Burza (Liciński, 1908)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Burza
Pochodzenie Z pamiętnika włóczęgi
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BURZA.
Raz na lat sto, raz na lat tysiąc z mrocznych otchłani, które nad człowiekiem wiszą jak fatum — wstają mary przeczyste o głowach aniołów cudnych, budzą się do lotu białe czynu gołębice... Raz na lat sto, raz na lat tysiąc pękają ciężkie okowy myśli, i człowiek w nagie rzeźby ukochań swoich wpatrzony sam nagi wychodzi na słoneczne tchnienia...

Lecz oto sępy czarne owinęły go wkoło, szelest chmur się rozrósł w hałas gromów... Burza! Burza!...

Ja wiecznie wojowniczy duch łamię, walczę... Dziesięć kościołów rozbiłem na miazgę, sto bogów o ziemię powaliłem... A ilekroć bracia moi, te biedne szczenięta nędz wszelkich, zwycięstwa moje zobaczą i umarłe kadłuby bogów nogą dotkną, pędzą za mną, jak oszalałe i krzyczą: „zwycięstwo!“ A ilekroć z za mgieł ciężkich wołam słońc nowych przeze mnie dojrzanych, oni z płaczliwością dzieci mgły swoje stróżują i wiążą moje nogi, abym nie szedł dalej... Ja wiecznie wojowniczy duch, wydzieram się z ich więzów, łamię, walczę...
Burza, burza!...

Sto lat, lat tysiące czekałem...
Otwieram nozdrza na powiewy wichrów, przy błyskawicach czytam twarze ludzkie... Śniade wy, w zmarszczki popękane!
Rozwaliły się ciemnych podziemi ściany, wysypały się z nich istoty ludzkie na słońce. One, co dotąd łby chowały pod tapczanami, pragną się teraz zadokumentować.
I wszystko biegnie obnażone i zatraciło wstyd sztucznych osłonek.
„Hejże-ho! — hajże! dajcie mi kobietę nagą, obmytą z hańby księżych nauk, niech się okręcę jej ciała zapachem i wysączę jady rozkoszy...“
„Ho-hejże! taczki od rąk mi oderwijcie, bo chcę niemi ściskać i tulić, bo lont zapalony muszę ująć w dłonie...“
„Ho-hejże! sztylet w moich dłoniach błyszczy, jak słońce, rozżarzona nienawiść piecze mnie w skroń, jak czerwone żelazo“.
„Ha-hejże! dziesięć dni głód mnie tarmosił, a klecha uczył pełzania, jedenastego zabiłem bogacza i oto chlupię się w jego krwi, jak w wodzie..
Wszystko pragnie się zadokumentować...
Pękają cugle, stosy taczek rozbitych trzeszczą na ogniskach, nieszczęsne, bólem wykrzywione twarze patrzą zwrócone w stronę, skąd ma wypłynąć świt, grom wali, burza stęka...
Ja wiecznie wojowniczy duch, ja włóczęga, idę kurzawą okryty, jak płaszczem, słucham burzy i burzę roznoszę.
Chodźcie wszyscy, co wam dłonie i serca pękały, którym nadziei kwiat nie przekwitał, lecz umierał brutalną nogą zdeptany...
Idę, słucham...

Błogo mi i radośnie... Głuchy fabrykant mnie popchnął i ksiądz wyklął z ambony, ale klątwy odpadają ode mnie, jak ciała martwe — jękną, zastukają pod memi stopami i umrą...
Ludy już ich nie słuchają: oczy wysłały daleko, czegoś wypatrują... A oto burza niesie swoje dzieci, swoje błyskawice... Po chatach nędzarzy, którym pierś od westchnień wysychała, kładą się cienie zabitych bogów: wczoraj ich kula dosięgnąć jeszcze nie mogła, dziś — prochy marne... Powciągali wyklęci swoje łachmany na się, wolność tańczą...
Odedrzyjcie ręce od pracy, idźcie na ulicę... Poszli z pieśnią na ustach... Idą krwawe sztandary, idzie przyszłość ludów...

Oprzeć się nie sposób... Porwała mnie fala ludzka i niesie... Żyd i rosjanin koło mnie, mieszkaniec tundry syberyjskiej i gór kaukazkich. Wszyscy my razem... Niema żadnych różnic... Niewiasty niosą sztandary... Słoneczno nam... Usta śpiewają i dźwięki pieśni rozbijają się o mury kamienic, a jest tak cicho, że słychać szelest myśli... Daleko, daleko przed oczyma pochodu posuwa się blada suchotnica... Widzę, jak jej serce bije pod czerwoną bluzką. Czasem odwróci się, długiem spojrzeniem dotknie ogorzałych twarzy, jak gdyby dłonią, a od jej wypieków rzucają się łuny na ludzi... I jest bajeczna ta czerwień na twarzach ludzkich i te dźwięki pieśni, ginące w czerwonej dali i naszych myśli purpura... Oplata nas słodycz ekstazy... Jesteśmy hymnem zawieszonym w błękitach, jesteśmy tęczą złotych marzeń... Lecz oto tęcza w gzygzak się wygięła, jak żmija błyskawicy, pobladły łagodne czerwienie twarzy — jęk — strzały...
Widzę w bluzce czerwonej suchotnicę bladą — ręce wyciągnęła do góry, jak gdyby niemi odjąć miała napastnikom zbroje — zachwiała się, już jej niema. A ja nie wiem, czy to ona runęła na ziemię, czy jakaś chmura czerwona. Płynę, porwany nurtami ludzkich łokci przez pożar tej krwawej chmury — jęk zgasłej suchotnicy gra mi... Owinęły mnie zgrzyty ludzkich jęków, chlupot krwi zagadał... Czasami słyszę za sobą jakiś głuchy trzask, widzę, jak czyjeś usta mamlą ostatnie przekleństwo.
Leżą tam wpółotwarte na ulicy, jak nieczytelna księga — zmiażdżą je kopytami, czy nie zmiażdżą?...

Raźniej, raźniej świeć, stróżu prosektoryjny! Musimy wszystką padlinę ludzką przy tej latarence bladej obejrzeć... Oczyma pijanemi wodzisz po mojej twarzy, a ręce kołyszą ci się, że latarka twoja, jak fala podpłynie i ucieknie... Podpłynie i ucieknie...
Jak ci się zdaje, stróżu prosektoryjny? gdyby tak wszystkie trupy w ten sposób zabite wstały ze swoich cmentarzy i trumnami uderzyły o armaty żywych — czy starczyłoby knota w twej latarce dla oglądania tych dziwów?
Ot... znowu zatańcowały ci ręce i zaskakała latarka, a mnie się zwidziało, że tańczą uśmiechy umarłych... Wiesz, kto te zbrodnie rozrzuca po ziemi? oj! nie wiesz, cyniczny dzieciaku — to sam Bóg.
Nie przez to, żeby zły był... Przez nieroztropność tylko... Stworzył swoich pomazańców i sumienia im wapnem wymazał... Stąd krwią się wszystko maże... A ludzie patrzą na zabitych braci z za okna i mówią:
— Niepotrzebnie przerwali sobie post... Mogli jeszcze żyć i pościć po Bożemu...
A inni mówią:
— Za wcześnie sobie post przerwali...
Ale to jest już szczytem buntu.
A prosektorja — spokojnie... Co połkną ciał kilka setek, odczyszczą je trochę, ponumerują i oddadzą cmentarzom... Później na takim grobie wyrasta róża lub bez — idzie się z cudzą żoną słuchać wiosny na cmentarzu... „Czy słyszysz, kochana, jak bzy pachną?...“
Raźniej, raźniej świeć, stróżu prosektoryjny! Muszę pamięcią pozbierać wszystkie twarze trupów, aby niemi uderzać po oczach patronów mojego narodu...
Sterczą jeszcze na pjedestałach mięsiste twarze... Bezmyślność jedyną ich barwą... Duże podbródki zwisają, przywalając ciężarem tysiące słabych. Krzyż ich obroną. Duszą — armata...
Straszny będzie łoskot tych pękających pomników hańby, kiedy pioruny w nie wytną. Słyszę już, jak burza okręca je i skubie im uszy... Nawet nie słyszą tego... Burzy, która życie im weźmie, nie słyszą!... Nic... Głuchoniemość ich majestatem...
Nie widzą, jak chodzę i rachuję trupy... Nie widzą prosektorjów rozsianych na mękach człowieczeństwa... Nie widzą nic... Niewidomość ich majestatem...
A burza idzie...

I czego wy czekacie ludzie? Myśli wasze, jak sokoły uwięzione, trzepocą się skrzydłami o ściany klatek, a pragną zawrotnej wyży. Cudu, cudu wam trzeba... Ja wiem, na co czekacie... Przyjścia mego wołaliście w sobie... Sto lat, lat tysiące czekaliście, a kiedym przyszedł nie poznaliście mnie... Tak wam księża oczy przesłonili tak wam chaty zatkali od burzy... I oto widzę mękę waszych czekań i blady lęk przed piorunami... Ludzie, ludzie wy biedni! Idę i burzę wam niosę, co zwiastuje słońca, a wy mnie pędzicie...
Co za krzyk nędzy!... Jakie upodlenie...
Oto mnie chwycił jakiś wieśniak za włosy i wlecze mnie. Drugi i trzeci za nim... Tłum cały... „Odszczekaj Boga, bo ci księdzem zgruchotamy kości...“ Wloką mnie... Chcą topić... A jam słyszał, że włóczęgów grzeją przy własnych ogniskach... Ludzie, ludzie wy biedni!...
Cisza... wszystkie myśli padły na kolana... Mówca tłumów idzie... W jednej ręce książka do nabożeństwa, drugą księdzem się podpiera... Nienawiść rygle od serc mu odwala... Żydów i niemców każe nienawidzieć, wolność i burzę każe nienawidzieć, złoto i jadło każe kochać — nic więcej... I oto uklękły przed nim czapy z pawiemi piórami, jak przed papieżem nienawiści, bo czują w nim brata swej nocy...
„Żrej, chłopie!...“ Ludzie, ludzie wy biedni!
Huragan nienawiści klnącej zaskoczył mi drogę, jak bestja krwi łaknąca... Gryzie mnie w oczy i w uszy, jak dym, wsiąka we mnie, jak deszcz... A ja idę wśród tego dymu i deszczu, odrzucam od siebie klątwy i złorzeczenia: wiem, że słonko moje tutaj przyjść musi, choć go niema jeszcze... Cicho, kropla po kropli, padają mi na czoło łzy ludzkie: słyszę je w żalu i nienawiści, w groźbach i poniżeniu... Jeszcze burzę rozszaleć potrzeba, jeszcze rozczerwienić gromy, aby łzy te falą grzmotnęły w dachy więzień, — jeszcze burzę rozszaleć potrzeba...
A jeśli burza ścichnąć zapragnie, posłuszna biskupim jękom, ja wtedy kształty grubego szlachcica wezmę na siebie, usiądę na przyźbie chaty wiejskiej i będę ją burzę, jak psa, drażnił dopóty, aż oczy jej się krwią zaczerwienią... Albo wyjdę, jak upiór, na słońce, pozwołuję wszystkich pijanych i kalekich, szalonych i podeptanych, orgję buntu z nimi zatańczę, jak się tańcuje wyuzdaną modlitwę w salonach, i rzucę takie przerażenie wkoło, że zmuszę do lotu orłów... Ja wiem, ja wiem: budzą się już w moim narodzie ptaki dumne rodu królewskiego — tylko burzę rozszaleć potrzeba.
Sto lat, lat tysiące czekałem...

Próżno mnie nęcisz, starcze, w cienie jatek mięsnych... Nieprędko, nieprędko jeszcze spocznę — w cieniach barykady siądę wtedy, tak jak się siada w akacji lub kasztana cieniu, i będę śpiewał tym, którzy umrzeć mają...
O jednym, jedynym Bogu; o potędze człowieka... Dziwnie oczy ludziom odskakują od m ojej pieśni... Zmętnieją, przerażą się i cofną...
I oto myśli wynoszę kędyś ponad głowy i widzę, jak pode mną pełza to mizerne i brudne, to złe — wszystko... Widzę braci moich czerwonych krwią i czarnych od ślepoty — nędze ich wytarzały w błocie, czad zbrukał... Tam mewy moje białe, myśli alabastrowe, oślepłe z bólu, zepchnięte na dół, podarte leżą i połachmanione na strzępy, — brudne, jak na barłogach szpitalnych, ulicznice...
Depce je tłum pijany wódką i okrzykuje za swoje siostry.
— Dajno mi, przyjacielu, noża, bo sąsiadowi muszę urżnąć głowę i zabrać mu pieniądze za sprzedanego wieprzka. Niech żyje wolność!...
— Nie ruchaj się, nie ruchaj, przybłędo, ino oddaj, co masz, bo teraz sprawiedliwość nastała.
— Wódki mi dajcie, bo mam ogień w bebechach. A ty, ścierwo, siadaj i pij ze mną, a jakeś to sam mnie uczył, nie wstydaj się mnie teraz... Jak równość, to równość...
— Alleluja! a widzicie: mówiłem wam, że ludzie wolności niosą wam niewolę... A kysz, a kysz! Do spowiedzi dziesięciny znosić, jaśnie dziedzica słuchać... W imię Ojca i Syna... A pamiętaj tam, Grzegorzu, sprzedać krowinę i przynieść resztę za pogrzeb.
— Alleluja! precz z ludźmi wolności...
— Niech żyje wolność!
— Widłami! widłami go, kumie!
Czarne koszlawe mary... Nóż i krew im na imię... Wyszpiegowały wolność i chcą ją okraść zaraz, tak jak opasłe mnichy okradły Chrystusa...
— Niech żyje Chrystus!
— Niech żyje wolność!
Dwa stada rabusiów... Mnichy i złodzieje...
A teraz splotły się w tan i dalejże! W imię wolności i Chrystusa przeciw wolności...

***

Idę, słucham... Goni mnie zewsząd wycie bestji ludzkiej... Człowiek oderwał ręce od cepów, umoczył je we krwi, a teraz kłapią mu zęby na widok żywego ścierwa... Gryźć, a gryźć, a motykami dobijać ostatnie oddechy, byle raz się zasycić...
Pędzą...
Sam proboszcz uczył ich tego... Później szlachcic uczył... Obaj teraz wparli się nogami w ziemię i batożą ich Chrystusem.
— Niech będzie pochwalony, wielebni. Wyrżniemy naprzód ludzi wolności, a później żydów pod topór.
Pędzą...
Wszystko im jedno, kogo i na co rżnąć: muszą wykąpać w krwi całe tysiąclecie papieża...
Omroczałe ich twarze rzucają ponure cienie. Samo słońce, zda się, niezdolne ich ogrzać... W oczach ani jednego uśmiechu — wszystko wygasło.
Siwy mróz chodzi po tłumach, smaga wichrem i śmieje się...
— Do mnie, do mnie plemię ludzkie. Może w pazury złapię kogo i oddam śmierci.
Z chat, ze stodół, zewsząd — jak na odpust — płyną tłumy. Na czele ich oprawcy. Kroki ich szorstkie, ponure, pewne siebie. Z za butów sterczą krótkie batożki rzemienne: symbol ideałów...
Jakaś posępna groza wieje od nich... Idą w okrutnym milczeniu... Nie patrzą na siebie, je no oczy utkwione mają w przeciągłym wyciu błękitu rzuconego nad czarnym borem.
Lecz oto nagle wyciągają z chaty jakąś kobietę.
Silne łapy omotały się o jej włosy.
— Z mężem nie żyje... Trzeba jej pięćdziesiąt... Sąd, sąd...
Rzucili ją nienawistnie na śnieg... Ździerają cienką spódniczynę... Raz, dwa — raz, dwa...
Jękliwe, głuche wycie ludzkie...
Cieszą się starce, radosna patrzy młodzież, kobiety z pod chust grubych wychylają twarze roześmiane pełnią szczęścia. „To mi sądy... Dzień sprawiedliwości nastał na grzesznice...“
Śmieją się...
— A bić ją mocniej!...
Furczą baty... Jęk po uszach wali, jak zdychającej suki skomlenie, a budzi tylko śmiech i wzgardę.
Lecz ciszej, ciszej! Okrwawione ciało nie podskakuje już i nie drży, omdlałe leży na śniegu, jak drewno. Na ślicznym, białym śniegu prześliczne młode ciało oszpecone knutami nienawiści ludzkiej.
Wnoszą ją teraz do izby męża.
— O la Boga, la Boga — zafrasował się.
— A teraz jemu pięćdziesiąt — krzyczą...
Chwytają za kołtuniasty łeb, szamocą się — on rękami ich od siebie odpycha, aż trzeszczą ramiona, jak dach gonciany.
— Wiązać podragę.
Zarzucili postronek... Związali... Obalili na ziemię.... Już go na śnieg wynoszą, już mu ździerają ubranie.
— Niech żyje sprawiedliwość!...
I znowu jęk... I znowu śmiech sąsiadów i radość... Patrzy ich Chrystus na to z drewnianej kapliczki i Przenajświętsza Panienka i cieszą się, że chłop polski z pokoleń w pokolenia krzyżem świętym a batem się pieczętuje.
A baty furczą w powietrzu, aż bolą uszy, a jęki coraz głośniej dzwonią...
Oburącz ściskam głowę...
Pękają we mnie wszystkie myśli... „Ludzie! Ludzie!“ Zda mi się, przez jakiś sen bolesny idę... Mar umęczonych mnie obskoczyły roje — duszą się i dławią, szamocą i przeklinają. Co spojrzę na kogo, jad nienawiści w oczy mi wrzuca; co dotknę kogo — śmiechem mnie odepchnie... I słyszę tylko krzyk tych umęczonych mar, krzyk bitego wiekami człowieka.
Idą mary cichym korowodem... Jakiś czarny parobczak na skrzypeczce im przygrywa... Bębni huczny bębenek z dzwoneczkami... Wyszedł księżyc, stanął, ponad lasem, jak ten upiór, co gdzieś w borach wyje... Mróz pojęka... A na skrzypeczce grają: „oj, ta dana...“
I znowu cisza i znowu szelest pijanej myśli.
— Bić złodziei — ktoś warknął...
— Niech żyje wolność — zawyli...
Wylękła się jakaś staruszka, co syna złodziejem miała... I, zda się, całą białość od księżyca na twarz wzięła i tak pomalowana bladością stanęła jak upiór, co grozę na żyjących niesie.
— Oj reta, reta! znowu rządy polskie wracają. Znowu bić będą...
A krzyk ten uderzył w twarze inne kobiety. Przeraziły się wszystkie żony i kochanki złodziei, zaczęły biec do chat, aby ukryć ukochanych.
— Znowu bić będą!... Znowu bić będą!...
Zajęczało...
Ale tłum zagrodził uciekającym drogę, rozdeptał płacz lamentujących i stanął silny pięścią, nieubłagany...
Ten i ów chwytał za żerdkę, inni kijasów i pał szukali, lub wydzierali z płotów kołki...
Wtargnęli gromadą do jakiejś chaty — huknęli — przez chwilę cisza była — ktoś drzwi pośpiesznie podpierał od wewnątrz — runęli na nie plecami, podważyli kołkami — nagle pękły zawiasy — drzwi odskoczyły i padły na ziemię, jak zabite zwierzę.
Z pod łóżka wyciągnęli bosego człowieka.
Krew mu z twarzy uciekła, oczy chował przed ludźmi, bo zdało mu się może, że tem chowaniem ukryje siebie od nienawiści i zemsty... Czuł ją rozwieszoną nad sobą, jak straszny pożar, jak powiew śmierci, jak mróz trzaskający za chatą... I uczuł, jak ta nienawiść mrozi go i piecze jednocześnie i widział, że za chwilę coś potwornego się stać musi, i drżał jak listek na wietrze...
— Wieprza i beczkę mi ukrateś — mówił jeden.
— Butyś mi ukradł tego roku — mówił drugi.
— Złodziei mi na konie naprowadziłeś...
— Dwa motki przędzy ukrateś...
— Psa mi otrułeś...
Nogi się chwierutały pod nim, serce o kamizielę tłukło.
Dwa chłopy mocne chwyciły go za gardziel i obaliły na śnieg — zaczęła się młoćba. Po łbie a po nogach, po zębach a przez oczy... Kije i pały, postronki i kołki... Słychać, jak zęby wybijane widłami jęczą, — słychać, jak łamane trzeszczą kości.
A kiedy poczuli, że jęk bitego śmierci już tylko woła, wspomnieli, że śmierć szybka jest zbyt dobroczynną i zbyt litościwą i wstrzymali razy. Podnieśli go i postawili na połamanych nogach, sznurami do płotu przywiązali...
— Naści! zdychaj na mrozie, podlecu!
Zwrócili się do chat... Kto wie? innego może już biją, a może modlą się, jak zwycięzcy na trupach wrogów.
A jemu nagle się wydało, że jakaś mara złota mu zawiesza ręce na szyję, i uczuł rozkosz nieobecności ludzkiej i błogą senność... Chciał jeszcze raz spojrzeć na ten świat drogi, a straszny, który go nic prócz złodziejstwa nie wyuczył, ale przez dwa puste oczodoły spłynęły duże łzy krwawe... I znowu zdało mu się, że wybite oczy tarzają się gdzieś po ziemi, a śnieg wpycha się im w źrenice, które nie słyszą nic prócz deptań ludzkich. I taki żal go ogarnął za oczami zdeptanemi, i taka litość, że chciał wyciągnąć po nie ręce i nie dozwolić ich ludziom deptać...
Lecz ręce zawisły bezwładnie i były już także senne.
A w wiosce muzyka grała...
Ci, co deptali, co bili i pomstowali, nielitościwi a straszni — jutro będą pewnie bici i deptani przez innych, tak jak bito ich i deptano wczoraj i przedwczoraj, tak jak tysiąc lat temu ich bito.
Nic to nie szkodzi... Byle zmora pragnień nienasytnych do chaty nie zaglądała, byle ludzką juchę rozwątrobić.
— Niech żyje wolność! — krzyczą jedni...
— Niech żyje Polska! — krzyczą inni.
A na skrzypeczce grają: „oj ta — dana...“
Idę, słucham...
W oczach mam tyle ognia, że wszystko czerwonem mi się wydaje. Ludzie i domy, niebo i ziemia — krew jedna... Purpurzą się chaty w płomieniach, noc rozgorzała od pożogi, i nawet księżyc poczerwieniał, jak rozpalona cegła, i stanął nad krwawym lasem krwawego krzyku pełen. I oto po czerwieniach śniegu tarzają się ludzkie oczy jakieś wyolbrzymiałe i opuchłe bólem — jęczą źrenice czerwone, pełne przerażenia.
Sto lat, lat tysiące czekałem.
A teraz widzę przez rozdarte oczy podarte me sztandary drogie i rozdeptany brutalną stopą przeczystych snów mych biały Jeruzalem.
To moje słońce w rynsztoku.
Nic, to głodni i niecierpliwi, poparzeni i nieugięci! Nic to. — Tylko droga w świt się pogarbiła, tylko ścieżki się wygięły równe, tylko nasz gościniec się wydłużył na dni tysiąc, na dni kilka tysięcy.

Idźmy głośno!... Niech nas noce usłyszą, niech nas ujrzą portyki gotyckie, niechaj zadrżą marmury katolickie...
Popatrz, popatrz, synu wolności, jak jezuicki Chrystus się wyszczerbił: kamienne mu pękają ręce, z nóg odkruszona spadła politura — kto je teraz całować będzie?... Przyszli jeszcze do niego kupcy, jak do brata, jak do kupca starszego i rozsądnego, żeby złotych worów im bronił, ale on, z serc wypędzony, nie umie już nawet bronić przedpokojów... Poklepał go po ramieniu arcybiskup jeden i drugi, na czarną kawę papież zaprosił, pomoc przyrzekają, poparcie... „Ręka rękę niech myje...“ I oto idzie Chrystus jezuicki w bullach a orędziach do narodu, w listach pasterskich. Kroczy przez ulice miast ludnych z bagnetem a szablicą w ręku, dźwiga ciężkie armaty, ostrogami podzwania.
Jeśli głodny jeść krzyknie, on go po zębach trzaśnie, aż mu oczy na całe życie wywichnie; jeśli skrępowany na sińce swoje, a na powrozy się poskarży, — kolbą mu żebra połamie.
Idzie Chrystus, idzie Chrystus jezuicki. Polska ziemia stopy mu całuje, składa w jego sakwach podróżnych Częstochowy i Kalwarje, świętopietrza... Później cicho, jak człowiek opadnięty przez zbójców, grzbiet chłopski pod bicze nadstawia. Polska ziemia, ziemia biczowników.
Idzie Chrystus, nogą depce maluczkich, głodnym każe się sprzedać w niewolę, skrępowanym błogosławić powrozy. Jednym tylko bogaczom dłoń podaje przyjazną, siada z nimi przy stole, jak rajca, Boga z nimi szachruje... Za Chrystusem­‑giełdziarzem tłoczy się ciżba biskupów, stada proboszczów się cisną...
Przywlekli z sobą zgraje utrzymanek i bękartów: „płaszczem swoim osłoń je, Chryste!“
Poustawiali wory zrabowanych pieniędzy: „pobłogosław je, Chryste!“
Poukładali stosy zabitych ewangielją i karabinami ludzi: „potęp ich, Chryste!“
Chrystus z twarzą przesłodką na swych ukochanych proboszczyków spogląda — „co wy zwiążecie na ziemi, sam szatan nie rozwiąże...“
A więc wiązać ramiona i ręce!...
Zdaje im się, że burzę za łeb złapać można, jak potulnego organistę, i zmusić ją do śpiewania gorzkich żalów na śmierć gospodyni.
Ale dumne pioruny już nie dadzą się zażegnać modlitwom komedjantów, walą w same świątynie, aż się trzęsą arkady.
Burza, burza!... Sto lat, lat tysiące patrzyłem na upodlenie mych braci zakutych w kajdany konfesjonałów.
Cicho słońca wstawały do życia i cicho marły w cieniach ciężkich katedr. Kto niewolnikiem być nie chciał — ginął na stosie. A teraz te stosy dawne rozpaliły ognie, przerzuciły płomienie od Sekwany aż po Wisłę, burzę grzmocą po karku...
Hop — hop!... dalej wichuro!...
Biegną w przyszłość młodzieńcy, zaopatrzeni w wizję świtu, gawiedź księża ewangielją ich straszy. Ale oni, dzieci tych gromów, synowie wichrów i płomieni, nie patrzą już w stronę rozchwianych na wietrze kościołów...
Nawet blade wyrostki, nawet dzieci już z nimi.
Płaczą matki pod amboną chowane, łamią ręce ojcowie do „świętego spokoju“ nawykli, arcypasterz wyklina, — dzieci polskie za burzą, dzieci wichrów za burzą iść muszą.
Hop — hop! dalej wichuro!...
Po ziemi, po kałużach brudnych, po niewietrzonych nigdy suterenach wiją się jeszcze resztki niewolników, karmionych odpadkami ewangielji. Pod progiem plebanji, pod kapliczką z drewna, jęczy dola chłopska, przygnieciona obcasami wielebnych, w pierś się uderza z całej mocy — „odpuść mi, Panie!“
Na tronie rzymskim rozsiadł się wygodnie pan tych jęków i śmieje się cichutko śmiechem żmii.
Ale w ziemi polskiej gromada klęcząca pod progiem plebanji nie słyszy śmiechu tego, patrzy z wiarą w zaufane oczy Chrystusa.
Tylko z nieba spadła nagle błyskawica i ukazała rozmodlonym oczom niewolników drugie stado niewolników.
Pijane postami, blade, umęczone oczy kładły się jeszcze niżej pod stopami drewnianych bożków, i anemiczne wargi jeszcze goręcej piły olej sakramentów.
Dwie gromady ujrzały się i przeklęły się odrazu.
Chrystus rzucił ich łbami o łby, pięściami o pięście. Walczą o kościoły i plebanje, walczą o swoich oszustów ewangielji. Już kłonicami rozpruwają sobie brzuchy, już krew bucha z gardzieli.
Syn ojcu żebra poprzetrącał, płacze matka na syna, że jej wybił oko.
— Nie damy, nie damy naszego Chrystusa. Ząb za ząb, oko za oko... Wypędzimy lub po mordujemy heretyków.
A drugie stado warczy:
— Śmierć katolikom.
Ludzie zębami gryzą się, jak psy, kolanami dogniatają słabe piersi, — chrzęszczą kości, krew bryzga na czoła... To nic... to tylko wiara krwią chlupnęła goręcej, to tylko Rzym wybił parę setek żeber więcej, — tylko ekstazy aureola opromieniła czoła świętym męczennikom.
Idę, słucham...
Teraz wiem już, że dla mnie, włóczęgi, świt za rano wstawał w oczach; że są ciche pod ziemia kościelne, w których mroki chodzą po grobowcach; że po kruchtach klasztornych tarzają się jeszcze haki do wieszania ludzi... Ale wiem też, że są w przyszłość zapatrzeni młodzieńcy, którzy niecą światła w podziemiach; że są dzieci, co już mówić litanji nie umieją...
Za dni tysiąc, za dni dziesięć tysięcy, wróci fala jęczeń w czasie gromów, błyskawice przelecą nad światem, i padną Rzymy hańby ludzkiej... Za dni tysiąc, za dni dziesięć tysięcy...
Tylko burzę rozszaleć potrzeba...

Głośniej krzyczcie orkany!...
Leci krzyk wasz, jak tententy tabunów — coraz dalej, rozpiął grzywę na przestrzenie — coraz szerzej; coraz bliżej, coraz głośniej się wznosi...
Słodko mi jest... Poję się hukiem gwiazd spadających na ziemię, rzeźwi mnie mowa błyskawic...
Grają jakieś przecudne płomienie, oczy oczom je podają młodzieńców, a one rozbłękitnione biegną coraz hyżej... Stróże przeszłości opadną je czasem pełni lęku, zawadzą o nie nogami, poparzą się i uciekną.
Jest smutne cmentarzysko żywych nieboszczyków, którzy czekają powrotu swego życia — okna przed burzą pozasłaniali — drżą obaw pełni...
Śnią im się w cichych grobach kwiaty niegdyś żyjące, kwiaty z nadmiaru wrażeń zdychające teraz, jak chore szczenięta. Śni im się młodość wtóra i urodziny przeszłości i tak więdną w swych cichych grobach zasłoniętych od burzy.
I wydaje się im w przedśmiertnej agonji, że to jedna tylko fala rozbrykana wniosła hałas w miejsca zabronione przepisami: przyjdzie miejski sekwestrator i przykuje je łańcuchem do morza.
Śni im się w cichych grobach.
Nie wiedzą, że to idzie Bóg pełen potęgi. Wszystkim kwiatom, co truły, umierać każe... Wszystkim bogom, które wieszczom się śniły, wstawać każe... Wszystkim aniołom młodym rodzić się, a starym umierać... Wszystkiemu życiu się przeistoczyć...
Burza! Burza!...
Łamią się stare kształty, jak zbutwiałe miecze, przeciera oczy człowiek z długowiecznego zbudzony snu. Dnie jego czerwone są pożogą, pod nogami ma trupy. Anioł zagłady z mieczem chodzi za przeszłością, przeszłość z mieczem umierającej zemsty chodzi za człowiekiem...
Dobijają się... Moce idą na moce, krew we krwi się topi... A ja, włóczęga z włosami osmalonemi od piorunów, z oczami w zbrodniach wykąpanemi, przedzieram się przez błyskawice, jak przez gąszcze lasów, i wołam wichrów...
W oczach mam kałuże krwi, trupy się ramion mych czepiają. Widzę poświęcenie płomienne idące na szubienicę; widzę zdradę utarzaną w śmierci haniebnej...
Podobno za każdego zdrajcę zabitego dziesięciu zdrajców się rodzi, podobno za każdego bohatera powieszonego stu bohaterów wstaje.
Zbrodnia zbrodnie rozsiewa, bohater bohaterów tworzy...
Wstają wizje przecudne; wstają mary o oczach błyskawic; wstają czarne, złe upiorzyce; wstają straszne potwory, — idą, jęczą, jak morze...
Coraz bliżej, coraz szerzej...

***

Idę, słucham...
Tyle mi się w oczach już zmieniło... Tyle dębów burza powaliła... Tyle kwiatów rozdeptała...
Jakby pobojowisko wkoło...
Tyle grobów, tyle wkoło szubienic... Tyle myśli niezabitych przez celników, tyle kwiatów rozkwitłych na nowo.
W oczach łzy mam...
Trzeba teraz łzy przekuć na miecze, na płomienie, na kwiaty i pieśni...
Siejmy kwiaty!...
A gdy kwiatów nam zbraknie, posiejemy miecze i płomienie, aby słońce zeszło do podziemi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.