O Babie Kościelnéj

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł O Babie Kościelnéj
Pochodzenie Improwizacje dla Moich Przyjaciół. Xiążeczka do zapalania fajek
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1844
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Szpargał Siódmy.


O BABIE KOŚCIELNÉJ.
I.
Jakaż mię przyszłość czeka, jakąż mieć nadzieję?
Że biédna, opuszczona — ach! cała truchleję!
Mąż i Żona.

— Ts!
— Cicho! —
— Chodź ztąd, bo ktokolwiek nas usłyszy. —
— Ach! ja się boję! —
— I czego się boisz?
— Ja nie wiem sama! —
— Chodź, chodź tylko — tu ciemno, gołe ściany, wiatr przewiewa — ja cię zawiozę do siebie. —
— Ale Pani... —
— Pani twoja musi się już z tobą pożegnać; jesteś moją. —
— Tak! pańską! —
— Nie nazywajże mnie panem! —
— A jakże ja Pana będę nazywać? — ja jestem biedna dziewczyna!
— Chodź, Marysiu!
— Doprawdy, ja się znowu boję; drżę cała, jakbym zrobiła co złego! —
— Ach! nie bądźże dzieckiem! —
— Idę, Panie! —
— Znowu Panie! Mówię ci, nazywaj mnie Antosiem! —
— Dobrze, Panie! ach! powoli! tak ciemno! nie trafim na wschody. Pani czasem posłyszy, wyjdzie — ja się spalę ze wstydu. —
— Chodźże tylko prędko — chodź — chodź. —
— Nie mogę trafić na wschody, boję się stuknąć, Pani wyjdzie. —
— Ts! cicho! co ci się tam marzy? Twoja Pani śpi może — już po dziesiątéj! —
— O! ona nie śpi! ona myśli, że ja mówię pacierze! Powoli! aj! omało nie upadłam, a biédna ja siérota! powoli! poręcza chwycić się nie mogę! —
Tak wołając, szli w ciemności po wschodach. Pan Antoni prowadził młodą Marysię, która otulając się salopką, szła za nim, potykając ze strachem co chwila. W połowie wschodów i prowadzącemu i prowadzonéj pośliznęły się nogi — padli z krzykiem oboje.
Nim mieli czas powstać i uciekać, w górze otworzyło się kilkoro drzwi, błysnęły światła, tłum różnych osób stanął nad schodami, spoglądając w dół ciekawie na Pana Antoniego i Marysię. Pierwszy trzymał się za bok, druga zatulała oczy i kryła się za niego, ciągnąc go za połę, aby schodził prędzéj.
— Kto tam? odezwała się z góry jejmość jakaś w narzuconéj salopie na koszulę, wznosząc stoczek zielony po nad głową. A! tfu! dali Pan! czy nie Pan Antoni? a to! czy to ty, błaźnico! —
— Nie! to nie ona! — zawołał pełnym gniewu tonem Pan Antoni.
Jéjmość w salopie ze stoczkiem pobiegła na dół i ukrywającéj się dziewczynie zajrzała w oczy.
— A to ty! ha! zawoła, chwytając drżącą Marysię za rękę. Poczekaj no, skromnisio! takie to twoje pacierze? niewiniątko!
Marysia tuliła oczy w salopę, Pan Antoni się zżymał, widzowie nad schodami śmieli się i szeptali, jejmość w salopce łajała okropnie.
Pan Antoni nie mógł scierpieć i odezwał się nareście:
— Proszę zaprzestać tych krzyków. Ja jéj bronię! —
— Ty, oszuście! bezbożniku! libertynie! wybuchnęła jéjmość w salopie. Czy wiesz ty, co nieboszczyk mój mąż mówił, jaka kara na tych w Statucie, co dziewczęta uwodzą? Ha! a udawałeś skromnego! niewinny jak baranek! Sto rózek dziewczynie! a wasan pamiętaj, żeby tu twoja noga nie postała! Wiesz, co w Statucie napisano: nos, uszy, ręce i nogi obcinają! Chodźże no wasanna! —
Wzięła ją za rękę, ona się opierała, Pan Antoni stanął groźno i odezwał się do jejmości:
— Wasani nie masz żadnego prawa do téj dziewczyny; ja jestem jéj opiekunem przez ojca naznaczonym, ona tu dłużéj być nie może. Chodź, Marysiu! — I wziął ją za rękę, a jejmość w salopce krzyczała:
— Dobrał opiekuna! Kot myszy pilnuje! Dobrze spełniasz opiekę, bezbożniku! Ja ciebie nauczę! Jutro dam znać do kwartału, do policyi, jutro tę dziewczynę wsadzę na chleb i wodę na rekollekcje! Śliczny mi opiekun! po nocy swoję pupillę wykrada! Opiekun i opiekun! Tyś złodziéj nie opiekun! —
Gdy ona to mówiła, oni już byli za bramą. Pan Antoni milczał, Marysia płakała. Po chwili on ją pocieszał; była już spokojniejszą, przyszli do domu, i Marysia ściskała opiekuna tak czule, że zapomniał o wschodach, o jejmości w salopce, i o tém, co tam napisano w Statucie na uwodzących dziewczęta.


II.

Wiatr wył okropnie, dzwony jęczały, i zdawało się, że nie ręka ludzka, ale ręka burzy niemi miota.
Kondukt pogrzebowy szedł ulicą; pieli xięża, grała muzyka, ale wiatr pogasił wszystkie światła — ciemno było i straszno. Dziewczyna szła za trumną i rzewnie płakała, w ręku trzymała zgasłą od wiatru świécę i chustkę mokrą od łez i deszczu; ona nie miała siły spójrzeć na trumnę; szła tylko, nie patrząc przed siebie, jak gdyby ją jaki instynkt prowadził, szła aż do kościoła, tam stanęła i znów płakała, a wszyscy patrzali na nią i nikt cieszyć nie myślał. Xięża skończyli śpiewać, wszyscy wyszli, ona stała, dziad ją za drzwi kościelne wyprowadził, zatrzasnął rygle i poszedł mrucząc Wieczne odpocznienie. Wiatr wył, deszcz lał, ona stała jak wryta i płakała, oparłszy głowę o mur kościelny, ale nikt jęków nie słuchał, nikt na łzy nie patrzył, bo była noc, noc głucha, a na smętarzu po nocy nikt nie chodzi, chyba duch.
Marysia płakała długo i siadła płakać na kamieniu, i zasnęła biédna.
Obudziła się rano, żeby spójrzeć jak trumnę wynoszą, znowu pobiegła za trumną na smętarz, pobiegła nad jamę, spójrzała w nią, a ten dół przez łzy błyszczące w oku wydał jéj się tak okropny! Usłyszała szmer sunącéj się po powrozach trumny, chciała się rzucić za nią, ludzie wstrzymali, potém sypała się ziemia, ona słyszała, ujrzała nad nim mogiłę ze świeżego piasku, w głowie jéj przewróciło się, zaczęła śpiéwać i tańcować na jego grobie! Ludzie poszli ruszając ramionami, Marysia została na grobie, i tańcowała jak młoda topol wiatrem uginana, śpiéwała wesoło, śmiała się okropnie, a jak zmrok przyszedł, położyła się obok mogiły, mówiąc sama do siebie: — Antoś przyjdzie niedługo, on zawsze ze mną śpi razem! — usnęła.
W północ obudziła się; koło jéj głowy stała latarka, koło niéj obok leżał trup kochanka, daléj stało dwóch jakichś ludzi, a trzeci równał mogiłę łopatą, mówiąc:
— E! Panie Doktorze! ani znaku nie będzie!
Trup jego był odarty do naga, ona rzuciła się na zimne ciało Antosia i krzyknęła, doktorowie poskoczyli ku niéj, grabarz cofnął się, jakby kto strzelił do niego.
— Kto to? —
— Kto? —
— W Imie Ojca!
A ona odezwała się: — Cha! cha! to ty, Panie Doktorze! przyszedłeś leczyć Antosia! o! on zdrów! ja go wyleczyłam; on spał dziś ze mną; my Pana nie potrzebujem. On zdrów, zupełnie zdrów, tylko śpi. —
Potém sciskała i całowała trupa.
Doktorowie osłupieli, grabarz stał drżący, jeden szeptał drugiemu:
— To ta dziewczyna, co była u niego, pamiętasz? musiała zwarjować! Nie traćmy czasu, bierzmy trupa i w nogi; no! na plecy go! — Dał znak grabarzowi; ten się zbliżył, chciał wziąść trupa, ale dziewczyna nie puszczała kochanka i groziła, okropnie zgrzytając zębami grabarzowi. Doktorowie stali i patrzali na to, jakby kto inny przyglądał się marjonetkóm. Dziewczyna ciągnęła sobie trupa, grabarz sobie; nie było ratunku. Stary uderzył ją silnie łopatą, żeby się jéj pozbyć, mrucząc pod nosem:
— Będzie dwa zamiast jednego! —
Dziewczyna krzyknęła boleśnie, młódszy doktor poskoczył, zgromił starego grabarza, wziął dziewczynę gwałtem za rękę, i wodząc latarką koło jéj twarzy, zawołał:
— Wcale niczego! gdyby nie ten szał, jabym ją gotów wziąść z sobą. —
— I! porzuciłbyś te głupstwa! — przerwał drugi — blada jak upior, chuda jak trzaska; wezmiem chyba na dyssekcją, lub dla sprobowania na niéj mocy nowego preparatu naszego. —
Marysia patrzyła na nich, usiłowała wyrwać rękę swoję z rąk doktora, a nie mogąc tego dokazać, ugryzła go za palec i krzyknęła:
— Ty nie Antoś! oddaj mi Antosia! —
Pan Konsyljarz krzyknął, ale trzymał dziéwczę; grabarz naprzód szedł i niosł trupa.
Marysia gwałtem prawie wleczona dociągnęła się do mieszkania doktora. Trupa położyli na stole, grabarz poszedł, doktor zamknął dziewczynę w osóbnym pokoju, dał jéj wina i chleba, a sam poszedł na dyssekcją.
Marysia nie jadła ani piła, chciała iść gwałtem do stołu gdzie leżał Antoś, ale drzwi były zamknięte, ryczała prawie z boleści, a doktor palił cygaro i machał bisturem.
Ona przyłożyła oko do dziurki od klucza, widziała jak jéj kochankowi odcięli głowę, jak mu poobrzynali ręce i nogi, i płakała, i padła na ziemię bez przytomności. Los sprawdził choć po śmierci wyrocznią Statutu! Nie darmo Statut napisany!
Doktor poszedł z rękami obluzganemi krwią oschłą trupa, do Marysi i gładził ją, ciesząc, pod brodę; ona szalona uśmiechała się do niego, a jak świéca zagasła, poszła spać spokojnie i tuliła się do doktora, wołając na swego Antosia, i macała mu głowę i ręce, pytając, czy ten kat doprawdy ich nie poobcinał??


III.

Mróz dochodził do dwódziestu stopni, biédna, w obdartych łachmanach Marysia, stała przeziębła u drzwi lichego domku.
W piersiach jéj brakło głosu do wzywania litości; dwie łzy do połowy zmarzłe toczyły się po jéj twarzy; te łzy mróz wycisnął; boleść na jéj sercu nic już działać nie mogła, bo to serce było przesiękłe, rozdarte cierpieniem.
Piersi jéj, śliczne niegdyś, piersi były obnażone, płachta podarta obrywała je do połowy, ręce miała stulone i przymarzłe prawie jedna do drugiéj, nogi bose i czarne, na jednéj z nich trzewik, na drugiéj resztki wełnianéj pończochy.
Jęczała tylko, a w tym jęku nie było słowa, lecz była prośba; ten jęk obijał się o serce jak konającego modlitwa do Boga; ludzie chodzili, ludzie jęki słyszeli, a jednak nikt jéj nie puścił do domu; stała biédna pode drzwiami, a mroz był tak okropny! nieśmiało, powoli, otworzyła drzwiczki domku i jęknęła; z izby wyleciał głos:
— A czego tam łazisz i izbę studzisz? Do Dobroczynności! Zamykaj! zamykajże! —
Marysia jęknęła raz jeszcze; stary, czerwony mężczyzna w brudnym szlafroku wyleciał naprzeciw niéj, chciał łajać, spójrzał na piękną niegdyś twarz i stanął; ona jęczała, on słuchał; drzwi były odemknięte.
— No! no! ogrzéj się — chodź! a drzwi zamknij! izbę studzisz! drwa kosztują drogo. Co ty za jedna? —
Marysia weszła, stanęła u drzwi i tupała nóżkami; łzy jéj płynęły. Czerwony jegomość stał i patrzał, potém założył pióro za ucho i kręcąc głową zawołał:
— Co ty za jedna? —
Prócz jęku nie było odpowiedzi, a jegomość nie rozumiał jęków i mruczał pod nosem: — Musiała być ładna! i jeszcze taki nieszpetna! —
Był to ostatni może tryumf biédnéj Marysi. Pozwolono jéj się ogrzać, nie że była biédna, ale że była ładna. Ona siedziała przy piecu. Czerwony jegomość zamknął drzwi na klucz. Milczała i oddychała ciężko. Ciepło przejmowało jéj ciało od dwóch dni skościałe; język jéj odmarzł; prosiła jeść. Czerwony jegomość dał jéj wódki i chleba z solą, ciągle mrucząc pod nosem: — Musiała być ładna. —
W kilka tygodni Marysia gospodarowała u tego jegomości, a on chodził z piórem za uchem, pisał pozwy, ruszał ramionami i dziwował się, że ona była ładna, a taka biédna! Było się czemu dziwować! Marysia niezawsze była tak biédna, i tego domyślał się czerwony jegomość, ale o tém nie mówił.
Potém czerwony jegomość został przeniesiony do innego miasta, a Marysia marzła znowu na ulicy.


IV.

— Na miłość Boga! jeden groszyk, Panie! —
— Jeden grosz biédnéj ubogiéj! —
— Jeden grosz ślepemu kalece! —
— Niech was Panna Marja Ostrobramska pocieszy! —
— Zlitujcie się nade mną! —
Tak odzywali się żebracy i żebraczki pod kościołem w niedzielę, siedząc rzędem w kruchcie i wyciągając ręce ku przechodnióm.
Między ubogiemi siedziała jedna młoda, blada, z twarzą pokaleczoną ranami, okryta łachmanami obrzydliwemi, i ona wyciągniętą miała rękę, ale nie mówiła ani słowa, tylko drżała od zimna i z boleści. Kilku przechodniów dawało jałmużnę, lecz tłuste baby zawsze ją pochwyciły; na wychudłéj dłoni Marysi ani grosz nie postał; odpychali ją żebracy od siebie, cisnąc się po grosz jałmużny, tak, że się ledwie na szczupłém siedzeniu pomieścić i usiedzieć mogła. Szły dwie osoby na mszę; Marysia wlepiała w każdego czarne oczy łzami zeszpecone, wpadłe i nieruchome, lecz nikt nie uważał. Ten dawał jałmużnę bliżéj siedzącym, ów rzucał ją dla oka trafem, dla pocieszenia się przyjemnym widokiem bitwy żebraków o grosz, inny mijał ich, ruszając ramionami, inny łajał jeszcze. Ku południowi, przy końcu summy, szedł jakiś tłusty jegomość do kościoła; żebraczka spójrzała na niego i boleśnie jęknęła; on obrócił głowę, spójrzał, zdawał się cóś przypominać, potém dobył dziesiątkę z kieszeni i rzucił ją na wyciągnioną dłoń żebraczki, oddalając się śpiesznie.
Ona westchnęła i patrzyła długo za nim, a tymczasem obok siedząca stara kwoka porwała z jéj ręki dziesiątkę i śpiesznie ją schowała pod fartuch. Marysia nic nie uważała, nic nie widziała, z oczu jéj łzy się toczyły, usta miała skrzywione, patrzała przed siebie i drżała coraz mocniéj.
Tłum ludu wracał z summy, Marysia patrzyła jeszcze, ale jegomość wymknął się tak, że go nie widziała, tylko jakiś bogobojny staruszek dał jéj pięciórkę, polecając, aby za duszę Anieli zmówiła trzy Zdrowaś Marja.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.