Niedokończone powieści (Liciński, 1908)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niedokończone powieści |
Pochodzenie | Z pamiętnika włóczęgi |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Były to czasem relikwje ojczyste: srebrne, lub papierowe orzełki, emblematy państwa umarłego; czasem skaplerze, uszyte rękami chytrych mnichów; grudka ziemi z Romy prastarej, mająca krzepić ducha naiwnych niewolników; czasem świstek papieru ze słowem wypędzanem zewsząd; czasami jakieś drobiażdżki kupieckie: krawat na komorze celnej nie przedstawiony, lub wódka galicyjska.
Las szeptał... Po jednej stronie prawomyślnym byłeś i czczonym, po drugiej podejrzanym i ściganym; tu bohaterem byłeś, tam — zaprzańcem; tak było już oddawna: tu i tam — z dwóch stron lasu, który szeptał.
I było tak w formułkach i błahostkach, i było dla formułek i błahostek, które ludzie z baniek mydlanych do rozmiarów chmur wydymali i pod taką wydętą z bańki mydlanej kopułą nieba się gnieździli, jak pod skorupką orzecha, — kadzidła, dzwoneczki, bagnety, — a na skorupkach napis był wyryty: Rosja, Austrja...
Tak było zresztą wszędzie, tak było pod każdą skorupką... Dyplomaci nazywali je cesarstwami, królestwami, republikami, jeden tylko „andrus“ warszawski, co jadem kultury się krztusił, leżał nad Wisłą i urągał: „na świecie, psia ich mać, drań draniem pogania“...
Nielicznym do smaku to było, liczniejsi jęczeli z pokoleń w pokolenia, ale że mieli swoich kapłanów i armaty, liczni zadowoleni byli... Nieliczni tylko dusili się w tej cieśni... Niebardzo się tam kto z nimi porał. Brano ich poprostu, jak piłeczki i hop! — z bagnetu na bagnet.
Tak było wszędzie i tak było z obu stron lasu, który szeptał...
Trochę nie wiedziałem jeszcze o tem, trochę przeczuwałem. Z tłomoczkiem na ramionach do jakiejś galicyjskiej mieściny doszedłem. Domy, obdarte jak nędzarze, tłumy obojętne, a gdzieś ponad tem wszystkiem rozpalone oczy gwiazd tak, jak tam daleko, skąd zacząłem podróż...
Wszedłem do szynku...
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór...
— Przejeść co dostanę?
— Od tego tu jestem...
— A nocleg?
— Czemu nie!
Twarda drewniana ława była mi łożem.
Nazajutrz — niespodzianka. Przetarłem oczy. Przedemną stał żandarm austrjacki.
— W imieniu prawa aresztuję pana.
— Hm...?...
— Pójdziemy do burmistrza.
— Chodźmy.
A więc — „pan burmistrz“. Zwyczajna pękata figura, jak bywają czasem pękate myśli filistra po dobrym obiedzie. Podbródek, solidność, krawat... coś... tego... słowem, wyszynk państwowości austrjackiej na galicyjskie miasteczko.
— Coś pan za jeden?
— Człowiek...
Skrzywił się...
— To źle, to niedobrze, to zgoła nieprzyzwoicie. Powinien się pan leczyć. Jakieś pół roku terminu w dyrekcji policji, lub w seminarjum duchownem — coś w tym rodzaju... Napewno uleczy...
— Bóg zapłać panu burmistrzowi za dobre słowo. Wrosła już we mnie ta choroba, przegryzła do szpiku kości. Nie odlezie.
— Nazwisko pana?
— Nieznane jeszcze. W mgłach, w cieniu się ukrywa. Może różą wykwitnie, a może zwiędnie podeptanym ostem. Któż to wie, panie burmistrzu?
— Nieczyste sumienie mieć musi, kto się nazwiska wyjawić boi.
— Doprawdy? przyłóż pan pieczątkę swoją do papieru — zostanie tylko pieczątka. Wyjaw pan paszportowy symbol swego numeru, który nosisz pan w stadzie obywateli, zostanie tylko symbol. Pieczątka, panie burmistrzu. Jam poza pieczątkami.
— Lat ile?
— W metryce 18.
— A właściwie?
— Właściwie? Nie wiem. Ot teraz naprzykład przeżyłem ze 150. To nic: to lata urodzaju dla mnie.
— Za szybko pan rośniesz.
— A tak, i przerastam. To moje nieszczęście.
— Zajęcie pańskie?
— Nie rozumiem.
— Fach, rzemiosło?
— Ach, o tem mowa! Nie rozejrzałem się dotąd, a może nie rozejrzę się już. Zresztą mimo młodości mam nieco zepsuty apetyt: nie przejadłbym już może całej doby.
— Tem lepiej: zostawiłbyś pan resztę dla żony i dzieci. Wzrosłyby szanse posagu, stanowiska.
— O nie, panie burmistrzu! Ja muszę umrzeć bezdzietnym, bo w przeciwnym razie musiałbym pokutować na ziemi, rozszarpany na drobne cząsteczki, wykoszlawiony, śmieszny dla samego siebie. A możebym strędowaciał w trzeciem, lub czwartem pokoleniu od rzymskiego katechizmu i został, nie daj Boże, urzędnikiem austrjackim... Nie! nie! — żona, dzieci... rezygnuję... Miłość — prędzej... Ale i tej kupić nie ma za co...
— Ach! pan nie masz pieniędzy? To najgorsza legitymacja. Wszystko uszłoby, ale nie to. Proszę o paszport.
— Niestety, pękaty mój burmistrzu. Mam za to znaki szczególne.
— Ciekawe... czekam...
— Ot nic... trochę wiary w moc własną.
— To drwiny. To nie odpowiada idei państwowości. Każę pana zaaresztować.
— Już jestem aresztowany.
— Tak, ale ja pana odeślę do starosty. Pan niebezpieczny człowiek.
Poszedłem znowu za żandarmem. Było dwie mile drogi do starostwa. Cóż z tego? Choćby dwadzieścia! Wszak byłem „nielegalnym“: nie miałem paszportu. I gdyby mnie teraz wzywała kochanka, lub umierający przyjaciel, gdyby towarzysze idei wołali mnie resztkami sił dla ratowania wspólnego nieba, nic nie poruszyłoby tego opancerzonego w bagnet chrześcijanina, który dawał baczenie na każdy mój ruch. „Uciekać zapragnę, jak szczenię ubije, przekłuje stalą. I wszystko go pochwali: moralność, prawo, religja“. Ale ja nie miałem przyjaciela, ani kochanki, nie wzywali mnie żadni towarzysze. Jednego siebie ludziom niosłem, a i tego przyjąć nie chcieli.
I wszystko mi jedno było: tu, czy tam; na ławie karczemnej, czy w kozie.
A jednak... jednak zapragnąłem się wydrzeć z tych łap brutalnych. Wiosna była, słońce było, a mnie prowadzili. „Jak im się wydrzeć? jak im się wydrzeć?“
Nagle poczułem w sobie coś pełzającego, coś, co się nazywa rozsądkiem, sprytem, umiejętnością radzenia sobie“. Postanowiłem być zalotnym. Spojrzałem na żandarma i z zacierającym ręce uśmiechem spytałem:
— A możeby tak piwka? co? pan się napije?
— Tak, bombka piwka nie zawadziłaby.
— Ale przedtem chyba i wódeczki? prawda?
— Można i wódeczkę.
Nastąpiło rozluźnienie dyscypliny. Piwo dobre było: zupełnie wilgotne i zupełnie kręcące w głowie. Żandarm już po trzecim kuflu wyznał mi, że jestem bardzo sympatycznym człowiekiem. Radził mi, abym wykonał spowiedź przed starostą. Zaręczył mi zresztą, że w Galicji nie tak, jak „pod Rusem“. Wszyscy od namiestnika do ostatniego złodzieja — Polacy. Ucieszyło mnie to, że tylu złodziei Polaków było w Galicji; zadowolony byłem z siebie, z żandarma, z piwa i z całej Galicji.
Piwo poskutkowało.
Starosty wprawdzie nie zastaliśmy, ale doktór praw z całą doktorską odwagą i impetem wypluł na mnie pełny ocean godności urzędniczej.
— Cóż to? włóczęga jakiś? Znowu z Królestwa? Jak się nazywasz?
Milczałem.
Wtedy żandarm nachylił się nad koncypjentem i szepnął:
— Proszę pana doktora, to jakiś bardzo porządny człowiek.
Piwo poskutkowało...
Koncypjent wykonał jakiś gimnastyczny ruch twarzą, odskoczył oczami od własnego nosa, powołał ze swego repertuaru jeden z tych sympatycznych uśmiechów, zdobiących „porządnych“ w stosunku do „porządnych“, zabarykadował się wreszcie przed moim drwiącym wzrokiem murem urzędniczej solidności — z całą powagą — z całą niezręcznością naiwnego bydlęcia.
Utopił łapy w mym niewinnym tłomoczku, obmacał oczami kilka nic nie mówiących listów, i po raz tysiączny w życiu dowiedział się może, że jest tylko urzędnikiem austrjackim. Ale gdy tylko doszło to do jego świadomości, postarał się w tej chwili zaprzeczyć temu: czytywał przecie kiedyś klasyków i romantyków: słyszał coś o człowieku.
Jeszcze raz przywołał na scenę uśmieszek, osłodził go, wygładził i rzekł:
— Więc uciekłeś z Królestwa, mój synu?
To już mówił czysty altruista, inteligent o szerokich skrzydłach, orlę z zaduchu biurokratycznego wylatujące, jakiś salonowy „pan Alfons“ panienek histerycznych, słowem, cesarsko‑królewskie zero, wstydzące się resztkami zwyrodniałych instynktów — samego siebie. „I my tu przecie ludzie“.
Ale ja z obojętnością patrzyłem na trefione podskoki jego tchórzliwości i łokciami milczenia grzmotnąłem go po kadłubie. „Bez tych pokrewieństw, kundlu!“
To mu przypomniało, że jest bądź co bądź doktorem praw i koncypjentem w starostwie, tedy: należy mu się od samego siebie szacunek.
Urzędnik grał już tylko urzędnika.
— Ja pana przepraszam, że go spotkała nieprzyjemność. Jest to pomyłka. Otrzymaliśmy w tych czasach wiadomość, że przeszło granicę kilku szpiegów rosyjskich. Oczywiście musimy ich złapać. Dziś niema starosty. Zwolnić pana bez niego nie mogę. Ale nie chcę pana wsadzać do aresztu. Puszczam pana na wolną rękę. Jutro zgłosi się pan do starostwa i zostanie zwolniony.
Poszedłem szukać noclegu w gospodzie.
Dumny byłem z siebie. Wykryłem szczerby i rozpękliny w kolosie austrjackim. „Coś za jeden, włóczęgo, który się człowiekiem ochrzciłeś? Zali nie będziesz godził na moje życie?“
Ci, którzy armjami i religjami trzymali na łańcuchu ludzi, musieli drżeć przed każdym włóczęgą. Szpiegi otoczone szpiegami szukały wszędzie kontrszpiega. Kapłan szpiegował żołnierza, żołnierz policjanta. „Obywatel“ korzystał z tych zdobyczy kultury i szpiegował, czy szpieg należycie szpieguje. Położono kopyta na czynach i zamiarach, na słowach i myślach. „Wolność woii, miłość chrześcijańska“ — krzyczał oprawca... A koncypjenci starostw siedzieli nad swoimi stolikami i aresztowali włóczęgów.
Tak było, tak musiało być i tak jest ciągle.
Siedziałem w jakimś brudnym zajeździe, piłem fałszowane przez jakiegoś „uczciwca“ wino i śmiałem się boleśnie.
Jakże to wszystko śmieszne było, jak śmieszne bajecznie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ale czekaj pani, opowiem ci inną powieść.
Był to dymisjonowany pies. Umiał łasić się, wystawiać, służyć, czyli: znał tresurę. Prócz tego był rasowym (ojciec jego sypiał w jednym łóżku z księżną). Dwie najniezbędniejsze rzeczy w życiu: rasa i tresura... Pies wystawiał kuropatwy, dubelty, ale przeważnie karjerę. Kwintesencja życia. I było mu z tem dobrze. Karjera sama mu w pysk wpadła.
Oto błąkał się raz nad Wisłą (pod Wawelem) i modlił się do kolacji. Wtem — plusk.
Marszałek szlachty się topił. Pies, nie wiele myśląc, buch do wody, marszałka za łeb i wyciągnął go wraz z sygnetem na brzeg.
— Jakże ja cię wynagrodzę, mój przyjacielu?
Rada w radę: marszałek do namiestnika, namiestnik do ministra: „trzeba mu dać order“.
— Ty ocaliłeś przedstawiciela szlachty, my cię przedstawicielem ocalenia uczynimy.
Pies dostał emeryturę: żołd z magistratu miejskiego.
Zaczął tyć.
Ale że tusza ma swoje przywileje, pies potrzebował dla siebie coraz więcej przestrzeni. Skomlał naprzód na inne psy, później rozpędzał bachory uliczne, wreszcie wziął się do dorosłych. Nikt mu nie przeszkadzał: wszyscy ustępowali. Cóż robić? taki porządek świata... Kły, order, emerytura... Strach!...
I byłoby tak wiecznie... Ale pies obrósł tłuszczem, zajadł w sobie wszelką tresurę, to go zgubiło.
Raz nadeptał mu na ogon pewien jezuita. Pies zamiast powiedzieć „Bóg zapłać“, rozgniewał się i ugryzł jezuitę w łydkę...
Na nieszczęście był to sam kardynał. Sporządzono tysiąc odpowiednich raportów: pies dostał dymisję.
Biedny dymisjonowany emeryt!
— Och, gdybym wiedział, gdybym wiedział że to był kardynał — skarżył się.
Głaskałem psa po grzbiecie i pocieszałem.
— Nie rozpaczaj, biedaku. Młody jeszcze jesteś: zacznij życie na nowo.
— Nowe życie? drwisz człowieku. Jakże to się stać może?
— Zostań człowiekiem...
— Człowiekiem? zaśmiał się. Łatwo to powiedzieć. Ja, który już czułem order w żołądku i miejski żołd w duszy... ja... człowiekiem? Pomyśl tylko! Oto idę do litografji i każę sobie sto biletów odbić z napisem „człowiek“. Ale bankier zapyta: „jakiżeś ty człowiek, kiedyś kardynała ugryzł?“ A córka jego zapyta: „jakiżeś ty człowiek, gdy żołd i order przegrałeś? Czemże chcesz błyszczeć na moich salonach?“ Nie! nie! oni tego nigdy nie przebaczą. Nie darmo sami uczą przebaczania... Człowiekiem zostać?... Ale jak?... jak?...
Nachyliłem się nad nim i szepnąłem:
— Ugryzłeś kardynała... Więc zgryź teraz samego papieża...
— Co?... papieża?... Hej, policjanci! księża! szlachetne niewiasty! Na ratunek! Chwytajcie wyrodka, co każe gryźć papieża. Do mnie, do mnie! Prędzej, psy! prędzej, suki! z kłami, z pazurami!
Pół miasta się zbiegło. Otoczyli mnie jak warjata, jak złoczyńcę. Popychają, szarpią.
— Klękaj i módl się!... Klękaj i módl się, bo obuchem w głowę!
— Bracia moi biedni, cóżem wam złego uczynił?
— W Boga nie wierzy!
— Papieża każe gryźć!
— Precz z nim, ukamienować go!
— Nie, lepiej powiesić!
— Na szafot z nim!...
— Na tortury!...
— W worek i do wody!
Klęli nade mną i wygrażali jeden przez drugiego. Nagle głowa jakiegoś księdza wyrosła nad tłumem.
— Owieczki moje!... Cofnijcie wasze karzące pięści. Chrystus kazał przebaczać. Bezbożność ludzka odebrała nam nasz fundament wiary, Świętą Inkwizycję. Więc choć słuszny gniew wasz, prawa świeckie do więzienia was zapędzą. Nie ruszajcie bezbożnika. Puśćcie go całego. Jesteście przecie szafarzami chleba i soli. Odmówcie mu ich, a sam z głodu zdechnie. Tak kazał Chrystus.
Tłum runął na kolana.
Wtedy dymisjonowany emeryt zbliżył się do księdza i błagał:
— O wielebny! to ja na alarm zaszczekałem. Zwróćcie mi order.
— Czy zwarjowałeś? oburzył się kapłan.
— Wtedy pies rzucił się na ziemię i płakał.
— A ja przez falę szczekających tłumów i psa płaczącego zwolna wchodziłem w życie...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Słuchasz mnie pani i dużemi oczyma pytasz: — A gdzież koniec powieści?
Nie będzie końca... Kiedyś, kiedyś — może... Inną opowiem ci powieść.
Głodny byłem od dłuższego czasu i smutny. Napisałem więc kilka humoresek. Nic łatwiejszego w świecie. Bierze się jakiś codzienny banalny temat, który nie obraża głupoty ludzkiej i ubiera się go w trywjalizm. Zupełnie jak laleczki dla dzieci — w sukienki. Z tego — śmieją się.
Wziąłem towar pod pachę i zacząłem szukać przedsiębiorcy. Wkrótce — jest... „Hurtowa sprzedaż sztuki na prenumeraty roczne, kwartalne i miesięczne, jakoteż detaliczna na pojedyncze numery...“
— Zadzwoniłem...
— Pan redaktor?
— Tak...
— Czy nie mógłbym tu dostać chleba na kilka dni?
— Jakto? tak — za darmo?
— O nie! przyniosłem kawałek duszy na sprzedaż.
— Pokaż no pan.
Zaczął czytać rękopisy.
— Tak, tak, niezłe. Ha-ha... jest humorek... hau-hau...
W tej chwili postanowiłem stworzyć prawdziwą humoreskę.
— Panie redaktorze! — rzekłem — czy uważa pan, że mam talent?
Ruszył ramionami.
— Talent? A komuż to potrzebne do prawdziwej sztuki?
Oglądał mnie bacznie przymrużonemi oczyma i jakby robiąc nagłe odkrycie, rzekł:
— Ale co widzę?!... Pan bez krawata... Jakże można być twórcą bez krawata?
— W sposób bardzo zwyczajny, redaktorze. Ściąga się go z szyi, rzuca się pod podeszew i rzecz skończona.
— Rozumiem, ale jakże można paradować tak w negliżu? Do świątyni sztuki nie idzie się boso.
— W płaszczu królewskim szedłem, panie redaktorze, ale poczułem swąd. Magowie piekli pieczeń w przedsionku, a dym i brud unosiły się nad ciemnościami. Bojąc się, abym sobie nie uwędził płaszcza — —
— Zrzuciłeś pan krawat? czy tak?
— Tak, redaktorze. I jestem teraz twórcą bez krawata. Noszę ze sobą całe morze łez, żalu, litości i pieśni. A wszystkie bez krawata.
— A jednak radzę panu wziąć kilka lekcji tańca i ubrać myśli w rękawiczki. Zdrożeje pan zaraz. Dziś — niestety! zmuszony jestem zapłacić panu o centa mniej na wierszu. Rozważ pan słowa moje poważnie. Jam już wychował całe pokolenie artystów...
— Ładnie tańcują?
— Historja sztuki o tem mówi.
— Szkoda, nie studjowałem.
— No, no, i pan się wyrobi. Szkoda pana do tych butów podartych. Pan mógłby ślicznie kłamać wszystkie cnoty. Trudno się przecież brać za bary z całym światem. Roztrzęsą! rozumie pan? roztrzęsą! Siła, potęga!...
— A gdzież niepodległość ducha, redaktorze? Rozbić siłę, jeśli jest plugawą; zdeptać potęgę, jeśli jest przegniłą.
— Zasępił się. Duża jego głowa spoczywała nieruchomo na poręczy fotela. Zda się, wizję snuł jakąś.
— Tak, tak. Zdeptać, rozbić. A to wszystko wymaga zachodu. Rękawy trzeba zakasać, sokoły myśli wysłać za dziesiąte góry. I jeszcze przetrącą. Czy nie lepiej kupić wygodę, święty spokój, szacunek ludzki? Nie tak to ciężko: skulić się tylko, gdzie potrzeba, a później można już samemu potrącać. Pan nigdy nie miałeś utrzymanki?
— Nie, redaktorze!
— Widać to z każdego słowa pańskiego.
— I krzesła redaktorskiego nigdyś pan nie miał w teatrze? prawda? Właśnie!... A od czegóż się to wszystko poczyna? Od całych butów. Kup sobie pan na początek buty. Oto honorarjum. Reszta sama przyjdzie.
Nachyliłem się nad jego uchem i szeptałem:
— Znam krótsze drogi...
Zdziwienie...
— Pan?
— Tak. Mam list polecający do Kolumba mecenasów sztuki.
Poderwał się, jak kuropatwa...
— Czy być może? Ależ przyjacielu! siadaj! Może koniaczku? Nic tak nie krzepi ducha, jak rozmowa dusz bratnich. Prosit!... Ja pana zaprowadzę do niego. Dobrze? Weźno pan mój grzebyczek i przyczesz się nieco. Odrazu genjusza odgadłem w panu. Czy pozwoli mi pan przeczytać ten list?
Lecz ja sięgnąłem do kieszeni i wyjmując list darłem go w drobne kawałeczki i rozrzucałem po ziemi. Wtedy redaktor zaczął pełzać po podłodze i, jęcząc, zbierał strzępy papieru.
— Boże, co za profanacja! List polecający! Warjat! samobójca!
Wstyd mnie ogarnął. Widząc, ja k człowiek czołga się nizko po samej ziemi i bruka ręce pyłem, sianym przez obcasy, pociągnąłem go za ramię i krzyknąłem:
— Redaktorze! fikcja... To list od praczki, grożący zemstą za nieopłacenie prania za dwie koszule...
Zmęczył się. Oczy rzucały błyskawice gniewu.
— Więc cóż to za kontredans u licha? Wtedyś pan kłamał, czy teraz?
Żal mi go było...
— Ja zawsze kłamię — odparłem — i zawsze prawdę mówię...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Słuchasz mnie pani i mówisz:
A naprawdę co było zmyśleniem, list polecający, czy praczka?
— Ani jedno, ani drugie, a może wszystko... Ale słuchaj pani! opowiem ci inną powieść.
Pragnąłem kobiety. Śniłem o niej po całych dniach. I nie miałem do niej żadnego dostępu. Nędza, niewidoczność moja zasłaniały mnie od niej. Dłużej już tego znieść nie mogłem...
Przechodząc raz przez podwórko, spostrzegłem śliczne dziewczę. Brunetka. Córka urzędnika jakiegoś...
Utuczona była i wyfryzowana dostatnio, a jednak w oczach przebijało znużenie. Znać, czekała już długo ze swemi objęciami, i nikt nie przychodził po jej hojność. To ją gniewało. Siedziała znudzona w oknie, jak pies na upale, a wyglądała, jak anioł.
Postanowiłem ją podrażnić trochę.
Przebiegłem schody.
Wyszła z matką.
— Przepraszam najmocniej panie. To tu pokoik do wynajęcia?
Zdziwiły się.
— A kto panu mówił?
— Wszak na karcie...
— Karta? Nie, myśmy jeszcze nie wywiesiły. Ale w istocie mamy zamiar. Pewnie stróż panu mówił?
— Pozwolą panie obejrzeć?
— Prosimy.
Brunetka z niechęcią obejrzała moje ubranie i skrzywiła się.
Matka mrugnęła na nią...
— Jadwiniu, jakże można! może lord przebrany...
Jadwinia poprawiła niezręczność i posłała mym oczom parę wyperfumowanych uśmiechów.
Zaczęła się rozmowa.
Postanowiłem być bezczelnym i zajmującym. Udało mi się to w zupełności. Jak bogacz, rzuciłem im szczodrą ręką kilka drobnych manetek śmiechu i pochlebstwa i tak — wygrałem grę. Pokoju nie wynająłem, ale uzyskałem wolny wstęp do brunetki.
Wkrótce potrafiłem stać się jej niezbędnym. Czuła wdzięczność dla mnie, że mnie kokietować może.
— Patrz, jakie mam ramiona, jakie ręce toczone. Słodycz i upał, upał i harmonja.
— Widzę, podziwiam — odpowiadałem.
— Ach, jakże pragnę uścisku mężczyzny — mówiła namiętnie.
— Więc oddaj mi się pani — błagałem.
— Co? oddać się? Obraziła się. — Córką urzędnika jestem. Matka moja za mąż wyszła, i ja wyjdę.
Tego dnia nie rozmawiała już ze mną.
Innym razem szeptała, przechylając cudownie główkę: Ach, jaki pan niedobry dla mnie!
— Czemże zawiniłem?
A ona, muskając mi włosy swoją ciepłą rączką, pytała:
— Czy pan nigdy nie pragnąłeś być radcą, albo dyrektorem?
— O nie! nigdy! — odparłem energicznie.
— I nie marzyłeś pan nigdy o tem, że lokaj przyniesie ci kawę do łóżka, i że wyjedziesz własną karetą na spacer?
— Nie, pani! i o tem nie marzyłem.
Ona wyprostowała się nagle i, jakby po doznanej krzywdzie, rzekła z wyrzutem.
— Niedobry pan jesteś. Nigdy za pana nie wyjdę.
Taka piękna była w swym żalu.
— Jadwiniu! — zawołałem. Jadwiniu! Mówisz tak, boś nie kochała nigdy. Czy i wtedy, jak miłość przyjdzie, będziesz pytała kochanka, żali o karecie marzy?
Lecz ona obrzuciła mnie wtedy pogardliwym wzrokiem i zaczęła się śmiać.
— Uczciwa kobieta nie kocha człowieka bez pozycji... Jakiś pan niedouczony!
Raz, kiedym przyszedł do Jadwini, zastałem jakiegoś tanecznika. Żywo, żywo rozmawiali i oboje pokazywali sobie siebie, jak na wystawie sklepowej.
— Przyszły radca stanu — pomyślałem.
I nie omyliłem się.
— Tak więc, kuzynko — mówił tanecznik — od jutrzejszego dnia będę brał po sto pięćdziesiąt reńskich miesięcznych aspiracji.
Ona patrzyła na niego z zachwytem i melancholijnie mówiła:
— Oh! społeczeństwo musi wkrótce drożej zapłacić za pańskie poświęcenie.
Połknął haczyk z radością i skromnie spuścił oczy.
— Są genjalniejsi odemnie.
Ale ona zaprzeczyła temu.
Tego dnia byłem ogromnie drobny w tym domu. I odtąd dnie takie powtarzały się coraz częściej. Siadywali uśmiechnięci oboje i zachwycali się sobą. On pokazywał jej swoją portmonetkę i rachował pieniądze, ona pokazywała mu białe zęby, ślicznie toczone ramiona, czasem łydki kawałek. Okres miłości...
— Przelicytuje go, czy nie przelicytuje? — myślałem.
Ale przelicytowała...
Raz, kiedym szedł wieczorem do Jadwini, na spotkanie me wyszła matka. Rozpromieniona była.
— Wie pan? Ten szlachetny młodzieniec oświadczył się dzisiaj o rękę Jadwini.
— Było to do przewidzenia — odparłem. — Winszuję...
Ale stara przekupka spostrzegła nagle, że zbytnia radość psuje czasem targi. Zniżyła głos i mówiła mi z niezachwianą powagą:
— Już to, prawdę mówiąc, mogłaby lepszą zrobić karjerę. Co? jak pan o tem sądzi?
— O, bez wątpienia.
Wszedłem do pokoju Jadwini.
— No i cóż? — przechwalała się — moja filozofja lepsza, czy pańska? Ja już uwiłam sobie gniazdko.
Spojrzałem na nią ze smutkiem.
— A ja chodzę właśnie po świecie i burzę takie gniazdka.
— Ta-ak?...
— A tak, pani, tak — mówiłem z gniewem.
Zamyśliła się.
— Czy pan sądzi, że ten idjota nie prędko zaawansuje na radcę?
— Przeciwnie: sądzę, że ten szlachetny młodzieniec zajdzie wszędzie, dokąd tylko zamierza.
Ona wyczuła odrazu moją ironję. Zaczęła płakać.
— Dlaczego pan mnie depce? Czyż moja w tem wina? Takie życie już, zwyczaje, zresztą sfera towarzyska. Niemniej przeto kobietą jestem.
Lecz ja, widząc, jak łzy płyną z jej oczu i mącą pogodę jej twarzy, zacząłem się śmiać.
— O nie, brunetko! ty tylko córką urzędnika jesteś.
Wyszedłem błąkać się po sennem mieście. Długo nad Wisłą stałem i fal słuchałem. Ranek mi nad oczami wstawał, a ja śmiałem się jeszcze...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Ale czekaj pani, opowiem ci inną powieść.
∗ ∗
∗ |
Kilka dni było nam zupełnie dobrze. Ale powroźnika bolała moja inność. Chciał wypłoszyć ze mnie wszystko, co było mu obcem. Środki ku temu: przykład dobry, rada, wreszcie postronek.
Poklepał mnie po ramieniu i spytał:
— Dlaczego pan nie jest powroźnikiem?
Przymrużył chytrze oczy i z wyższością sędziego w stosunku do przestępcy, jakby z wysokości trybunału, powtórzył:
— Co? dlaczego pan nie jest powroźnikiem?
— Bo nie chcę — odparłem spokojnie.
Rzucił niedokończony bat na ziemię.
— Jakto można nie chcieć być powroźnikiem?
— A tak sobie — odrzekłem wymijająco.
Oburzył się.
— A wiesz pan, dlaczego to wszystko? Boś pan narowny. Ja już pana podpatrzyłem. W panu jest coś zepsutego. W oczach toś pan niby dobry, a przyjrzeć się panu, to aż strach bierze. Pan ludzi nie lubisz. Aby im na złość zrobić... Wczoraj naprzykład ten kapral o manewrach opowiadał. Wszyscy słuchają, śmieją się... Pan jeden się tylko skrzywił i wreszcie mówisz: „po co to wszystko?“ A kiedy komisarz policji szedł przez podwórko, toś mu się pan nawet nie ukłonił... prawda?
— Prawda.
Ze smutkiem patrzyłem na powroźnika... Złagodniał...
— Eh, bo pan myśli może, że ja tak dla dokuczenia panu: A ja z dobroci. Ot szkoda mi pana. Ręce ma pan takie białe i mógłbyś pan jeść gulasz z papryką, a pan chleb suchy wolisz.
Uśmiechnął się z życzliwością i ciągnął.
— Mnie żal pańskich rąk białych. Pan może nie wiesz? Ja mam brata lokaja... U takiego wielkiego księcia służy! Co powie — to święte. Pić, jeść panu dadzą, liberję... Cóż? zechciałby pan być lokajem.
Spojrzał na mnie z tryumfem.
— Nie, panie, nie zechciałbym być lokajem.
Rozgniewał się... Ostre słowa nienawiści zawarczały mu w ustach.
— Psia krew! Panuby i niebem samym nie dogodził.
Na drugi dzień po tej rozmowie powroźnik gniewny był od samego rana. Przyglądał mi się z podełba i gryzł własne myśli. Jak pantera, czająca się do skoku, tak on się czaił, przydeptywał.
— Ej, nie wytrzymam — syknął.
— A co tam? — spytałem.
Nienawiść mu w oczach wybłysła, ale ją złapał przemocą i zgniótł siłą woli.
— Na co tu się tarmosić i szarpać? — mówił. Tak być dłużej nie może. My razem nie możemy mieszkać. Pan pacierza nie mówi.
Spojrzałem przez okno. Deszcz chlupał. Każdy listek dygotał na drzewie od zimna.
Z przerażeniem pomyślałem, że pozostanę bez dachu.
Ale i powroźnik stracił zręczność.
— Bo widzisz pan — tłumaczył się — przecie to jest musowe. Można być złodziejem, hyclem, psem, ale pacierz trzeba mówić.
Rozstaliśmy się...
Rozumiał, że idę na deszcz i zimno, i żal mu było.
Żałował, ale wypędzał: pacierza nie mówiłem.
Poszedłem za miasto. Nocowałem na galarze u jakiegoś węglarza. Radowało mnie to, że Wisła huczy, że się z powroźnikiem rozstałem i że mi tak samotno.
Na drugi dzień pogoda była. Więc znów mnie radowało, że pogoda, że słońce świeci i że nic mnie nie trzyma, i nic nie woła.
Umawiałem się z węglarzem na służbę, miałem już z nim jechać do Prus po świeży węgiel, ale w ostatniej chwili zerwałem układy i... zostałem nad Wisłą.
Noc znowu mnie zastała bez dachu. Nie troszczyłem się już o to — „jakoś tam będzie“. I było jakoś...
Siedziałem pod drzewem i drżałem od chłodu. Nagle — kroki czyjeś... „Niech tam idzie“ — pomyślałem. Ale on przystanął.
— Cóż ty tu? — spytał.
— A nic — odparłem.
— Nic?... To dobrze... Nie masz papierosa?
— Nie, nie mam.
— Ale ja mam. Zapalisz?
— Zapalę.
Skręciliśmy... Zaczął mnie pilnie oglądać.
— Toś ty nie frajer?
— Czy ja wiem... — odrzekłem.
— No, no... Roześmiał się. Podobałeś mi się. Umiesz kraść?
— Nie, nie umiem...
— Toś głupi...
— A złapać za gardziel i wytrząchnąć guldenki? też nie?
— Nie!
— Dziwny... I kogoż żałujesz? Tych?... co?
Pokazał ręką na miasto.
— Może i tych...
Nachylił się nade mną.
— Et, psia mać! Łydki masz zajęcze i tyle. Boisz się o tę grzbiecinę.
— I to także...
Machnął ręką.
— Masz gdzie spać?
— Nie...
No to chodź!
Poszliśmy.
— Takie ci drzewa sakramenckie — zachwalał — słomy naznosiłem, usłałem... przełaź-że...
Był to wysoki parkan.
Wygramoliłem się za nieznajomym — przeskoczyliśmy. Zaprowadził mnie...
— Masz, gnij. Pójdę jeszcze, wiśni przyniosę. Tu ci, psia mać, wszystko moje.
Ułożyłem się na wygodnem posłaniu, ale jakieś złe obawy oczy mi roztwierały szeroko i nasłuchiwałem niespokojnie. Duża, zimna żaba wskoczyła na mój barłóg, uczułem ją pod ręką i zerwałem się na równe nogi, W tej samej chwili usłyszałem hałas. Psy zaszczekały złośliwie, biegli jacyś ludzie, krzyczeli, tupot nóg ich kołatał po parku.
— Łapać złodzieja, łapać, łapać!
Obywatelska czujność uzbrojona w pałki, broniła świętej własności. Strach mnie popędził na oślep, przesadziłem parkan, rękę o gwóźdź jakiś rozdarłem do krwi — uciekłem.
Nasłuchiwałem z oddalenia. Wrzask się wzmagał, rósł, rozbijał po parku. Później stało się coś jeszcze, coś potworniejszego. Ludzie zaczęli się śmiać, wydrwiwać... Musieli być bardzo zadowoleni. Zdało się, na jakąś ucztę rodzinną pospuszczali z łańcuchów dusze, i hopla! — z całego serca. „Panie Boże dopomóż, dobrzy ludzie!“
Od tej nawały wrzasku, śmiechu, zadowolenia, odłączyły się inne głosy. Ludzie zaczęli bić kijami, i ciszę ciemności rozdarł skowyt ludzki. Wtedy usłyszałem wyraźnie, jak nieznajomy jęczał.
I odtąd, gdy noc jest cicha, i wiśnie zakwitną po sadach: słyszę słaby, bolesny jęk nieznajomego.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Co za jeden był? — pytasz mnie pani...
— Nie wiem: nie poznałem jeszcze. Wydziedziczony, a może ten, z którego urodzi się przyszłość. Nie wiem. Prawo nazywa go włóczęgą, pobytowcem. Lud krakowski dał mu cyniczne imię „baciarza“... Jednostka bardzo szkodliwa.
Powroźnik: tego znam lepiej, chociaż nigdy nie wiem, którem wołać go imieniem. To ten, co płaci podatki, myta, wychowuje córki dla domów publicznych, wreszcie robi baty. (Bat elementarz do uczenia dzieci, koni, psów, a przedewszystkiem samych powroźników). Ale czekaj, pani, opowiem ci inną powieść.
I był tu ten sam człowiek, co w salonie, tylko obdarty ogromnie z politury i tapet i powalony przeraźliwie na brudną słomę. Brud przylepiał mu się do czoła, a on poszedł tym brudem straszyć swego brata z salonu, swego wroga zawziętego, swego psa z budy sąsiedniej... Oba sobie strawę wyjadali, i oba się gryźli... Tam cylinder, tu kaszkiet, tam perfumy, tu gnój, tam puchy, tu słoma. Salon: dom noclegowy... Gryźli się i nienawidzili — za cylindry i kaszkiety, za perfumy i gnój, za puchy i za słomę... To było ich łącznikiem... Co ich w kupę spędzało — rozdzielało zarazem, co rozdzielało — łączyło... Salon i dom noclegowy. Było to jedno i to samo, dwie nazwy tylko... Oparłem się o dom noclegowy.
Obok izby wilgotnej był duży, ciemny pokój. Tu wynajmowało się łóżka z pościelą. Tu spałeś, pókiś chciał — choćby dobę całą, tu nikt słomy nie wyciągnął z pod ciebie, nikt cię przez sen pięścią nie uwalił, tu gnieździli się wybransi — arystokracja domu noclegowego. Rozkosz łóżka nie każdy i nie zawsze mógł sobie kupić. Więc byli i tacy, których sny obracały się między słomą a łóżkiem, między izbą wilgotną — a pokojem ciemnym. Nędza kuliła się kilka nocy na słomie, żeby móc dobę łóżka zakupić. Tam gnaty prostowała, tam uśmiechała się do losu.
Gościły tam pawie z piórami wydartemi, świecące nagimi grzbietami niby moralną łysiną. Byli to stali mieszkańcy domu noclegowego, ale że mieli swoją przeszłość pawią, nigdy zapomnieć o niej nie mogli.
Wspominali swoje czasy studenckie, swoich wujów, mecenasów i kanoników, swoje szwaczki drżące od miłości. Czasem wierne odbicie przeszłości, czasem kompozycja tylko. To było im potrzebne do życia... Utrzymali nawet swoje dawne tytuły: każdy nazywał się doktorem, literatem, historykiem... Jeden tylko nie miał żadnego tytułu, więc go nazwali kandydatem.
— Słuchajcie, kandydacie, kiedyż wy na to założenie sklepu dostaniecie? — pytał matematyk.
Kandydat zaciągał się papierosem i odpowiadał tak, żeby wszyscy słyszeli:
— Muszę jeszcze czekać, uważacie matematyku, ze dwa miesiące. Pieniądze już są, ale je ciotka wycofa dopiero.
Działo się to w kawiarni, która była trzecim posterunkiem domu noclegowego, i tu działo się najwięcej. Kandydat wyciągał jakieś rachunki, projekty, pokazywał, tłumaczył... Wszyscy wiedzieli, że sklepu żadnego nie założy, że żadna ciotka pieniędzy mu nie da, ale to nie przeszkadzało im słuchać. Każdy miał przecie jakieś rachunki i projekty, i żaden w nie nie wierzył... Jeden miał zostać profesorem gimnazjum, drugi ordynatorem szpitala, trzeci redaktorem poczytnego dziennika — ot patrzyć tylko: za dzień, dwa najwyżej... Życie szło, a ordynatorzy spali. Spali w dom u noclegowym, żyli — w kawiarni. Tylko że w kawiarni nic prócz kawy i dymu tytoniowego nie było, czuli nieraz ból głowy i głód... To ich gniewało. Przeklinali wtedy wszystko, i to im dźwiganie losu ułatwiało.
Mnie powitali naogół przychylnie.
— Godność pańska? — pytał prawnik.
— Z dnia na dzień — odpowiedziałem.
— Ach! Pan się nazywasz „z dnia na dzień“.
Racz pan przyjąć moje uznanie.
To było najlepszym paszportem.
W prędkim czasie zostałem ich powiernikiem.
Opowiadali mi o swoich niedoszłych karjerach, o swoich snach brzuchatych. Przydeptani byli do ziemi i opluci przez salon, a nigdy zatrzeć go z siebie nie mogli doszczętnie: bredzili o nim w malignie, choć przeklinali.
Z szarej przędzy przeszłości snuli desenie wzorzyste, cacka swojej fantazji. Wierzyli w nie, bo to było potrzebą ich nędzy. Wkrótce nauczyłem się tych ludzi na pamięć. Każdy lubiał być tem, czem nigdy nie był.
Matematyk naprzykład miał pojedynek w młodości. Zazdrosny mąż przestrzelił mu biodro — ach jaka piękna była żona! Odtąd kulawienie, morfina i zniechęcenie do pracy — ach jaka piękna była żona! Skutki miłości... Inni zapewniali mnie pod słowem honoru, że kulas nigdy się nie pojedynkował. Miał za to jakąś brzydką chorobę: lepiej o niej nie mówić.
„Zresztą morfinista i bzik“. Skutki miłości...
Prawnik nawymyślał po rygorozach rektorowi i omal go nie obił. Koledzy wynieśli go na ramionach, a rektora wygwizdali. Dyplom został wstrzymany.
W innem wydaniu czytało się to w taki sposób:
Prawnik rygorozantem nie był, ale kradł za to kolegom kalosze i parasole. Raz go przyłapano na kradzieży palta i obito. Tytuł: redaktor. Okładka: świetna przeszłość, talent, projektowane małżeństwo z hrabiną. Intrygi rodziny, samobójstwo narzeczonej, dom noclegowy.
Komentarz: bydlę, rok na utrzymaniu u jakiejś warjatki, śmierć warjatki, dom noclegowy...
Tytuł: kandydat. Wiedeń, Niceja, Rzym, przegrany w karty majątek, ale bogata ciotka w zanadrzu. Przyszłość: sklep, kandydatura na posła.
Dopisek: kelner. Przeszłość — Podgórze. Rzym, Niceja — blaga. Karjera — kawiarnia. Przyszłość — klinika, prosektorjum. Takie to smutne było...
Siedzieli ci ludzie w kawiarni, a dnie ich były przekleństwem. Budziły się wschody i zachody, wstawały ranki majowe: oni już tego nie czuli.
— Prawniku!
— Hę?
— Dajcie no papierosa.
— Nie mam...
— To dobranoc.
Dopiero, gdy wieczór spędzał od taczek do kawiarni nędzę miejską, oni zwartem kołem obsiadali stolik i „odstawiali“ ludzi.
— Mój redaktorze! Jakie też może mieć społeczne znaczenie piekło Dantego?
Redaktor prostował się, zapalał papierosa i... jechał po piekle. Zupełnie jak w salonie.
Właściwie nikogo nie obchodził ani Dante, ani redaktor, ani piekło: w ten sposób tylko bito w pysk literaturą „to bydło“ przy stolikach.
To było im konieczne do życia.
„Bydło“ piło kawę, słuchało i uśmiechało się ironicznie.
To także było mu konieczne do życia.
W ten sposób bito się na dwie strony.
Zupełnie jak w salonie...
Pewnego dnia wszedłem do kawiarni z prostytutką. Taka najgorsza — z plantów.
Wahała się, bo „wypędzą“ — mówiła.
— Nie bój się! nie wypędzą. Im wszystko jedno. Namawiałem.
Poszła...
— Dwie kawy — zawołałem.
Dziewczyna roznosząca kawę, zwana „niewiastą“, z pogardą spojrzała na prostytutkę i z oburzeniem anioła odeszła w milczeniu do innych stolików. Sama ściskała się po kątach z gośćmi i oddawała im ciało, więc czemuż nie gardzić prostytutką?...
— Niewiasto! dwie kawy! — krzyknąłem gniewnie.
Wyszła do kuchni.
Długie, długie oczekiwanie...
Przy stoliku pawi wszczął się ruch... Matematyk był już po morfinie, zresztą wieczór i „bydła“ dość... Obejrzał tryumfalnie kawiarnię i odwalił:
— Mój prawniku! Powiedzcie mi, czem się austrjackie prawo kierowało w swojem pojmowaniu kwestji prostytucji?
Było to zagrane specjalnie dla mnie. Nie rozumiałem tylko, po co?
— Kawa prędzej! — wołałem niecierpliwie.
„Niewiasta“ wyszła, ale bez kawy.
Jednocześnie ukazał się gospodarz.
— Zabrakło kawy — wyciął z godnością.
Nad kawiarnią na chwilę zawisło niespokojne milczenie... Niby zębami kąsająca cisza...
Prostytutka patrzyła na mnie przerażona... Zaczęła się owijać chustką, owijać, owijać... Nagle wsunęła się, jak dziecko pod stolik i ukryła...
Wtedy pawie wybuchły śmiechem.
Kandydat przyłożył obie dłonie do ust i zapiał koguta.
Śmiech rzucał się po kawiarni, trząsł, spotworniał w jakieś nienawistne zadowolenie.
Redaktor ukłonił się z daleka kapeluszem i zawołał:
— Panie He! Do bajzla stąd!... Smacznego!...
I pawie wśród huraganu śmiechu powoli wychodziły z kawiarni...
Z pełnem przeświadczeniem wyższości...
Zupełnie jak w salonie...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ale czekaj pani, opowiem ci inną powieść.
Wychodząc z grobów królewskich, wzięty byłem do niewoli, zwanej dyrekcją policji.
— Co pan właściwie za jeden? — pytał komisarz.
Opowiedziałem mu, com wiedział o sobie, ale to nie wystarczyło. Odprowadzono mnie do aresztu — „pod telegraf“. Ludzie spali tam — a było ich dużo — na długich, twardych tapczanach... Jedni spali, inni nie spali — jak „pod telegrafem“...
Wszyscy byli wielkimi przestępcami, i biuro oddzielne notowało ich do odpowiedzialności, jak woły do brakowania. Ten śpiewał na ulicy i mógł obudzić przez to jakiego kupca, ów uścisk oddawał prostytutce na plantacjach miejskich... Zakłócenie porządku, zbrodnia przeciw moralności...
Najwięcej było pijanych...
Trzeszczała sztaba żelazna, zgrzytał klucz w zamku, policjant wpychał „zbrodniarza“. „Zbrodniarz“ szukał po omacku tapczana i śmiał się albo przeklinał — zależnie od uzdolnienia... Zwykle przeklinał...
Niejedni poznawali się po głosach — radość, powitania...
— Jak się masz, morowy chłopie!
— Jak się masz, psia mać!
Za ścianą słychać było kobiece piski, groźby, przekleństwa.
Pijane prostytutki...
Przez kraty okien widać było księżyc. Patrzył zimny i daleki na senne miasto, jak tysiąc lat temu, jak przed miljonem wieków. Tak patrzył był wtedy, gdy był jeszcze młody i pełen życia; tak patrzył później, gdy się zestarzał i zastygł. Tak patrzył był na dziewicze lasy, płaczące jękiem człowieka pierwotnego, tak patrzył na śpiące nienawiści pełne aresztów policyjnych... Zimny i daleki...
A ja myślałem, jak można być policjantem i wpuszczać i wypuszczać przez całe życie aresztantów i wierzyć w niebo. Później przypomniało mi się, że policjanci miną, i areszty miną i wszystko minie. A ja za miljony lat na ich trupach wstanę i będę szukał księżyca zimnego i dalekiego, ale on zagaśnie i nie popatrzy już na mnie... Tylko na grobie jego ocknie się inny księżyc, jak ja na grobie policjantów, jakiś złocistszy i cieplejszy, a może stokroć zimniejszy jeszcze... Tak mi noc przeszła „pod telegrafem“.
Rano — oględziny lekarskie...
Czytano po kolei aresztantów — szli po jednemu, jak psy tresowane — „zdrów, chory... zdrów, chory...“
Wstyd czerwony wypalił mi rumieńce na twarzy...
— Jakże tak można? — myślałem...
Przeczytano moje nazwisko... Dozorca popchnął mnie...
— Rozpinać się — krzyknął policjant.
Jakieś, łapy brutalne zaczęły obmacywać moje ciało...
— Zdrów!...
Kilku zakwalifikowano do szpitala wenerycznego... Dla szczęścia ludzkości i całości Austrji...
Wracaliśmy znowu na tapczany...
— Szwancparada! — huknął któryś z aresztantów.
Nieskrępowany ustawami policyjnemi śmiech!
Później wyprowadzono nas na duży dziedziniec... Rozdawano strawę... Jakaś staruszka ręką zgrzybiałą wyjmowała z konewki kawałki mięsa i po nie wyciągały się chciwie niemyte ręce, żarzyły się oczy więźniów... Zaczęło się dzielenie chlebem. Dorosłym po bochenku, dzieciom — po pół...
I oto zauważono we mnie jakąś sztywność, ziębnącą na widok strawy... Otoczyła mnie gromada dzieci... Zaczęły wyciągać ręce ku mnie, składając je jak do modlitwy — skomleć jak szczenięta...
— Panie! Mnie niech pan odda. Panie! mnie niech pan odda.
— Podzielcie się — rzekłem.
Rzuciły się na darowany bochenek, rozpychały się, łokciami po łbach tłukły...
Pamiętam skłębioną masę ciał drobnych na ziemi, jakieś podskakiwania i opadania rąk dziecinnych, klątwy i wycia, — gryzą się niemal. Walka o dwa funty chleba... Podbiegł do tej chmary walczących dozorca, w jednej chwili rozpędził ją. Dzieci uspokoiły się, rzucając tylko nienawistne spojrzenia. (Grzeczność dzieci pod dozorem policjanta)...
I pamiętam, jak później w areszcie jakiś człowiek podszedł ku mnie i rzekł:
— Paneś nic nie jadł...
Nie widziałem, jak wyglądał, bo nie patrzyłem na niego... Sięgnął do kieszeni i nasypał dla mnie na oknie garść ziarnek z dyni...
I znów mnie wezwano do dyrekcji policji.
Komisarz objaśnił mnie, że jestem zbrodniarzem: że źle się ubieram, mało jadam i niewygodnie mieszkam. O tem już dawno wiedziałem... Nadto dodał, że właśnie dlatego państwo austrjackie muszę opuścić, a o tem jeszcze nie wiedziałem. Chciałem mu coś mówić o ojczyźnie, o dzieciach jednej ziemi, ale przypomniałem sobie, że jest komisarzem i zacząłem uważnie rachować guziki na jego mundurze.
Trochę się zniecierpliwił i rzekł:
— A w przeciwnym razie wydamy pana władzom rosyjskim.
Zwrot ten okropnie mi się podobał i podpisałem protokół, że w przeciągu doby opuszczę Kraków, Galicję i całą Austrję.
Wkrótce sam zmierzałem ku granicy rosyjskiej...
Przemycałem się nocą...
Przewodnik mój zanadto był pobożny i zamiast brać odwagą, modlił się o swoją całość.
— Żeby też nam Bóg dopomógł — powtarzał ciągle.
Bóg nie dopomagał, a on drżał...
Siedzieliśmy na brzegu lasu nad jakąś polanką...
— Widzi pan te drzewa?
— Widzę...
— Tam stoją sołdaty.
— To dobrze.
— Musimy poczekać jeszcze.
— Poczekajmy...
Ciemność układła się nad nami... Siedzieliśmy na wilgotnej ziemi oparci o sosnę. Deszcz padał...
— Co też tam moja żona robi teraz?
— Myśli, że pana wezmą djabli, i za drugiego wyjdzie...
Splunął...
— Ogromnie się boję — szeptał po chwili.
— To trzeba było zostać jenerałem.
Zamilczał...
Zniecierpliwiłem się...
— No, idę już — zawołałem.
Poszedłem wprost przez polankę.
I stało się to, co się najczęściej staje: żołnierze pilnowali granicy, a ja przeszedłem granicę niepostrzeżony.
Przesadziliśmy płot jakiś...
— Na prawo, na prawo — mówił przewodnik.
Nagle tentent kopyt końskich...
— Gonią nas...
Zaczęliśmy uciekać...
Las — bagna, błoto — woda, płot — drzewa, „skacz pan!“ — „szlus, szlus! Kładźmy się na ziemię“... — „nie oddychaj pan tak głośno“. — „jazda na to drzewo“ — las — bagna, błoto — woda, płot — drzewa... Jak ogary pędzone przez wilków...
Utytłani byliśmy w błocie, z przemokłą odzieżą, z pręgami od łóz na twarzach. W butach woda chlupała, pot czoła oblewał, ale umknęliśmy...
I była chwila, kiedy zdało mi się, że tak właśnie powinno być, jak było; że tak najlepiej było, jak było... Moknąć i uciekać, chować się i czaić...
Wyszliśmy na jakiś gościniec leśny, z gościńca na boczną dróżkę, z dróżki na inny gościniec... Tak szliśmy długo.
Dojrzałem drogowskaz w ciemności, zapaliłem zapałkę. Po napisie w obcym języku poznałem moją ojczyznę.
— Jesteśmy już w domu — rzekłem z radością.
Ale przewodnik odparł kłopotliwie:
Wie pan? Ja tego miejsca nie znam. Zabłądziliśmy. Odtąd szliśmy na oślep... Kierowaliśmy się niby szumem jakiejś wody młyńskiej, ale że były roztopy wiosenne, zdawało się, że ze wszystkich stron huczą młyny.
Nagle ujrzałem trzech ludzi.
— A ty kuda? — pytał jeden.
Wpadłem w ręce żołnierzy rosyjskich.
Odprowadzono mnie na posterunek.
Nie wiedzieli, jakiego gatunku zbrodniarza schwytali, ale zadowoleni byli, że to oni właśnie uczynili; że prawo mnie pokarze i zemści się nade mną — kto wie? Śmierć może mi grozi. Patrzyli na mnie dobrodusznie, i wiedziałem, że z taką dobrodusznością pasyby ze mnie darli... „Każą — puścimy, każą — rozstrzelamy“.
Dwa dni włóczono mnie z posterunku na posterunek. I wszędzie otaczali mnie wkoło dobroduszni ludzie, karmili chlebem i zupami; wypytywali, jak w Austrji żyć — być człowiekowi, czy „cara ichniego widziałem?“ Opowiadałem im, że wszędzie źle biednemu człowiekowi, a źle mu, że słońca nigdy nie widzi i „azbuki“ nie zna; a oni patrzyli na mnie z podziwem, słuchali mnie bacznie i karabiny trzymali w rękach, żebym im nie uciekł.
Oficer kazał mnie odprowadzić na komorę. Władze wojskowe oddawały mnie władzom cywilnym.
— Pamiętaj! — nakazywał żołnierzowi — obchodź się z parniem dobrze. A zechce uciekać, tak strzelaj.
— Słuszaju...
— No, chodź, gołąbku.
Z komory oddano mnie sołtysowi.
Teraz mieli mnie już wlec etapem: od gminy do gminy, aż na miejsce urodzenia.
Sołtys zamówił dwóch stróżów, wyjął ręczne kajdany ze stolika. Zbliżył się do mnie.
— Dać no ręce...
Bezmyślnie arogancką twarz opromieniła duma wiejskiego urzędnika władnego okuwać w żelaza, Sycił się tą władzą i smakował, jak w dobrej potrawie. Chłeptał ją, jak barszcz z miski, i zdawało mu się, że łyka haszysz. Patrzył na mnie ponuro, bez uśmiechu, gdyż bał się, że uśmiechem powagę popsuje.
— Trafię bez kajdan — odrzekłem spokojnie.
Odwinął kawał sukmany i pokazał na piersiach blachę sołtysowską.
— Znas pon ten mental?
A widząc, że blacha nie budzi we mnie pokory, rozgniewał się...
— My tu nie takich ślachciców pędzali w kajdanach.
Właściwie rozgniewał się zupełnie o co innego. Rozgniewał się o to, że miał kołtun na łbie, i wszy go gryzły; rozgniewał się o setki lat niewoli i upokorzeń; rozgniewał się o baty, co mu od urodzenia gwizdały nad uchem. O to się rozgniewał... A mnie rozpacz porwała, że on za to na mnie się gniewa. I nienawiść się we mnie zagotowała za to, że on taki zły i mściwy; że zamiast kwiatów, blachę nosi na piersi i szczyci się nią przede mną.
I oto obsypałem go gradem klątw i złorzeczeń.
— Kładź, chamie, kajdany! Łeb ci niemi rozwalę!
Ręce trzymałem wyciągnięte, a on poczuł, że śmierć trzymam w tych rękach... Zląkł się o siebie, czy nade mną ulitował — nie wiem...
Schował kajdany do stolika i patrzył na mnie frasobliwie.
— E, bo tu różne ludzie chodzą...
Żal bezradny w słowach jego zadźwięczał, a spojrzenia jego były wstydliwe i drżące. Był to już tylko ten sam zahukany chłop, którego przygniata dąb przy rąbaniu lasu.
Poszedłem ze stróżami...
Szliśmy przez nasze szerokie gościńce, nierówne i wyboiste. Mijaliśmy chaty brudne, gdzie człowiek ze zwierzęciem mieszka; czasem przystawał jakiś człowiek: popatrzył, splunął i poszedł... Po podwórkach biegały samopas brudne i obdarte dzieci, drapały się po płotach lub huśtały na żerdziach. W jednem miejscu pobiegły za mną i przyglądały mi się ciekawie, wyminęliśmy ich — zaczęły rzucać grudkami błota.
Obejrzałem się, a one, wychylając głowy z za chałupy, krzyczały ze śmiechem:
— Parsywy ślachcic, parsywy ślachcic.
Tak mnie witała ojczyzna...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Słuchasz mnie pani, i blask dziwny oczy ci promieni. Lubię te oczy zasłuchanych blasków... Lubię ci mówić dalekiej to, co nie było i śmiać się z tego, co było. Lubię cię, której niema... Ale czekaj pani, opowiem ci inną powieść...
∗ ∗
∗ |
Szedłem ulicą Warszawy zmęczony daleką podróżą... Nogi miałem spuchnięte i przystawałem co chwila, żeby odpocząć. Ale przechodniom nie podobało się, że im za dużo miejsca zajmuję.
— Poco to to chodzi? — dziwili się.
Stanął masarz w drzwiach sklepu, mrugnął okiem pogardliwie i rzekł:
— Znam cię, nędzoto. Nie wart jesteś, że żyjesz. Funta kiełbasy nie masz za co kupić.
Z wysokiego kozła spojrzał na mnie dorożkarz nienawistnie i złorzeczył:
— Wlecz się, wlecz, podły człowieku. Dziecko mi z głodu zdycha, a ty mi czterdziestu groszy nie dasz zarobić.
Przechodziła strojna dama chodnikiem, wydęła usta lekceważąco:
— Zejdź z mojej drogi, bo mi blask brylantów gasisz. Jak śmiesz patrzyć na mnie? piękna jestem, złote pierścienie noszę na palcach. A ty nędzarz — nie lubię cię.
Stanął portjer w przedsionku teatralnym...
— Hej tam! na bok, oberwańcze! Zazdrość Otella na sprzedaż... Do nas cylindry, do nas lakierki. Precz z oberwańcami... Idzie pierwsza artystka, co jest pierwszego żandarma utrzymanką...
Szedłem ulicą Warszawy, co chwila przystawałem... Zewsząd słyszałem słowa nienawiści, gniewu i pogardy. Przechodnie żal mieli do mnie, że im zawadzałem. Przede mną i za mną ciągnęły niezliczone tłumy — głuche, sztywne i nienawistnie obojętne. „Nie lubimy cię“...
Dopiero, gdy z tej fali ciemnej wynurzyła się postać baletnika ze złotą obrożą na szyi i z nogami hasającemi ponad głowami, przechodnie uśmiechali się doń z życzliwym szacunkiem i sfruwały kapelusze ukłonów.
— Lubimy cię, bohaterze naszych operetek.
— Kochanek nasz idzie.
— Klijent nasz idzie.
A on protekcjonalnie patrzył na promienie słoneczne, i nie widząc ukłonów, wchodził do restauracji.
Szedłem i śmiałem się...
Wyskoczył z kościoła człowiek w trykotach, zmęczony tańcowaniem ewangelji, spostrzegł mój śmiech i rzucił we mnie książką do nabożeństwa. Ale książka upadła na ziemię, wysypały się z niej święte obrazki, i lud wierny począł je zbierać. On błogosławił wierne i zbierające i w otoczeniu obrazków poszedł na „kilka roberków“...
Patrzyłem z rozkoszą ironji...
— Czemu się krztusisz maluczki? — pytał właściciel powozu.
— Nic, nic, maluczki! — odparłem. — Żal mi cię, że się trudnisz biciem człowieka, co ci złote orzeszki zwozi. Boję się, czy cię nie zabolała ręka?
Kazał podciąć konie i znikł mi z oczu.
Szedłem ulicą Warszawy, co chwila przystawałem.
I oto przed jedną wystawą księgarską, gdzie handlarze płody głupoty ludzkiej rzucali na pokaz portmonetom, zostałem dojrzany przez dawnego znajomego. Był to mój kolega szkolny, który znał cały alfabet po kolei od początku i od końca, jako też na wyrywki. W nagrodę pilności został aptekarzem i do współki z lekarzami wmawiał w ludzi, że choroby należy leczyć w ten sposób, aby on mógł codziennie pić koniak. Uczniem będąc, zjadał był mi ukradkiem drugie śniadania, a ja go za to biłem. Stąd węzły przyjaźni...
Ucieszył się bardzo, gdy mnie zobaczył, bo był aptekarzem i nic innego czynić już nie umiał, tylko się cieszył.
Zaprowadził mnie do siebie do domu. Pilno mu było pokazać się całego, chociaż i tak znałem go w całości, i pokazywał mi rozmaite szczoteczki, bindy, krawaciki, karty pornograficzne...
— No cóż? prawda? — chwalił się. — Ani jedno marzenie dziecinne kopyt nie połamało.
Poprowadziłem go do lustra i, wskazując ręką, rzekłem:
— Oto jest człowiek, który między kołyską a apteką nie zobaczył nic, prócz urzeczywistnienia.
On zrozumiał mnie po swojemu i zajaśniał dumą. Podbiegł żywo do szafy, do stolika, i wyciągając szufladki, pokazywał mi resztę szczoteczek.
— Ogromnie kontent jestem, że cię spotkałem — cieszył się. — Musimy pójść na kolację... Nawet dziś nie mam z kim. Tylko czekajże, weźno mój żakiet. Zaraz będziesz inaczej wyglądał.
Wyciągał z szafy modną odzież i pchał mi ją na grzbiet...
Patrzył na mnie z zadowoleniem.
— Wiesz co? szkoda, że nie zostałeś aptekarzem.
— Et, zdaje ci się, że szkoda...
On zrobił w powietrzu jakiś przewspaniały giest ręką i rzekł z powagą:
— Słowo honoru ci daję... Nawet u nas w „budzie“ jest jeden „fako“ zupełnie podobny do ciebie.
— I z czegóż to podobny?
Zaśmiał się...
— Dobre sobie... Z oczów, z nosa, z włosów: z czego chcesz.
— Nie wierz w takie podobieństwa.
— No, no... Muszę was poznajomić, jak Boga kocham.
Poszliśmy do restauracji. Gwizdał po drodze melodję z najświeższej operetki.
Gdyśmy weszli, kłaniali mu się kelnerzy, uśmiechały się kokoty zalotnie. Na mnie patrzano podejrzliwie...
— Lubisz bażanty?
— Spróbuję...
Stał przed naszym stolikiem kelner z białą serwetką i znowu się kłaniał. Aptekarz nachylił się nad mem uchem i szeptał:
— Pluń mu w oczy.
Ździwiłem się?
— Za co?
— Za to, że jest kelnerem.
— Kiedy nie umiem... — tłumaczyłem się.
— E! ty, widzę, życia nie znasz zupełnie.
Sam splunął i jeszcze więcej się ucieszył. Kelner podziękował mu i poszedł po bażanty...
On znowu się ucieszył i spytał:
— Może weźmiesz tę ładną blondynkę na noc?
— Nie! nie wezmę tej ładnej blondynki na noc — odrzekłem.
— To kopnij ją nogą.
A widząc, że nie słucham jego rady, podszedł do blondynki, uścisnął jej rączkę, pogłaskał po głowie, a później kopnął nogą.
Ona zanosiła się od śmiechu i mówiła:
— Ten błazen obiecał mi złote kolczyki i słowa dotrzyma.
W tej chwili kelner przyniósł tacę z kolacją, i zaczęliśmy jeść... Aptekarz opowiadał mi bardzo obszernie o balecie i o pewnych białych majteczkach. Pił koniak i chwalił, że dobry.
Przy wejściu jakiegoś opoja oderwał się od talerza i przyklęknął...
— Czemu to czynisz? — spytałem.
Spojrzał na mnie pyszałkowato i odparł:
— To bydlę ma półtora miljona gotówki...
I... zaczęliśmy pić kawę z likierem.
Aptekarz opowiadał mi ciągle o balecie i o pewnych białych majteczkach.
Wysłuchałem go do ostatniego likieru i zapragnąłem, aby on mnie troszeczkę wysłuchał.
— Powiedz mi, mój słodki aptekarzu, co też jutro będziesz czynił o tej godzinie? — spytałem?
— Jutro? — zaśmiał się serdecznie... — Przyjdę do tej dziury, zjem kolację i będę pił kawę z likierem.
— Dobrze — mówiłem — to: jutro... A powiedz mi też, mój słodki aptekarzu, co też pojutrze będziesz czynił?
— Pojutrze, pojutrze...
Zastanowił się...
— Rzecz prosta... przyjdę do tej dziury, zjem kolację i będę pił kawę z likierem.
Ale ja nie ustępowałem.
— Ślicznie, mój słodki aptekarzu... A powiedz mi, co będziesz czynił za dwa tygodnie?
— Za dwa tygodnie?... za dwa tygodnie?...
Czoło mu się zbruździło. Pocierał je ręką... Pracował wszystkiemi myślami. Nagle, jakby coś zapomnianego przypomniał, uradował się...
Śmieszny jesteś... Za dwa tygodnie przyjdę do tej dziury, zjem kolację i będę pił kawę z likierem.
— Ach, tak, prawda... A powiedz mi, mój słodki aptekarzu, co też za sto lat będziesz czynił?
Zląkł się... Oczy mu się chwiały — coś żałosnego w nich było. Bojąc się, że mnie nie zrozumie, sam mu podsunąłem myśli. Wyjąłem z kieszeni rysunek z trupią główką i mignąłem mu przed oczami.
Aptekarz po raz pierwszy przestał się cieszyć.
— Za sto lat — mówił z rezygnacją — nie będę już jadł kolacji, lecz będę w niebie.
— Niby za te kawy z likierami? — poderwałem...
Gniew mu przyskoczył do pyska... Rzucił się na mnie z pięściami i wrzeszczał:
— Dosyć już... Tak mi za żakiet dziękujesz, niewdzięczny?
Chwyciłem ze stołu kieliszek i rozbiłem mu go na czole.
Czerwona wstęga krwi zarysowała się na pobladłej twarzy — drżał cały...
I nagle poczułem coś w rodzaju wyrzutu sumienia.
Pożałowałem rozbitego kieliszka...
Tylu aptekarzom mógł jeszcze służyć...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ale czekaj pani, opowiem ci inną powieść.
Będę nieestetyczny, ale inaczej być nie może... Będę trywjalny, ale tak być musi... Będę fantastyczny, ale to jest potrzebne do prawdy...
Zakochałem się w dewotce.
Dewotka miała męża, który ją karmił i znosił kapelusze... Bogu oddawała modlitwy a księżom ciało... Kochałem się w niej bardzo długo. I dlatego właśnie, że się kochałem w dewotce, musiałem przedwcześnie umrzeć. Zmartwiłem się i umarłem.
Poszedłem do proboszcza, „dzień dobry! jakże tam brzuszek? Czyby mnie proboszcz nie pochował?“
— Proszę: siadaj pan. Bardzo mi przykro, że pan już umarł... Chwała Bogu, że nie któryś z moich partnerów.
— O tak! bez wątpienia...
— Czy mogę służyć papierosikiem? Pan, zdaje się, nie spowiadał się przed śmiercią?
— W istocie... nie zdążyłem za życia...
— To źle... pięćset rubli drożej będzie kosztował pogrzeb... Służę zapałeczką.
— Dziękuję...
— Ale pan, o ile sobie przypominam, nie bywał na moich kazaniach?
— Och! wyznaję z zadowoleniem: unikałem tej rozkoszy.
— To już czysta bezbożność... Dopłacisz pan za to jeszcze pięćset rubli... No, niema co... płać pan —.
— A czyby tak nie można zamienić pieniędzy na jakąś pokutę?
— Niby jaką?
— Nie znam się na teologji, ale tak myślę: może kilka tysięcy litanji, biczowanie jakieś, wreszcie odklęczeć... Czy ja wiem?
— Pan drwisz ze mnie...
— O wielebny! nie drwi ten, kto grosza nie ma w kieszeni.
— Jakże pan śmiesz wobec tego prosić o pogrzeb? Trudno! siadaj pan: wyłupię panu oko.
Zacisnąłem zęby... Nogi w ziemię wparłem z całej mocy...
— Oh!... boli...
Za chwilę byłem już bez oka.
— Amen... — rzekł proboszcz. — Teraz idź pan dzień poleżeć w domu, dzień w kaplicy, na trzeci dzień pana pochowam...
— Moje uszanowanie...
Poszedłem... Ale, że czułem ból w oczodole, jąłem ostrzegać wszystkich przechodniów, by nie umierali i aby księżom nie płacili oczami.
Nie zdążyłem dojść do domu, ksiądz za mną...
— Mój panie! jakże tak można? Pańskie oko — szklane. Ja pana nigdy nie pochowam.
— Nie! to nie! — pomyślałem...
I obyło się bez pochówku.
Aliści ksiądz zaprzysiągł mi wieczystą zemstę.
Odtąd też krok w krok chodziła za mną jego nienawiść.
Przyzwyczaiłem się do niej i przestałem o niej pamiętać...
Czas szedł, mijały lata, a ja wyleczyłem się z dewotki, z przedwczesnej śmierci, z pogrzebu katolickiego i z wielu innych rzeczy.
Chodziłem po wsi rodzinnej i słuchałem pieśni siermięg. Smutne były i rezygnacji pełne... Krzywdy wszelkie i zło wszelakie na Boga składały i nie kazały człowiekowi wierzyć w jego moc własną.
Człowiek w piersi pięścią się grzmocił i powtarzał: „moja wina“, ale głuchy był na wszystko, nawet — i na winy.
Smutne pieśni pojękiwały po izbach, jak wiatr kajścić w polu wylęgły, i chodziły z siermięgą po świecie, jak pies za gospodarzem po obejściu...
— Spaliła ci się stodoła, chłopie, spaliła... płać podatki... Żonę chłopie zabiłeś, że ją dziedzic uwiódł... Powieszą cię... Król pokłócił się z królem... Ślij, chłopie, synów na wojnę... Kalekami wrócą...
Tak!...
A później rzucali się krzyżem na ziemię i jęczeli:
— Wszystkie nasze dzienne sprawy.
I wierzyli, że On to właśnie kazał...
Smutne niewolników pieśni... Bólu pełne, a bez wiary nijakiej.
Postanowiłem ich nauczyć własnej pieśni — Hymnu Wyzwolenia...
Chodziłem do chat po omacku, żeby mnie księżyc nie zobaczył, i uczyłem.
— A ile tez grontu mi dadzu, jak się wyuce — pytał bogacz, Bartosz.
— Nic nie dadzą — mówiłem...
— To po co se ta mózg łamać...
Inny pytał, czy „nie wyprawuje działki po nieboszce?“
Stary Jaśko rozgniewał się, że dopuszczam do śpiewania — parobków.
— Jakże im z gospodarzami w kupie? Jak świat światem tego nie było...
A ja chodziłem ciągle po chatach niewolników i uczyłem ich Hymnu Wyzwolenia.
Głowy na rękach opierali i słuchali pieśni, aby ją natychmiast zapomnieć. Inni utrzymywali kilka słów w pamięci, ale przekuwali je w piece chlebowe, gdzie czarownice piekły im smaczne podpłomyki.
Większość słuchała mnie z ciekawości, tak jak się słucha kataryniarza albo pijaka... Umilkła katarynka — „wio siwy! trza się worać sumsiadowi...“
A byli już i tacy, którzy podśmiewali się ze mnie po cichu...
— Cudak ta, i tyle — mówili o mnie.
I znalazłem tylko pięciu, którzy mnie bacznie słuchali. Jednego za to ojciec z domu wypędził, drugiego porzuciła dziewczyna, trzeciego wyklęła matka, czwarty „postradał“ służbę u gospodarza... Piątego tylko nikt nie pokarał, bo był sierota, i nikogo na świecie nie miał...
Chodzili za mną ci pięciu i uczyli się melodji.
A gdy oczy już pieśnią im się rozżarzyły i zapłonęły serca, zaprowadziłem ich na środek wioski i uderzyliśmy o niebo naszym Hymnem.
Marzyłem: otoczą nas przyjazne ramiona i pójdą z nami...
Przez okna zaczęły się wychylać głowy, z izb wychodzili ludzie, gromadkami ku nam dążyli...
I oto ci, co przedtem mieli drwiący uśmiech na ustach, stali w niepewności i uchylili czapek...
Zdawało się: powiew pieśni rzuci ich za chwilę na kolana...
Nagle oczy wszystkich zwróciły się w stronę plebanji.
Leniwymi krokami, uchylając się pod ciężarem ciała, szedł proboszcz... Poznał mnie zdaleka — błysnął oczami nienawistnie.
Tłum czekał...
Proboszcz wydrapał się na parkan i zawołał:
— Nie wierzcie mu: to oszust.
I mignął im przed oczami moim szklanem okiem.
Z tłumu wydarł się dławiony pomruk. Ci, którzy mieli upaść na kolana, rzucali we mnie groźby i przekleństwa... Ktoś zaśmiał się — fala złego śmiechu zahuczała w tłumie, pękła i umarła... Ksiądz mrugnął na mnie szyderczo, zaintonował litanję i poszedł... Naród — za nim... Pozostał przy mnie tylko ten jeden piąty, co był zupełnym sierotą...
Poczułem wkoło siebie nienawiść, gniew i mściwość tłumów... Ksiądz chodzi odtąd ciągle za mną, dmucha w te nienawiści, aby je rozpalić w pożar, i pokazuje ludziom moje szklane oko. Oni nie wiedzą, że to oko szklane... ksiądz mi sam wyłupił, idą za nim i błogosławią mu, a mnie przeklinają...
I tak będzie aż dotąd, póki się nie nauczą mej pieśni...
Wtedy zabijemy księdza „Hymnem Wyzwolenia“...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Słuchasz mnie pani smutna, patrzysz, i już o nic nie pytasz. Słuchaj mnie! Kiedyś, kiedyś, gdy niedokończone powieści będą już tylko przeszłości maligną, wrócisz na te miejsca, gdziem ci opowiadał, i powiesz: „on pierwszy tak mówił“... A ja wtedy już dalej iść muszę, i będę ludzi wołał mową obłąkanego.