Niewidomy i szatan (Liciński, 1908)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niewidomy i szatan |
Pochodzenie | Z pamiętnika włóczęgi |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Niewidomy popychał mnie z pogardą winną delikwentowi, który nie może być już ani doktorem, ani adwokatem.
Żal mi się zrobiło ślepca, który za cenę całożyciowego kalectwa obsługuje miejscową etykę, — bratnią doń rękę wyciągnąłem i rzekłem:
— Jaki ty biedny!...
Od strachu zatrząsł się bezoki i nogę mi przydeptał, abym się wydrzeć nie mógł jego pieczy. Odtąd, gdy o odciski me zawadzą ślepi, w gromady księży i cyrulików spędzeni, wzgardliwą litością rozbijam ich wesołość i doli ich żałuję. Lecz wtedy czułem tylko ból w przydeptanej nodze i zaciśniętą w obie pięści nienawiść. Stróż wepchnął mnie do pokoju mego rodzicielskiego domu, niosąc za mną czarny atestat moich przeznaczeń.
Ojciec spojrzał, odczytał w jednej chwili wszystko.
— O, ojcze, ojcze! czemużeś wtedy mej potęgi nie przesylabizował?
Bałem się, że mnie bić będą... Oczy pod stopy ojcowskie chowałem. Trwożył wyrostka wstyd siepanego rózgami ciała.
Ale ojciec, w ambicji swej zabity, nieruchomo siedział — smutek sfałdowany bielił mu policzki.
— Złamana karjera, zwichnięty los...
Tyle tylko z ust jego słyszałem.
A matka chustką łzy ocierała i patrzyła na mnie okiem wzmożonej bólem miłości.
— Co będzie z ciebie, synu niedobry?
I tak łkała żałośnie, aż jej płaczu szelesty wtargnęły do dziewiczego pokoju sióstr moich. Wybiegły z włosami kwieciem i wstęgami przetykanymi; wybiegły takie niewinne, a tak już wtedy życia jarmarkowi zaprzedane.
— Ładnie was urządził braciszek... Ze szkół go wydalili — rzekł ojciec.
Spojrzały na mnie z wyrzutem i odeszły w milczeniu.
Tylko matka smutniejszą się jeszcze stała i zapłakała głośniej.
A ja zdziwiłem się, czemu siostry odwracają się ode mnie, czemu ojciec nieruchomo siedzi i czemu płacze matka?
Słyszę ten płacz po latach wielu — deszczami wspomnień perli się na moim czole — i dziwię się — i smutno mi za te łzy i za te matki, co nad synami nie płakać nie umiały.
Wyszedłem z domu... Wiosna śniegi topiła i wód spienionych grzywą deptała po trawach... Zaszeptał bór...
Pod nieba otwartą bramą stałem jak posąg z mgieł i marzenia — ręce do wodnic wyciągałem tęskne, a one srebrzyły się w szumach i biegły jak drżące fantazje z alabastru.
Młode orzeźwione lasów złotostruny zrzucały zimną odzież śniegów, wyginały ku mnie objęcia utęsknione, księgę natury mym oczom roztwierały.
Z lękiem, z pokorą, z zachwytem — karty jej czytałem.
A tam w zatęchłych murach zatęchłego miasta rówieśnicy moi uczyli się katechizmu i gimnastyki.
Wróciłem z pierwszej wycieczki... Obuwie miałem przemoczone, lecz w oczach iskry się zatliły... Ojciec uląkł się widocznie, że mu zadużo wiosny pod jego dach wnoszę, uląkł się tych iskier w mych źrenicach.
— Gdzie byłeś? — spytał groźnie.
Szesnaście lat miałem zaledwie, nie umiałem być jeszcze winowajcą, ani obrońcą swej słuszności, oczy na dół spuściłem i ukryłem się przed ojcem w milczeniu. Odtąd chowałem się już przed nim zawsze; ani razu twarzy mu nie pokazałem.
— Spojrzyj, jak wyglądasz — mówił. W lustrze się przyjrzyj. Cały w błocie. Niczem włóczęga. Ludziom wstyd pokazać.
Na palcach wyszedłem do pokoju sióstr, które układały właśnie z przyjaciółką jakąś zabawę taneczną.
Ale Stacha, ukochana Stacha, fantazji mej królewna, nie podała mi ręki na przywitanie.
— Słyszałam, że pan już skończył gimnazjum — rzekła z uśmiechem.
— Tak, pani! — odparłem... — z odznaczeniem.
Jedna z sióstr moich, której nerwowość nie znosiła parnego powietrza i omijała wszelkie wyboje, chciała zrobić miłą rozmowę.
— Wiesz? — rzekła — ważyłyśmy się dziś ze Stachą.
— Tak? Ile też panna Stanisława waży?
— Wyobraź sobie: tylko 137 funtów.
Tego dnia w prowadzonym przeze mnie od niedawna pamiętniku zapisałem: „Waga żywego anioła równa się stu trzydziestu siedmiu funtom mięsa“.
Tegoż dnia długo w noc zasnąć nie mogłem. Słyszałem przez ściany gaszonych świec podmuchy... Później cisza nastała... Falowały tylko głośnego snu oddechy, co przywaliły kamieniem kłopoty o synu marnotrawnym...
Myślałem o czerwonem ślepiu jakiegoś ługu pod lasem. Myślałem o pianach srebrzących się u mych stóp... Myślałem o wiośnie, która na me spotkanie wyszła, jak dobra kochanka...
A później myślałem o wadze aniołów żywych... I długo w noc zasnąć nie mogłem, bo zdało mi się, że jedna mrąca dziewica kawał mi duszy wydarła i rzuciła ze śmiechem precz za okno. Zerwałem się z łóżka i przez szkła szyb szukałem mego anioła złego, by nie odchodził ode mnie, a cisze patrzyły w me oczy przez jasność miesięczną; patrzyły w me oczy smutne, pierwszy raz śmiercią rozdarte. Noc całą przemyślałem i noc całą myśli ponurych w życie me poniosłem.
A rankiem znowu słuchać wiosny poszedłem.
Na pola — w lasy!...
I tak było codzień...
A kiedy wiosna przemocy lata uległa, jam się wsłuchiwał w palące jęki upałów, w południc cisze złośliwe. Siadały na polach przyczajone i czoła ludzkie potem zlewały.
Czasami upiór taki w krew człowiekowi się wpijał, i padał człowiek na ziemię, jak badyl, i to się chorobą nazywało. Rzucali go wtedy na barłóg szpitalny, albo czarami do pracy i postu powrócić go chcieli.
Człowiek ten nabierał sił znowu niekiedy i wracał do jarzma, częściej umierał... Ksiądz trumnę na cmentarz odprowadzał i wodą ją kropił brudną, za którą płacili ludzie całemi dobami pracy, choć mogli ją sami czerpać ze studni — i to symbolizowało Boga. Od trumien, od cmentarzy ludzie znów nieśli ramiona pochyłe do znojów, do pracy, zarazy i wojny, i wyciągali żuchwy do strawy i policzków.
Czasami w te szeregi pieśń zabłąkała się serdeczna, lub jakiś tlący płomyk padł na czoła, to ludzie tłumili je modlitwą i czapkami, bo bali się, że ogień pożre im domostwa.
Uchem i okiem larw tych dotykałem — na mojem niebie chmury się piętrzyły i z oczu łzy płynęły...
Krwawa ponura Zagadka Życia unosiła się nademną, jak Czarny Sfinks. W księgach mędrców zapragnąłem szukać jej wyjaśnień — wiedziałem, że uklęknę przed portykami myśli — o święte, niedościgłe księgi mędrców...
Ale ojciec mój od chwili bankructwa nadziei, pokładanych we mnie, nie chciał mi kupić ani jednej książki i podarł nawet elementarze szkolne.
Tak samo zachowywał się wobec wszystkich mych potrzeb. Nie kupował mi ubrania, ani obuwia: strzępy na plecach nosiłem, a ludzie przechodzili obok i śmiali się wzgardliwie.
Nienawiść mnie kąsać poczęła, rozdmuchał ją szatan, rozkrwawił: raz zmierzchem chwyciłem kamień i zabiłem ojcu jego ulubionego psa. Upadł z jękliwym skowytem u nóg pana i nie wstał już więcej.
Wtedy ojciec wypędził mnie z domu.
Związałem bieliznę w tłomoczek i... w świat... Szatan mnie poprowadził.