał:
— Nie tak spiesznie panie, ja nie kupuję tylko najmuję serwis, powiedz mi ile będą kosztować dwa półmiski największe i sześć talerzy?
— Dwa tysiące pięćset franków, cena bardzo umiarkowana.
— Słusznie. Daj mi pan pokwitowanie na 45,000 franków złożonych w ręce jego. Zatrzymam tylko półmiski i talerze, resztę jutro będziesz pan miał zwrócone. Potrzebujesz tylko 40,000 franków mi oddać. Sądzę że za najem płacę hojniéj niż nie jeden książę ze związku niemieckiego.
Złotnik prawie oniemiał. Kupujący zwrócił się ku schodom dla wyjścia z magazynu, mówiąc:
— Każ zapakować prędko i poszlij po fiakra. Jesteś pan zaspokojony, nie prawdaż?
Handlarz drogiemi metalami, tak wielkiéj korzyści nie rozumiał?
— Ach zgaduję, — rzekł Kodom z uśmiechem; szukasz pan klucza do téj zagadki, ale zamek sam się otworzy. Jestem w przejeździe przez Belgią i nająłem willę zupełnie umeblowaną. Daję wielki obiad dzisiejszego wieczora, dla interesu, nie mam więc czasu sprowadzenia swoich sreber z Paryża. Najmuję takowe u pana, oprócz ośmiu sztuk które się mi bardzo podobały. Czy to jest jasne?
— Jak kryształ jaśnie wielmożny panie, potwierdził jubiler spiesznie pakując serwis, aby jaknajprędzej spełnić rozkaz tego szczególnego pana. Powóz sprowadzono i wkrótce znajdował się w nim drogi pakunek. Robert kazał jechać na plac giełdy ale kiedy był pewny ze go ciekawe oczy kupca nie mogą. już śledzić, wtedy rozkazał woźnicy skierować do hotelu Jana Sbogers.

XXX.
Ładunek dla żony Talkuna.

Oto jest początek ładunku który chcę wyprawić — rzekł Kodom do hotelnika. Tego wieczora przesyłki zostaną uzupełnione. Będę panu obowiązany, gdybyś raczył udać się do armatora okrętu hrabia Flandryi. Usprawiedliwisz mnie, że nie mogę sam być u niego bo widzisz pan jak mało zostaje mi czasu, a muszę śpieszyć z ładowaniem. Zresztą jego tu obecność oszczędzi mi trudu przeładowywania rzeczy kosztownych na okręt, gdyż dziś wieczorem oczekuję na wybór cudnych koronek. Pudło które pan widzisz obejmuje serwis złoty emajlowany, z przeznaczeniem dla Taikuna w Japonii. Inne paki napełnione lub mające się napełnić niedługo przybędą. Teraz powiedz mi pan jak się nazywa twój armator.
— Van der Brocken.
— Do szatana, to nie łatwo wymówić. O świadcz więc panu Van der Brocken, że tu idzie o rzecz ważną i niecierpiącą zwłoki.
— Spieszę i przyprowadzam go do pana.
— Nie, dopiero za uderzeniem piątej godziny. Teraz jest druga, a jeszcze nie skompletowałem wszystkich sprawunków. Najulubieńsza żona Taikuna, nazywa się Kwiat mądrości, jest wdzięku róży a smagła jak lilia. Przyznasz — rzecz więcéj skombinowana niżeli pan Van der Brocken, marzyć o strojach koronkowych, któreby uważał za zbytek nie jeden z panujących w Europie — to zaprawdę jest się czemu dziwić!
Jan Sbogers wytrzeszczył oczy, że ledwie mu na wierzch nie wyszły. Poleciał więc jak oparzony, aby wykonać rozkaz wspaniałego cudzoziemca, który poszedł do najznakomitszego kupca koronek w Antwerpii. Tam nie było dlań nic bardzo pięknego, nic bardzo drogiego, chociaż znalazł ubranie zupełne za 20,000 franków, chustki kosztujące pracę całego życia dziesięciu rodzin, zasłony właściwe do koronacyi królowéj Sabby i szarfy mogące przywieść na potępienie siedm tysięcy uczciwych dziewic. Rzucił pięć tysięcy franków na komtoar jako zaliczenie, i zostawiwszy swój adres prosił dostawcy, aby odesłał mu towary i rachunek do hotelu o szóstéj godzinie bez zawodu, z zastrzeżeniem złożenia pakunku w jego gabinecie.
Odchodząc Robert Kodom pomyślał: Już dosyć straciłem czasu na kupno zabawek, należy teraz przejść do zatrudnień ważniejszych. Ale mój Boże, byłbym zapomniał, o przedmiocie koniecznym do złudzenia oczów, który ma odegrać ważną rolę w tem przedsięwzięciu.
Poradził się więc przechodzącego urzędnika komory, gdzieby mógł znaleść fabrykę naśladowanych koronek, i tam nabyć towaru po przystępnéj cenie. Usłużny człowiek z przyjemnością zaprowadził go na pobliską ulicę; tam za kilkanaście luidorów, Robert szybko wybrał koronki nie źle wyglądające, a nawet mające pozór drogocennych wyrobów. Była to jednak paka któraby muła obciążyła. Jeden z kupczyków wziął tłumok na barki i postępował za Robertem, idącym w zamyśleniu, ale z siebie zadowolonym. W dziesięć minut przybyli do najętego pokoju, gdzie tłusta flamandka przyjęła ich z uśmiechem zachęcającym.
— Weź tę pakę moja dzieweczko i idź za mną, — rzekł sucho bez odpowiedzi na wdzięczenie się flamandki. Teraz zostaw mnie samego. O czwartéj postaraj się o wózek mogący pomieścić wszystkie paki, oprócz tego o czterech silnych ludzi.
— O czwartéj, możesz pan być spokojny.
Zostawszy sam, bankier z ulicy Chaussee-d’Antin zakasał rękawy jakby jaki gimnastyk. Zaczął naprzód od pozamykania drzwi, potem pozatykał papierem wszystkie szczeliny w drzewie przez które ciekawe oczy mogłyby zajrzeć. Następnie otworzył dwie skrzynie i na nich zrobił scyzorykiem znaki, tylko dla niego widzialne. Oczyścił dokładnie dna, i zawiesił na bocznych ścianach owe sławne łańcuszki heraldyczne, a na nich ustawił deszczułki ruchome, pewien rodzaj dna podwójnego.
Nim zamknął tak przyrządzoną skrzynię wyjął pierwej ze swéj apteczki kieszonkowéj flaszeczkę szczelnie zamkniętą, którą nachylił starannie, oględnie i potrząsł z niezmierną oszczędnością dna w obudwóch skrzyniach, ów hojny w innych razach człowiek; z flaszeczki téj posypał się proszek białawy i podejrzany.
— Za prawdę to nie złą ma minę, — rzekł zacierając ręce z radością. Nie brakuje tylko kul, którę są w hotelu. W suniemy je nieznacznie tego wieczora! a potem kołysanie na morzu resztę spełni...
Pozostałą część ładunku pomieścił w czterech innych skrzyniach, w ostatniéj porozrzucał żelaztwo, które zakupił. Głos flamandki dał się słyszeć za drzwiami, Robert otworzył. Za dziewczyną weszło dwóch portowych tragarzy, herkulesowéj siły. Kodom wskazał im dwie paki, porwali je jak piórka.
— Idźcie ostrożnie to jest bardzo kruche, postępujcie równym krokiem ze mną tak powoli do hotelu pana Sbogers.
Hotelnik oczekiwał przed drzwiami w paradnym ubiorze. Ujrzawszy Kodoma z wózkiem na kształt indyjskiego rajaha, który podróżuje ze wszystkiemi meblami, jego entuzyazm nie miał granic.
Schylił więc głowę jak przed księciem.
— Pan Van der Brocken nie omieszka stawić się na umówioną godzinę jaśnie panie.
— Ile mi pozostaje czasu do obejrzenia tych skrzyń i do zmiany ubioru?
Dzielny człowiek nie dowierzając swemu zegarkowi pobiegł zobaczyć godzinę na wieżowym zegarze, znajdującym się na sąsiedniej ulicy.
— Jeszcze więcéj jak godzinę panie.
— Mam czas wystarczający. Ponieważ chcę się rozpatrzyć w tych wszystkich fatałaszkach, przeto dasz mi pan wielki salon dotykający mego sypialnego pokoju.
— Salon o 40-u nakryciach! przyświadczył z dumą Sbogers.
— Tyle mi w téj chwili nie potrzeba.
Tragarze przybyli; zapłaciwszy im, Robert pobiegł do swego apartamentu. Jan Sbogers, szedł przed nim otwierając na ościerz podwoje żądanego salonu.
— Zapal wszystkie świece natychmiast, i zostaw mnie pan aż do przybycia armatora. Jeżeli zjawią się dostawcy każ im pan zaczekać.
Hotelnik zastosował się po żołniersku do rozkazów dostojnego gościa. Była to prawdziwa illuminacya, jakby w uroczytość Ś-go Leopolda.
— Cudownie, teraz możesz pan odejść.
Zostawszy sam, Kodom poodwijał swój drogocenny serwis i teatralnie zastawił go na stole o 40-u nakryciach, następnie na obszernéj konsoli pod największem lustrem, pokładł jakby od niechcenia, korespondencye, faktury, garście złota i kupy biletów bankowych. Nadto uchylił nakrycie skrzyń zawierających koronki, nie wnosząc je wszakże do oświetlonego salonu, lecz zostawiając w pokoju sypialnym niejako w półcieniu, nie dozwalającym więcéj dopatrzyć jak tylko nagromadzone towary.
Kiedy według z góry powziętego pomysłu wszystko przygotował, Kodom zabrał się do swojéj toalety, którą z całą kokieteryą modnego dandysa urządził, przywdziawszy świeże suknie, bieliznę, oraz poprawiwszy fryzurę, podróżnym kaszkietem do nieładu przywiedzioną. Po ścisłym przeglądzie w lustrze, rzekł do siebie: Teraz jeżeli nie mam miny zdobywcy, to już przyszłoby zrzec się wszystkich moich zamiarów.
W téj chwili zapukano do drzwi dyskretnie, Kodom pośpieszył otworzyć. Wszedł młodzieniec dobrego wzrostu, ubiór jego i postawa były bardzo dystyngowane, chociaż nie cechowały się manierą na wzór salonów paryzkich. Młody człowiek wszedłszy poważnie, skłonił się bankierowi.
— Pan Van der Brocken, bez wątpienia; — rzekł Robert otwierając drzwi jak najszerzéj.
— Van der Broken przybyły na pana zaproszenie, który będzie usiłował nieść mu swoje usługi. Powiedziawszy to z godnością młodzieniec, jakby olśniony blaskiem złota i światła cały pokój zalewającego, zawołał:
— Ach! na prawdę jesteśmy u sułtana z tysiąca nocy i jedna!
— Przynajmniéj tylko, w zwyczajnym hotelu pana Sbogers, — rzekł Kodom prosząc uprzejmém skinieniem, aby przybyły młodzieniec usiadł na podanem krześle.

XXXI.
Kaprys Roberta Kodom.

— Ach panie, powiedział armator, — pozwól mi obejrzeć kosztowności tego seraju.
— Jak się panu podoba, lecz niestety sułtan dla którego te prezenta są przeznaczone, nie znajduje się w moim seraju. Szacowny tutejszy gospodarz musiał pana uprzedzić, że te wszystkie piękne rzeczy, są zbyt uciążliwe dla biednego bankiera jakim ja jestem.
Armator uśmiechnął się przyjemnie, a uśmiech ten oznaczał: byłbym bardzo zadowolony, gdybym posiadał majątek pana. Kodom mówił daléj.
— Oznajmiam panu, że te naczynia złote przeznaczone są dla Taikuna Japońskiego, a nadto iż rachuję na dzielny jego okręt hrabia Flandryi, któremu chciałbym zabezpieczyć jak najszczęśliwszą podróż.
— Będziemy się starali aby płynął po morzu aksamitnem. Ile też pan cenisz w przybliżeniu ładunek, który nam łaskawie chcesz powierzyć?
— Zobaczmy! O nie przeciążę zbytecznie waszego okrętu. Oto są najcięższe przedmioty które chcę wysłać. — I Kodom powiedziawszy to wskazał na złoty serwis, następnie rzekł: — Wszystkie inne skrzynie zawierają tylko koronki, oczekuję w tój chwili jeszcze bardzo kosztownych towarów.
Gospodarz zasztukał lekko do drzwi dając znak według umowy, o przybyciu dostawców.
— Niech wejdą, — zawołał Kodom.
Dwóch młodzieńców w kwiecie wieku, z ogromnemi faworytami podobnemi do wachlarzy, weszło z miną tryumfującą. Pierwszy niósł suknię koronkową cudnéj piękności, z takiem uszanowaniem jakby niósł jaką świętość. Drugi uginał się pod ciężarem pakietów.
— Przepraszam że odrazu nie mogłem przynieść wszystkich towarów, bo z takiemi rzeczami trzeba się delikatnie obchodzić. Sbogers przewracał swe okrągłe oczy jak gałki, wołając:
— Boże wielki! to prawdziwe cudne naczynia, ta suknia stanowiłaby piękne nakrycie dla mojego hotelu.
Kodom gasząc zapał hotelnika, polecił mu przynieść madery dla poczęstowania kupczyków z towarami przybyłych, a potem zwróciwszy się do nich rzekł: — panowie przynieśli swoje rachunki?
— Nie przepomnieliśmy o tem panie....
Robert obojętnie poszedł do konsolki, wziął w palce potężny zwit biletów bankowych i obróciwszy się do armatora, rzekł:
— Mój Boże, martwi mnie niesłychanie, że pana tak przjmuję — ale interesa, przedewszystkiem interesa! Chciej pan tymczasem zabawić się temi gałgankami, dodał, wskazując na suknię i paki z koronkami. Następnie przystąpiwszy do kupczyków, powiedział: — Oto należność według rachunku, jesteśmy w porządku nieprawdaż?\
Gospodarz hotelu zjawił się, niosąc zakurzoną butelkę.
— Nalej tym panom! rzekł Kodom i pożegnał komisantów skinieniem głowy.
Teraz Van der Brocken uważał za obowiązek oświadczyć swój podziw owemu Krezusowi, rzucającemu zwity banknotów tak obojętnie, jakby dał dwa su ubogiemu.
— W istocie muszę wyznać, — rzekł armator, — że mnie pan wprowadziłeś w krainę zaczarowanych wieszczek.
— Już uprzedziłem pana, że te wszystkie cudowne rupiecie, popłyną 20-go tego miesiąca na pańskim okręcie, a potem znowu musimy powtórzyć taką wysyłkę. Mówiłeś pan o kraju zaczarowanym, za prawdę, czy pozwolisz poprowadzić się śród tych czarów aż do końca? Mamy przed sobą serwis istotnie królewski, dotąd przez nikogo nietknięty, sądzę iż zgodzisz się pan na to, abyśmy pierwsi spróbowali jeść na tych złotych półmiskach. Tak co za myśl. Dalipan na starość zostałem fantastykiem. W każdym wypadku jest to szaleństwem, bardzo osobliwem, z którego za powrotem do Paryża, będą się śmiać koledzy klubowi.
— Ach! panie bądź łaskaw....
— Nie, nie będę łaskaw, musisz zgodzić się na przyjęcie udziału w tej skromnej biesiadzie. Jestem tu sam, i nie oprę się tej ekscentryczności, która mi przyszła do głowy. Pan zaś nie będziesz tyle okrutnym abyś mi dozwolił samemu objadować. Zresztą każdy uczciwy człowiek ma zwyczaj raz na dzień objadować. To już rzecz skończona.
Młody Van der Brocken probował życia paryzkiego, a przypomnienie owych chwil, nie mogło mu być nie miłe. Przyjął więc serdecznie zaproszenie, ujęty szczerością postępowania z nim Kodoma, bez ceremonii, a nawet podobała się mu ta dobroduszna natarczywość w zaproszeniu. Nie potrzebujemy nadmieniać, że Jan Sbogers był w siódmem niebie. Zeszedł on do kuchni, wołając stentorowym głosem aż się cały dom zatrząsł:
— Do broni kuchmistrzu! W pół godziny musi być zastawiony obiad książęcy: wszystko powinno być osobliwością, albo wykropię was po kolei bez litości.
I ot, wyciął policzek pierwszemu kuchcikowi, który się nawinął pod ręką. Sbogers powrócił, poprzedzany przez czterech lokai idących z powagą starożytnych chórów. Pierwszy niósł obrus damasceński, używany tylko na wielkie uroczystości; drugi piramidę serwet do obrusa zastosowanych. Trzeci dźwigał pikle i rozmaite sosy angielskie. Ostatni nic nie niósł, bo przybył tylko nadania ostatniego połysku złotym naczyniom.
— Ten Sbogers na jednę minutę nie uchybi, — powiedział Amfitryon przybliżywszy do stołu dwa krzesła, jedno dla gościa, drugie dla siebie. U siadł zapraszając Van der Brockena, aby go naśladował.
— Obiad na dwóch mężczyzn na osobności, to dość dziwnie wygląda, — mówił daléj Robert Kodom, — i założyłbym się, że jutro będą trąbić o naszéj biesiadzie. Ale mniejsza o to, dwie rakiety nie stanowią fajerwerków, potrzeba jeszcze szmermelów.
Jan Sbogers z milutkim uśmiechem na ustach, rzekł bojaźliwie:
— Gdybym śmiał panie odezwać się, nie ubliżając...
— Mów, pozwalam ci mości Sbogers.
Pewno głupstwo popełniłem, pomyślał hotelnik. Wielcy panowie nie lubią aby niekiedy ich myśli odgadywano. Potem uderzając się po czole, jakby mu znakomity pomysł przyszedł do głowy, zawołał:
— Jeżeli się nie mylę, pan po ukończeniu interesów chcesz zaraz wrócić do Brukselli?
— Bezwątpienia.
— Sądzę iż nie będę natrętnym, przypominając panu, żeś mnie zobowiązał wybrać jednę z kompanii ubezpieczeń morskich?
— Nie będziesz wcale natrętnym, gdy to spełnisz panie oberżysto.
— Jeneralna kompanja jest ze wszystkich najpewniejszą i najwięcej reputowaną w naszem mieście; możesz się pan o to zapytać pana Van der Brocken.
— W saméj rzeczy, byłoby roztropnie zabezpieczyć tak kosztowne towary.
— I ja tak myślałem, lecz z powodu udzielonych mi objaśnień przez pana, dosyć mam czasu do wykonania tego w Brukselli, lub za powrotem w Paryżu.
— Najlepsze objaśnienie zawiera się w pięciu literach pańskiego nazwiska, panie Kodom, a twoje ma większą wagę niż moje. Przedewszystkiem zyska się na czasie, tutaj działając, a pośpiech w tym względzie jest pożądany, gdyż jak panu wiadomo mamy już krótki termin do odpłynięcia.
— Stanie się według jego życzenia. Tu, w Brukselłi, w Paryżu, Pekinie lub gdziekolwiek, mniejsza o to, ponieważ stowarzyszenie daje rękojmie.
— Jeneralna kompania nigdy nie protestowała, przeciw jakimbądź żądaniom.
Nie słyszano aby miała jakibadź proces, od czasu jéj założenia. Nadto dyrektor jest bardzo uprzejmym człowiekiem i jednym z moich przyjaciół. Sbogers czyhający na to aby zyskał jednego więcéj biesiadnika, ośmielił się po raz drugi odezwać.
— Przyrzekłem panu jutro zaprowadzić go do biura téj kompanii, lecz gdybyś pan sobie życzył dziś poznać dyrektora... mamy jeszcze kwadrans czasu.
— A więc gdybym sobie życzył?
— Pójdę go poszukać. Znam pana dyrektora od dawna, ma on smak wykwintny, lubi pasyami marynaty, a mam czarne oliwki z niższych Alp pochodzące; on to stanowić będzie szmermele na za kończenie fajerwerku.
— Janie mój przyjacielu, jesteś najsławniejszy ze wszystkich hotelników, na całym świecie. Leć i sprowadź nam tego gościa.
— Niech pan będzie pewnym, mister Boës zamyka bardzo późno swoje bióro, podobnie jak aptekarze.
— Czekając na naszego współbiesiadnika, — rzekł Van der Brocken, tymczasem opiszę panu mistera Boësa. Prawdziwy typ holendra, jest on uporczywy, chociaż łagodny, i rodzą mu się dziewczęta, jak tulipany w Harlemie. Bardzo bystry i wielki smakosz, bardzo bogaty i razem bardzo usłużny. Ma przeszło lat 60, wygląda jak kanonik, a jednak mimo wyrozumienia dla słabości ludzkich, niedowierzający.
— Rozumiem, lecz dajmy pokój tym uwagom fizyologicznym, nie mającym związku z intesesem handlowym.
W téj chwili do drzwi zapukano.

XXXII.
Wstęp do wykwintnej biesiady.

— Już! zauważył Kodom, zadziwiony tak wczesnem zapukaniem. Niebył to p. Boës, lecz komissant, który przyniósł pudło z szalami. Robert odebrał towar i pięć tysięcy według rachunku zapłacił.
— Czy temu końca nie będzie, — zawołał młody armator. — Jeżeli tak daléj pan skupować zechcesz, to ładunek musim opóźnić.
— Panowie do stołu!
— Bynajmniéj, do krainy z tysiąca nocy i jedna!, Tak żartując Belgijczyk, niemający zwyczaju rozwodzić się nad doskonałością koronek, nateraz postanowił wypić kielich za chwałę krajowego przemysłu.
— Czy już pan dla naszych piękności nic nie zostawisz, zapytał armator składając starannie rozłożone szale.
Ponieważ drzwi były uchylone i tylko portiery zasłaniały pokój przed oczami ciekawych, usłyszano na schodach ciężki ale miarowy chód, któremu takt sztukanie laski wymierzało.
— Bezwątpienia zauważył Van der Brocken, — nie przychodzi kto inny tylko gość zamówiony. Uprzedzam pana iż waży 110 kilogramów.
Pan Boës był wspaniałym starcem, który przy wejściu pokazał rzęd jeszcze zdrowych zębów. Postąpił on prosto do swego przyjaciela, świetnego armatora i podał mu swą piękną rękę, godną jakiego prałata.
— Oto są palce stworzone do beodykowania rzekł młody człowiek. Lecz zacznijmy od początku. Mam zaszczyt przedstawić panu Roberta Kodom, nababę z Chaussee-d’Antin, który uwziął się zasypać i zapełnić cały nasz okręt, wszystkiemi osobliwościami jakie tu pan widzisz.
— Och, och! czy jesteśmy w Indyach a nie w portowem mieście Antwerpia, zapytał p. Boës z najwyższem zachwyceniem i obszedł cały salon dotykając koronek.
— Ci antwerpczykowie muszą rozpocząć swój przegląd od własnych produktów, bo od koronek, zauważył Kodom.
— Ale to jedynie cesarzowa może zapłacić takie cuda, rzekł starzec zwijając i rozwijając koronki. Szczegolniej suknia zwróciła jego uwagę. P. Boës był niepospolitym łacinnikiem, przy téj więc sposobności nieomieszkał zacytować metamorfozy Owidiusza i nieszczęścia Prognusa. Wypłaciwszy tem dług uwielbień dla przemysłu narodowego, rzekł: — A ten serwis godny sułtana?
— Jeżeli pan zezwolisz będzie nam służyć tego wieczora, odpowiedział Kodom sadowiąc obydwóch zaproszonych po bokach stołu, sam naprzeciw nich usiadłszy. Podano zupę.
Nie mamy wcale zamiaru wdawać się w specyalność kuchenną, która taki obszar zajmuje w dzisiejszej literaturze. Nie było to wesele Gamasza, ani uczta Trimalciona, lecz szereg potraw wyszukanych, raczéj godnych ody poety rozkochanego. Trufle w tym obiedzie największą odgrywały rolę. Szmaragdy Renu, następowały po opalach Renu, lecz nade wszystko wino było szlachetnym napojem z Bordo. — W czasie międzyakta zastępującym, po dzielnéj walce z obfitemi potrawami, a poprzedzającym podanie deseru, Jan Sbogers we własnéj osobie, w białych rękawiczkach, wyświeżony wszedł krokiem miarowym i postawił na środku stołu arcydzieło pasztetnicze, przypominające wszystkie dawne architektury. Był tam styl Pantenonu, gotycki i domu Inwalidów uczenie skombinowany. Amorki z cukru umieszczone były szeregiem na galeryi otaczającéj piramidę, a róże tworzyły girlandy nakrycia, zrobionego z biszkoptów turyńskich.
W téj chwili toczyła się gorąca rozprawa naszpikowana cytacyami, między młodym armatorem, któremu klasycy z głowy nie wywietrzeli i starym erudytem, usiłującym dowieść jak należy rozumieć tekst przytoczony.
— Zapewniam pana że Vitruviusz...
— Utrzymuję, że komentarze do Cezara...
Resztę się domyślacie jak paląca była rozprawa, na tém polu czczej szermierki. Kodom nie miał innego lekarstwa na ugaszenie pożaru wewnętrznego przez zaciętych łacinników, jak nalewać kielichy. Ale ogień dostał się do min podziemnych, wybuch lada chwila mógł nastąpić.
Tymczasem przynoszono faktury, a za niemi przybywały towary. Przeciwnicy zatrzymywali się wtedy, ażeby obejrzeć przyniesione przedmioty, a potém wracali do Vitruwiusza, rozdziału IV paragrafu 6-go. Bankier korzystając z toczącéj się walki, prosił o pozwolenie oddalenia się na moment dla odetchnięcia świeżem powietrzem.
Poszedł więc do swego pokoju i w czasie, krótszym niż potrzebujemy na opowiedzenie tego co tam zrobił, wyjął z torby podróżnéj dwie kule żelazne okręcone strunami baraniemi. Wsunął je z największą ostrożnością na dno owych skrzyń chemicznie przygotowanych, jak tego byliśmy świadkami, w czasie dokonywanéj operacyi. Koniec struny wsunął w dziurkę prawie niewidzialną, która się znajdowała na spodzie skrzyń obydwóch, zrobiwszy mocny węzeł na końcach zewnątrz wystających, resztę zaś strony uciął przy samym węźle; następnie deszczułki na dawnem miejscu położywszy i wieka nakrywszy, wrócił do stołu, zimny, spokojny i uśmiechnięty jak wprzódy. Dwaj przeciwnicy nawet nie spostrzegli jego nieobecności. Pogodzili się oni nareszcie, gdyż Vitruwiusz był górą. Co do arcydzieła pasztetniczego, takowe zrujnowane zostało w czasie zapalczywej walki łacinników; kawa czarna i zastęp przyniesionych likierów, szczególnie rozbroił walczących.
— Czas jest ażeby odnieść do kuchni serwis, dla dokładnego oczyszczenia, rzekł Kodom do gospodarza hotelu. Następnie każ złożyć złote naczynia w moim gabinecie, ażeby nie spóźnić się z ich zapakowaniem.
I obróciwszy się do swoich gości, którzy jeszcze rozprawiali dla okazania iż są zupełnie przytomni, rzekł:
— Darujcie panowie, że wam ofiaruję kawę, w porcelanie naszego gospodarza pana Sbogers. Spodziewam się za powrotem statku hrabia Flandryi, iż ten drogi Taikun dozwoli uczęstować was prawdziwą mokką w prawdziwej porcelanie japońskiéj.
— Gdybyśmy poszli obejrzeć Zdjęcie z krzyża Rubensa? zapytał młody Van der Brocken, zaczynający bełkotać po szóstym kieliszku likieru, a dwudziestym wina.
— Tak pan sądzisz, że o téj późnéj godzinie w nocy, możemy oglądać arcydzieła, odpowiedział po ojcowsku Kodom.
— A więc przy pochodniach... będzie to orginalnie, nie prawdaż?.... Pan Boës z głową zwiśniętą na piersi, dodał na pół rozmarzony:
— Powierzchowność naszego kościoła Panny Maryi jest najszlachetniejsza i najwspanialsza. Jego budowa cały wiek trwała, bo od 1380 do 1494 zresztą mniejsza o ścisłą datę arcydzieła, według planu i rysunków Ametiusa. Tu zamarły wyrazy na ustach starca. Jego przeciwnik klasyczny złożył już broń, bo spał od kilku minut, p. Boës opierał się długo, ale w końcu i najwaleczniejsi padają snem zwyciężeni.
Hotelnik uwiadomił Kodoma, że wszystko według rozkazu uporządkowano w jego pokoju. Rosert dał znak aby wyszedł jak najciszej, co też nie omieszkał wykonać, poglądając z tryumfem na śpiących biesiadników. Kodom nic nie stracił ze swéj przytomności umysłu, ani ze stałości w swem postanowieniu. Zostawił on w spokoju swoich gości, dozwalając im marzyć o greckich świątyniach i rzymskich cyrkach; Bachus się niemi opiekował. Wszedł do pokoju sypialnego, lecz tym razem dobrze drzwi zamknąwszy, dla uniknienia jakiéj niespodzianki. Złote naczynia i cały serwis schował pod łóżko, zasunąwszy dobrze firanki, aby je ukryć przed okiem ciekawem. Dwa półmiski i sześć talerzy, zakupione przez bankiera, zostały ułożone na wierzchu pudła, w którem znajdowało się żelaztwo. Był to najcięższy pakunek, bo złoty serwis przeznaczony dla Taikuna. Skrzynie z koronkami były napełnione wyborem dobrze skombinowanym z ostatniego zakupu. Ogół pakunku sześciu potężnych kufrów, przedstawiał wspaniały widok. Przebiegły lis nie przepomniał porozkładać w różnych stronach pokoju, najbogatsze i najważniejsze towary przeznaczone do ekspedycyi.
Zaczęło dnieć.
— Czas wrócić do salonu, myślał sobie; — moje zuchy mogliby odejść, a nie widząc mnie, mogłoby się wkraść podejrzenie do ich głów podchmielonych. Wszedł więc z łoskotem i zawołał:
— Panowie już dzień, dzień zupełny!
Van der Brocken, odpowiedział przecierając oczy:
— Nie, to jeszcze nie dzień, lecz dopiero świta.
Zacny p. Boës wyciągnął ręce i mruczał: — Sułtanko Valido, błagam cię pozwól mi wrócić do mojego bióra!
— Jestem w rozpaczy, że wam sen przerywam, — rzekł Kodom, — lecz muszę pakować towary.
— Ach! prawda, trzeba skończyć nasze interesa.
— Później o nich na seryo pomówiemy, kiedy się lepiej ocucicie.
— Naprzykład! czy nas pan bierzesz za niedołęgów; otóż przekonamy pana, że nam nie zbywa na ochocie pomódz mu przy pakowaniu skrzyń, a robota w dwie minuty będzie skończona.
Van der Brocken sam zabijał gwoździami skrzynię serwis obejmującą, unosząc się nad ciężarem złotego metalu. P. Boës pomagał Robertowi napełniać pudła koronkami. Kiedy wszystko było przybite i sznurami obwiązane, Robert odezwał się:
— Panowie, czy uważacie właściwem aby skrzynie opieczętować?
— Jest to ostrożność chwalebna, według naszego zdania i wszystkich ludzi rozsądnych.
— Jeden z panów raczy tego dopełnić, gdyż ja jestem niezgrabny.
P. Boës dyrektor Zabezpieczenia Jeneralnego, podjął się mieć do czynienia z lakiem i wywiązał się z tego zajęcia doskonale. W pięć minut potem Sbogers zasmucony, lecz hojnie wynagrodzony, widział z żalem jak wywożono paki z drogocennemi przedmiotami.

XXXIII.
Początek wykonania.

O ósmej godzinie, sześć skrzyń zostały złożone na spodzie okrętu hrabia Flandryi. Kodom udając że chce przysunąć paki jedna do drugiej, aby się w czasie podróży nie tarły, niepostrzeżenie uciął scyzorykiem węzły kule podtrzymujące. O dziewiątej Robert podpisał deklaracyą, zabezpieczając na miljon swe towary w Stowarzyszeniu Jeneralnem. Opatrzony świadectwem złożenia na okręcie sześciu skrzyń z kosztownościami, poszedł do bióra towarzystw asekurajcyjnych pod firmą Słońca i Przezorności, gdzie w każdem z osobna ubezpieczył wysłane przedmioty na 500,000 franków. O dziesiątej godzinie wszystko było skończone. Wrócił do hotelu opatrzony skórzaną walizą. Do niej włożył serwis złoty, przeznaczony niby dla Taikuna i opakowawszy go szczelnie, kazał sprowadzić fiakra. Jan Sbogers zaledwie nie zemdlał, ujrzawszy wielkiego człowieka gotowego do odjazdu, Kodom uścisnął dłoń hotelnika na znak pożegnania i popędził do złotnika, który po odebraniu naczyń emaliowanych, oddał bankierowi summę jako zastaw u niego w depozycie będącą.
Zaledwie 20 minut upłynęło od chwili zwrócenia złotnikowi pożyczonego serwisu, kiedy Kodom na stacyi kolei zażądał oddzielnego wagonu do Brukselli i takowy bez trudności otrzymał. Usadowił się w nim wygodnie, zapaliwszy cygaro. Jest to anomalia, która u ludzi natury systematycznjé, punktualnej i oględnej, wskazywała wielkie wzburzenie w organach mózgowych. Lecz zaledwie pociąg ruszył z miejsca i świeży powiew wiatru oblał twarz jego, a znowu stał się człowiekiem z bronzu i marmuru, to jest takim jakim go poznaliśmy.
Robert Kodom wrócił do hotelu krokiem spokojnym, jak komissant handlowy ukończywszy swój dzień szczęśliwie. Lecz kiedy zamknął się w pokoju, jakaż go ogarnęła egzaltacya, jaka pewność swej potęgi! Już powiedzieliśmy, że to był człowiek lotnego umysłu i nieugięty, skoro raz postanowił jaki zamiar wykonać. Chwilowe wstrząśnienie jakiego doświadczył tego dnia, w którym ta straszna kombinacya myśl jego opanowała, nie pozostawiło potem ani śladu wspomnienia na tej żelaznej orgazacyi. Nieunikniona śmierć trzydziestu podróżnych i kilkunastu ludzi osady okrętowej, niczem dlań była, w porównaniu z otrzymać się mającym rezultatem! Zdobywcy nie mają czasu myśleć o pospolitych wzruszeniach, tylko cel zamierzony obchodzi te niezwyczajne natury. A Robert uważał się za człowieka niezwyczajnej natury, tym więcej teraz kiedy jego projekta dojrzewały. Marzył on o rozkoszy w przyszłości, jakiej miał używać z brudnych uciech i zbrodniczego panowania. Na czele majaczących przed jego oczami widziadeł, jak się domyślacie, stała baronowa Wanda Remeney.
Napisał on do Riazisa, że wszystko idzie pomyślnie i że w ciągu dwóch tygodni stowarzyszenie dwudziestu i jeden chwilowo zagrożone, podzwignie się groźniejsze i potężniejsze, niż było pierwej. Oznajmił mu swój powrót nazajutrz wieczorem, to jest w kilka godzin po odebraniu tego listu. Zdawało się mu, iż będzie lepiej otrzymać wiadomości i porozumieć się z nim ustnie, gdyż wskazywano przykłady mówił on, że listy ginęły; a policya Trelauney’a jak się domyślał, miała pomocników i współpracowników w całéj administracyi kraju od góry do najniższych szczebli; musiał więc być ostrożnym. Kończył swe pismo naznaczając schadzkę ze swemi wspólnikami na stacyi kolei w Paryżu, w chwili przyjścia nadzwyczajnego pociągu wieczornego, z najmocniejszem zaleceniem przyprowadzenia z sobą baronowej Remeney na jego spotkanie. Na wypadek zapowiedzianego balu lub wieczoru, żądałaby te fraszki na inny dzień odłożono. Czas nagli, dodał on i będę zapewne potrzebował wszystkich wspólników. Bądź akuratnym i przygotuj się do ataku, który poprzedza stanowcze zwycięztwo. Podpisał list ostrożnie, bo tylko początkowemi literami swego imienia i nazwiska, oraz zapieczętował starannie, jak to robił we wszystkich swoich czynnościach.
We trzy godziny po napisaniu tego listu znajdował się w Brukselli. Kazał się zawieść do domku Maryanny i polecił odźwiernemu, już oswojonemu z jego nieustannemi przyjazdami i wyjazdami, aby mu sprowadził powóz jutro o dziewiątéj godzinie rano.
— Pan odjeżdża tak prędko? zawołał odźwierny, z najwyższem zadziwieniem.
— Kiedy żądam powozu, to bez uwag chcę być usłużonym. Dalej zanieś rzeczy i słuchaj co ci polecę.
Wydobył kilka luidorów i wsunął w rękę poczciwca, który wziąwszy nogi za pas chciał drapnąć.
— Zaczekaj chwilę! zawołał Kodom. Każesz mi przygotować obiad stosowny jak najspieszniej; świeże powietrze dodało mi apetytu. Zapal dobrze w moim pokoju sypialnym, gdzie jeść będę. O godzinie ósmej jutro rano, przygotuj mi herbatę, — rozumiesz chińską herbatę, a nie wasz narodowy rumianek.
Odźwierny zrobił minę protestującą przeciw ubliżającej nazwie produktu belgijskiego, lecz Kodom zmarszczył czoło i szedł do swoich pokojów, popędzając przed sobą biedaka zgarbionego, pod ciężarem podróżnej walizy.
— Połóż to przy łóżku. Dobrze. Teraz odejdź i nie zapomnij moich rozkazów.
Psychologowie jednozgodnie utrzymują, że godziny poprzedzające spełnienie zbrodni, są istnemi torturami, sprowadzają niepokój sumienia dla tych dusz przewrotnych, które powzięły zamiar dokonania haniebnego czynu. Kodom miał chwile przejmujące go dreszczem, obawą i wyrzutami, dopóki jego umysł nie został zmateryalizowany, niejako przeistoczony w jedno nieodwołalne postanowienie. Lecz od momentu kiedy już stanowczo się zrezykował, odtąd żył spokojnie, patrząc śmiało na swoje niecne przedsięwzięcie, jak gdyby tu szło o jaki nadzwyczajny pomysł na giełdzie, dotąd przez nikogo nie użyty.
Jadł z najlepszym w świecie apetytem, wypróżnił butelkę Lunewilla, a przy deserze spotkał się śmiało z kielichem najlepszego Moëta. Pijąc kawę, pozwolił sobie nawet żartów nie bardzo budujących, przy czytaniu kuryera paryzkiego w Independance, który przepowiadał nie jednę katastrofę na giełdzie przy końcu miesiąca.
— Zdaje się że nigdy nie braknie łudzi siebie lub drugich rujnujących, mówił sam do siebie jak najobojętniej. Stara szkoła! Ci panowie żurnaliści muszą mieć wiele dowcipu w poufnej rozmowie; rozprawiają o mechanizmie giełdowym, jakby byli weń wtajemniczeni. Niech się rozczulają nad losem Lombardów, to ich rzecz, a nasza w téj chwili jest pójść spać. Sądzę że się z tego wywiążę tak dobrze jak siedzący w krześle na przedstawieniu tragedyi w Odeonie.
Rozebrał się z rozkoszą, umył ręce powoli, oszlifował paznokcie i pokropił się perfumami, jak wykwintna elegantka; zgoła zrobił się przyjemnym, nim sen miał skleić mu powieki. A jeżeli sumienie moralistów usiłowałoby stworzyć okolicznościowy monolog, to takowy musiałby być wypowiedziany na tle tremolando ostatniej opery Verdiego, gdyż powieki Kodoma zamknęły się zwolna, spokojnie, jak błogosławionych. Jeśli we śnie nie widział raju Swedenborga, to bezwątpienia zobaczył kopalnie Golkondy i królową Wandę z uśmiechem podającą mu dyament, po który potrzebował się tylko schylić, aby go podnieść.
O siódméj godzinie z rana, turkot powozu bardzo zwyczajny w téj części miasta i o tej porze, przerwał marzenia Kodoma unoszące go po tem błogiem Eldorado, właśnie w téj chwili, w której Wanda splatała dyadem z ogromnych i czystej wody szmaragdów, podobny do wianka jaki wiejskie dziewczęta splatają z polnych bławatków. Famulus hotelowy otworzył cichutko drzwi sypialni, wszedł na palcach i złożył na konsoli tacę z przyrządem do herbaty, oczekując pokornie rozkazów dziwnego władcy.
— Zostaw mnie samego, — rzekł bankier, odprawiając famulusa skinieniem, przyjdziesz za dwadzieścia minut, skoro wybiorę część moich bagaży.
— A więc pan nie opuszcza nas zupełnie?
— Czyż można po ośmiu dniach, rozstać się na zawsze z tak uroczym domkiem, w którym służy grzeczny odźwierny? Powinieneś czuwać w czasie mej nieobecności, gdyż mogę bez uprzedzenia wrócić do was, taki jest mój zwyczaj, rozumiesz?
— A młodzieniaszek, który z panem przyjechał?
— Młodzieniec przyjedzie kiedy mu się spodoba, lub kiedy go przywołam, my nigdy i nikogo nie prosiemy o pozwolenie.
Zostawszy sam, Kodom wypił spiesznie herbatę, zaprawioną kielichem araku. Następnie dopełni wszy przezorności higienicznej, ułożył starannie w szerokim portfeilu, wszystkie polisy towarzystw asekuracyjnych, według ich nominalnej wartości. Co się tyczyło sukien, takowe rzucał bez ładu do walizy wraz z wekslami, różnemi rewersami i pakami akcyj, nie mającemi już żadnej wartości, żeby je zaledwie mógł sprzedać na wagę jak makulaturę.
— Czy należy je spalić, lub zabrać z sobą? pytał sam siebie Robert Kodom. — Ba spalić, to zabierze dużo czasu. Zresztą trzeba przecież zabrać brudną bieliznę, a kto wie? jeżeli wiatr pomyślny zawieje, to może te szmaty papieru zdadzą się na co!
Zadzwonił; w tej chwili zjawił się famulus, pogromca Kodom w dwóch dniach zrobił służalcem wolnego obywatela Belgii. Pieniądze tworzą cuda z tej i z tamtej strony Skaldy, a nawet i dalej. Landara mogąca całą katedrę pomieścić, stała już u bramy, bankier wskoczył do niej z siłą młodzieńca, czego po nim niktby się nie spodziewał. Dziewiąta wybiła, lokomotywa świstała na stacyi kolei żelaznej, pod oszkloną galeryą.

XXXIV.
Płacząca wierzba w Salpêtriére.

Przestrzeń między Bruksellą i Paryżem, Kodom przebył bez wypadku. Prócz tego siedział sam w wagonie, to go nie naraziło na nudną rozmowę. O piątej godzinie pociąg stanął punktualnie na stacyi w Paryżu. Riazis już się tam znajdował. Pierwsze wyrazy jakie Robert Kodom wymówił, nim uścisnął podaną mu dłoń przez Riazisa, było zapytanie, objawiające bojaźń, niepewność, oraz wykrzyknik: — A Wanda?
Dostojnik nic nie odpowiedział, tylko w milczeniu potrząsł głową.
— Co się stało? ale mówże.... jest chora? niebezpiecznie.....
— Gorzej niż to.... musisz się przygotować na straszną wiadomość...
Kodom człowiek z granitu, zbladł okropnie. Riazis musiał wziąć go pod ręce, gdyż byłby upadł z omdlenia.
— Umarła? zapytał głosem konającym.
— Baronowa Remeney jest zamknięta w domu obłąkanych w Salpêtriére!
— Wanda obłąkana? ona? to okropnie: opowiedz mi o tem....
— Przebacz mój drogi Kodomie, ale patrzą, na nas. Miej odwagę przejść do mojego powozu. Wanda nie jest obłąkaną. Takie umysły zdolne do utworzenia niewzruszonych, matematycznych planów, nie podpadają zwichnięciu. Lecz ona jest zamknięta w Salpêtriére najformalniej, pod dozorem swego męża, który nie ma chęci przebaczenia jej tak łatwo.
— Nieszczęśliwa!
— Przebóg, trochę energii. Opowiem ci wszystko jakim sposobem zastawiono pułapkę na baronową, wtedy kiedy już siądziemy do powozu. Chodźmy ztąd...
Kodom wytężył swe siły, bo nogi wypowiedziały mu posłuszeństwo. Riazis skinieniem ręki przywołał swego furmana; obaj wziąwszy bankiera pod ręce, z trudem zaprowadzili do powozu tego człowieka, będącego typem niewzruszonej woli i zimnej krwi, tego który nazywał się Robertem Kodom i na którego ugrzecznieni sceptycy bulwarów, przed miesiącem z uwielbieniem spoglądali. Kiedy Riazis stara się pocieszyć i wzbudzić odwagę, w swym wspólniku Kodomie, który nie był w stanie zrozumieć ani nawet słyszeć wyrazów Dostojnika — my korzystając z czasu, pospieszmy powziąć wiadomość co się dzieje z Wandą.
Blizko dwa tygodnie upłynęło od czasu zamknięcia dumnej baronowej w domu obłąkanych. Ci co ją widzieli w salonach najwyższej arystokracyi, nie byliby poznali owej królowej, która pędziła życie elegantki, ćmiąc blaskiem swoim inne gwiazdy drugiej wielkości. Owa też pyszna baronowa nie chciała uchylić czoła i poddać się karności szpitalnej. Przez osiem dni uporczywie odmawiała wyjść ze swej celki. Wiedziano w biórze dyrektora zakładu, że to jest wielka dama, przeto strzeżono się użyć przeciw niej środków znaglających. Ile razy zapraszano ją aby użyła świeżego powietrza, zawsze tonem rozkazującym odsyłała dozorczynię szpitala, tak, iż nareszcie powzięto przekonanie o jej niezdrowych zmysłach, i że wszelkie środki fakultetu medycznego nie przywrócą baronowej rozumu.
Z miną dziką i groźną, siedziała ona po całych dniach nieporuszona, nie chciała przyjąć pożywienia, zwykle tam udzielanego, jedząc tylko chleb, przez co kilka dni okrutnie cierpiała. Ale też trudno jej było zrezykować się na połykanie amalgamatu złożonego z jarzyn i mięsa, który tak różny był od wykwintnych i kosztownych potraw jej patrycyuszowskiej kuchni. Musiała żyć jednakże, pewnego więc poranku pomyślała, że zabije ją brak świeżego powietrza, a nie chciała jeszcze umrzeć. Niekiedy zabłysł jej słaby promyk nadziei odzyskania wolności, nadziei, która jest pociechą dla słabych i wierzących, stanowi zaś potęgę uporu dla dusz przeklętych.
Wyszła więc na dziedziniec przeznaczony na przechadzkę. Grupy kobiet, zwykle starych, z obrzydliwemi obliczami, na których obłęd wypiętnował cechy zwierzęcej dzikości, owe postacie ze wzrokiem idiotów, cierpieniem złamane, stały skupione w oddzielne gromadki, między któremi hierarhia starszeństwa była zachowywana. Przewodnicząca jednej takiej grupie, zbliżyła się do nowo przybyłej pensyonarki i pozdrowiła ją ukłonem, na wzór dawnego menuetu, gdyż Wanda mimo zaniedbania i nieporządku w jej ubiorze, miała zawsze postawę wielkiej damy, a strój kosztowny przedstawiał więcej niż zbytek w jej toalecie. Stara megera pochwyciła w kościste palce mantylkę koronkową baronowej i zawołała:
— Prawdziwe angielskie koronki!
Na ten wykrzyknik powstał ruch nadzwyczajny. Wszystkie obłąkane zaczęły się cisnąć około księżnej wieszczek, która nosiła koronki angielskie. Każda chciała ich dotknąć, ztąd powstał taki natłok, że Wanda aby nie być uduszoną, musiała użyć łokci i pięści, a miała je dość silne, dla rozpędzenia cisnącego tłumu. Straszny okrzyk powitał tę groźną ze strony Wandy demonstracyą. Jedne udawały wrzask papugi, inne szczekały, te miauczały tak dobrze jak kot, jedna znów udawała pianie koguta narodowego, nareszcie inna grała niby na gitarze, wziąwszy kawałek deski spróchniałej. Kocia muzyka zdawała się nie mieć końca. W aryatki szły krok w krok za baronową, objawiając swój podziw na wszystkie tony, ale niemiłosiernie fałszywe. Gritarzystka nuciła:

Wiatr szumiał, wiatr dmuchał,
Co przysięgi wysłuchał,
Liść z przysięgą uleciały,
Bo w jesień wiatry zdmuchały...
Przysięgę i z żółkły liść!....

Na szczęście dla muzykalnych uszów baronowej, dźwięk dzwonu nakazał milczenie tym rozstrojonym wrzaskom. Obecność czterech dozorców, dostateczną była do przywrócenia porządku i karności między niesfornemi pensyonarkami. Dalej, naprzód, zawołał jeden ze stróżów i oto część udała się do roboty, bo niektóre mogły pracować; reszta najzuchwalszych, poszła spokojnie do swoich celek.
Niektóre uprzywilejowane i przez swoje rodziny nieopuszczone, i te których obłęd nie okazywał żadnych złośliwych symptomatów dla ogólnego bezpieczeństwa, miały dozwolone przechadzać się dopóty, dopóki same zechciały. Dozorcy widząc jednę kobietę na dziedzińcu spacerującą, która długi czas opierała się namowom użycia świeżego powietrza, zachęcili ją aby korzystała z dobroczynnych promieni słońca, zaleciwszy najmocniej spokojne zachowanie. Tym sposobem zostało cztery obłąkane na podwórzu. Jednej z nich najbliższej Wandy, błyszczał w oku ciemnem promień radości, na widok zamykających się drzwi, za burzliwemi towarzyszkami. Uklękła ona przed ławką z pobożnością jaką tylko można widzieć przed ołtarzem. Na prawo położyła stare szmaty, obejmujące zardzewiałe gwoździe, na lewo tasiemki zawiązawszy na końcu każdej węzełek, aby je mocniejszemi uczynić. Po dopełnieniu tego, policzyła gwoździe i końce tasiemek, okazując radość przez klaskanie rękami.
Wanda usiadła o kilka kroków na żelaznej ławce. Śledziła ona oczami poruszenia biednej obłąkanej, ukryta ile możności za pień dużego drzewa. Po długiej przerwie w zachwyceniu, staruszka powstała. Była to kobieta 60 lat mająca. Można było odgadnąć że kiedyś cieszyła się niezwykłą urodą. Jej zatrudnienie, albo raczej nabożeństwo polegało na tem, ażeby wspiąć się na palcach nóg, dla pochwycenia najbliższych gałęzi starej lipy, którą zdawała się czcić z wiarą fetysza. Kiedy jaka gałązka z jej rąk się wymknęła, wtedy mówiła ona ze słodyczą matki:
— Zostań spokojną, ty brzydka! nic złego nie chcę ci zrobić, chcę tylko nagiąć cię i uczynić piękną jak powinno być drzewo pamiątek.
Takie zajęcie nieszczęśliwej trwało blizko godzinę, lecz nareszcie zdołała nagiąć ze czterdzieści gałęzi i przywiązać do nich tasiemki z gwoździami, które kołysały się na kilka cali nad ziemią. Po zrobieniu przeglądu na około drzewa z którego obłąkana była zadowoloną, wzięła się do przybijania gwoździ między bruk podwórza; praca ta żmudna i uciążliwa wyczerpała jej siły. Jednakże po ukończeniu naginań gałęzi i przytwierdzeniu ich do ziemi za pomocą tasiemek, spoglądała na swe dzieło z majestatyczną powagą Michała Anioła, kiedy skończył swój Sąd Ostateczny.
Zrobiła kabalistyczne znaki na pniu drzewa, a potem ujrzawszy na ziemi wstążkę zieloną, którą zapewne Wanda w czasie tumultu zgubiła, schwyciła ją z radością i okrzykiem. Wydobyła z kieszeni małe nożyczki, pocięła wstążkę naśladując liście i takowe szpilkami do drzewa poprzypinała. Przechodząc się poważnie około nowej dekoracyi, nic nie mówiła, ale poruszały się jej wargi, na kształt odmawiającego po cichu litanię mnicha, przed swoim ołtarzem.
Baronowa śledząc ciągle dziwne zatrudnienie obłąkanej, szelestem swej sukni zwróciła jej uwagę. Waryatka poszła prosto do Wandy i ujęła ją łagodnie za rękę, a nawet z pewnym wdziękiem przypominającym dobre towarzystwo, poczem rzekła:
— Nie lękaj się zbliżyć do mnie moja panno. Jeżeli masz czas czekać, wierzba płacząca zazieleni się w naszych oczach. Ona nie uschła, jak rozniesły wieść złe języki, bo to jest drzewo męczenników i pokutujących.
Wanda zadziwiona patrzała na starą obłąkaną; a ulegając jej kaprysowi, dozwoliła oprowadzić się na około drzewa dla przytwierdzenia na nowo tych gałęzi, które od ziemi odskoczyły.
— Nie chcą tutaj wierzyć, — mówiła dalej staruszka, — kiedy im opowiadam o pięknym parku, gdzie moja wierzba kąpała swe spłakane gałęzie w wodach wielkiego jeziora; śmieją się mi w oczy i nazywają starą waryatką. Ale przypominam sobie, o przypominam! wieśniacy nazywali mnie hrabianką Laurą. — Kiedym go pierwszy raz ujrzała, nosił wtedy złote epolety i tak wspaniale, że mimowolnie na ten widok serce zatętnić musiało. Powiedział że mnie chce kochać jeżeli na to pozwolę. Jakim sposobem można tego zabronić, kiedy mówi głoś pieszczący, kiedy ten co pyta jest istotnem szczęściem?
Było to za czasów Karola X, a mojego ojca nazywano wielkim panem w okolicy. On nazywał się Lucyan, on mój przyjaciel, odważny marynarz! Podczas dalekiej podróży, o bardzo dalekiej, na wyspie Ś-ej Heleny, uszczknął gałązkę wierzby nadgrobnej, którą wsadził w wazonik porcelanowy i w ciągu podróży tak ją pielęgnował, pieścił i cenił jak najmilsze dziecko. Pielęgnowaliśmy ją potem oboje. Pewnego poranku zeszedł nas ojciec niespodzianie przy naszem zajęciu. Lucyan rzucił się do nóg głowy rodziny, zaklinając aby pobłogosławił naszej miłości. Mój ojciec wypędził go jak lokaja.
Nazajutrz znalazłam moją malutką wierzbę posadzoną na wyspie w parku. Jego nie ujrzałam już nigdy, nigdy! nigdy! zginął w czasie burzy morskiej...
I zaśmiała się konwulsyjnym śmiechem, który zatrząsł jej starą piersią.
Wanda z początku nieuważna, teraz słuchała opowiadania z zajęciem.
— Nakoniec? zapytała baronowa.
— Pielęgnowałam płaczącą wierzbę, która rosła cudnie. Dziesięć lat hodowałam to cmentarne drzewo, bo przysięgłam pozostać wierną pamięci Lucyana. Odmawiałam wszystkim z okolicy młodzieńcom, którzy się o moją rękę starali, oparłam się nawet rozkazowi ojca. Jednego poranku znalazłam moją wierzbę wyrwaną, pobiegłam do ojca i powiedziałam mu że jest katem!
Tu znowu zaśmiawszy się przerażająco, — rzekła:
— Ja kochałam złote epolety, a oni mnie chcieli wydać za....
— A potem?
— Potem nic nie pamiętam co się ze mną stało, tylko że po długim śnie tu się znalazłam...

XXXV.
Nakl.

W tej chwili weszło trzech ogrodników niosących polewaczki, wraz ze starszym dozorcą. Był to łagodny człowiek, bo zamiast poobcinać nożem tasiemki, któremi gałęzie lipy zostały przytwierdzone do ziemi, zadał sobie pracę cierpliwie takowe poodwięzywać. Pozbierawszy wszystkie i zawinąwszy w jeden pakiet, oddał go obłąkanej, aby nazajutrz mogła się oddać niewinnej rozrywce, obudzającej tak drogie dla niej wspomnienia. Obłąkana Laura zawinęła pakiet w starą chustkę i spokojnie, nie wyrzekłszy słowa, poszła do swojej celki. Wanda została sama z dozorcą.
— A wy, nasza nowa pensyonarko? — zapytał dozorca poufale prawie ze współczuciem, nie masz żadnej przyjemnostki, podobnie jak inne?
— Mam jedną żądzę — a nie przyjemnostkę, lecz ta jest nieuleczoną, o tak... lecz co ci do tego?
— Powiedz przecież...
Baronowa odzyskała dumę wielkiej damy i rzekła:
— Jakim prawem śmiesz mnie zapytywać?
— Prawem politowania, na które zdajesz się zasługiwać.
— Nie potrzebuję od nikogo politowania.
— Przepraszam, duma i zuchwalstwo tu nie popłacają. Powiedziano mi że jesteście z dalekiego kraju, zdaje się że z Węgier... czy czasami nie przychodzi wam na pamięć strona rodzinna śród tych wysokich murów?
Żelazna natura tej kobiety rzadko się zdradzająca, teraz nie mogła stłumić wzruszenia, zawołała więc:
— Tak, moje jedyne życzenie, jeżeli chcesz wiedzieć, jest odzyskać wolność, udać się tam gdzie mnie nieprzeparta siła powołuje, na mój świat, inaczej wolę umrzeć, niż zostać w waszej ohydnej jaskini.
— Puszczenie na wolność nie zależy od zwyczajnego dozorcy, to jest sprawa naczelnego lekarza. Co do mnie, zdaje mi się iż drobna pamiątka z rodzinnego kraju, mogłaby wam zrobić przyjemność, trochę przynieść ulgi, naprzykład cobyście powiedzieli o złoconym naki?
— Nasz krajowy placek!... czy masz go? Domyślam się z waszych oczów że go mieć musicie....
— Mam go...
— Och przez litość dajcie prędko.
Dozorca wyjął oględnie z kieszeni pakecik starannie owinięty i oddał go Wandzie. Potem kładąc palec na usta w chwili odejścia, rzekł:
— Milczenie nadewszystko.
Po odejściu dozorcy nastąpiła druga tego dnia przechadzka obłąkanych, które gwarno wyleciały na dziedziniec. Wanda zaledwie miała czas schować swój pakiet pod szal kaszmirowy. Znowu otoczyły piękną damę burzliwsze waryatki ze strasznym krzykiem, mogącym przerazić uszy nawet mniej delikatne, niż baronowej. Pierwsza myśl jej była, rozpędzić pięściami ten zastęp szalonych, lecz dwóch lekarzy miejscowych przechodziło się opodal, czuwając nad porządkiem, gotowych zawsze uspokoić wybuch zbyt elektryczny. Wanda lękała się więc zdradzić.
— Nie należy zapominać o mojej roli, — pomyślała z szybkiem postanowieniem jakie było właściwe jej charakterowi. — Jeżeli nie będę ciągle udawać obłąkaną, to mój mąż czuwa, a trybunały czekają.
Teraz nasunęła się jej pamięci okropna scena, którą widziała w sądzie przysięgłych. Była tam sadzona również jak ona młoda kobieta, ale mniej winna, bo nie umiała ani czytać ani pisać, a jej uwodziciel, zrobiwszy ją matką, kazał jej rzucić dziecię na pożarcie trzodzie i nieszczęśliwa wykonała ten barbarzyński rozkaz. Nieugięta baronowa drżała na wspomnienie tego dramatycznego ustępu. Widziała jeszcze wielki krucyfiks na tle czarnego aksamitu, oburzone twarze obywateli sąd składających. Słyszała strachem przejmujące oskarżenie jeneralnego prokuratora. Ona, nikczemna okrutnica, drżała z bojaźni i czuła jak na to zeznanie krew się w jej żyłach ścinała.
Wanda rozpędzała otaczający ją tłum, odpowiadając na pytania bydlęcym śmiechem, który zdawał się być naturalnym. Tłum ustępowały czując, że trzeba ulegać magnetyzmowi tej silnej woli powstrzymującej się wszakże z całej mocy, aby ukryć swój stań umysłu. Zmierzała ona ku bramie wchodowej, szalone ścigały ją z krzykiem i naigrawaniem.
— Jeszcze dwa dni tak przeżyć, a stanę się drapieżną, jak te dzikie stworzenia, — mówiła z goryczą arystokratyczna baronowa Remeney.
Przyszedłszy cło drzwi, pchnęła je z całej siły; a skoro zaniknęła je za sobą, zaczęła uciekać do swego pokoju, ściskając drzącemi rękami skronie z obawy ażeby nie pękły, tak, gorączkowe wstrząśnienie, pędziło krew do głowy. Skoro już stanęła w swej celce, wtedy zawołała, upadając na kolana:
— Nakoniec, Bóg mnie ocalił!...
Ona myślała o Bogu, ta dusza ze skały! a ta myśl zawsze uspakajająca ogrzała choć na chwilę serce jej lodowate. Powstała i ze zwinnością hieny rzuciwszy się na szpitalne łóżko, zaczęła mimowolnie rozmyślać o minionych dniach swej przeszłości. Bez przyzwania, stawało przed okiem jej duszy, widmo w postaci nieubłaganego mściciela. Widziała ona szereg obrazów przedstawiających dnie rozkosznych upojeń i noce swych tryumfów. Na jednym z tłumnych wieczorów, nuncyusz papieski prawił jej grzeczności z włoską galanteryą, na innym bogaty magnat jej ziomek, wznowił przepych Raleigh’a wyświadczony niegdyś dla królowej Elżbiety, rzucając swoje drogocenne futuro pod nogi Wandy i podając rękę przy wysiadaniu z powozu na bal w pruskiej ambasadzie. Wszystkie przepychy, wszystkie miłostki, wszystkie spełnione dla niej heroizmy stanęły szeregiem przed oczami Wandy a teraz?.... teraz pozostały tylko wstyd i wzgarda, — albo infamia i straszny wyrok sądu przysięgłych — do wyboru.
Chwilowo stan obłąkania zdawał się dla niej jedyną obroną, jedyną ucieczką przeciw rzeczywistości. Wpadłszy w głębokie zadumanie, śród tylu ponurych myśli gwałtem na umysł Wandy napadających, bezwiednie złożyła ręce na krzyż, z tą jakby dziecinną pamiątką, która jej pozostała z owych dni niewinnych, wychowania przez matkę chrześcijankę; lecz zaledwie jej skrzyżowane ręce dotknęły się piersi, natychmiast uczuła odebrane od dozorcy naki.
Ach! zawołała zrywając się z łóżka; — byłam obłąkana, oszalałam na prawdę, bo zapomniałam o naki.

XXXVI.
Niespodziewana pomoc.

Wyjmując z obwinięcia placuszek, Wanda przypomniała sobie swoje lata dziecinne, ojca i matkę, potem sielskie rozkoszne przechadzki nad brzegiem wielkiej rzeki. Był tam także młody kuzyn, umiejący jak nikt wspinać się na skały i zastawiać papierowe samołówki na polne koniki; Wanda przywodząc po kolei cudne z dzieciństwa obrazki, usiłowała śmiać się serdecznie jak się wówczas śmiała, lecz śmiech albo konał na ustach, albo w tej godzinie jakże brzmiał fałszywie!....
Przechodząc od wspomnień do wspomnień, z kolei mimowolnie przyszła jej na myśl, śmierć okrutnie zamordowanego dziecka! Mimo usiłowania ażeby tę myśl odżegnać od siebie, wyrugować ze swej pamięci, przecież ponura scena tkwiła w jej oczach we wszystkich szczegółach. Słyszała uderzenie młota w ścianę, liczyła cegły użyte do zamurowania trupa, potem nastąpiło milczenie, wszystko się skończyło. Mularz wypił podane mu wino i poszedł.
Ale nie! nie wszystko się skończyło, bo bezustannie ta scena się powtarzała, od pierwszego do ostatniego obrazu; napróżno chowała głowę w swe ręce, zakrywała oczy, widmo natrętnie stało przed wzrokiem jej duszy.
— Zmusili mnie do tego, — jęczała Wanda, ale nieubłagana loika odpowiadała:
— Nie! nie zmusili cię. Biedna dziewczyna stawiona przed sądem przysięgłych, która rzuciła swe dziecię na pożarcie trzody, nie odebrała ani wychowania macierzystego, ani była oświecona nauką religii, ani miała surowych przykładów przechowujących się w szlacheckich zamkach Węgier. Ona była podrzutkiem bez rodziców, wieśniaczką; nie znała innej miłości, tylko brutalskie pocałunki wolarza. Spadkobierczyni dwudziestu pokoleń uczciwych, nie miała wymówki społecznej na obronę swej podłości i nikczemności. Nie zabija się istoty bezbronnej, nie zamurowuje się dziecięcia. Dalej baronowo! czy śmiesz podnieść czoło, nawet w niesławie?
Nareszcie wśród tych uwag nie mających końca Wanda zawołała:
— A więcjestem przeklęta, potępiona, niech mi piekło doradza!
W chwili najwyższego rozdrażnienia nerwów, naki zostało złamane. Z rozpaczą mimowolnie poniosła ona do ust placek, jak zgłodniała wilczyca. Nade jej delikatne zęby napotkały opór nieprzewidziany. Włożyła różowe paluszki do ust i wyjęła kawałek papieru trudny prawie do dostrzeżenia. Rozwinęła go i przeczytała ze drżeniem następujące pismo.
— „To ja! Przybyłem i dowiedziałem się w jakie sidła wpadłaś podczas mojej nieobecności, moja biedna Wando! Potrzebaż ci dodać, że jeżeli naki rąk twoich dojdzie, to jesteś ocalona. Moje jedyne, nieustanne zatrudnienie od chwili powrotu do Paryża, jest i będzie staranie o twe ocalenie, przez użycie środków podobnych i niepodobnych. Środek podobny przez ujęcie służby miejscowej, pod władzą której pozostajesz, — i nie przedstawia żadnej nadziei pomyślnego skutku. Lecz niepodobieństwo nie istnieje dla umysłów silnych, umiejących panować, nieopuszczających żadnej sposobności prawej lub nieprawej, nie rachujących się z pieniędzmi, a więc musisz być ocalona.
Pojutrze z rana o piątej godzinie, jestem pewny ze będziesz czuwać równo ze mną; znajdziesz drzwi otwarte od swej celki, więcej nie podobna zrobić. Można przekupić dozorcę, ale odźwiernych niepodobna. U stop muru, na lewo przy bramie wchodowej, czekać na ciebie będzie drabina, opatrzona hakami do zaczepienia. Jutro użyję sposobów, które ci dozwolą haki te zaczepić bez mozołu; naprzykład przez wydrążenie dwóch dziur między drzwiami i podłogą. Spal ten papier i rachuj na mnie. Przygotowałem majątek za granicami kraju. Ufność i nadzieja! Robert”.
— Miałam dobrą myśl wzywając na pomoc piekło, rzekła baronowa, kiedy po przeczytaniu paliła list Roberta Kodoma. W ciężkich kłopotach trzeba się udawać do swych przyjaciół.
Jednakże Robert się omylił. Baronowa tej nocy spała jakby w raju, piastowana przez aniołów, pomimo że wzywała na pomoc szatana, a być może iż właśnie zaspała z jego przyczyny.
Wanda wstała nazajutrz zmęczona, prawie brzydka i pokazała za to pięść lusterkowi, które jej tę grzeczność oddało. Pierwsza myśl jaka się jej nasunęła po odebraniu listu od swego wspólnika, była odzyskanie wolności, a ztąd radość niespodziewana. Odetchnęła i spała spokojniej; śród błogich marzeń poiła się znowu życiem w dostatkach, jakie niedawno prowadziła. Powiedziała więc sobie, z ciałem przekonaniem swojej logiki, że krzyk sumienia, zgryzoty, nie istnieją tylko dla organizacyi słabych, niekompletnych. Jutro moje cierpienie będzie skończone, rzekła czesząc włosy, które miała prześliczne. Lecz nagle dreszcz ją przebiegł.
— Jutro, — mówiła znowu, — kto wie? jutro to jest wielkie być może. Mój mąż także czuwa. A jeżeli Robert włada potęgą złota, barona znowu podtrzymuje niezłomna enargja zemsty. A ten Trelauney? widzę jeszcze jego oczy świecące jak dwa czarne djamenty i utkwione we mnie. One mnie palą. Cóż jestem winna temu człowiekowi? trzeba aby mi to powiedział, ach lękam się! Ten wzrok nie ma nic ludzkiego.... i czuję że jest on nieubłagany. Mam co do tego przeczucie, które mnie nigdy nie myli. Ach jak przeżyję dzisiaj w oczekiwaniu niepewności, krew mi lodem ścinającej?!
Dzwon dał znak rekracyi dla obłąkanych, które jak zwykle wysypały się gromadnie na dziedziniec. Wanda utkwiła w nie wzrok badawczy, lecz nagle jej uwagę zwrócił chłopiec zawieszony na ruchomej linie, na kilka metrów nad oknem, którem wyglądała. Wkrótce i panie przechadzające się po podwórzu, zauważyły chłopaka z wielką zręcznością utrzymującego równowagę w czasie malowania gzymsu i okiennic. Był to bowiem malarczyk, który obok roboty, przesyłał pocałunki swoim wielbicielkom, przypatrującym się mu z dołu, w ścieśnionych gromadkach.
Waryatki dały mu poklask jak w teatrze. Niektóre ze złośliwszych, mniemając że ich malarczyk wyzywa, zbliżyły się do końca liny z zamiarem pobujania ostro po powietrzu żartownisia. Za pierwszem poruszeniem liny, malarczyk potrząsł pędzlem nad głowami napastujących kobiet, a każda z nich została pokropiona farbą czarną, co wywołało wrzaski i złorzeczenia obłąkanych. Po ustąpieniu z placu nacierającego tłumu, chłopak kilku posunięciami po linie, zniżył się tak, aby mógł być usłyszany przez Wandę.
— Łączność, — rzekł po cichu, — spiesz się i nie patrz w moją stronę, potem dodał przytłumionym głosem.
— Jutro rano obudź się wcześnie i przyczep nadewszystko jak najmocniej haki.
Wanda zrobiła jeden znak, ale wyrażający że zrozumiała wszystko. Następnie malarczyk założywszy nogi krzyżowo na linie, spuścił się na ziemię w sekundę. Klub niewieści przywitał go robiąc najdziwniejsze grymasy, za które z procentem lichwiarskim odpłacił. Jego wykrzywiania były nowe i nieznane w zakładzie, sprawiły też ogromne wrażenie. Otoczono go ze wszystkich stron, ale on roztrącając głową i rękami, cisnący się tłum waryatek, zdołał dostać się do drzwi głównych, gdzie — usiadł z miną filozofa cynika. Wprawdzie nie miał on beczki Diogenesa, ale za to wyborny chleb z szynką, który wyjął z torby i zajadał najsmaczniej w świecie.
Przypatrzcie się uważnie temu chłopcu: czy nie poznajecie tego wysokiego czoła, oka pełnego odwagi, tej kibici szczupłej, lecz silnej jak żelazo pod fałdami niepozornej bluzy? Jedna tylko istota posiadała taką postać i te przymioty, jedna tylko, nazywająca się Maryanna de Fer! to też ona była owym malarczykiem, owym Mario z Brukselli.

XXXVII.
W którym zjawia się Robert Kodom.

Tego poranku Cascaret malarz dekoracyi, wstał od malowania obrazu allegorycznego, mającego stanowić szyld handlu win i korzeni. Musiał on wziąć się do tej roboty, kiedy artyzm nie dawał mu chleba.
Od dziesięciu dni odnawiano odrzwia i okiennice w Salpêtriére, gdyż w pałacu mieszczącym cierpiącą ludzkość, lubiono także kokieteryą w utrzymaniu zewnętrznej powierzchowności. Jeden robotnik nazajutrz po wypłacie zarobku spadł z rusztowania i mocno się skaleczył. Młodzieniec będący świadkiem tego wypadku, zgłosił się natychmiast do pana Cascaret, przedsiębiercy restauracyi w szpitalu, z chęcią zastąpienia ranionego robotnika. Otóż tym sposobem znajdujemy znowu Maryannę wspólniczkę Roberta Kodom, dziką narzeczoną malarza Richarda, siedzącą z pędzlami za pasem przy bramie domu obłąkanych.
Uczta jaką sobie sprawił malarczyk trwała dosyć długo, gdyż jak wiadomo był on sybarytą. Lecz krając chleb i wypróżniając kubki, współcześnie wydrążał pod bramą dwie dziury tak głębokie, żeby się tam ręka zmieściła. Zaopatrzył się on wcześnie w lekkie ale mocne narzędzie, aby robotę prędko ukończyć; malarczyk był przewidującym. Po wykonaniu dziur według reguł budownictwa, zapełnił je gruzem w ten sposób, aby można było z łatwością wsunąć w nie żelazne haki.
Malarczyk spojrzał na swoją robotę z zadowoleniem, potem ze zwinnością małpy, wdrapał się na linę. Wanda oparta o poręcz okna, ciągle patrzała na manewra chłopca.
— Wszystko zostało przygotowane, cierpliwości i przezorności! rzekł półgłosem do baronowej zwinny djabełek.
Wanda dała znak głową zaledwie widzialny dla obojętnych, który wszakże nie uszedł uwagi malarczyka. Więc się porozumieli. Ze zaś na dole dostrzegł dozorcę, mającego minę jakby chciał spojrzeć do góry, więc zaczął nucić znaną piosenkę:

Zamknij okiennice Georget,
Zasłoń firanki Pierot!

Baronowa zamknęła okno i cofnęła się w głąb pokoju. Odkąd możność ucieczki stała się prawdopodobną, odtąd wróciły jej wymagania i żądza ich natychmiastowego zaspokojenia. A jednak trzeba było cierpliwie czekać.
— Gdybym mogła do jutra przespać, — zawołała tupiąc nogami z gniewem jak zepsute dziecko..... Spać.... i nie obudzić się aż w chwili wyswobodzenia, uciekać! uciekać na ten wielki świat! ach wolności!...
Próbowała zasnąć; lecz sen nie był dla niej tak usłużny jak wielbiciele dla pięknej damy; nie dosyć jest dać znak ażeby stawił się na umówioną godzinę. Ładna pieszczoszka gorzko żaliła się na swe przeznaczenie, mięła więc i szarpała swe długie włosy, piłowała paznogcie, potem je gryzła, potem się uspokoiła, potem wyczerpawszy cały alfabet swego niezadowolenia, zaczęła na odwrót od Z do A.
Wielkie cierpienia są zwykle nieme, przykłady znajdziecie w dziele mającem tytuł Morceau choisis. Tu nie zachodził ten wypadek. Skargi nałożnicy na los zawistny objawiały się wykrzyknikami, tragicznemi gestami, szalonym śmiechem, omdlewaniem nagłem i rozpaczliwem rzucaniem się, które ją wyczerpywało. Utraciwszy siły, upadla na posłanie z zaciśniętemi pięściami, usiłując stworzyć noc w swem umyśle, jak zrobiła ciemność w oczach przez zamknięcie powiek, ale próżne usiłowanie!.... Napisane bowiem było: że jej umysł czuwać będzie aż do ostatniej chwili, aż do jej uwolnienia.
Na zewnątrz gorzka narzeczona malarza z Ille-Adam, przyrzekłszy dobrze odegrać swą rolę, dopełniła sumiennie zobowiązania. Jej impresario wywiązał się z umowy wspaniale, ona wykonywała swoją jak artystka zamiłowana w sztuce i wierna danemu słowu.
Ale czas wrócić nam do Roberta Kodom, którego z Riazisem zostawiliśmy w powozie.
Nie była to już jasna i niezłomna wola, wiedząca czego chce i gdzie dąży, jakto na początku widzieliśmy, zawsze gotowa do walki, chociażby najdzikszej i najtrudniejszej. Cios zadany jego dumie, w jedynej namiętności jaką miał w życiu, zdruzgotał cały mechanizm tej olbrzymiej organizacyi. Patrzał on osłupialemi oczami nic nie widząc, słuchał opowiadania swego towarzysza, nic nie rozumiejąc i odpowiadał na wszystko dwoma wyrazami, wypadającemi z jego ust zasiniałych jak roztopiony ołów.
— Ocalemy Wandę!...
Riazis szanował pewne katastrofy, naprzykład giełdowe, lecz sercowych bynajmniej nie pojmował i te w jego program życia nie wchodziły. Nie rozumiał on zwątpień, nie zostawiających żadnego pola dla przekonywających argumentów konieczności, które według niego były jedyną furtką zbawienia. Uznał więc iż nateraz wszelka perswazya byłaby bezskuteczną i że należy czekać aż Kodom z pierwszego wrażenia ochłodnie.
Zamiast więc powieść bankiera prosto do jego pałacu na Chaussé d’Antin, kazał swemu furmanowi jechać kłusem do zakładu hydroterapeutycznego na ulicę de la Victoire. Kodom wysiadł tam bez oporu, gdzie został rozebrany i wprowadzony do łaźni. Ciepła atmosfera zrobiła na nim przyjemne wrażenie, zwłaszcza po utrudzeniu w podróży i po doznaniu wstrząśnienia za otrzymaniem strasznej wiadomości o Wandzie. Otrzymawszy frykcye z zimnej wody, Kodom doznał ulgi, jakby się pozbył gniotącego ciężaru.
— No i cóż — zapytał Riazis, siedzący skutek kuracyi oczami dzikiego kota, — patrz, to sprawia ulgę.
— Tak, wrócimy do domu, znajdziesz tam znowu po śniadaniu Roberta Kodom, takiego jakim był dawniej. I uderzył się śmiało w piersi, które dobrze odpowiedziały.
— Nie tak prędko, — odparł Riazis, — idzie tu o to, abyś nie popadł w podobną kryzis, jak niedawno. Trzeba skończyć kuracyą. Wspomnij że mamy wiele do czynienia, a więc do dzieła.
Robert poszedł odważnie do łóżka, gdzie otrzymawszy nacierania ciała, czuł że się odrodził. W pół godziny opuściwszy łaźnię, kroczył ręka w rękę z muzułmaninem.
— Odeślij powóz — rzekł, — trochę przechadzki doda apetytu, pójdziemy piechotą.
Po drodze, Riazis opowiedział wskrzeszonemu Robertowi, co doszło do jego wiadomości o uwięzieniu Wandy. Niespodziewane zjawienie się barona Remeney, sprawiło że na żądanie jego, Wanda została zamkniętą w szpitalu obłąkanych. Szpiegi donieśli mu nadto, że w całej sprawie lord Trełauney miał ważny udział.
— On jeszcze! zawsze on! szeptał Kodom, najeżając swą, małą lecz energiczną postać. Och teraz zobaczemy koniec!
Riazis mówił dalej:
— Co jest niepojętem i ciemniejszem od nocy, to powolność baronowej, z jaką dała się zamknąć w tej nikczemnej jaskini. Bez wątpienia jej mąż ma swoje prawa, ale te muszą być uznane przez sądy, wiadomo że takie procesa trwają długo, a tymczasem można manewrować. Ona zaś dała się zaprowadzić jak łagodny baranek. Przecież my ją znamy, ona nas nie przyzwyczaiła do podobnej rezygnacyi, no bądź otwartym? Mam te szczegóły od lokaja doktora, który podpisał deklaracyą, że baronowa jest niebezpiecznie obłąkaną.
— Biedna Wanda! westchnął stary adonis, z największą czułością młodzieniaszka. Obłąkana? lecz ona mą zostanie przed upływem miesiąca, ona z taką wyobraźnią jaką jest obdarzona!
Tymczasem przyszli do pałacu, a w dziesięć minut potem, marszałek domu zaimprowizował dla nich śniadanie. Kodom był ciągle milczącym i ponurym, lecz można było dopatrzeć, że owa zdolność szybkiego postanowienia, oraz bystrość umysłu w ocenianiu sytuacyi, znowu odzyskały równowagę w tym mózgu, który doznał chwilowego wstrząśnienia. Przy deserze już ułożył co miał dalej zrobić, walka nic była jeszcze rozpoczętą, ale widocznie plan już został postawiony.

XXXVIII.
Myśli starca.

— Teraz trzeba nam spiesznie zdążać do rozwiązania, — rzekł muzułmanin, zapalając cygaro ze swem zwykłem lenistwem. Przygotowałem miny jak mogłem najlepiej, lecz potrzebowałem twoich wiadomości strategicznych, nim przypuszczę atak do miejsca, do którego przywiązujesz więcej niż ja wartości. Zarezykowałem się puścić w zaułki zakładu obłąkanych, blizko stacyi kolei orleańskiej. Powziąłem wiadomość o wewnętrznym rozkładzie, zmierzyłem na oko wysokość murów. Ucieczka nie przedstawia takich trudności, aby ich nie można zwalczyć. Niepodobna przekupić odźwiernego przy głównej bramie, jest to stary sierżant, dla którego widok złotej monety, ma tyle znaczenia, co garść zwyczajnego piasku. Dozorcy celek są łatwiejsi i gdy nam się uda otworzyć pierwsze drzwi, to tylko pozostają mury, które koniecznie przebyć potrzeba.
— Lecz przedewszystkiem wypada uprzedzić o tem drogie dziecię.
— Nie przepomniałem tego... jeżeli zechcesz ze mną pójść, to rzecz będzie przed wieczorem dokonana.
— A potem! drżę na samą myśl, że trzeba przez mur się wydostać, sama kobieta na drabinie z lin zrobionej... jedno wątpliwe stąpienie, zawrót głowy.... ach ten Trelauney, jeżeli mi kiedy wpadnie w ręce....
— Zostawmy lorda na chwilę, a pójdźmy do Maryanny de Fer.
— W istocie jest to dzielna towarzyszka pełna pomysłów, która natchnęła mnie zaufaniem.
— Filutka karmiona szpakami. Opowiadała mi żeś ją w Belgii na chłopaka wystrychnął. Zostawiemy jej męzką rolę, niech dalej ją odgrywa na naszą pociechę.
— Och ona prawdziwie na chłopaka stworzona.
— A więc nie tracąc czasu idźmy do Maryanny!
— Dalej do Maryanny.
Maryanna zajmowała dolne mieszkanie na ulicy Lorda Byrona na polach Elizejskich. Lubiła ona szczególniej tego sceptyka poetę, więc zwabiła ją tam nazwa ulicy, imię wieszcza noszącej. Zresztą pragnęła spokoju i świeżego powietrza, bo Maryanna pojmowała znaczenie higieny. Z natury swej nie była ona fantastyczką, kapryśną i porywczą, jak ją oceniali eleganci i próżniacy śród wiru paryskiego. Po spędzeniu namiętnie wielu nocy, nakazała sobie kąpiele na ustroni, ze świeżego powietrza; rzadko więc kogo przyjmowała u siebie.
Z rana spoczywała aż do południa. O dziesiątej wchodziła kamerystka do sypialni i składała na stoliku stojącym przy łóżku, listy tchnące miłostkami i pisma ulotne nie lękające się zamieszczać wczorajszych skandalicznych wypadków. Rzucała wtedy roztargniony wzrok na koperty, a poznawszy adresa, zaledwie niektóre z nich odpieczętowała. Co się tyczy gazet, te pożerała, mianowicie programy teatralne. Trawiła ją febra rzeczywistości, pragnęła wiedzieć najpierwsza, jakie się odbyły pojedynki, o których rozprawiano po klubach, o kroju sukien na porę która się jeszcze nie zaczęła i o piosnkach popularnych komponowanych dla śpiewaczek w modzie będących, przez patentowanych na to poetów.
Maryanna rzuciwszy z niesmakiem gazety i listy, pomyślała: Oj, ani rozkochani, ani dziennikarze nie trafili na prawdziwą przyczynę dla czego się ludzie nienawidzą, a tyle już o tem napisano. Zaprawdę nie warto czytać bazgranin ani jednych ani drugich i lepiej tego czasu użyć na posilenie ciała niż ducha nędznemi ramotami. Zadzwoniła więc aby jej przyniesiono śniadanie. Prawie ostatni kęs dojadała popijając herbatę, kiedy kamerystka oznajmiła przybycie Riazisa, Maryanna zawahała się; lecz służąca dodała:
— Książę przybył w towarzystwie Roberta Kodom, tym panom bardzo pilno widzieć się z panią.
— Ach pan Kodom, to co innego, jestem na jego usługi, poproś ich tutaj.
Skoro weszli dwaj dygnitarze, Maryanna wskazała im dwa krzesła; ale muzułmanin usiadł na dywanie, według swego zwyczaju, a bankier zajął miejsce na przeciw młodej kobiety, wpoiwszy w nią swój wzrok badawczy i ostry, lecz chmurą troski zamglony, w którym teraz iskierka uczucia przebijała.
— Otóż jesteś mój dzielny towarzyszu podróży, patrz znowu cię potrzebuję.
— Pan się zmieniłeś, — rzekła Maryanna ze słodyczą cechującą współczucie, tak różne od zimnej obojętności, z jaką zwykle traktowała potentata giełdy. — Czy ci się niepowiodły przedsięwzięcia mające nas wszystkich zbogacić?
Robert odrzekł z niejaką godnością: — Nie byłoby o co rozpaczać, wrazie doznania przeciwności rozpoczęlibyśmy na nowo. Lecz tu nie o to idzie, owszem wszystkie projekta wkrótce się szczęśliwie zakończą.
— A zatem, czyż zdobycie kolosalnej fortuny nie było celem ambicyi pana? Jedyne straszydło, jakie może zdruzgotać bankiera, jest bankructwo, wychudłe widmo, o którem Dante zapomniał w swojem Piekle. Jesteś pan w przededniu zrealizowania wszystkich swoich rozległych zamiarów, a więc nie grozi mu żadne straszydło.
— Maryanno! istnieją inne strachy daleko okropniejsze, — odpowiedział starzec, potrząsając rozpaczliwie głową.
Maryanna zadumana, przybrała minę poważną.
— Słucham pana, przez 15 dni jeszcze należnego mu posłuszeństwa, jestem na jego usługi; rozkazuj, — umowa zawsze jest niewzruszoną.
Kodom tak przemówił do młodej kobiety:
— Dałaś mi dowody twojego rozumu i męzkiej odwagi. Lecz w okolicznościach które nas zbliżyły do siebie, chodziło tylko po prostu o interes pieniężny, dziś idzie o moje życie, więcej jak o moje, bo o jej!....
Maryanna nic nie rozumiejąc, bynajmniej swego podziwienia nie ukrywała.
— Pojmuję twoje zadziwienie, — ciągnął dalej Kodom, — gdyż nigdy nie przypuszczałaś, ażeby człowiek zajmujący się bieżącemi rachunkami na giełdzie i manewrami akcyjnemi, mógł mieć inną namiętność, któraby była wyższą nad żądzę pieniężną, któraby stanowiła jego energją, górowała nad jego życiem. Znajomości cyfr mózg nasz wysuszających, tej nam nie zaprzeczają, dozwalając się niemi zajmować, ale nie wolno nam mieć czującego serca w piersiach, nie wolno nam kochać z zapałem. A więc Maryanno de Fer patrz mi w oczy, dobiegam sześćdziesiątki i o ile mi pozostało odwagi oraz siły, poświęcam je dla jednej kobiety, nic będąc nawet pewnym, czy mi odpłaci odrobiną współczucia za moje ubóstwienie do szaleństwa dochodzące i w tej niepewności pójdę aż do końca, aż do ostatniego tchnienia pójdę! Może się zgubię, lecz ją chcę ocalić!
Przestał mówić: dech ustał mu w piersiach, tylko było słychać rzężenie w gardle.
— Unikajmy wzruszeń, — rzekł zimno Riazis, który dotychczas siedział milczący. Wzruszenia czas marnotrawią, a tu czyny nas wzywają.
Potem z żywością świadczącą o ważności sprawy, gdyż machometanin bardzo skąpy był w słowach, obróciwszy się do Maryanny, rzekł:
— Moja piękna damo, oto jest treść romansu.

XXXIX.
W szpitalu Salpêtriére.

— Obecny tu nasz przyjaciel Robert Kodom, — mówił dalej Riazis, uczuł nieuleczoną słabość serca, dla jednej piękności, jakiej od lat 20-tu niewidziano salonach europejskiej arystokracyi. Dama o której mowa miała nieszczęście (zależy to od zapatrywania się moralistów) albo popełniła błąd, oddając się w posiadanie męża, który przez jakieś wybiegi nam niewiadome, zdołał zamknąć swoją żonę jako waryatkę w zakładzie obłąkanych. Zakład Salpêtriére, nie należy do tych domów, w którychby rozłączeni kochankowie smakowali, chociaż on mężom bardzo się podoba. Szukamy więc rozwiązania awantury. Nadto podejrzywam, że twoja przenikliwość, oznajomienie się z dobremi książkami, naprowadziły cię na właściwy trop i że już pojęłaś, iż nam tu idzie o wyswobodzenie z tej szkaradnej pułapki damy naszych myśli. Sposoby są wskazane we wszystkich podręcznikach na bulwarach; jedyny i najlepszy jest ucieczka. To zrozumiawszy teraz ci powiem, że potrzebujemy małej smukłej osóbki, zmyślnej a razem silnej jak ty jesteś, ażeby dotrzeć do więzienia, dla podtrzymania odwagi i nadziei biednej uwięzionej. Co więcej, ponieważ ona nie umie gimnastyki, przeto w czasie ucieczki wypada jej podać rękę.
— Lecz trzeba jakiegoś pozoru ażeby tam się dostać, — rzekła Maryanna, słuchając z żywem zajęciem, bo dla niej każde niebezpieczne przedsięwzięcie miało niezmierny powab.
— Pozór trzeba wynaleść, odpowiedział lodowato Riazis. Ułożemy plan po widzeniu się z dozorcą tego zakładu w części już przekupionego. Dla tego przygotuj się piękna damo do wyjścia z nami. Ubiór skromny jest konieczny, nic coby zwracało uwagę, zostawmy więc falbany w garderobie.
Maryanna ukłoniła się tym panom i wyszła do swej szatni. Przemiana pięknej profanki szybko nastąpiła. Wróciła nie do poznania, z uszanowaniem à la vierge włosami i w ciemnej wełnianej sukience:
— Naprzód panowie rycerze damscy! zawołała tonem gryzetki na bal wychodzącej.
Robert Kodom ścisnął jej rękę ukradkiem, a w uścisku tym znać było serdeczną podziękę. Nasi trzej wspólnicy wsiedli do niepozornego fiakra, a Riazis rozkazał woźnicy jechać do zakładu Salpêtriére, dokąd dobrym kłusem pospieszono. Kiedy wysiadano na bulwark, Kodom patrzał ze wściekłością na mury ponure, za któremi rozpaczała jego dumna bogini. Rzeczywiście zewnętrzna powierzchowność budynku nie była pocieszającą.
Salpêtriére najobszerniejszy szpital w Paryżu, ponieważ obejmuje trzydzieści hektarów powierzchni i może pomieścić aż cztery tysiące pensyonarek, zachował charakter imponujący i zimny z epoki swego założenia, mimo rozmaitych przeróbek, których budownictwo dzisiejsze bynajmniej nie szczędziło. Bankięr boleśnie wstępował na swoją Kalwaryą; dla tego kazał zatrzymać się woźnicy z wielkiem zadowoleniem jego szkapy i następnie z swojem towarzystwem poszedł piechotą aż do rogu ulicy des Deux Moulins, zkąd tylko kilkanaście było kroków do szpitala.
W tem miejscu Riazis naznaczył schadzkę dozorcy zakładu. Była to garkuchnia ulubiona przez oficjalistów szpitalnych, którzy obrali ją dla tego, że znajdowała się oddalona, od oka urzędników, czuwających zawsze nad niższą służbą. Robotnicy używani do reparacyi w Salpêtriére, także tam uczęszczali. Dostojnik szepnął kilka wyrazów gospodarzowi, a ten dał znak potwierdzający i rzekł:
— Za minutę służę państwu. Wasz protegowany zamówił gabinet Nr. 8 i tam was oczekuje. Zaprowadzę tam panów.
Piękną miał minę człowiek, kiedy szumnie wymienił: gabinet Nr. 8. Po sprawiedliwem rozdzieleniu kwarty wina dla sześciu robotników na to oczekujących, oddał się pod rozkazy nowo przybyłych.
— Raczcie panowie i pani pójść za mną, oraz powiedzcie czem mam służyć.
— Biszof z szampana, — powiedziała stanowczo Maryanna, która od wyjazdu z domu ani słowa nie wyrzekła.
Gospodarz otworzył z grzecznością drzwi i wskazał schody dość niewygodne. Dozorca już oczekiwał, według obietnicy danej Riazisowi. Był to młodzieniec około lat trzydziestu, łagodnego wejrzenia przy herkulesowej postaci.
— I cóż mój chłopcze, zapytał Riazis, — czy już przestałeś się namyślać. Czy rozważyłeś dobrze że za twą usługę, czeka cię majątek i niezależność aż do końca twojego życia.
— Już się namyśliłem panie. Rozporządzaj mną, pod jednym wszakże warunkiem, ażebyś pan nie wymagał odemnie tego, coby było przeciwnem honorowi, jak mówią u nas uczciwi ludzie.
— Wiadomo już jest, że nie żądają od pana nic poniżającego. Oddać ciasto i zostawić tej nocy drzwi otwarte, są rzeczy niewinne i nic więcej. Niepodobna upatrzyć w tem zbrodni, oprócz zobowiązującej grzeczności. Teraz jakie są pana warunki?
— Panie! to będzie gruba summa. Mój brat wyciągnął los roku zeszłego, a był ulubieńcem całej rodziny. Nasi rodzice są starcy blizko 80 letni, jesteśmy biedni, więc chłopak poszedł do wojska. Cały ciężar utrzymania rodziców spadł na mnie, pragnę im nieść pomoc, albo umrzeć. Kto u nas nie ma ziemi, to nieraz dnie przepędza o głodzie, a wstawieniem się naszego deputowanego otrzymałem posadę w Salpêtriére, oszczędności moje posyłam starym, co im ulgę przynosi. Ale ja widocznie niszczeję z tęsknoty zdala od rodziny. Otóż panie marzę o posiadaniu roli dobre korzyści dającej, nie daleko leżącej za naszą chałupą, — o tak mam ją przed oczami.
— A ile ta rola może kosztować? zapytał Kodom, któremu pilno było skończyć interes!...
— Tysiąc franków dobry panie.....

XL.
Garkuchnia.

Bankier dobył pugilaresu i wyliczył piędziesiąt luidorów przed oczami biedaka, który nie śmiał dotknąć się pieniędzy.
— Weź, są twoje, — rzekła Maryanna, posuwając dukaty ku dozorcy i tym sposobem jego skrupuły przełamując.
— Teraz czy dobrze zrozumiałeś co masz do wykonania, ażeby pieniądze były słusznie twoją własnością?
— Pan cery ogorzałej, którego widziałem przedwczoraj, — a oznaczenie to stosowało się do Riazisa, powiedział, że trzeba oddać ciasto pięknej damie, przywiezionej do nas w pierwszych dniach tego miesiąca. Znam ją dobrze, ona nie chce wychodzić z pokoju, jest dumna! Jutro podczas nocy, mam zostawić drzwi od celki niezamknięte. To jest wszystko, co odemnie żądano.
— Widzicie ze wszystko przygotowałem przed waszym powrotem, — powiedział muzułmanin, nie przepominający w ważnych momentach zwrócić uwagi na swoje usługi.
— Będę pamiętał odwdzięczyć się za twe dla mnie współczucie — rzekł Kodom, — lecz przez litość, przyspieszmy nasze działanie. — Obróciwszy się następnie do dozorcy przesypującego dukaty W swej kieszeni dodał;
— Mój przyjacielu, chciej poszukać pióra, atramentu i bardzo cieńkiego papieru.
Młodzieniec z sercem pełnem wdzięczności, pobiegł wykonać zlecenie.
— Riazisie — mówił dalej bankier — nie zapomniałeś o naki?
— Bezwątpienia — odparł muzułmanin, — byłoby wielkiem niedolęztwem zapomnieć klucza, chcąc zamknięte drzwi otworzyć. Oto masz naki.
I podał Robertowi małe ciastko pozłocone.
— Tego mi właśnie potrzeba, — rzekł starzec zakochany, ważąc w ręku ciastko pasztetnicze. — Teraz idzie o to, ażeby zrobić w niem niedostrzeżony otwór i włożyć weń bilet, który mam napisać, bo nie należy przeciążać szczegółami naszego powiernika.
— Daj mi ciastko — odpowiedział Riazis. — My się znamy na nacięciach — my ludzie na Wschodzie urodzeni.
Wyjął z za pasa sztylecik pięknie oprawny i zrobił nim mały otwór niełatwy do spostrzeżenia. W tej chwili wrócił dozorca. Bankier z pośpiechem gorączkowo napisał list, który już czytelnicy znają w poprzedzającym rozdziale. Muzułmanin wsunął go w naki ze zręcznością kuglarza, potem obwinął starannie ciastko zbawcze, w resztę papieru pozostałego od napisania listu.
— Teraz kiedy wszystko dobrze pojąłeś, idź i nie zawahaj się w chwili stanowczej, rzekł surowo Kodom do oficyalisty szpitala.
— Ach panie! spełniłeś marzenie całego mojego życia! Nareszcie nasi starzy zakosztują chleba z własnej roli, na który mieli wielki apetyt przez lat 60. Jestem waszym duszą i ciałem.
— Podoba mi się ten chłopak z jego synowską miłością; — pomyślała Maryanna, nalewając mu szklankę wina.
Wypiwszy rzekł z niewzruszonem postanowieniem świadczącem, iż dotrzyma słowa jak na mężczyznę przystoi.
— To na co się narażam nie może mi grozić większą karą nad kilkumiesięczne więzienie, nic popełniłem czynu zasługującego na wyrzut sumienia. Jestem gotów i możecie mi, zaufać.
— W każdym razie więzienie jest rzeczą nieprzyjemną. Posłuchaj rady mój chłopcze, którą ci nawiasem udzielę. Nim wrócisz do zakładu, zaopatrz się w wytrych i flaszeczkę oliwy. Oddasz to naszej uwięzionej, aby przedmioty te pozostawione po jej ucieczce, świadczyły o twojej niewinności. Sądzę że jej rączka delikatna nie podołałaby tej robocie, więc jej pomożesz swoją jak się spodziewam, ale to jeszcze nie stanowi dowodu, aby ona sama nie zdobyła się na energją dla otworzenia wytrychem zamku.
— Dziękuję za radę moja dobra damo, — odrzekł dozorca, zachwycony tym pomysłem. Och! widzę że jesteście dzielni ludzie.
— A więc — przerwał Kodom odprawiając go rozkazującem skinieniem, wszystko jest ułożone i zrozumiane. Jak najrychlej trzeba doręczyć ciastko, a jutro w nocy drzwi mają być od celki otwarte.
Młodzieniec zrobił znak potwierdzający.
— Idź mój przyjacielu.
— Już wielki czas abym ztąd wyszedł, zauważył dozorca, — za chwilę robotnicy pracujący w naszym zakładzie, przyjdą po obiedzie pić swoje zwykle porcye, a w dziesięć minut będzie taki hałas, żeby nie można było robić żadnych poufnych zwierzeń. — Powiedziawszy to ukłonił się i poszedł krokiem przyśpieszonym.
Garkuchnia napełniała się coraz większą, liczbą gości, zwłaszcza hałaśliwych robotników. Dym i nieprzyzwoite wrzaski, dochodziły aż do gabinetu, w którym zostawiliśmy naszych trzech sprzysiężonych. Maryanna z flakoniku wąchała sól angielską.
— Moje piękne dziecię — rzekł z galanteryą Kodom, — pojmuję że tutejsza atmosfera jest ci nieprzyjemną; jeżeli chcesz, możemy wyjść na świeże powietrze i tam rozmawiać według upodobania.
— Dziękuję za grzeczność, lecz pan przeznaczyłeś mi rolę do odegrania, czas abyś mi ją wskazał szczegółowo.
— Rola sama z siebie jest z góry nakreślona, tylko trzeba wynaleść jakim sposobem ją wykonać wypada. Naszej biednej Wandzie pozostał jedyny środek uwolnienia się z tej jaskini, to jest ucieczka za pomocą drabinki tradycyonalnej. Lecz trzeba utwierdzić ją niewzruszenie wewnątrz budynku. Za pośrednictwem moich wpływów w prefekturze policyi, mógłbym ułatwić ci widzenie się z uwięzioną, lecz moje stosunki z baronową zbyt były jawne, wiadome, ażebym się na to osobiście narażał. Baron małżonek nieomieszkałby z tego korzystać i mnie oskarżyć. Dla tej okoliczności udałem się do ciebie. Moje lube dziecię ty wejdziesz do szpitala, jakim sposobem jeszcze nie wiem, wszelako tam wejść musisz. Teraz pomyślmy o pozorze, o kostjumie i w tym celu potrzebuję wszystkich twoich zdolności, bogatej w pomysły twej imaginacyi. Wynaleziony pozór, powinien ci dozwolić częstego i dłuższego pobytu w zakładzie, kostjum zrobi cię jeżeli niewidzialną, jak się to praktykuje w kraju Riazisa, to przynajmniej trudną da rozróżnienia od ludzi znajdujących się lub pracujących w szpitalu. Trzeba więc wynaleść coś takiego, coby ci dozwoliło wychodzić ztamtąd bez zwrócenia niczyjej uwagi.
Maryanna rozważała w milczeniu. W tem nagle rozległ się krzyk bolesny i wrzawa rozmaitych głosów, nad któremi głos gospodarza panował.
— Cicho, cicho moje baranki. Policya czuwa nad nami i już trzechkrotnie zagrożono mi zamknięciem mojej garkuchni, jeżeli takie sceny będą się powtarzać.
Niestety! niebiańskie wino ma też same własności, co niepohamowany ocean. Gardłowe krzyki, wołania nie ustawały, między niemi najwyraźniej dały się wyróżnić przekleństwa skaleczonego, który zapewne był przyczyną wrzasków i złorzeczeń. Riazis zeszedł kilka schodów i przywołał rozkazującym tonem gospodarza. Przybył on blady, struchlały i wyrywając sobie resztę pozostałych włosów, jęczał:
— Ach moi dobrzy panowie co za wypadek, zraniono w czoło małego Ludwika, wprawdzie figlarza, ale dobrego chłopca, który nie mógł się bronić przed temi gburami mularzami. Co za nieszczęście, przynajmniej dwa tygodnie musi zostać w łóżku nim się wyliże. No, miał cięty język nie zaprzeczam, ale za jedno słowo żeby rzucić nań kamieniem!.....
Maryanna słuchała z uwagą poczciwca recytującego swą jeremiadę.
— Co to za mały Ludwik? — zapytała.
— Co nas on może obchodzić. Niech mu oddadzą tę garść pieniędzy i niech się malec leczy.
— Zależy nam wiele, — odparła młoda kobieta. Pozwól mi działać. No panie gospodarzu, wytłumacz nam kto jest ten Ludwik.
— Młody, dobry chłopiec, pracujący tu niedaleko w szpitalu.
— A co on tam robi?
— Maluje.
— Czy na swoją rękę pracuje?
— O nie! chłopiec jest terminatorem u majstra przedsiębiorcy.

XLI.
W którym Wanda odzyskuje wolność.

— A entreprener nazywa się? zapytała Maryanna.
— Pan Bergeron. No cały świat zna pana Bergeron.
Mieszka?....
— Na wybrzeżu Tournelle. Nad bramą wisi szyld, na którym złotemi literami wypisane jest jego nazwisko.
— Dosyć mój przyjacielu; idź pielęgnować zranionego.
Gospodarz wziął pieniądze dane przez Bankiera i poszedł do bufetu.
— Na co się zdadzą robione zapytania? rzekł niecierpliwie Robert. Tu idzie o ważniejszy interes, niż o jakiegoś urwisza.
— Mylisz się panie! odparła sucho Maryanna.
— Ciekawy jestem jaki związek może mieć wypadek małego Ludwika, z celem który nas tu zgromadził?
— Nic prostszego. Pójdziemy do majstra Bergeron. Pan opowiesz mu jaki zaszedł wypadek z jego robotnikiem. Potem polecisz mu odnowienie twojej willi w Enghen podczas lata.
— Doprawdy, jeszcze nic nie rozumiem. Dla czego mam willę odnawiać?
— Dla tego, aby p. Bergeron przyjął zastępcę za małego Ludwika, za prostą pana rekomendacyą.
— Otóż mamy się bawić w dobroczynność, chwila na to właściwa....
— Bardzo właściwa, gdyż tym zastępcą będzie...
— Któż?
Ja! i jutro rano dostanę się do nieprzyjacielskiego obozu bardzo prosto, bardzo naturalnie, bez narażenia pana na wydatki i zachody w Prefekturze.
Kodom patrzał na Maryannę wielkiemi oczyma jakby olśniony i zawołał:
— To nie jest paryżanka z budoaru ta Maryanna, to bogini Minerwa w swej własnej osobie!
W dziesięć minut potem ekwipaż toczył się z niemi do przedsiębiercy Bergeron. Maryanna pozostała w powozie. Spódnica ma swoje przywileje. W dziesięć minut potem bankier wrócił tryumfujący. Wszystko było ułożone według planu Maryanny. Niepotrzchowała jak tylko zgłosić się z listem swego protektora, aby otrzymać robotę i być wpuszczoną do szpitala. W poprzedzającym rozdziale widzieliśmy jak użyła swojego czasu.
Odtąd osoby interesowane w spisku mającym na celu wyswobodzenie Wandy, nie potrzebowały tylko czekać nocy. Domyślacie się, że oczekiwały niecierpliwie, gorączkowo; Kodom tłumiąc swe wzruszenie w zamęcie giełdowych przedsiebierstw, Wanda znacząc na ścianie szpilką kwadranse, za każdem uderzeniem zegaru, który dla niej zbyt wolno przybliżał chwilę uwolnienia.
Za uderzeniem północy, dozorca wsunął się po cichu do pokoju Wandy, otworzywszy zamek z największą ostrożnością, potem wziął się do wykonania poleceń Maryanny. Zamek za dnia oliwą nasmarowany, jak nie mniej zawiasy, nie stawiły wielkiego oporu. Wszystko zostało pozdejmowane i w nieładzie rozrzucone po pokoju, według zręcznie obmyślonego planu, mającego urzędników przekonać o gwałtownem wyłamaniu się z zamknięcia.
— Pani raczysz zaświadczyć przed temi panami, że wszystkie zobowiązania sumiennie spełniłem. Reszta mnie nie dotyczę teraz do pani należy zdobyć się na odwagę.
— I będę ją miała, — odrzekła Wanda.
Dozorca oddalił się na końcach palców, a nawet mimo zimna zdjął obówie, przez zbytek ostrożności. Baronowa pozostała sama. Długo, bez miłosierdzia wleką się godziny, kiedy oczekujemy na jakiś akt ważny w naszem życiu. Jakże długie wydawać się musiały dla natury niespokojnej, zuchwałej i samowładnej, to jest takiej jaką poznaliśmy Wandę. Mimo tego trzeba było cierpliwie czekać uderzenia piątej godziny. N areszcie bronzowy dzwon zajęczał pod uderzeniem młota, raz.... dwa.... trzy.... cztery.... pięć!...
Śmiała baronówna przypomniała sobie zalecone przez dozorcę ostrożności: zdjęła więc ciepłe buciki i drżącemi od zimna nogami, będąc tylko w jedwabnych pończochach, postępowała w labiryncie korytarzy, macając mury zlodowaciałą ręką. Och, podróż ta była straszliwsza i boleśniejsza, niż wycieczka do północnego bieguna, chociaż tylko dziesięć minut trwała po wilgotnej i zmarzłej posadzce. Przybywszy do głównych drzwi, nowa ją ogarnęła niespokojność. Wprawdzie brama nie była zamkniętą, ale trzeba było podnieść klamkę, skrzypnięcie zawias mogło ją zdradzić.
Zawiasy były nasmarowane, wszystko oględnie było przygotowane. Dostawszy się na świeże powietrze, mroźny wiatr stężył jej członki delikatne.
— Dalej! pomyślała wyciągając skrzepłe ręce z rozpaczą, — jest to chwila, w której trzeba albo być granitową, albo umrzeć.
Jedwabna drabina znajdowała się na swojem miejscu. Macając poczuła haczyki od kotwicy, ale jej delikatne patrycyuszowskie rączki miały jeszcze inne trudności do zwalczenia. Trzeba było odgrzebać kamyki i gruz, któremi Maryanna zasypała dziury dla ich zamaskowania, a służące do uczepienia kotwicy zbawienia; wzięła się odważnie do roboty. O radości! zaledwie wygrzebała ostatnią garstkę gruzu, kiedy uczuła przyjazną dłoń z tamtej strony bramy podaną. Drabina została wyprężoną wzdłuż muru. Czuła że ją przytrzymują silne ramiona, wstąpiła więc na nią z rezygnacyą. Stojąc na szczycie muru ujrzała jakieś widmo, które w pierwszej chwili strachem ją przejęło.
— Zstępuj szybko, — szepnął cień.
Poznała głos malarczyka. Nie tracąc więc czasu przyjęła podaną rękę i w mgnieniu oka zesunęła się po linie. Dotknąwszy ziemi, uczuła zawrót głowy, omdlenie, ale podtrzymaną została przez Kodoma, szepczącego jej:
— Ach spocznij w mych objęciach aniele, tu, tu na mem łonie!
Teraz dumnej baronowej wydarł się okrzyk wdzięczności.
— Mój przyjacielu! jesteś moim zbawcą, odtąd moje życie do ciebie należy.
Bankier pochwycił w swe ramiona W andę bladą i drżącą ze wzruszenia i znajdując w sobie siły prawie młodzieńcze, zaniósł do powozu stojącego na rogu w pobliskiej ulicy. Umieściwszy swą kochankę z troskliwością piastunki dziecię pielęgnującej, rozgrzewał jej rączki zmarznięte. Otworzyła swe wielkie oczy omdlałe, czując się rozgrzaną, wtedy Robert głosem zwycięzcy zawołał do Maryanny i Riazisa.
— Dalej spiesznie siadajcie i odjeżdżajmy.
PowTóz ruszył, tocząc się powoli. Maryanna patrząc na te uniesienia starca, pomyślała: Cokolwiek dotąd powiedziano, napisano, lub wyśpiewano, to z tego jedna pozostanie prawda, że miłość jest wiecznem źródłem szczęścia ludzkiego. Podobnie i ja wezmę mojego Ryszarda w swe objęcia, umieszczę go przy sercu i zaniosę w zakątek daleki, gdzie go muszę uleczyć!....

CZĘŚĆ CZWARTA.

I.
Śmierć Cecylii.

W czasie kiedy Kodom tasował karty, dla rozebrania swej zuchwałej partyi w porcie antwerpskim, margrabia Charmeney wyjechał do Paryża, a lord Trelauney był najczęstszym gościem w pałacu margrabiego. Blanka przyjmowała go codziennie, z coraz widoczniejszą przychylnością. Lord Trelauney był członkiem trzech klubów arystokratycznych w Paryżu: najpiękniejsze konie jakie widziano na Polach Elizejskich, należały do lorda, on był znakomitością na porządku dziennym, wyrocznią mody.
Kiedy uznał, że serce Blanki jest dostatecznie przysposobione, lord Trelauney zaczął jawnie starać się o pozyskanie jej ręki, zaczął być jej rycerzem, czyli jej dworować.
Dworować, albo tworzyć dwór (faire la cour) w języku odznaczającym się wysłowieniami pełnemi galanteryi, jest wyrażeniem właściwem, a razem malowniczem. Dwór znaczy otoczenie panującego, złożone z dworaków, najczęściej pochlebców? Ten co tworzy dwór czyli dworuje jakiej kobiecie, sam w sobie łączy wszystkie dworskie dostojeństwa. Jest on wielkim szambelanem, koniuszym, mistrzem ceremonii; stanowi dla niej świtę i straż honorową, zgoła jest dla niej wszystkiem. To też każda kobieta jest wtedy królową, kiedy mężczyzna stara się o pozyskanie jej serca, kiedy jest jej dworzaninem. Dumna Blanka pozwoliła swej ręce spoczywać w dłoni Trelauney’a, nie usuwała jej pod czułym uściskiem, który jest rozmową palców, a oczy jej znosiły tkliwe jego spojrzenia. Nareszcie pewnego dnia powiedział Blance: pani, kocham cię! a ona odpowiedziała czulszym uściskiem ręki, co mu wszystko, czego pragnął powiedziało.
Trelauney poszedł wtedy do margrabiego i prosił go uroczyście o rękę jego córki. Margrabia uśmiechnął się i oświadczył że wie o wszystkiem, że nareszcie nie widzi żadnej przeszkody do połączenia się ich węzłem małżeńskim. Ułożone też zostało, że ślub nastąpi w najkrótszym czasie. Wiadomość o bliskiem małżeństwie lorda Trelauney’a z Blanką, była przedmiotem pogadanek, przez cały tydzień w świecie paryzkim, co wyrównywało wiekom za dawniejszych czasów.
Wartość czasu zwiększa się w stosunku wartości pieniędzy. Obliczono, że 1200 franków w epoce panowania Ludwika XIII wyrównywa 25,000 renty za naszej epoki. Tym sposobem jeden dzień w roku 1868 wart jest jeden miesiąc naszych ojców. Wówczas trzeba było 15 dni jechać, żeby się dostać z Paryża do Bordeaux, dzisiaj 11 godzin wystarczy. Widzicie że stosunek jest ściśle obliczony.
Trelauney mieszkał w swej willi w Auteuil. Wróciwszy do swych apartamentów, pewnego dnia zadumał się nad wypadkami swojego życia. Siedząc przed zwierciadłem, szukał na twarzy śladu od uderzenia szpicrutą, przez pannę Charmeney, uderzenia które otrzymał leśniczy Jan Deslions. Teraz dumna córka margrabiego, miała zostać jego żoną! miał on niezadługo tę zuchwałą istotę wziąść i poprowadzić do ołtarza, a ztamtąd do siebie. Trelauney znalazł białą kreskę na policzku prawym. Gorzko się uśmiechnął: potem kreskę tę odnowił rozdrapawszy paznogciem aż do krwi.
— Chcę ażeby poznała swoje dzieło, — rzekł do siebie.
W tej chwili, drzwi nagle się otworzyły; Suryper blady i we łzach rzucił się do stóp Trelauney’a.
— Co ci jest? zawołał lord, — co się z tobą stało?
Suryper powstał straszny jak widmo. Oczy jego były obłąkane, twarz zapadła, wymawiał niezrozumiałe wyrazy. Trelauney pochwycił go za ręce i wołał: — Mów co ci się przytrafiło?
— Moja córka! — wołał Surypere, — moja córka Cecylia!
— I cóż?
— Oni ją zabili! krzyczał nieszczęśliwy, tarzając się po posadzce.
Trelauney pobladł....
— Moja Cecylka! łkając mówił Surypere, — ten anioł, którego ocaliłem niosąc na mych rękach przez lasy w Kayennie... ten najdroższy aniołek śpiący nad rzeką Maroni, kiedym czuwał nad nią... teraz nie żyje!... ach ja jej przyniosłem nieszczęście! uwożąc ją w trumnie, w tej przeklętej barce, ja jestem przyczyną śmierci przedwczesnej.
— Gdzie ją znalazłeś?
— Na brzegu rowu leżącą, z zakrwawioną piersią, z rozwianemi włosami. W jej boku tkwił sztylet, a na jego rękojeści wyryty jest napis: zemsta!
— Tak, — szepnął Trelauney, — to Riazis pomścił się śmierci Allego... on wziął twoją córkę, za moją siostrę Ludwikę.
— Panie! zawołał Suryper głosem spokojnym; — chcę umrzeć, ale pierwej się pomścić.
— Rozumiem cię — rzekł Trelauney, Riazis do mnie należy, jutro go zabiję, oddam innych twej zemście....
— Co trzeba zrobić?
— W piątek zjednoczenie dwudziestu i jeden, ostatni raz zgromadzi się w podziemiach na ulicy Ś-go Ludwika.
— Wiem o tem.
— Najmiesz sklep znajdujący się obok tego domu... Istnieje tam restauracya, w której jedzą śniadania za 60 centimów, a obiadują za 25 su.
— Widziałem tę garkuchnię.
— Trzeba żeby ci gospodarz ustąpił ten lokal za jaką bądź cenę.
— Dobrze.
— Kiedy będziesz w posiadaniu sklepu, pójdziesz do ogniomistrza Ruggieri. Najmiesz dwóch jego robotników, oraz zakupisz rakiet, słońc, ogni bengalskich za jakie 20,000 franków.
— Rozumiem.
— Każesz to wszystko zanieść do najętego sklepu, nadto polecisz kupić każdemu robotnikowi siedm lub ośiem baryłek prochu....
Oczy Surypera niezwykłym błyskiem zajaśniały; zawołał on:
— O tak panie! podminuję piwnicę i wysadzę się w powietrze razem z temi potworami, które jeżeli były obdarzone duszą, to idąc na inny świat będę mógł powiedzieć mojej Cecylce, patrz przyprowadziłem tu twych zabójców!...
Trelauney ścisnął rękę Suryperowi, który rzekł z westchnieniem:
— Jeszcze dwanaście dni żyć, to zbyt długo!
— Nadzieja rychłej śmierci będzie twoim wsparciem.
— Masz pan racyę. Och! umrzeć, co za radość, znaleść znowu Cecylkę, albo obrócić się w nicość na wieki jak ona, nic doświadczyć innego losu, to jedyne moje żądanie.
— Otrzej łzy biedny męczenniku — powiedział Trelauney, — idź, godzina sprawiedliwości wkrótce uderzy.
Suryper odszedł dla wykonania rozkazów swego mistrza. W tejże prawie chwili wielki krzyk powstał na ulicy. Trelauney zadzwonił na służącego i zapytał o powód niezwyczajnego zgiełku.
— Milordzie, pies wściekły przeleciał przez Boulogne i Saint-Cloud. Ścigają go aż tutaj.
— Gdzie on jest teraz?
— Wpadł na podwórze.
Trelauney zdjął fuzyą z wieszadła i otworzył okno. Dopatrzywszy psa wciśniętego w kąt budynku, wziął go na cel, wkrótce rozległ się strzał, a pies padł nieżywy. Tłum ludzi stojący za bramą, krzyknął hurra! klaskając jako dank celnego strzału. Chwilę jeszcze pies drżał konwulsyjnie, potem wyciągnął się i zdechł. Trelauney poszedł na podwórze i rozkazał zamknąć nieżywego psa w komórce obok stajni.
— Co potem z nim zrobić? zapytał służący.
— Jutro rano, — odpowiedział lord, — o szóstej godzinie punktualnie, ukroisz zeń kawał uda, następnie zaniesiesz go do lasku Węseńskiego, w drugą aleję na lewo doliny Gravelles. Rzucisz go tam i powrócisz.
— Dobrze milordzie, — odpowiedział służący, przyzwyczajony do posłuszeństwa, bez robienia jakichbądź uwag względem danych mu rozkazów.

II.
Pojedynek Riazisa.

Tego wieczoru o jedenastej, Trelauney pojechał do klubu cudzoziemców, gdzie spodziewał się spotkać Riazisa. Gra była ożywiona. Na stoliczkach bawiono się w ekarte lub w rumel-pikietę. Przy wielkim stole ciągniono lancknechta lub bahkara, Riazis Ciągnął lancknechta.
— Do bicia 60,000 franków zawołał.
— Banko! odpowiedział Trelauney.
Dostojnik zbladł usłyszawszy głos dobrze znany, który zawsze dlań był złowrogi. Pociągnął dwie karty i zawołał: Pan przegrałeś!
— Oto są 60,000 franków, — rzekł Tralauney, rzucając na stół kilka paczek banknotów. — Naprzód płacę lecz dodaję, żeś pan zeszachrował ciągnąc woltę.
Na taki zarzut powstał szmer między obecnemu Riazis odsunął krzesło, na którem siedział i stanąwszy naprzeciw Trelauney’a, krzyknął z zaciśniętemi zębami:
— Zeszachrowałem? Czy znajdzie się kto inny oprócz pana, coby śmiał zrobić mi ten zarzut!
Nikt się nic odezwał.
— I cóż? bo ci panowie nie dojrzeli, tylko ja jeden.
— Pan mi odpowiesz za tę zniewagę.
Trelauney odparł z zimną krwią: miałem właśnie toż samo powiedzieć i jeszcze dodał: gdybym miał więcej świadków pańskiego postępku, tobym panu odmówił zaszczytu skrzyżowania broni zemną; lecz ponieważ sam jeden dostrzegłem jego zręczność w kartach, muszę więc przyjąć skutki wyzwania.
Świadkowie byli natychmiast wybrani; pojedynek miał się odbyć rano o dziesiątej godzinie w lasku Węseńskim, w dolinie Gravelles.
Jakoż przybywszy na plac oznaczony, świadkowie znaleźli bardzo dogodne miejsce w drugiej alei lasku. Panowie ci nie uważali, iż nie daleko ztamtąd leżał pies nieżywy. Przemierzono pałasze, każdy z przeciwników swój otrzymał. Kiedy ciągnęli sekundanci losy o wybór miejsca, Trelauney z miną obojętną odszedł kilka kroków. Zatrzymał się przed zdechłym psem i włożył koniec pałasza między zęby padliny; obracając go w pysku, oraz dotykając nim języka i podniebienia, jeszcze pianą pokrytego.
— Na miejsca panowie! zawołał jeden świadek.
Końce pałaszów zetknięto nawzajem.
— Zacznijcie panowie!
Muzułmanin usiłował wytrącić pałasz lordowi, ale ten przez silne uderzenie udaremnił zamiar przeciwnika. Riazis zgrzytnął zębami, a był wtedy okropny. Napróżno chciał dosięgnąć piersi Trelauney’a, ale jego żelazo zawsze się znalazło aby zasłonić miejsce zagrożone, jego pałasz zdawał się podwajać, a stal giętka i ostra W jego ręku, wystarczyła mu za najlepszy pancerz. Nareszcie Trelauney zdecydował się na krok stanowczy, bo zrobiwszy półobrotu i odsłaniając niby piersi, dał pole przeciwnikowi do natarcia, który też poskoczył z wyciągniętym na sztych orężem. Wtedy lord z całej siły uderzeniem, wyrzucił mu pałasz z ręki o kilka kroków i mocno ciął muzułmanina w ramię i piersi.
Natychmiast przybiegli sekundanci, ujrzawszy krew obficie płynącą. Rany Riazisa zdawały się że nie być ani głębokie ani śmiertelne. Jeden świadków zbliżył się do Trelauney’a i rzekł doń cichu:
— Milordzie, zapewne nie chciałeś go zabić!
— Och! szepnął Trelauney, — ten człowiek i tak już jest trupem.
Każdy z walczących wsiadł do swego powozu w towarzystwie swego sekundanta. Doktór opatrzywszy rany muzułmanina, uznał za obowiązek odprowadzić go do mieszkania. Wieczorne gazety, wymieniwszy tylko początkowe litery nazwisk, opowiedziały szczegóły odbytego z rana pojedynku. Robert Kodom dowiedział się o tym wypadku dopiero w Antwerpii.
Kiedy udało się mu ułatwić ucieczkę baronowej Remeney, natychmiast pospieszył do Antwerpii w towarzystwie Wandy i Maryanny. Stanęli w hotelu Europejskim o dziewiątej wieczorem. Wanda była ciągle posępną.
— Co ci jest? pytał się jej Robert.
— Mam smutne przeczucia.
— Dajże pokój! — zawołał bankier, — wygraliśmy partyę....
— Jestem znękana, — odparła Wanda z westchnieniem. — Marzę niekiedy uciec z dala od kontynentu, w głąb dziewiczej Ameryki, skryć się w jakiej tęsknej pustyni.
W tym momencie dało się słyszeć wycie na podwórzu hotelu.
— Co za myśl tobą powodowała, ażeby za brać tego psa, — rzekła Wanda z urazą.
Robert uśmiechnął się i rzekł:
Bomarsund jest moim najlepszym przyjacielem. Jeżeli jest zażartym, to tak go przyzwyczajono i nie można tego brać mu za występek, Bomarsund sam obstoi za pięciu ludzi odważnych, kiedyby szło o obronę jego pana.
Jak on wyje przeraźliwie?
— Podróż koleją do której nie jest przyzwyczajony, taki skutek wywarła. Zapukano do drzwi, poczem służący wszedł i położył nakrycie na trzy osoby. Wkrótce przyniesiono kolacyę.
— Słuchaj droga, — rzekł Kodom zjadłszy z półkopy ostryg, — jeżeli spełniemy zamiar osiedlenia się w Ameryce, Bomarsund będzie wybornym stróżem, będziem go żywić dziećmi dzikich Indyan!....
Bankier zaśmiał się śmiechem nienaturalnym. Potem wstał i chodził po pokoju często pocierając ręką po czole.
— Cóż to? mówił do siebie, — cóż mnie się także stało? szczególne osłabienie mnie napadło, nigdy tego nie doświadczałem.
I uczuł dreszcz w całem ciele straszny dreszcz, bo śmiertelny!
...... W tym samym czasie, zaszła scena niezwyczajna w porcie Antwerpii, obok debarkaderu parowca, który przewoził z jednego brzegu na drugi pasażerów przybywających drogą żelazną z Gandawy. Wiele osób czarno ubranych szło wybrzeżem i udało się na pokład trzech masztowca hrabia Flandryi. Kontroler klasyfikując ładunek na tym okręcie, odłożył na bok skrzynie należące do Roberta Kodom. Skrzynie te zdawały się mu zbyt lekkie, uprzedził więc o tem kapitana okrętu. Kapitan odniósł się ze swoją wątpliwością do komisarza portowego, ten przyzwał sąd, poczem otworzono jedną skrzynię. Znaleziono niej kulę laną otoczoną wieńcem kapslów. Wezwany oficer z arsenału portowego, po dokonanym rozbiorze, znalazł wszystkie kule napełnione piorunującym merkuryuszem.
Po wyprowadzonem śledztwie, okazało się: że składający ładunek, zabezpieczywszy go w towarzystwach za wartość, której towary ani w dziesiątej części nie miały, dla pokrycia tego oszustwa, chciał w powietrze wysadzić okręt z całą osadą i pasażerami do Indyi płynącymi. Zbrodnia zamierzona, była tym straszniejszą, ze nietylko zginęliby podróżni, osada okrętu, ale nadto z powodu pożaru wszczętego w czasie wybuchu, wszystkie okręta stojące spalone i sam port byłby na zniszczenie narażony. Publiczność pamięta długo takie nieszczęścia, więc też na sprawcę ich straszna kara została prawem przewidziana.
Nazajutrz bardzo rano, Robert Kodom był w hotelu Europejskim przyaresztowany. Zuchwały zbrodniarz, ani na chwilę nie zadrżał.

III.
Po ślubie.

Niebezpieczeństwo położenia w jakiem się Kodom znalazł, przywróciło mu całą przytomność umysłu. Zadziwił się, protestował ale bez stawienia oporu. Nim oddał się w ręce ajentów policyi, pierwej szepnął Wandzie do ucha.
— Uprzedź Riazisa....
Potem obróciwszy się, rzekł: — jestem gotów iść z panami.
Wanda wróciła zgnębiona do swego pokoju. Są takie wypadki w życiu, gdzie się przeczuwa, iż nie ma środków ratunku, że się wszystko skończyło. Taka chwila dla niej nadeszła. Zrozumiała że już więcej nie ujrzy Roberta. Cóż więc poczcie, co się z nią stanie? Jakim sposobem uniknąć kary, którą jej Węgier zgotował? Schwyciła pióro i napisała do Riazisa: „Przybywaj, albo wszyscy jesteśmy zgubieni”.
Zamilczała ona o aresztowaniu bankiera, aby nie przestraszać muzułmanina, jedynego człowieka, na którego mogła liczyć i mieć nadzieję ratunku, nie wiedząc że ów naczelnik bandy, był pozbawiony władzy, a straszne stowarzyszenie stało na wulkanie, w którego zgliszczach zagrzebać się miało. Maryanna weszła po cichu do pokoju. Zadrżała Wanda i zatrzymała łzawy wzrok na tej, co pomagała jej do ucieczki z zakładu obłąkanych. Maryanna ujęła rękę Wandy i rzekła:
— Mogęż być w czem użyteczną jeszcze dla pani?
— Dziękuję, — odpowiedziała: — wszystko się skończyło, nasze słońce już zaszło, noc się rozpoczęła. Przeczuwam że Robert jest zgubiony. Ten człowiek który przez 20 lat trzymał w szachu policją, ten bojownik, co miał jaskinię za pałac, ten co nigdy i przed nikim nie zbladł.... dziś pierwszy raz zadrżał, pojął on że ostateczny kres nań przyszedł. Ten który trząsł miljonami, upadł z powodu nędznej kombinacyi, z powodu drobnostki. Dostatecznem jest ździebło słomki, aby sprawić wybuch działa bronzowego.
Wanda zamyśliła się przez chwilę, a potem rzekła:
— Jedź ztąd co prędzej, bo kto wie, czy i pani nie będziesz wmięszana do tej sprawy.
— A baronowa? zapytała Maryanna.
Wanda potrząsła smutnie głową. O ja, odrzekła, — powinnam zostać, dotrwać do końca.... zresztą gdzież się teraz udam?
— Nie masz pani żadnego krewnego?
— Mam córkę — odpowiedziała cicho Wanda; — ona jest uczciwa, ona szczęśliwa... Trzeba żeby wierzyła że już nie żyję. Nie mogę usiąść przy jej ognisku, wnieść w jej progi, przeszłości pełnéj hańby i mordów; niepodobna nie zakłócić błogiego spokoju, wypływającego z miłości i cnoty. Jeżeli jej już nigdy nie ujrzę, mam ufność że Bóg przebaczy, że mnie miała matką!....
Pierwszy raz Wanda pomyślała o Bogu. Trucicielka i cudzołożnica lękała się o swą córkę..... A jednakże powiedziano: „Za występki rodziców dzieci pokutować muszą aż do trzeciego pokolenia” Ta przepowiednia biblijna często tętniła jej w uszach. Ona truchlała o swe dziecię, o Jadwigę! a nie miała litości nad dziecięciem innej matki. Po długim milczeniu Wanda odezwała się znowu:
— Wierz mi i zostaw mnie samą. Wróć do Paryża, żyj jak dawniej żyć nawykłaś, zemną już się wszystko skończyło.
— Zegnam więc panią — powiedziała Maryanna, — bo i ze mną już koniec....
— Co, myślisz przedsięwziąć?
— Mój ojciec siedzi w więzieniu, za kilka dni będzie uwolniony. Wezmę tego nieszczęśliwego jedną ręką, a drugą biednego obłąkanego, który mnie kochał i pójdę w jakie najgłębsze ustronie, wpośród gór i lasów, gdzie nie będą pytać o nazwiska, gdzie niedochodzą ani gazety, ani zgiełk paryzki!
— Jedź — odparła Wanda, — możesz jeszcze być szczęśliwą!
— Może! szepnęła Maryanna, myśląc o Ryszardzie.
Uściskały się obie; w kwadrans potem Maryanna jechała koleją do Paryża.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kościele Panny-Maryi w Auteuil, odbył się o północy ślub lorda Trelauney z panną Blanką Charmeney. Według przyjętego zwyczaju, a którego celem jest uszanować dziewiczy wstyd panny młodej przed natręctwem świadków weselnych, młodzi małżonkowie prosto z kościoła odjechali pocztą. Blanka zaledwie miała czas zmienić strój godowy; konie pocztowe ruszyły galopem.
— Czy nie będę natrętną pytając się gdzie jedziemy? rzekła Blanka.
— Najdroższa — odpowiedział Trelauney, — jedziemy do jednej z moich wiejskich posiadłości.. Nie znajdziesz tam pałacu, lecz skromny domek, bez służących, bez obić na ścianach, żadnego przepychu, oprócz wapnem pobielonych izb, w których powała z prostemi belkami.
— Myśl wcale oryginalna — odrzekła Blanka.
— Wierzaj mi, że robię to z pewnym celem.
— I któż nas tam przyjmie?
— Moja matka.
— Twoja matka?
— Tak...., stara poczciwa kobieta, której cię przedstawię.
— Nigdyś mi o niej nie wspominał.
— Chciałem ci zrobić niespodziankę.
Konie pocztowe leciały jak błyskawica. O szóstej godzinie rano, zatrzymali się przed domkiem skromną powierzchowność mającym.
— To tutaj — odezwał się Trelauney.
Blanka zrobiła duże oczy z podziwienia:
— Tu zostaniemy?
— Tak jest najdroższa.
— W tym wiejskim domku?
— Mój Boże! nie inaczej....
Blanka utkwiła badawczy wzrok w swego męża i ujrzała na jego licu szramę.
— Skaleczyłeś się.... rzekła.
— Nie, — odparł Trelauney, to ty zacięłaś mnie w policzek spicrutą.
— Ja? i dla czegóż to zrobiłam?
— Ponieważ cię kochałem.
Blanka obiema rękami chwyciła się za głowę i zapytała:
— Kto z nas dwojga jest obłąkany?
— Ani jedno, ani drugie.
— Cóż to za szarada, czy zagadka, którą podoba ci się zadać w lesie, rano o 7 godzinie.
Trelauney zapukał do drzwi. Zdala było słychać róg myśliwski.
— W okolicy odbywa się polowanie, — rzekł Trelauney, nadstawiając ucha.
Bianka tupnęła nogą z niecierpliwości i zawołała:
— Wejdźmy panie! ponieważ jesteś u siebie. Za nic w świecie nie chciałabym, ażeby mnie spotkano w tym ekwipażu.
— Cierpliwości odparł Trelauney, — moja matka już wstaje.
Blance zdawało się że śni na jawie. Pożerała oczami oblicze męża, chcąc z niego wyczytać co się w tem wszystkiem święci.
— Kim jesteś nareszcie panie? zawołała z rozpaczą.
— Jestem Jan Deslions!.... leśniczym.... i oto o kilka kroków od nas miejsce, gdzieś mnie szpicrutą w twarz uderzyła... czy sobie to pani przypominasz?...
— Ale to jest nikczemnie! szepnęła Blanka struchlała.
W tej chwili Magdalena drzwi otworzyła.
— Moja matko! krzyknął Jan rzucając się jej na szyję.
— Janie! rzekła dobra kobieta, ucałowawszy go serdecznie.
Jan wziął za rękę Blankę i głosem uroczystym powiedział:
— Matko! przedstawiam ci moją żonę, którą wybrałem. Proszę cię o gościnność dla niej i dla siebie.
— Rozgośćcie się moje dzieci — odpowiedziała Magdalena.
Blanka zaledwie nie zemdlała, lecz głos rogu coraz bliżej było słychać! Więc weszła. Weszła żeby nie być spostrzeżoną, przez myśliwych! Wszedłszy znalazła się w wieśniaczej izbie. W jednym rogu na pólkach ustawione były naczynia fajansowe na środku prosty lecz biały stół, na około stołki słomą słane. W kominie wędziły się szynki i kiełbasy. Blanka umierająca ze wstydu i upokorzenia, upadła na słomiany stołek.

IV.
Dumna kobieta.

— Pani, — rzekł wtedy Trelauney, — sprowadziłem cię tu, a od chwili jak się znajdujesz pod tą strzechą i w moich objęciach, zapomniałem o przeszłości... Kochałem cię najżywszą miłością i kocham cię więcej niż kiedykolwiek.... Jednakże, uważam za obowiązek uprzedzić panią, że nasz związek może być uznany za żaden, jeżeli zechcesz. Rozwiązany będzie dla tego, że nazwisko Trelauney nie jest mojem nazwiskiem.... Rozważ więc, że od ciebie tylko zależy odzyskać swoją wolność.
I nie czekając na odpowiedź Blanki, Jan obróciwszy się do matki, zapytał:
— Czy Ludwika jest w swoim pokoju?
— Tak. — odrzekła Magdalena.
Jan poszedł na wschody pierwszego i jedynego piętra w tym domku.
Odgłos zbliżających się kroków, dał się słyszeć na dworze. Psy gończe szczekały, myśliwi stanęli.
— Powiadam ci, zawołał jeden, że poczta ktorąśmy spotkali, tu się zatrzymała.
Blanka poznała głos mówiącego. Był nim książę Laroche-Maubeuge, ów konkurent, któremu odmówiła, a który ją teraz spotyka pod strzechą leśniczego!
— Do licha, — odpowiedział jeden z towarzyszy, — kto nam zabroni wejść do domu?
I otworzył drzwi.
— Pani tu? zawołał Laroche-Maubeuge z ironią.
— I cóż? spytała Blanka, — co w tem widzisz pan dziwnego?
— Szczególniejszą noc zamierzasz pani spędzić po ślubie!
— Dla czego?
— Pozwól pani sobie powiedzieć, że gdybym miał honor, być przyjętym, to nie śmiałbym przyjmować mej żony po ślubie w tak.... prostej chatce.
Blanka obrażona powstała i zawołała;
— Panie! nie zapominaj że jestem u siebie i rozkazuję ci wyjść ztąd natychmiast.
Książę zaczął się śmiać złośliwie.
— U siebie? rzekł głosem bolejącym, — skoro tak, to pozwól mi pani powinszować sobie. Potem wskazując na Magdalenę dodał. — Chciałaś pani powiedzieć, u swojej mamki.
Blanka z najwyższem oburzeniem powiedziała:
— Pani ta jest matką mojego męża Nie brakuje, tylko żebyś pan znieważył jeszcze siwe włosy starej kobiety! I poskoczywszy ku schodom krzyknęła: Janie! Janie, pójdź prędzej, jeden nikczemnik ośmiela się znieważać twoją żonę i matkę!...
Wszedł Jan.
— Trelauney! zawołał książę.
— Odtąd nie nazywam się Trelauney, ale Jan Deslions, niegdyś leśniczy. Z przyczyn z których nie potrzebuję się tłumaczyć, musiałem zmieniać moje oblicze i odgrywać nie jedną rolę między wami. Mój ojciec nazywał się hrabia Navarran.... a nazwiska tego jako mojego, odtąd mam prawo używać.
Podawszy potem rękę Blance Carmeney rzekł:
— Dzięki ci Blanko!... twa duma ustąpiła, kocham cię nad życie!
— Proszę cię pani, chciej zapomnieć mój błąd chwilowy: wyjąkał książę.
— Błąd ten nie da się usprawiedliwić panie, rzekł Jan pogardliwie, pan do mnie należysz!....
— Ach! przebacz! pan ten do mnie naprzód należy, — rzekł nowo przybyły.
Tym przybyłym był margrabia Bryan-Forville. Zapewne nie zapomnieli czytelnicy, że książę Laroche-Maubeuge uwiódł margrabinę i że margrabia po uzyskaniu z nią rozwodu, ożenił się powtórnie we Włoszech. Postąpienie pana Bryan-Forville dało powód do różnych komentarzy, lecz ci co go dobrze znali, zapewniali że zrobił to z pewnym celem.
W chwili zjawienia się margrabiego i wyrzeczenia powyższych wyrazów, książę pobladł mówiąc: — Rozprawiemy się później. Następnie wybiegłszy na dwór, dosiadł swego konia. Ale margrabia uprzedził go i pierwej już znajdował się na siodle, przecinając drogę panu Laroche-Mabueuge.
— Nie ożeniłeś się? zapytał księcia.
— Ależ nie.
— Więc nie kochałeś mej żony?
— Co cię to obchodzi, skoro sam powtórnie się ożeniłeś?
— Bardzo mnie obchodzi. Wszedłem w drugie związki, aby dozwolić tobie i Klotyldzie przez ślub zatrzeć występek.
— Ba!....
— Więc nie możesz usprawiedliwić swego postępowania miłością?
— Nigdy i przed nikim nie usprawiedliwiam się z moich czynów.
— Czy tak, — rzekł margrabia z zimną krwią, i zbliżywszy się do księcia dodał: — Zatem nie chcesz zaślubić Klotyldy?
— Nie.
Na tę odpowiedź, margrabia spiął swego konia ostrogami i tak silnie natarł na księcia, że ten wysadzony ze strzemion upadł na ziemię.
— Do jutra! krzyknął Laroche-Maubeuge, podnosząc się okryty kurzem i błotem.
Nazajutrz rzeczywiście w alei lasku Bulońskiego margrabia Bryan-Forville, wpakował kulę księciu w samo serce.
Klotylda została szarytką, a świat paryzki wkrótce zapomniał o córce Roberta Kodom....
Byłoby trudnem opowiedzieć wiernie, jakie bogactwo uczucia, wdzięków i szczerości okazała Blanka po odjeździe myśliwych. Była ona dumną że jest tak kochana, szczęśliwą że mogła kochać z całem uniesieniem najczystszej miłości. Nie śmiejąc ucałować męża, całowała Magdalenę. Ta wzięła się do przyrządzenia śniadania. Blanka pomagając jej, wybijała jaja, dla zrobienia omletu. Śmiała się serdecznie ze swej niezręczności i niedoświadczenia w usługach. Kiedy Ludwika przyszła ze swego pokoju, okazała zadziwienie, ujrzawszy nieznajomą. Blanka okryła ja pieszczotami; Ludwika uśmiechała się przyjmując pocałunki jak od siostry. Jan opowiedział w krótkości smutną historyę Ludwiki, co wycisnęło łzy z oczów Blanki.
— Trzeba jednakże — rzekł Jan, aby zaślubiła Raula Villepont, lecz jakże dopełnić tego aktu, kiedy ona obłąkana?
— To nie jest tak trudnem, jak wam się zdaje, odezwał się ktoś z boku.
Jan obróciwszy się ujrzał kawalera de Pulnitz, który pozdrowił obecnych i usiadł poufale na krześle.
— Jakże się trzeba do tego wziąć? — zapytał Jan; — gdyż dziecię mej siostry potrzebuje mieć nazwisko.
— Mój Boże! — odparł kawaler Pulnitz, — mogę tę dziewczynę utrzymać pod władzą snu magnetycznego przez trzy, lub cztery godziny, bez żadnego dla niej niebezpieczeństwa!
— I cóż potem?
— W czasie tych trzech lub czterech godzin, będzie robić co jej każę.
Jan powstał i zawołał: — To możliwe. Panie będę korzystał z waszej pomocy, skoro nam jéj nie odmawiasz.
Wszystko zostało umówione na poczekaniu. Wkrótce zaszedł powóz, który zawiózł Blankę i Jana do zamku. Raul Villepont wyszedł na ich spotkanie. Na miejscu spalonego budynku, wzniesiony został wytworny pałac z czterema pawilonami, mający postać zamku, wszystkie ślady pożaru usunięto.
— Otóż panie Paul, — rzekł Trelauney — ożenisz się w ciągu dwóch tygodni — i wytłumaczył mu sposób podany przez kawalera Pulnitz. Zostaniesz mężem Ludwiki, chociaż ona do ciebie nie będzie należeć, ale twój syn będzie uprawniony. Skoro wywołano zapowiedzie, to dziwne małżeństwo zostało przyśpieszone. Pulnitz uśpił Ludwikę i taką zaprowadzono do merostwa.

V.
Wściekły człowiek.

— I któżby powątpiewał, że jest uśpiona, widząc jej wielkie otwarte oczy, słysząc odpowiadającą bez wahania, na robione zapytanie, ktoby uwierzył że jest obłąkaną. Po wyjściu z merostwa, ubrano Ludwikę w ślubną suknię. Pulnitz stał koło niej i ciągle jej dawał rozkazy. Ludwika uklękła obok Raula przed ołtarzem, zapalono świece, organy zabrzmiały pod sklepieniem świątyni, zapach kadzideł działał nie tylko na zmysły ale i na ducha obecnych. Kiedy ksiądz włożył pierścionek na palec Ludwiki, kawaler Pulnitz ujrzał z podziwieniem łzy płynące po jej bladych licach.... Po skończonej ceremonii ślubu, wrócono do zamku; tam Pulnitz wziąwszy Jana pod rękę, rzekł doń pocichu:
— Ona już nie śpi!
— Co to znaczy? zapytał Jan wzruszony.
W istocie był to nadzwyczajny wypadek, albowiem sen magnetyczny dawno ustał, a Ludwika mówiła i działała jak najnaturalniej. Pulnitz zbliżył się do niej i zapytał:
— Ludwiko, czy śpisz jeszcze?
Nowozaślubiona obejrzała się na około z zadziwieniem i rzekła:
— Spałam bardzo długo i miałam sny okropne. Och! ileż się napłakałam, ileż wycierpiałam!..... Wyobraźcie sobie: śniło się mi, że porwano moje dziecię, potem zamknięto mnie w strasznem więzieniu, gdzie mnie bito i prześladowano.
Wziąwszy za rękę Raula i ścisnąwszy ją serdecznie, mówiła dalej:
— Śniłam także, iż ten którego kochałam i który jest teraz moim mężem, odmówił mnie zaślubić, bo się wstydził mojego pochodzenia. Już nie wiem co mi za sny chodziły po głowie. Dzisiaj w kościele, kiedy zagrano na organach, dreszcz mnie ogarnął: kadzidło mnie upoiło, jak w owym dniu, kiedym postępowała pierwszy raz do kommunii... Wzniosłam więc myśl do Boga, ofiarując mu moje życie, moje szczęście. Wtedy łzy mi popłynęły, pojęłam że wszystkie moje cierpienia, były tylko okrutną grą mojej wyobraźni.
Serce Jana biło gwałtownie.
— Jest ocalona! rzekł mu Pulnitz, — lecz ani słowa o tem. Trzeba żeby nie wiedziała, że była obłąkaną....
Każdy zajął swoje pokoje. Jan pytał się służącego co zaszło z Madziarem.
— Pan baron odjechał wczoraj, mówiąc że udaje się do Antwerpii.
Jan zrozumiał, że Węgier udał się w też tropy za Wandą.
Riazis leczył się z ran odniesionych w pojedynku, które z wielkiem podziwieniem lekarzy, bardzo wolno się goiły. List pisany przez Wandę odebrał już w łóżku. Zaledwie przeczytał doniesienie o grożącem niebezpieczeństwie, natychmiast zrzucił z siebie kołdrę, kazał mocno powiązać bandaże i spiesznie się ubierać, co bardzo zadziwiło lokaja. Kiedy ten wykonywając rozkaz, podał mu w końcu paleto, muzułmanin nagle się obrócił i krzyknął:
— Ty mnie zdradzasz!
— Ja? jaśnie panie.
Riazis strasznie wtedy wyglądał. Oczy wyszły mu na wierzch czoła, usta pianę toczyły.
— Tak ty mnie zdradzasz, — wołał Riazis zrzucając z komina kosztowny zegar. I zaczął biegać po pokoju i krzyczeć niemiłosiernie:
— Jestem otoczony zdrajcami, szpiegami..... chcą mnie zgubić.... Mordercy! mordercy jesteście. Ja jestem przewódzcą, ja trzeba mi być posłusznym... ja wszechmocny, kiedy powiem zabić, to zabijają....
Słysząc to lokaj przywołał drugich na pomoc. Wszedł inny służący.
— Czego chcesz — zapytał muzułmanin — ty chowasz sztylet.... i ściskając pięście gryzł je, krzycząc: ach jak cierpię! jak cierpię....
Lokaj podał mu szklankę wody. Widok jej powiększył jego wściekłość.
— Wynieście to, wylejcie, nie chcę tego widzieć, a jednak czuję ogień w piersiach; mam pragnienie!
Służący zdumieli. „On jest obłąkany, rzekł jeden. Trzeba sprowadzić pierwszego lekarza, którego napotkasz”. Riazis znużony upadł na krzesło. Oddychał ciężko, z przerwami jak lokomotywa. Oczy miał przewrócone, widziano tylko białka krwią zabiegłe. Nareszcie wrócił służący, a z nim wszedł lekarz w peruce, podpierając się laską ze złotą gałką.
— Zobaczemy, zobaczemy — rzekł, — musimy to zbadać.
— Pić mi się chce — szeptał muzułmanin.
— Daliście mu co do picia? zapytał doktor.
— Tak panie — odrzekł lokaj, — lecz widok wody wstręt mu sprawia i do szaleństwa przywodzi.
— Ach! ach! westchnął lekarz.
Wytężyły się nerwy chorego, przaraźliwym wzrokiem patrzał na doktora. Wtem nagle poskoczył do niego, lecz doktor odepchnąwszy Riazisa, rzekł do służących:
— To jest wścieklizna.... on się wściekł!....
Przestraszeni lokaje uciekli. Wtedy doktor zamknął drzwi na zasuwki, zrzucił z głowy perukę; potem stając na przeciw muzułmanina, zapytał go:
— Poznajesz mnie?
Riazis cofnął się ze trzy kroki, oparł się o kominek i wymówił: — Suryper!...
Suryper wyprężywszy się, z rozdętemi nozdrzami, a błyskawicą w oczach, rzekł:
— Tak, to ja ten sam Suryper, któremu zamordowałeś córkę. Tak to ja przychodzę teraz patrzeć na śmierć twoją.
— Ja mam umrzeć, bełkotał muzułmanin.
— Więc ty nic nie wiesz? rzekł znowu Suryper ze strasznym śmiechem, — pałaszem którym zostałeś raniony....
— I cóż?
— Tym pałaszem był dobity pies wściekły. Dla tego to Trelauney, mój pan nie położył cię trupem na placu walki. — Ach! ach zabić cię jak szlachetnego człowieka, byłoby zgrozą. Gorączka, która cię pożera to skutek wścieklizny, ten zapał, ten ocień, który w żyłach czujesz to wścieklizna! a ja patrzę i napawam się twojem cierpieniem, ujrzę jak będziesz konać w strasznych konwulsyach.
Riazis drżał cały, patrząc z przerażeniem na Surypera. Potem skoczył aby zadzwonić, ale Suryper prawie z nadludzką siłą, powalił na posadzkę muzułmanina jak dziecko, nacisnął kolanami, na piersi, skrępował mu ręce i nogi.
Chcesz mnie ukąsić wściekły psie? o nic z tego, ja mam umrzeć dopiero jutro, razem z twoimi wspólnikami zbrodni, ty i oni zginą...
Wymówiwszy to, porwał z łóżka materace, nakrył nimi Riazisa i usiadł na nim, gniotąc go całem ciałem, dusząc kolanami. Okropna ta scena trwała z pięć minut. Potem kiedy już był pewny że muzułmanin nie żyje, rozwiązał mu ręce i nogi, posadził na krześle. Teraz przypatrywał się trupowi, a na obliczu Surypera malowała się dzika rozkosz z nasyconej zemsty. Riazisa twarz żółta, sina, oczy krwią zabiegłe i usta spienione, jeszcze bluźnić się zdawały.
Kiedy Suryper wszystko w pokoju wrócił do dawnego porządku, wtedy otworzył drzwi i przywoławszy służących, powiedział im:
— Wasz pan umarł ze wścieklizny, nie było dlań ratunku.
Poczem dobry lekarz odszedł spokojnie ze swoją peruką i laską. Na rogu ulicy wsiadł do fiakra i kazał się zawieść na ulicę Ś-go Ludwika do ogniomistrza. Dzieci w tym cyrkule bardzo były uszczęśliwione, z nowego handlarza fajerwerkami. Przyglądały się one wystawionym w oknach sklepu racom, wężom i słońcom sztucznym. Fajerwerkarz nawet puścił na podwórzu kilka rakiet, z wielką radością malców, a nawet i starszych. Mówiono powszechnie, że nowy kupiec jest dobrym sąsiadem i był lubionym przez mieszkańców na całej ulicy.

VI.
Zakończenie.

Robotnicy pracujący u fajerwerkarza dziwili się że ich pan nabył tak wielki zapas prochu, gdyż w tych czasach odbyt na ten towar nie był wielki. Ciekawa rzecz, mówili między sobą, komu on wyroby te sprzeda. Suryper słysząc ich rozmowy odpowiedział:
— Bądźcie spokojni moje dzieci, mam pewne pomieszczenie na moje baryłki.
— Tym lepiej, panie majstrze, bojemy się tylko o jedną rzecz, że gdy zapas prochu jest wielki, aby przypadkiem dom nie wyleciał w powietrze.
Baryłki zniesiono do piwnicy; podczas nocy Suryper zatoczył je do podziemnych kurytarzy, w domu dwudziestu i jeden. Kiedy już mina została urządzona, Suryper zatknął do każdej baryłki moszty i czekał chwili zejścia się stowarzyszonych. Przybywali oni po jednemu z różnych stron według zwyczaju.
— Jest nas tylko osiemnastu, — rzekł jeden, — a godzina stosownie do regulaminu naznaczona już upłynęła....
— Do czarta! myślał Suryper nadstawiając ucha, Riazis nie żyje, hrabia Navarran zniknął, a Robert Kodom nie wyjdzie z więzienia, aż prosto na rusztowanie.... O dobrze się obrachowałem....
Suryper ukląkł i przyłożył do lontu zapaloną świecę; w tym momencie nastąpiła straszna eksplozya, która dała się uczuć aż na brzegach Sekwany. Dom stowarzyszonych, wraz z zebraną w nim szajką łotrów, wyleciał w powietrze, rozbity na tysiączne kawałki, za chwilę nie zostało z niego tylko kupa drzazg i gruzów; tajna kryjówka dwudziestu i jeden znikła nazawsze.... na całej ulicy Ś-go Ludwika było takie wstrząśnienie, że ani jedna szyba w żadnym domu całą nie postała. Nazajutrz, pod rubryką rozmaitości, można było wyczytać w gazetach następujące doniesienie:
„Wypadek mogący sprowadzić bardzo smutne następstwa, obudził, przeszłej nocy wszystkich mieszkańców na ulicy Ś-go Ludwika. Zakład pewnego ogniomistrza, nazwiskiem Suryper, wyleciał w powietrze wraz z sąsiednim domem. Szczęściem dom ten nie był zamieszkany. Robotnicy także nie mieszkali u swego pryncypała, więc zapewne on tylko stał się ofiarą swej nieostrożności.”
Kiedy Jan przeczytał to doniesienie, nie mógł powstrzymać łez, myśląc o dzielnym i wiernym Suryperze, chociaż miał słabą nadzieję, że i tym razem zacny sługa Navarranów zdołał życie swoje ocalić.
Cecylia została pochowaną w Houdan: położono na jej grobie marmurową tablicę z jedynym napisem: „tu leży Cecylia.“
Jednakże kiedy szczęśliwsze dnie zawitały w zamku, wtedy Magdalena zachorowała; dobra staruszka zbyt silnych doznała wrażeń w ostatnich czasach, aby te szkodliwie na jej zdrowie nie oddziałały, gasła więc powoli. Przeczuwając że nie długo umrze, kazała przywołać Jana i Ludwikę. Pospieszyli oboje do domku, bo Magdalena nie chciała zamieszkać w pałacu. W tymże czasie przybył także kawaler Pulnitz. Nie był on podobny do siebie: małe kosmyki kręconych włosów znikły, a w ich miejsce okazała się łysa głowa, koroną, czarnych kędziorów otoczona. Ciemne linie nadające twarzy jego jakiś szatański wyraz, ustąpiły.... Znamy tego człowieka, to dawniejszy Furgat, to jest hrabia Navarran.
Od pierwszego spotkania poznał go Jan, mimo zaszłych przeistoczeń, tak oblicza jako i całej postaci; czyliż baron w czasie jego niewoli w podziemiach nie powiedział mu:
— Hrabia Navarran jest ojcem Jana Deslions! Wszakże Jan w pamiętnikach Furgata, które odczytał w hotelu Luwru, dowiedział się kiedy Navarran przybył do Paryża, jak go ożenił Robert Kodom i nakoniec jakim sposobem zostały mu porwane dwoje dzieci, mające służyć stowarzyszonym na zakład wierności Furgata.
Hrabia odezwał się teraz do Jana: — Poznajesz mnie?
— Tak mój ojcze — odrzekł Jan. Od pierwszego dnia serce mi powiedziało czem jest dla mnie kawaler de Pulnitz.... Lecz pomyślałem, ponieważ pragniesz uniknąć objawów miłości ojca i syna, przeto powinnością moją było milczeć dotąd, dopóki nie uznasz właściwem okazać się tym, czem jesteś dla mnie.
Hrabia przycisnął do serca swojego syna i rzekł: dzielnie spełniłeś twoje przyrzeczenia.
— Tak ojcze, banda dwudziestu jeden została zniszczoną.
Po tej rozmowie, obaj weszli do domku, gdzie zastali proboszcza, który udzielał Magdalenie ostatniej pociechy na drogę wieczności. W obecności księdza odmawiającego modlitwy, wyznała ona Janowi i Ludwice, czem była dla nich, oraz wszelkie okoliczności ich wykradzenia, jakoteż dalszego wychowania dotyczące.
— Byłaś dla nas prawdziwą matką — rzekł Jan, niech cię Bóg błogosławi!
— Mój poczciwy mąż — powiedziała staruszka, został dla was zabity, módlcie się zawsze za niego.
Magdalena wzniosła oczy do nieba, westchnęła i duch jej uleciał do Stwórcy,... nie żyła.
— Bądź błogosławioną, zacna niewiasto, za przechowanie i wypielęgnowanie moich dzieci, wyrzekł hrabia Navarran ze łzą w oczach.
— Bądź błogosławiona, jedyna matko którąśmy znali, dodał Jan i Ludwika, a szczere łzy żalu i wdzięczności oblały ich lica.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za dokonane zbrodnie dzieciobójstwa i tyle ofiar które śmierć z jego powodów poniosły, nareszcie za ostateczny czyn w Antwerpii, tak straszne nieszczęścia sprowadzić mogący, dwa sądy przysięgłych potępiły Roberta Kodom; został on na śmierć skazany. Zręczność i zimna krew ani na chwilę nie opuściły wytrawnego zbrodniarza. Bronił się do ostatniego, aby zyskać na czasie w nadziei, że Riazis z pomocą spólników do bandy dwudziestu i jeden należących, choćby przemocą go uratują. — Próżna nadzieja, bo muzułmanin i szajka łotrów już nieistniała.
Kiedy Wanda dowiedziała się o śmierci Riazisa, pojęła że zuchwały bankier był zgubiony. Nie mogąc widywać pana, przywiązała się do jego psa Bomarsunda, którego przywiózł z sobą. Jednej nocy pies wył i jęczał przeraźliwie. Wanda przeczuła że śmierć Roberta jest blizka. W istocie tejże nocy ustawione zostało rusztowanie. Rano o piątej godzinie Wanda kazała zajechać fiakrowi. Pojechała na plac egzekucyi. Ujrzała ona Roberta postępującego krokiem pewnym, zdecydowanym.
— Żegnam cię na zawsze! krzyknęła Wanda.
Robert poznał jej głos.... i obróciwszy się obdarzył ją ostatni raz uśmiechem.
Wanda łkając kazała się odwieść do hotelu. Przybywszy tam spotkała na progu pokoju barona Remeney z piorunującym wzrokiem, zimną jak głaz postawą. Uchwyciwszy Wandę żelazną dłonią, rzekł:
— I cóż? czyliż warto było zostać trucicielką, nałożnicą i wrzucić męża do podziemnej jaskini, aby ujrzeć koniec tak bezecny, patrzeć na karę tu na ziemi?....
— Chcę umrzeć! zabij mnie! wołała Wanda.
Madżar odpowiedział jej z pogardą: — Umrzeć, to bardzo łatwo. Przybyłem aby cię zabrać jako moją własność.
— Czego chcesz odemnie?
— Zawieźć cię do wioski naszej w Węgrzech, tam na grobie mojego ojca, musisz konać wolno dzień po dniu, śród wstydu i niesławy, a robak poniżenia i pogardy będzie toczył twe serce, jak serce podłej gadziny.
W pośpiechu Wanda zostawiła drzwi otwarte. Nagle straszny widok przedstawił się jej oczom. Bomarsund poszedł aż na miejsce egzekucyi; tam poznał swego pana, a kiedy głowa Roberta potoczyła się, po rusztowaniu, pies zrobił jeden skok i porwał głowę swojego przyjaciela, jak go Robert nazywał. Okrzyk przerażenia powstał pomiędzy tłumem; ale pies nieustraszony, uniósł zakrwawioną głowę zbrodniarza, którą złożył u nóg Wandy! Była to najstraszniejsza zemsta jaką jej pies wymierzył....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odtąd gazety nie przestawały prawie codziennie donosić o zwracaniu rzeczy kosztownych sposobem niewytłumaczonym. Proboszcz jednego kościoła odebrał dwa naczynia złote, skradzione przed dziesięciu laty. Hrabina *** była bardzo przyjemnie zadziwiona zwrotem naszyjnika z pereł i kolii brylantowych, które jej ukradziono przez śmiałych złodziei. Tym sposobem Jan starał się, ile mógł aby właściciele poszkodowani odzyskali swoje straty.
Resztę skarbów przywiezionych z wyspy Ré, zostało użytych na spełnienie dobrych uczynków.

KONIEC.




  1. Tém nazwiskiem oznaczają naczelnika bandy, który jest postacią tajemniczą i tylko dla kilku głównych osób ze szajki widzialną.
  2. Wszystko co tu wymieniono są fakta prawdziwe, wyjęte z Kroniki Paryża.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.