O Śmieciach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O Śmieciach |
Pochodzenie | Improwizacje dla Moich Przyjaciół. Xiążeczka do zapalania fajek |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1844 |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O! okropne to życie, życie wymiatacza ulic, tego króla błota, pana śmieci, władzcy wszelkiego plugawstwa. Ja byłem takim! ja przecierpiałem to życie, podobne życiu robaka, na którego nikt nie patrzy, chyba zgniotłszy go. Ubrany w połataną siermięgę, brudny, z miotłą w ręku, z rospaczą w sercu, stałem, patrząc nieraz, jak kareta pozłocista przelatywała mimo nosa mego, i oko moje wyrywało się z głowy, za piękną twarzą, za ujmującym uśmiechem dziewczyny, którą gdzieś tam ciągnęły zabawy, roskosze, całe niebo świata tego, u którego wrota złoty klucz tylko otwiera.
Mnie odpychali wszyscy. Brudny, garbaty, śmierdzący, obrzydliwy, zbryzgany biotem, mieszkaniec świata niepołączony z nikim żadnym węzłem uprzyjemniającym to życie, nawykłem powoli do patrzania bez zazdrości na cudze szczęście, z roskoszą wystawiałem sobie cierpienia tych istot szczęśliwych, które ozłocone i umyte, miały się za stokroć wyższe ode mnie zabłoconego nędznika.
A jam był wyższy od nich — ja, do połowy wbity w ziemię, spodlony, jak robak podnosząc głowę, kiedy go depce przechodzień, urągałem wszystkiemu, byłem chodzącym kamieniem; byłem wyższy od nich, bom niemi gardził. Cieszyłem się, widząc cierpiących; śmiałem się z tych, którzy mnie popychali: bom był nieczuły; ciało moje i dusza zahartowały się w ogniu nieszczęść. Powiew wiatru czy obelga, uderzenie czy promień słońca padający mi na twarz szpetną, równe mi były.
Karmiłem się, czém napadłem: plugawém ścierwem, kośćmi przez psy ogryzionemi; piłem pomyje lub wodę rynsztoków; nie dbałem o nic. Raz widziałem śmierć o dwa kroki, nieraz otarła się o mnie, jam nie dbał o to. Jak ranek zaświta, szedłem z miotłą na ulicę, najmowałem się wymiatać za kilka groszy, za kawał chleba; potém szedłem pod kościoł z żebrakami rozmawiać. Potrzebowałem ludzi, usiłowałem przywiązać do siebie kogokolwiek, nie dla pomocy, ale tylko dla tego, bym mógł powiedzieć w mojéj duszy, że jest człowiek, co mię zna, co mię kocha. Wówczas okryty łachmanami, z miotłą na plecach, zbliżałem się do nich, jak oni do panów, ze strachem, z pokorą. Jam był wyższy nad nich moją pracą, ale oni mną gardzili, bom był uboższy od żebraka. Tu to przypatrzyłem się tym śmiecióm rodzaju ludzkiego; poznałem, że w ustach wzywających litości, pod łachmanami tak podłe kryły się dusze, jak i gdzieindziéj. Celem ich życia był grosz i pokarm; za nie oddaliby wszystko. Głód, zimno, dokuczliwe cierpienia, robiły ich zaciętemi, złemi, okrutnemi. Nieraz słyszałem przekleństwo na tego, który się ich modłóm niegodnym polecał. Widziałem w kruchcie kościołow toż samo, co inni widują w pałacach — ludzi, ludzi z tą miłością własną, z tym uporem, nieczułością przyklejoną od urodzenia do ich serca — widziałem matki odpychające dzieci od siebie i wyrywające im zgłodniałym kawał rzuconego chleba — widziałem drobne dzieci, w wieku niewinności, a już zepsute, z sercem tak fałszywém i brudném, jak ich łachmany.
Patrzyłem i śmiałem się gorzko w duszy. Ilużby było cnotliwych, gdyby im nędza nie stała na zawadzie do cnoty?!
Tak myślałem i chciałem być bogatym; ale jakże nim zostać?
Zabić!! — chciałem zabić bogacza — życie tych półbożków ziemi niewarte było w moich oczach garści błota...
Im się bardziéj nadymali, tém ja nimi więcéj gardziłem, i serce mi pękało, myśląc, że ich kawał kruszcu wynosi tak dalece nade mnie, że dla ocalenia życia ulubionego charta, nie wahaliby się ani chwili kazać mnie posiekać żywcem na kawałki.
Raz, było to rano, stałem przed kościołem nad kupą śmieci, patrzyłem na rozbitki talerzy, na sznurki, siana ostatki, plugastwa różne, tarzające się pod memi nogami, wtém zaszeleściało cóś z tyłu — ujrzałem młode dziéwczę idące do kościoła.
Piérwszy raz może w życiu dwa razy spójrzałem na kobiétę; ta warta była, aby na nią patrzeć wieki: była tak ładna, a z oczu, z twarzy, sama dobroć, anielska słodycz oddychała!
Ona poszła, ja stałem, i serce mi krwią zabiegło — dla mnie niéma kobiet! niéma aniołów ziemi! Te, które los równo ze mną postawił w śmieciach i błocie, są to bezduszne, pogardy godne źwierzęta. Spójrzałem na śmiecie, i westchnąłem, myśląc, że z niém całe życie przepędzić muszę.
Jam równy jéj człowiek, myślałem, czémużbym jéj nie mógł posiadać?
Dumną myśl moję zabiła myśl druga: wspomniałem na twarz moję oszpeconą, spójrzałem na ręce, na garb, na bose i pokaleczone nogi, i wyznałem, że w moich objęciach ten anioł byłby jak brylant w błocie; rzuciłem miotłę, uderzyłem głową o mur kościoła, chciałem się zabić, skaleczyłem się tylko; krew polała się z rany, muchy osiadły spiekłe skronie, słońce paliło czoło, w usta płynęła krew własna — cały byłem we krwi i serce we krwi pływało. Dziewczyna przeszła mimo, nie spójrzała nawet na mnie, i śmiejąc się, rozmawiając z jakimś młodym mężczyzną, znikła mi z oczu. Ja rzuciłem się na kupę śmieci i błota, tarzałem się w niéj bez pamięci, patrzałem czy nie znajdę czém życia odebrać, ale nic nie było, nawet skorupki, którąbym mógł poderznąć sobie gardło; musiałem żyć i cierpieć.
Po południu deszcz lać zaczął, obmył mi skrwawione skronie, orzeźwił nieco — usnąłem.
Okropne uderzenie obudziło mnie; ujrzałem koło siebie posługacza kościelnego z kijem w ręku; krzyczał na mnie, żem śmiecia nie wymiotł; jam milczał i warczałem tylko ze złości: ta mumja kościelna przerwała mi sen tak drogi w życiu nędznika! Potém spędził mnie z kupy śmiecia, żebym mu zamiatać samemu nie przeszkadzał. Stoczyłem się z niéj i położyłem na środku ulicy, a on krzyczał ciągle, żem pijak, łajdak, złodziéj; gniewał się, że musiał sam pracować. Ja leżałem jak kamień, jak kawał bruku na drodze. Zciemniało się, karéta jechała na bal, konie roztratowały, koła przesunęły się po mnie; jedno przedarłszy mi gębę, ztrzaskało zęby i wargi rozgniotło, drugie nogi połamało. Ja leżałem i nie jęknąłem nawet; myślałem, że umrę przecie.
Któż prosił tych bezdusznych mędrków, aby leczyli ludzi?? oni mnie wzywającego śmierci odratowali; nie z litości: bo widziałem, jak obrzynali mi wargi rozprawiając o pomarańczach, ale dla wprawy, aby nauczywszy nóż swój biegać po cielsku nędzarza, śmiało go na bogaczu użyli i zarobili trochę złota, potrzebnego im, na co? nie wiém; wątpię, żeby na dobry uczynek. Bóg dał im w ręce śmierć i życie; oni nie rozdają, ale przedają to, co się im dostało jak najdroższy dar na ziemi. W ich oczach człowiek jest bryłą gliny; cierpienie jego wówczas tylko porusza, kiedy każdy jęk oszczędzony złoto im sprowadza. Na co oni mi dali życie drugi raz i puścili z obciętemi wargami, na chwiejących się nogach, nie pytając co z sobą zrobię, nie troszcząc się czém utrzymam dane mi życie?
Zmrok był, deszcz lał jak z rynny, w rynsztokach wrzała woda ulewą wezbrana, ja leżałem w kącie ulicy i patrzałem na niebo, a deszcz lał mi po gębie roztwartéj, obmywał mi twarz zbrudzoną i płynął po obnażonych piersiach.
Wtém widzę dziéwczę, to samo dziéwczę z przedkościoła; jedną ręką utrzymuje nad sobą parasol, drugą podnosi suknię, stoi nad rynsztokiem i przejść nie może, bo woda wezbrana nie dozwala. Ja patrzę, wstaję i zbliżam się ku niéj; ona spójrzała na mnie i cofnęła się krokiem na widok poczwarnéj twarzy, garbu i łachmanów; chciałem ją rzucić w wodę, rozbić jéj ładną głowę o kamienie — tak byłem zły — krew wrzała we mnie; ale drugie jéj spojrzenie ułagodziło wszystko; skrzywiłem tylko usta, którym warg brakło, jakbym się chciał rozśmiać, i cicho odezwałem się, że ją przez rynsztok przeniosę.
Ona niechciała, bała się, bym mojém dotknięciem nie skalał jéj sukienki; byłem zły, znowu chciałem ją zabić, lecz wstrzymałem się, spójrzałem na jéj oczy i padłem wszérz rynsztoka, z ciała mego robiąc jéj kładkę do przejścia. Myślałem, że ten anioł nie zechce tknąć nogą nędznika, wyciągnionego jak bryła głazu pod jéj stopami; lecz jakem się zdziwił, uczuwszy na plecach moich i głowie lekką jéj stopę! Przeszła — wstałem; rzuciła mi pieniądz i śmiała się szalona. Ach! jakem żałował, żem się położył pod stopy posągu bez duszy! Nie tknąłem pieniądza, rzuciłem się w rynsztok i leżałem rozpaczający i gniewny.
Zanurzyłem twarz w wodę, chciałem się zalać — nie mogłem.
Takiém to życiem przeżyłem długie lata cierpień, a w każdym roku była cała wieczność męczarni; potém pod kupą śmieci znalazłem skarb rzucony tam przed kilką wiekami, w gruzach rozbitego domu, i przy téj bryle złota stałem się inszym człowiekiem.
Bogacz z żebraka, poznałem ludzi, umiałem ich cenić, jak narzędzia potrzebne mi do roskoszy, i gardziłem niemi potém, jak łupiną zjedzionego owocu.
Raz leżałem niedbale, wokoło mnie stali słudzy na skinienia gotowi, chciałem roskoszy — chciałem kobiety, rzuciłem garść złota, i w mgnieniu oka, zjawił się posłaniec roskoszy, młode dziéwczę — patrzę, to ta sama! — I ona spójrzała. Skrzywiłem się umyślnie, jak szatan; myślałem, że ją tém odstręczę; myślałem, że ona takiéj jak ja poczwarze nie przeda wdzięków swoich; ale nie! złoto zagładziło obcięte wargi! wyjaśniło twarz szpetną jak dno piekieł — dziewczyna była w moich objęciach. Poznałem, że niéma aniołów na ziemi, poznałem, że wszystko śmiecie, prócz złota!...
P.S. Ta autobiografja dosyć nierozsądna (wyznajemy to najnaiwniéj) mogłaby wybornie spłonąć na kominku autora; ale mielibyśmy na sumieniu, odrywając jedną kartkę z xiążki, która i tak na ogień jest przeznaczoną, i wyróżniając ten szpargał od innych, innym rodzajem śmierci, byłoby to w pewien sposób dawać mu pierwszeństwo, na które nie zasługuje.