Notatki obłąkanego (Liciński, 1908)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Notatki obłąkanego
Pochodzenie Z pamiętnika włóczęgi
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NOTATKI OBŁĄKANEGO
WYZNANIE.

Wyciągam ramiona do miłości, któraby za mną przez życie poszła, a kobiety patrzą na mnie z drwinami i krzyczą: „zapłać“.
Chciałem oddać dziewczęciu tęsknoty, ale ona zgromiła mnie... że mam podarty surdut.
Nauczyłem się teraz śmiać...
Patrzę w cuda­‑oczy i śmieję się; bawię się rączką­‑jedwabiem i śmieję się; serce się łzami zalewa i... śmieję się...
Raz się żartami spytałem cudzej żony, dlaczego w dniu jednym, zapominając zdradzić męża, nie zapomniała odmówić codziennej litanji? Nazwała mnie nieprzyzwoitym...
I przeto kocham cię, kobieto!... Nikim tak gardzić nie umiem, jak tobą... Ty jesteś słońcem słońc moich... Wymarzyłem w tobie człowieka...

Dlatego anioła kocham w prostytutce.
W NIZINACH.

Widziałem duszę w rynsztoku zabitą, co miała postać człowieka, ale policjant stał z karabinem i bronił mi dostępu. A przecie ciałom zmarłym pogrzeb wyprawiają i modlą się dymami kadzideł...
Idźcie! upijcie się na stypie ludzkiej duszy.
Prawda? wesoło nam —.
Judasz się powiesił...
A kto mi teraz przyjdzie kłamać waszego Boga?
Pokora? miłość? przebaczenie? jagnięca cichość? — wiem, wiem: słyszałem... I to już było... I tego już nigdy nie było...
...Naści, księże, talara: sprzedaj mi Chrystusa...
Haha... haha... Judasz się powiesił...

BEZ NAPISU.

Odczytałem wczoraj pewnego człowieka. Mniejsza o numer... Śniady był cały od życia, ale w oczach ognie mu się paliły.
Dziwiłem się jego mocy.
Wtedy on, co latami mógłby być moim ojcem, uchylił głowy przede mną i pocałował mnie...
Śmiali się wszyscy i mówili, że się upił... Lubię pijanych...

AMOR AMBULANS.

Wydekoltuj, wydekoltuj więcej duszę, kobieto.
Pokaż całe mięso twej nagości...
Patrzcie, jak rozpycha motłoch uliczny szelestami jedwabiów. Rozstępują się, gniotą sobie odciski...
Dumną jest... czuje rozkosz władzy podobną rządcom krajów...
Przeszła, przeminęła...
Już w tych stronach, gdzie się tłumom ukazywała, inna teraz panuje...
Rzeźbią ją, malują, śpiewają...
Rozstąpcie się!...
Sztuka idzie — słońce idzie i rozsiewa blaski — srebrny anioł chodzi po świecie —.
A imię jej — pomywaczka...
Szedł mędrzec koło niej, zatrzymał się i zapłakał:
— Siostro moja nieszczęsna, siostro biedna! gdzie-żeś podziała siebie? Jakże człowieka w tobie stratowali...
Ale przechodnie mijali go i potrącali, bowiem wszyscy bez uszu byli...

IRONJA.

Zdrowie twoje piję, szatanie... Zrezygnujmy! Trzeba się zdać na Bożą łaskę...
Bankier, biskup — ktoś zawsze rzuci ochłap.
Trudno: trzeba odprawiać mszę w ich przedpokojach...
— Wierzę w Boga Ojca, Wasza Ekscelencjo... W Rzymskiego Antychrysta... także — bez zastrzeżeń. I wierzę w głód, zarazę i wojny... Czy bodaj Wasza Ekscelencja ma jeszcze wolne kości od ogryzienia?
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...
Szatan patrzy mi prosto w oczy i krztusi się urywanym, nerwowym śmiechem.

MIARY I WAGI.

Myślę nieraz, czy warto upaść aż do wysokości cnót... Ale siły moralne trzeba tak samo kupić w kramiku, jak mąkę na kluseczki.
Nie można być uczciwym, dobrym, wspaniałomyślnym; można tylko zdobyć kredyt na uczciwość, dobroć, wspaniałomyślność.
— Ile acan masz dochodu rocznego?
— Tyle, a tyle...
— Masz otwarty kredyt na tyle, a tyle przymiotów.
— A jeśli mi się wywichnie noga i okradnę wasze zaufanie?
Śmiało, młodzieńcze. Masz kredyt na wszelkie złodziejstwa. Tylko... trzeba wystudjować miary i wagi i znać swoją cenę rynkową.
— Dziękuję... Zawsze byłem idealistą. Zacznę od kradzieży...
Raz podsłuchałem rozmowę ojca z synem...
— Łajdak Combes — krzyczał ojciec.
— Nie, ojcze, Combes wcale nie jest łajdakiem — protestował syn.
— Jesteś skończony błazen — huknął mu nad uchem ojciec.
Syn powstał i zbladłemi słowami mówił:
— Dziwi mnie, że ojciec mówi mi impertynencje, gdy ja ich ojcu nie mówię.
Stary podskoczył i wył:
— Ty mnie? impertynencje?... A toż kościbym połamał...
Mówiąc to, wywijał rękami i pokazywał swoje niezwalczone argumenty, — mocne, wykarmione muskuły. Syn był chory, dostał ataku nerwowego...
Ten ojciec miał poprostu ugruntowaną słuszność, czyli posiadał dużo kredytu na słuszność. Był więc „wzorowym ojcem“, „wzorowym obywatelem“, „wzorowym politykiem“ itd.

WYJAŚNIENIE.

Pytała mnie akuszerka, do jakiego fachu należę? Odparłem, że do żadnego...
To ją oburzyło... Szlachetne, piękne oburzenie!
W kilka dni ktoś, dlaczegoś tam powiedział jej, że ja „piszę wiersze“.
Powitała mnie słonecznym, barwnym uśmiechem i obsypała zalotnymi wyrzutami.
— Pan żartował... Pan za skromny... Pan jest przecie poetą.
— Muszę panią wyprowadzić z błędu — odrzekłem. — Jestem poetą, ale za moje wiersze pół grosza jeszcze nie zarobiłem.
— Tak? A to się zmienia postać rzeczy.
Spojrzała na mnie wyniośle i odeszła tak dumnie, jak paw odchodzi od niezgrabnych kaczek prozaicznych.
Myślała zapewne, o ileż wyżej stoi akuszerja od poezji... A ja pomyślałem, o ile jednak nożownictwo wyższe od akuszerji.

OCZY.

Mam ogromnie wypłowiałe oczy. I to jest przyczyną moich klęsk. Niedowidzę... Nie mogę się porozumieć z resztą ludzi...
Oni mówią: „patrzcie! bohater jedzie“...
A ja wołam: „baczność! nie dawać poklasku zbrodniarzom“.
Oni klękają i szepczą: „Boże! daj zdrowie temu świątobliwemu staruszkowi“.
A ja obrzucam go zezem i mówię: „kiedyż przestaną u licha czcić tego błazna komedji katolickiej?“
Oni zachwyconemi palcami ukazują i pysznią się: „oto nasi ojcowie narodu“.
Ja wydymam usta: „Co ci giełdziarze serc poza klubem karcianym robią?“
Oni mówią: „chodźmy bracia do naszych pięknych, do naszych szczytnych ku ludzkości zbawieniu zamierzonych prac“.
Ja podwijam nogi pod siebie, zapalam papierosa i cedzę przez zęby: „idźcie woły do waszych taczek, rozpychać głupszych i słabszych“. — Przeto mam licznych wrogów. Ludzie nie lubią moich prawd z mojego patrzenia idących. Wzruszają ramionami i nazywają mnie... „obłąkanym“.
To mnie cieszy... Zaglądam im w oczy i śmieję się...
Ale oni nie tylko nie lubią moich prawd, — śmiechu mego nie znoszą.
Gdy usłyszą taniec mojej ironji, z postronkami biegną i wiązaćby mnie chcieli... Lecz ja wtedy cicho, jak gasnący księżyc, uderzam ich po twarzach mojemi wypłowiałemi oczami i niemym spokojem odrzucam od siebie ich kłapiące zęby.

WIOSNA.

Mieszkałem naprzeciw pensjonatu. Lubiłem patrzyć przez okno, jak młode dziewczęta wychylały główki i z ciekawością śledziły moją ciekawość.
Znałem je wszystkie z uśmiechów i ruchów, choć nigdy nie zamieniliśmy słowa przez usta.
Wiedzieliśmy wszyscy jedno: pożądaliśmy się wzajem...
I tak pożądany przez moje dziewczątka z przeciwka, patrzyłem codziennie przez okno, marzyłem objęć ich żary i... szedłem do domu publicznego. One odsyłały mi w podzięce spojrzenia prześliczne i... na histerję były leczone, a do spowiedzi pędzane.

MARTWY KOŚCIÓŁ.

Lubię czasami stąpać po moim zamarłym kościele, po trupach gwiazd moich zabitych. Słońca niema nade mną: zimno mi i pusto na świecie. Tam huragany kiedyś pod nogami wyły, tam orły skrzydeł żaglami o myśli moje się tarły.
Na rumowiska snów podartych patrzę, jak bóg, któremu spalono świątynię, i cisza nienawiści mnie kąsa.

***

Byłaś złota i droga, dziewczyno... Ale prefekt Boga cię uczył a kupiec miłości, i miłość za Boga sprzedałaś, a Boga za prefekta. I jesteś teraz wzorową małżonką i matką i umiesz wypiekać ciast dziesięć gatunków, a ja mam serce rozdarte.

***
Wołam cię — nie idziesz, odpycham cię — całujesz...

I wszystko, co było we mnie bez ciebie, i wszystko, co przetrwa we mnie bez ciebie — pocałunkami zadławić pragniesz.
— Patrz! wloką Chrystusa pod krzyżem. Podaj mu kroplę wody.
Rzucasz się bezmyślnie na wygięte przez baletnika kolana i z wyuczoną przed lustrem pozą, powtarzasz słowa modlitwy.
— Widzisz! Kajus Brutus idzie... Niecierpliwy sztylet jego wybłysnął, jak piorun losów niedościgłych... Przeklina zbrodnię i w wieki zbrodniarzem wchodzi.
— Szkoda mi go — mówisz i poprawiasz motylki na kapeluszu.
— Pójdź jeszcze! pójdź tu! Widzisz, jak starzec Torkwemada Boga obcasem rozbija i świat otrzepuje z tlejących iskier piękna... Okurzy go, ogołoci do szczętu...
Pójdź, luba! zmiażdżmy czerep starcowi i poślemy go do Rzymu w prezencie. Obetrzyj oczy z tego pyłu, który rzucił na ciebie stary dominikanin... Widzisz, jak tam konają, mrą, siepią się... A idą, a idą, jak czarne dymy z kominów — papież im słońce zagasił... Tylko fijołki kwitną po dawnemu, tylko słowiki śpiewają...
A tam na przedmieściu katolicyzmu szum wstaje... Idą szare, koszlawe mnichy, na ucztę idą piekielną... Płomienie do góry buchają — przypatrz się. Widzisz? Te morza krwi? Te dławione jęki? Widzisz? Widzisz? Chryste! niebo pękło i szturcha mię w głowę... Husa mi palą, niewiasto! — Husa mi palą!...
Ona patrzy na mnie znużona i mówi:
— To już tak zapleśniało...
I widzę, jak zrzuca suknie z ramion i... woła mnie do łóżka...

NAGANA.

— Śpij, sprawiedliwy człowieku, śpij! Móżdżek cielęcy na obiad dostałeś, a na kolację bułeczkę: możesz ją w mleko wdrobić lub połknąć w całości... Godło człowieka nad twojem łóżkiem wisi — strzelba dwururowa, pod strzelbą — krzyżyk malutki. I wiem już, komu hetmanisz, i tobie kto może hetmanić: w strzelaniu a modlitwie żywot ci upływa. Twój synek mały biczykiem wywija i kamykami już rzuca w małych obdartusów: będziesz miał z niego pociechę. Drugi syn blaszki w pudełeczka układa, rachuje i zamyka: to przyszła chluba narodu. Setki miljonów groszy ludzkiego potu wyciśnie, krajowy przemysł wzbogaci o tysiąc suteryn nędzy. Tylko syn trzeci, sprawiedliwy człowieku, nie udał ci się, widzę... Z garbuskiem jednym poprzestaje, a gdy podwieczorek otrzyma, niesie swój smaczny chleb z powidłami małej hałastrze na podwórko. Źle go pilnujesz, sprawiedliwy człowieku.

TWÓRCZOŚĆ.

Gdy noc się zawiesi nad ziemią, i cisze znów w mrokach się kąpią, — ja i mój brat­‑szatan chodzimy wtedy po świecie.
— Drap w okno, drap w okno, szatanie! Spadliśmy burzą, ukazaliśmy się nagle w błyskawicy i załoskotaliśmy.
— Pokaż no sumienie, człowieku!
— Boję się: lękliwe, jak dziecię — ktoś mi je sadzą wymazał.
Puknęliśmy w lufcik, twarze do szyby wkładamy.
— A befsztyk był smaczny?
— Odejdźcie! Lekarz mi nakazał.
Skrzypnęła podłoga pod nami, rozrzucamy upiory wkoło.
Nie pamiętasz nas?... sny dawne twoje. Tak płakać umiałeś, tak nas tulić umiałeś. A teraz my od zim na pobladły, a dygotamy od deszczu... Weź to pisklę małe na ręce... Fabrykant batem je wyciął, a ono płacze z bólu i wstydu.
— Wiem... brat mój młodszy śpi w sąsiednim pokoju — do niego idźcie... Mój siostrzeniec dorasta — jego budźcie. Kości mnie bolą od życia: puchu mi potrzeba, poduszek mi potrzeba... Wy tego nie macie... Głód — waszą niańką. Krew w zanadrzu nosicie i znaczycie nią czoła potępieńców. Głód, krew i nieziszczone pragnienia. Prometeusz pragnął... wiecznie iść, iść i iść — tego żądacie... I nigdzie wypoczynku... Nogi mnie bolą — nie mogę. Wiem już: poznałem was... przymierze djabła z artystą... Dwaj prometeusze... Nie pójdę po ogień: ręcem sobie poparzył.
A jednak zrywa się z łóżka, świecę już zapalił, boi się cienia własnego...
— Drap jeszcze, drap w okno, szatanie!
Ustawiamy szubienicę przed oknem, rzucamy na nią wisielca.
— Nie poznajesz mnie, bracie? oh! jak boli powróz...
Za sny nasze... pomścić mnie miałeś... A te raz położyłeś się i pilnujesz, by ci poduszki z pod głowy nie wydarto.
— Drap mocniej, drap w okno, szatanie... Słyszysz, jak łzy jego szeleszczą. Głowę na rękach oparł i płacze... Drap mocniej! Zrywa się — oczy jego gromom podobne... Ubiera się — odchodzi... Za oknem burza go przywita — on nie patrzy... Za oknem pioruny warczą — on nie słucha... Za oknem wicher siepnie go po twarzy — on nie czuje... Już idźmy, szatanie, uratowaliśmy człowieka... Może wisielec nowy — mniejsza o to: i nas powieszą... Idźmy dalej, szatanie... Na ciche łoża dziewicze, w grona młodzieńców obłąkanych, w głuche domostwa nędzarzy... Burzą wiejmy, wichrem wiejmy! Nie dajmy im zasnąć... Świtby przespali... Bogaby przespali... Idźmy prędzej, szatanie!... My nierozdzielni, my jedyni w sobie, — my dwaj bogowie — ja i mój brat szatan...

***
Napiszę ci wierszyk w albumie... Wiem, że go przeczytasz, że czytać go będziesz całe życie, bo to dla ciebie, bo to w twoim albumie... Wydadzą cię za mąż — mąż twój będzie bogaty — Bóg wie zresztą: może bogaty, może nędzarz wielki — złoto czasami od łachmana nędzniejsze... A ja napiszę ci wierszyk... Przeczytasz, bo to dla ciebie...

Łez kilka rzucę, przeplotę wiązanką kwiatów... Roztworzysz kiedyś album od niechcenia, zamyślisz się i spytasz: „skąd tyle kwiatów koło mnie?“
A wierszyk mój, to dziecię drobne, które nigdy nie umiera, stanie przed tobą, i znowu zamyślona spytasz: „skąd się też tyle łez wzięło koło mnie?“
Tak!... łzy i kwiaty, kobieto...
A jeśli je rzucam, to na to, aby bolały i aby ci mogły być niebem...
Napiszę ci wierszyk w albumie... Przeczytasz, bo to dla ciebie...

SAMOTNOŚĆ.

Niema przy mnie nikogo... Którzy byli — odeszli, nowi — daleko jeszcze...
— Chodźcie! pokażę wam nową sztuczkę.
— Sztuczka nowa, sztuczka, — wołają...
— Uspokójcie się... Żarcik restauracyjny: nic więcej.
Kto chce kawałek łańcucha w podarunku? Wszak płacicie za łańcuchy. Za darmo oddam... Dwa arszyny łańcucha w prezencie... Bądź pozdrowiony, młodzieńcze, który się śmiejesz pełnem gardłem... Pójdź do mnie na pudla...
— Co to było? co było? — krzyczą...
— Nic... ślina... — odpowiadam...
— Warjat jakiś, warjat! — wyją.
— Tak, warjat... Zaraz się na latarnię wydrapię. Do widzenia, szlachetni panowie... spieszcie się do biur... A nie zapomnijcie łańcucha...
— Hej! tłumy... X. na mydle zbankrutował! śmierć miljonera...
Rzucili się łokciami i wzrokiem na miejski kurjerek i popłynęli w nicość...
Stałem przy latarni i patrzyłem na nich długo, długo jeszcze.

HIGJENA.

Zdrowo jest usiąść na złoconym ołtarzu, opić się ambrozji i mówić przez chmury: „jam jest cielcem waszym, o śmiertelni“. Czasami cielec z sąsiedniego ołtarza uszczypnie w szyję, albo głośniej językiem mlaśnie — wtedy ludzie zbierają się na wiece, z mądrym szelestem swoich mądrych ksiąg karty przewracają — i to jest także bardzo zdrowo...
Zdrowo jest głowę oprzeć na ramieniu ślubnej hetery i zamówiwszy w restauracji porcję ideałów na dwie osoby mówić przez zęby: „otośmy motłoch przerośli o cały gabinet restauracyjny“.
I zdrowo jest po same uszy w trawę się zanurzyć i oblepić się malowankami moralności, a kiedy słońce wyjdzie opromieniać, trawy zawołać stróża nocnego i kazać, by je przyaresztował i do cyrkułu odprowadził... Lecz jest w aresztowanym słońcu wielka pycha i litość dla trawek przyziemnych, — i to jest bardzo niezdrowo.
Niezdrowo jest być siewcą ziaren po ugorach, kędy objął panowanie perz, i wisieć na szubienicy, ale jest zdrowo być cieślą szubienicy i mieć swój mały ganek w społeczeństwie i rodzić rachityczne dzieci...

SZAŁ.

Powódź snów. — Lecą, jak zbłąkane ptaki, zwijają się, pędzą...
— Hura — ha!... hejże — podpalajmy niebo...
Odkąd niebo podpaliłem pożarem mego przekleństwa, stygmat bólu wycisnął mi djabeł swoją piętą, i boska moc moja sama się poznała w sobie...
Będę burzył...
Już, jak płatki blade, fruwają gwiazdy koło mnie, odczepiłem je od słońca, oderwałem, rzuciłem.
Tam stada ludzkie rozpychają się o kawał ziemi, którą morze zaleje i wrzuci na miljon lat w wodę. A oni biją się o nią przeklęci... Już wytaczają armaty i zębami za kudły się chwytają. A ja patrzyć muszę, jak się krew leje — głupia, zła, czerwona, niewinna krew ludzka.
Ot! — i taki bóg ze mnie niezdarny.
Tyle, że kląć umiem, tyle, że widzę, czego oni nie widzą — niezdarny bóg!...
Podaj mi, starcze, twoje suche dłonie, ochłodzić chcę się...
Tyle zmarszczek... Pewnie cierpiałeś bardzo? Odsuwasz się ode mnie, jak od widma dżumy i błogosławisz nie mnie, jeno tamtym. O starcze, starcze! Więc nie bolałeś nigdy nad nim? Więc to jest wszystko tylko snem we mnie!...
A ty głuchy, ty pomarszczony, ty stary staruszek — nigdy nie płakałeś? i nie kochałeś nigdy? I tak wiecznie błogosławiłeś? — O, niedobry starcze — podejdź! kamień ci do szyi przywiążę z litości i zepchnę cię do wody.
Nie! nie! dajcie mi trochę złota do kieszeni, ustroję się w blaszki i pójdę walczyć o miłość kobiety.
Już utrefiłem włosy i kwiaty kupiłem na targu: patrz dziecinko, jak pachnie kwiatuszek...
I powiedz, kobieto, czy tak źle na świecie?
Tam gdzieś wojna — ale to daleko — tam gdzieś przekleństwa oberwanych — ale to daleko, tam gdzieś i tybyś mogła być człowiekiem, ale i to daleko! — o daleko. Precz!...

CHIMERA.

Prosił mnie anioł, abym go nienawiści uczył... Zaprowadziłem go do Rzymskiego kościoła... Zapłakał...
Pytał mnie uczony, w którym sklepie filozofję kupiłem. — Szynk mu palcem pokazałem. Wszedł i nie wrócił.
Prosił mnie fryzjer o radę. Kazałem mu okraść pryncypała. — Sypiać odtąd nie może...
I tak właśnie jest dobrze. Nieraz chciałbym za cenę modnych peruk sen odkupić u wszystkich fryzjerów i okraść ich z pryncypałów, ale mój uczony z szynku jeszcze nie wrócił i anioł łez nie otarł.

***

Dziwnaś, moja kobieto. Znienawidziłaś męża — oddaj się innemu. Mówisz, że prostytucji się boisz... Cóż ci na to poradzę? Boję się rozmowy z tobą.

***

Był młodzieniec... A że młodzieniec był — kochał... Ośmieszyłem go... Znienawidził mnie za to, ale już nie kocha. Szukałem właśnie takich młodzieńców.

***

Związali mnie i wrzucili do piwnicy. Jacy śmieszni. Myślą, że w piwnicy mniej się litować nad nimi potrafię, niż w salonie.

***

A kiedy przyjdzie sąd ostateczny, ze smołą kotły poustawiają i gotować nas będą. Tak się zdaje niektórym... I zdaje im się, że Bóg smoły — Boga się wyprzeć może, tak jak oni, i sądzić ludzi według lat służby państwowej będzie.

***

Pytali, gdzie moje spichrze? Gdzie moja żona i dzieci? gdzie pług mój? pytali... Smutno mi było, ale się śmiałem...
Dziś ja ich pytam, gdzie są ich zasiewy? Gdzie Bóg i wiara? gdzie miłość?...
I narachowałem tysiąc prostytutek po domach publicznych, i tysiąc głodnych drogę mi przeszło, i tysiąc więźniów patrzyło na mnie przez kraty.
Śmieję się, ale mi smutno.

***

Czci i szacunku żądają. Ten, że miał dziada w senacie, ów, że na porcelanie zarobił, tam ta jeszcze, że ma koronki modne... przy majteczkach.
Dawniej gniewali mnie, teraz — poziewam.

Za to, gdym raz przez nieostrożność pod ich oknami nogę złamał, ziewali tylko... Niech ziewają... Czas przyjdzie — gniewać się będą.
RZEŹBA.

Nakazem mej potęgi własnej wypędzony z domu, od skał górskich zacząłem odłupywać granit i oto lata całe rzeźbię człowieka...
A tam — w nizinach, gdzie słychać tylko z pod nóg mych uciekające potoki, stoją rzeźnicy — faryniarze i z ust do ust podają sobie słowa.
„Jaka szkoda... Tyle siły ma... Ile też wieprzy mógłby nam naszlachtować“.

BOLESNA HUMORESKA.

Śni mi się czasem pogrzeb persa — Firduziego.
I widzę jednocześnie, jak niosą przejechanego przez tramwaj chłopca. Strzępy ciała tylko zostały...
Biegną praczki z kijankami: „czyj to trup?“ — pytają.
— Firduzi umarł — wołam.
Otaczają mnie wkoło.
— A co za jeden był?
— Firduzi — jenerał pruski.
Pobiegły wszystkie, byle twarz zobaczyć i zapamiętać ją na całe życie — „pruski jenerał“.
A ty, chłopczyno cicha, śpij spokojnie. Byłeś może parobkiem parobków, albo Firduzim — jednaka sława: uczcili w tobie pruskiego jenerała.

REZYGNACJA.

Jak się znużę, wystrugam sobie biczyk trzcinowy, uwiążę doń talara i będę szukał po święcie hołdów. Bo tak, czy owak zawsze mi na grobie napiszą, ile zjadłem obwarzanków i ile było w moim apetycie cnoty.

POCZUCIE MOCY.

Wyśmienicie, mój blady doktorze! Poznałeś moją chorobę: ja teraz uleczę cię ze zdrowia... Schowaj termometr: nie dla mnie... Szkoda, że twój zgangrenowany pacjent nie doczekał ranka. Wzięlibyśmy się we trzech pod rękę i pokazalibyśmy światu tryumwirat. — Nazwałbym go sfinksem...
Śmiejesz się?! — to dobrze: nie prędko zachorujesz.
Pytasz dokąd idziemy? Wszystko jedno, lekarzu, tu czy owdzie.
Wszak znałeś dotąd wszystkie drogi... Mama pokazała, ciocia, profesor... Tak było...
A jam nigdy nie wiedział... Wieczniem szukał... Błąkałem się...
A kiedym pół świata zeszedł, natrafiłem zaledwie na ślady własnych stóp. Ot i tyle.
Mówisz: „sława...“ Dziękuję... Taka tania... Za jeden poczęstunek, za jeden niuch tabaki... tylko się płaszczyć trzeba... Jużbym nie strawił...
„Społeczeństwo?“ — Drwisz doktorze... Niby te kupki złota? A widziałem wczoraj stolarza... Obstalunek na sto trumien... „Dla kogo?“ — pytam...
— At zbrodniarze...
A to byli ci, co chcieli jakoś tam inaczej... Niczego sobie — prawda?
„Bóg“ — mówisz... Odkryję ci tajemnicę... Poszedł na spacer oglądać kwiaty, które stworzył nad rzeką. — Pośliznął się i utonął...
Nie wiedziałeś? — to dobrze! możesz jeszcze zachorować. Ale jest inny... Nie rozpaczaj. Tam — z tych ambon sfruwające gnomy... Poklask, jeszcze jeden poklask... jacy oni wymowni!...
Chodźmy! nie lubię cyrku! Wracam do domu warjatów.

DOLOR VITAE.

W bezdnach błękitu utopiłem oczy, a słońce krwawiło mi się na czole, jak zbrodnia, a ludzie biegli, jak pijani, gryźli się i wyli z bólu, jak szakale; i dokąd idą, nie wiedzieli, i moc własną nogami deptali... A gdym za sobą ich wołał, potrącali mnie i bili, jak zbrodniarze, i oto krew mam na czole czerwoną, jak zbrodnia, i słońce krwawi mi się na czole czerwone, jak zbrodnia, i tak po wieki wieków jeszcze będzie...
Pogardzili mną bracia i precz od siebie na śmietnisko odrzucili, jak wiór niepotrzebny; z wilgnych łąk zła choroba ku mnie podpełzła, a śmierć się wije po płocie i szczerzy zęby na mnie, i nie wiem, poco to wszystko? i bezbronny jestem, jak ten wiór na śmietnisko wyrzucony, i tak po wieki wieków jeszcze będzie...
Tak w piekle pisane było — ból i niemoc — krzyk rodzącej niewiasty — śpiewy niewolników ślepych — jęki suki zabijanej obuchem — tak w piekle pisane było, i tak po wieki wieków jeszcze będzie...

DEDYKACJA.

Którzy łakniecie i szukacie, którzy nowych ścieżek szlaki wydeptujecie...
U ramion waszych skrzydła wasze, w dłoniach waszych moc wasza.
Nikogo nad wami i nikogo poza wami.
Spójrzcie tylko! Iżbyście byli jako słońca, których dłoń mroku nie zadraśnie... Iżbyście byli snom podobni, które się oblekały w ciała w wizjach poetów...
Tak was wymarzyłem, boleśni! takich pragnąć was będę, o smutni!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.