O Rusi i Rusinach/IV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | O Rusi i Rusinach |
Wydawca | Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia «CZASU» Fr. Kluczyckiego i Sp. |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rusini pod panowaniem austryackiem.
Kiedy rząd austryacki zajął Galicyę, (po pierwszym rozbiorze Polski r. 1772), dostrzegł zaraz, że u niektórych Rusinów, zwłaszcza duchownych, tli w głębi serca niechęć do Polaków. Takich wszakże było mało, a Polacy nie wiedzieli o tej niechęci, która się wyraźnie w niczem widzieć nie dawała. Gubernatorowie austryaccy pisali w swoich raportach do Wiednia, że gdyby kiedy Polacy przeciw rządowi burzyć się chcieli, to możnaby na nich mieć pomoc w takich Rusinach, ale przestrzegali zarazem, żeby tego środka nie używać, bo jest niebezpieczny. „Rusini którzyby znienawidzili Polaków , mogliby zanadto polubić Moskali, a to dla państwa austryackiego mogłoby stać się groźnem, bo oprócz Rusinów w Galicyi, są oni na Bukowinie, i za Karpatami na Węgrzech, są i Słowaki, są i schyzmatycy. Gdyby ci wszyscy przez podobieństwo języka i obrządku, albo przez wspólność wiary, zaczęli czuć jaki pociąg do Rosyi, byłby z tego dla Austryi kłopot niecały”.[1]
Przez długie lata zostały więc te stosunki tak jak były za polskich czasów. W nielicznych Rusinach ukryta niechęć: w ogromnej większości nie tylko nie było niechęci, ale owszem była zgoda i przyjaźń wzajemna. Księża ruscy, ich żony i dzieci, mówili między sobą po polsku i czytywali polskie książki: studenci w szkołach Rusini i Polacy tak samo o wszystkiem myśleli i tak samo czuli. Kiedy się Polacy bili, za Napoleona albo w roku 1831, wielu Rusinów szło z nimi tak samo na wojnę za sprawę, którą uważali za wspólną. Nawzajem, kiedy we Lwowie, między rokiem 1830 a 1840 kilku Rusinów zaczęło pracować nad lepszem wyrobieniem swego języka i drukować książki, żaden Polak nie myślał temu przeszkadzać, owszem każdy się cieszył i życzył im jak najlepiej.
Przyszedł rok 1848: rok wielkich zaburzeń w całej Europie, i w Austryi. W Wiedniu wybuchły rozruchy takie, że aż Cesarz (stryj teraźniejszego, Ferdynand I) umknął do Tyrolu: w Pradze burzyli się Czesi : prowincye włoskie, Lombardya i Wenecya podniosły wojnę przeciw Austryi z pomocą sąsiedniego króla Sardyńskiego: na Węgrzech wybuchła wojna długa i ciężka. W Galieyi rozruchy były na prawdę małe. Ale rząd, przestraszony temi zaburzeniami które miał gdzieindziej, wziął się ostro do stłumienia tych niepokojów. Aż za ostro, bo oba większe miasta, Lwów i Kraków, były bombardowane, gdy się w nich jakiś mały rozruch uliczny pokazał.
W tym tedy czasie, rząd zwrócił uwagę na Rusinów. W niektórych Rusinach (jak wiemy) była zawsze niechęć do Polaków. Ci teraz, widząc że rządowi będzie to na rękę, zaczęli oddzielać się od Polaków, zakładać swoje osobne rady, zbierać zgromadzenia, podawać prośby do Namiestnika i do Cesarza nie od całego kraju, tylko od Rusinów samych. We wszystkiem co mówili i pisali, wystawiali się jako wierni poddani Cesarza i Państwa, i dawali do zrozumienia, że tylko oni są tacy w Galieyi, a Polacy nie. Rząd ówczesny, dość krótko widzący, przyjmował ich oświadczenia bardzo łaskawie, a nie rozumiał tego, że ten środek, którego używał przeciwko Polakom, to broń obosieczna, która i Austryę mogła skaleczyć.
Zaczęli więc Rusini występować odtąd zawsze jako naród osobny. W tem nie byłoby nic złego, i do tego
mieli i mają prawo, skoro ich Pan Bóg stworzył Rusinami, a na znak, że nie są ani Polakami ani Rosyanami, dał im język ich własny, który ani nie jest polskim ani rosyjskim. Ale choć ich prawo było dobre, to ich postępowanie i ich zamiary były złe. Postępowanie było złe, bo było powodowane zawsze i na każdym kroku tylko nienawiścią do Polaków, tylko myślą jakby im zaszkodzić. Miłość własnej ojczyzny jest dobra i święta: ale u kogo ona zasadza się głównie na nienawiści drugiego, ten drugiemu może wiele zaszkodzić, ale tej swojej ojczyźnie wiele dobrego nie zrobi. Za dawnych czasów Chmielnicki przez nienawiść do Polski zaszkodził Rusi bardzo: w naszym wieku Rusini w Galicyi powinni byli o tem pamiętać, i swoją miłość ojczyzny z tego złego uczucia zazdrości i nienawiści oczyścić. Ale tego nie zrobili.
Że zaś ich zamiary nie były dobre i czyste, to zaczęło pokazywać się niebawem. Z łacińskiego obrządku przeszły do ruskiego niektóre zwyczaje, jakich w nim pierwotnie nie było. Naprzykład w cerkwiach księża mówili kazania z ambony (w obrządku wschodnim mówić się zwykły od ołtarza): stawiano w nich i organy – (w obrządku wschodnim i u schyzmatyków organów niema, tylko śpiew sam). Przy Mszy, na Podniesienie, i na Komunię, dzwoniono jak przy Mszy łacińskiej: Komunię św. Rusini, za przykładem łacinników przyjmowali klęczący—(dawniej zaś stojący, jak schyzmatycy). Bractwa różne, albo śpiewanie Różańca, były we wszystkich prawie parafiach, znowu za przykładem łacinników. Teraz księża ruscy, z gorliwości niby o swój obrządek i jego ścisłe przestrzeganie, zaczęli usuwać z cerkwi to wszystko, co nazywali łacińskieini dodatkami. Dzwonki, organy, ambony, znikały gdzieś jedne po drugich : do Kommunii kazano wiernym przystępować stojący: bractwa proboszcze radzili lub kazali rozwiązywać: Różańca śpiewać nie pozwalali. Nie podobało się to wielu, bo te dodatki, choć istotnie z łacińskiego obrządku przejęte, ruskiemu szkodzić nie mogły a pobożności wiernych pomagały. Ich usunięcie zaś sprawiało, że nabożeństwo ruskie stawało się coraz podobniejszem do schyzmatyckiego: a że ludzie nieraz więcej patrzą na pozór niż na rzecz, więc można było obawiać się, że to podobieństwo obrządków mogłoby z czasem zaślepić lud na różnice wiary, jaka jest między Unią a schyzmą.
Zmiany wprowadzono nie tyle z dbałości o pierwotną czystość ruskiego obrządku, ile z niechęci do łacińskiego. A niebawem pod tą niechęcią objawiło się coś gorszego, pociąg do innej wiary, i do innego Państwa. Niektórzy księża zaczęli zapuszczać brody – jak schyzmatyccy popi: z inszy zaczęli wypuszczać modlitwę za Papieża: gdzieniegdzie pokazywały się mszały drukowane w Rosyi, schyzmatyckie. Zaniepokoiło to innych, zaczęli pytać co to znaczy? Biskupi wydali zakazy: brody znikły, ale ziarno raz zasiane zaczęło wydawać plon.
Świeccy Rusini znowu porzucili swoje dawne abecadło i pismo ruskie, a przyjęli litery rosyjskie. Do swego piśmiennego języka, do książek, pod pozorem że język ruski nie jest do pięknego pisania przygotowany i wyrobiony, zaczęli wprowadzać mnóstwo słów i wyrażeń czysto rosyjskich. Wszystko to razem było dość niepokojące, dość podejrzane. Ludzie rozważni musieli pytać co z tego dalej będzie? Miał się ruski naród i język niby rozwijać, a on się tymczasem w oczach na coś innego i wcale niepotrzebnego przerabia?
W roku 1861 odbywał się pierwszy Sejm we Lwowie. Rusinów było w nim dużo: spory z Polakami były częste i gwałtowne. Oni w swojej nienawiści żądali rzeczy niemożliwych i niesprawiedliwych – naprzykład żeby Galicyę podzielić na dwa kraje, polski od Krakowa po San, i ruski od Sanu po Zbrucz: my w naszem oburzeniu (choć łatwo zrozumiałem), unosiliśmy się czasem nieroztropnie, kiedyśmy mówili (niektórzy tylko) że oni są i powinni być Polakami, że ich język jest tylko narzeczem polskiego i podobnie. Ale w tamtych latach Rada Państwa w Wiedniu składała się z posłów wybieranych do niej przez wszystkie sejmy krajowe – (nie jak dziś, co wybieramy osobno do sejmów, a osobno do Rady Państwa wprost). W naszym Sejmie Polacy mieli większość, więc gdyby byli chcieli, mogli byli ani jednego Rusina do Rady Państwa nie wybrać, a przynajmniej wybrać ich bardzo mało. Tego się też Rusini bali; wysłali tedy kilku ze swoich, z biskupem księdzem Litwinowiczem na czele, żeby się z posłami polskimi o te wybory umówili. Polacy krzywdy im robić nie chcieli: ale to wiedzieli, że w Radzie Państwa, pomiędzy mnóstwem posłów niemieckich, czeskich, morawskich i innych, wtedy tylko coś dla kraju wskórać będą mogli, jeżeli wszyscy zawsze tak samo jak jeden człowiek będą głosować. Dali tedy Rusinom odpowiedź następującą: „Jeżeli nam przyrzeczecie, że w Wiedniu, w Kole naszem, między swoimi, będziecie się z nami kłócić ile wam się podoba, ale w Izbie, przed obcymi będziecie z nami jednakowo głosować, to was do Rady Państwa wybierzemy”.
Rusini obiecali: ksiądz Litwinowicz powiedział publicznie, że daje swoje słowo kapłańskie i biskupie na to, że w Radzie Państwa Rusini będą się z Polakami trzymać i jednakowo z nimi głosować
Polacy uwierzyli, dotrzymali, i wybrali Rusinów.
Ale zaledwo stanęli w Wiedniu i w Radzie Państwa, Rusini zapomnieli o słowie i o przyrzeczeniach, Polakom na każdym kroku i przy każdem głosowaniu szkodzili, a trzymali z niemiecką większością, która wszystkim krajom i ludom Państwa austryackiego nie chciała przyznać żadnych praw i swobód, jakie się każdemu narodowi należą i są do jego bytu konieczne.
Ówczesna Rada Państwa ciągnęła się bardzo długo, sejmy nie miały się kiedy odbywać: u nas był jeden tylko króciutki w roku 1863. Potem Cesarz widząc że taka Rada Państwa nic dobrego nie sprawi, i że potrzeba innej sprawiedliwszej, rozwiązał ją, a że wkrótce potem wypadła wojna z Prusami, więc Rady Państwa nie zwoływano przez półtora roku zgórą.
Sejmy odbywały się swoim porządkiem, a że galicyjski oddawna nie był zasiadał, więc w roku 1865 na 66 trwał długo, prawie pół roku. Nie było sprawy, przy której Rusini nie byliby podnosili albo skarg niesłusznych na ucisk i prześladowanie, którego niby doznawali od Polaków – (mówili naprzykład, że księża ruscy odrabiali pańszczyznę Lachom !) albo niesłusznych żądań. Dawniej wspominali tylko o podziale Galieyi na dwa kraje: teraz zrobili z tego zupełny wniosek, i chcieli żeby Sejm to uchwalił. Prosta rzecz, że taki podział byłby niebezpieczny nietylko dla nas i dla Rusinów, ale dla całego Państwa, bo to Państwo ma sąsiada, który oddawna mówi, że wszystko co ruskie to powinno do niego należeć: więc gdyby jedna część Galieyi miała się stać wyłącznie ruską, to z tamtej strony tem śmielej ostrzonoby na nią zęby. We wszystkich zaś sprawach, w których Sejm domagał się zbawiennych i koniecznych zmian i ulg dla kraju (naprzykład języka polskiego w szkołach, w sądach i w urzędach, zamiast niemieckiego który wtedy jeszcze był), to Rusini przeszkadzali jak tylko mogli, i zawsze przeciw takim wnioskom głosowali. Prowadził ich wtedy ksiądz Kuziemski, ten sam co później zosta! biskupem Chełmskim i o którym mówiliśmy już wyżej, i ksiądz Naumowicz, o którym jeszcze mówić nam przyjdzie.
Było tak ciągle przez lat parę. Niespodziewanie na Sejmie roku 1869, poseł Ławrowski, Rusin, i Wicemarszałek Sejmu, oświadczył, że Rusini chcą zgody z Polakami i podawał warunki tej zgody: a zapewniał, że Rusini ani wiary ani Państwa odstępować nie chcą, że katolikami są, i zostaną. Po długich latach czynnej nieprzyjaźni Rusinów, nie mogli Polacy w skutku jednej mowy uwierzyć odrazu w ich lepsze uczucia i zamiary: ale byliby popełnili błąd wielki, gdyby taką sposobność pogodzenia się, choćby nie całkiem pewną, byli odrzucili. Tego też nie zrobili. Sejm polecił Wydziałowi krajowemu, żeby zwoławszy do rady poważnych ludzi z Polaków i z Rusinów, rozważył te warunki ugody, żeby rozpoznał, które z nich są słuszne i dobre a które nie, i żeby potem Sejmowi zdał z nich sprawę. A tymczasem, mówili Polacy, będziemy patrzeć i uważać. Jeżeli Rusini w Sejmie, w swoich książkach, w swoich pismach, będą się z nami obchodzili inaczej jak dotąd, to będzie w tem jakiś dowód, że chcą zgody naprawdę: i że jej chce nie pan Ławrowski sam jeden, ale oni wszyscy a przynajmniej wielu. Ale właśnie pokazało się inaczej. W postępowaniu Rusinów nie zmieniło się nic: chyba to jedno że zawzięciej niż przedtem na nas uderzali. Trudno więc było uwierzyć, iżby szczerze zgody z nami pragnęli. A gdy niedługo potem umarł p. Ławrowski, który o tej zgodzie szczerze myślał, nie było już więcej mowy o jego wniosku.
Stawał się więc ten wzajemny stosunek Polaków i Rusinów coraz gorszym. Po jednej stronie nienawiść coraz wyraźniejsza, po drugiej coraz większe niedowierzanie. Do tego niedowierzania przybył powód nowy a najsilniejszy, kiedy zaczęło się prześladowanie Unitów w Chełmskiem i na Podlasiu. Księża ruscy z Galicyi tam sprowadzeni, i sami bez wahania przechodzili na schyzmę, i rządowi rosyjskiemu z niegodziwą gorliwością pomagali do prześladowania ludu, do gwałtów i okrucieństw,- które opisaliśmy wyżej. Cóż innego można było o takich myśleć, jak że są zdrajcami i wiary swojej, i swoich owieczek, i Rusi. Kiedy zaś pod rządem rosyjskim działy się takie rzeczy straszne, kiedy lała się krew ludu ruskiego, to Rusini galicyjscy nigdy ani w Sejmie, ani po za Sejmem, ani w mowie, ani w piśmie, nie użalili się nad tymi swoimi braćmi, nie oburzyli się na te okrucieństwa. Na mniemany ucisk Rusinów przez Polaków skarżyli się bez miary i bez końca: na straszne prześladowanie Rusinów przez Moskali milczeli, nie podnieśli ani jednej skargi. Wtedy oczywiście każdy pomyśleć musiał, że te prześladowania oni chyba uważali za dobre: że chcą, iżby Rusini z Unitów stali się schyzmatykami a z Rusinów Moskalami, i że gdyby mogli, toby sami tak przeszli na inną wiarę i przystali do innego narodu, jak to zrobili na nieszczęście ich księża, co własnemi rękami zabili i pogrzebali Unię na Podlasiu i w Chełmszczyżnie. A kiedy nieszczęśliwi księża uniccy, przez Rosyę wygnani za to, że swojej wiary odstąpić nie chcieli, chronili się do Galicy i z żonami i dziećmi i żyć nie mieli z czego, to utrzymanie jakie takie obmyślali im Biskupi łacińscy, albo świeccy przychodzili w pomoc składkami, ale bardzo rzadko zdarzyło się, żeby od Rusinów który dostał jaką ubogą posadę i utrzymanie.
To wszystko wskazywało, że duch tego narodu znacznie się był zepsuł. Zyskali Rusini wiele przez te wszystkie lata, uczyli się dużo i pilnie w szkołach, wielu z nich zajęło miejsca w urzędach i w sądach, napisali i wydali wiele książek, język swój wyrobili na piśmienny – (na te książki, i na teatr ruski Sejm dawał i zawsze daje zapomogę), zrobili wielkie postępy pod różnemi względami, ale ich usposobienie nie było dobre. Chęć rozwijania swojej narodowości ruskiej była u wielu szczera, ale połączona z nienawiścią względem drugich ludzi, z obojętnością dla wiary a często z zupełnem niedowiarstwem, dobrych skutków wydać nie mogła, i zamiast Rusinów uszlachetnić, ona wielu z nich psuła. Inni znowu z tej nienawiści do Polaków a obojętności dla wiary, otwarcie mówili, .że ich prawdziwą ojczyzną jest Rosya, a ich kościołem schyzma. Między ludem krążyli często (i dotąd krążą) ludzie, którzy takie nauki roznoszą, Bóg wie przez kogo nasłani i opłacani; a ich pisma i książki powtarzały to samo nieznacznie ale ustawicznie, żeby lud do takich wyobrażeń przyzwyczaić i przygotować. Odznaczało się i dotąd odznacza takiemi złemi zamiarami jedno ich stowarzyszenie, od założyciela swego nazwane Towarzystwem Kaczkowskiego, które w Kołomyi wydaje książki i rozrzuca je po kraju. W książkach tych bywa zwykle na początku (dla zamydlenia oczów) jakieś kilka słów o wierności i przywiązaniu do Cesarzai Austryi, a dalej nietylko potwarze na Polaków i podżegania do nienawiści, ale ponętne a kłamliwe wiadomości o Rosyi, jakie tam życie błogie, jaki dostatek, jaka sprawiedliwość! aby czytelnik miał już sam z tego miarkować, że tam niby lepiej daleko niż tu, i że dopiero byłoby nam dobrze, gdybyśmy się pod rosyjskie panowanie dostali.
A my cóżeśmy mieli na to radzić? Rady nie było, bo Bóg jeden może zmienić ludzkie sumienie i wolę. Musieliśmy więc cierpliwie znosić, starać się dobremi pismami i książkami naprawiać ile się dało to złe jakie oni swemi przewrotnemi robili, w Sejmie odpierać ich niesprawiedliwe zarzuty, kiedy się skarżyli na uciski i krzywdy jakich od nas doznają – (jakich naprawdę niema): dbać o to troskliwie, żeby właśnie nie skrzywdzić ich w niczem i nie naruszyć nic z tego co im prawo przyznaje. To jest wszystko, cośmy robić mogli, i to robiliśmy zawsze. Prócz tego spróbowano jednego środka, na los szczęścia: może się uda. Ksiądz Waleryan Kalinka, ze Zgromadzenia Zmartwychwstańców, kapłan gorliwy, a znakomity pisarz i obywatel, miał pomysł, żeby założyć we Lwowie dom, w którym chowaliby się młodzi Rusini. Wychowanie odbieraliby czysto i ściśle ruskie: język, nabożeństwo, nauki, wszystko miało być ruskie. Ale mieli być chowani w duchu katolickim, w przywiązaniu do Kościoła; a przez dobre obchodzenie się i opiekę, przez ciągłe stosunki z księżami, którzy na Polaków przerabiać ich nie myśleli, możeby z czasem oduczyli się tej nienawiści do nas. Pomysł ten podobał się bardzo i w Wiedniu, i w Rzymie. Ojciec św. i Cesarz, sami zachęcali księdza Kalinkę, żeby taki dom założył. Sejm przyszedł mu z pomocą, i dotąd co roku daje zapomogę temu zakładowi: resztę kosztów opłacają składki, a w najmniejszej części rodzice uczniów, jeżeli płacić chcą i mogą. Zakład stanął i utrzymuje się dość pomyślnie: ale kto go szkaluje i szkodzi mu jak może? Rusini. Dlaczego? bo jak mówili, ten zakład ma im dzieci przerabiać na Lachów. Komisye sejmowe sprawdzały czy tak jest: i posłowie ruscy sami musieli przyznać, że wszystko odbywa się po rusku, że chłopcy chodzą do szkoły ruskiej, że nikt nie myśli o tem, by ich polszczyć. A więc o co chodziło, i dlaczego te gniewy? O to podobno, że dzieci chowają się tam po katolicku. Jeden z Rusinów poufnie w rozmowie dał się z tem słyszeć na Sejmie. Pytany dlaczego tak narzeka na ten zakład, który ruskie dzieci wychowuje uczciwie, uczy dobrze, a bardzo tanio lub całkiem za darmo, odpowiedział, że „choć oni Rusinami zostaną, to dla nas będą straceni, bo się do katolickiej wiary przywiążą”.
Zaszły w końcu takie zdarzenia, które już jawnie przed całym światem dowiodły, jakie zamiary kryły się pod temi słowami i skargami o mniemanym ucisku Rusinów w Galicyi. Był pewien pan Adolf Dobrzański, Rusin, wysłużony urzędnik austryacki, dość wysoki nawet, mieszkający na Węgrzech blisko galicyjskiej granicy. Jego córka, pani Hrabarowa, mieszkała we Lwowie: syn, Mirosław Dobrzański, był w służbie rosyjskiej, ale przejeżdżał się ustawicznie między Kijowem, Wilnem, Warszawą a Lwowem. Policya spostrzegła, że u tej pani Hrabarowej schodzą się często ludzie podejrzani, zwróciła na nich uwagę, i wpadła na trop zupełnego spisku, którego celem było oderwanie Galicyi od Austryi, a przyłączenie jej do Rosyi. Przy rewizyi w mieszkaniu pani Hrabarawej znalazły się liczne na to dowody: listy (niektóre z pieniądzmi, druki przeznaczone do rozszerzania między ludem i t. d.). Wyniknął z tego proces, który wykazał, że oskarżeni znosili się z rosyjskiemi stowarzyszeniami, których celem jest zabór wszystkich krajów słowiańskich przez Rosyę, że odbierali na ten cel znaczne z Rosyi fundusze, że przez pisma i książki starali się wpajać w Rusinów to przekonanie, że powinni połączyć się z Rosya i przejść na schyzmę. Pomiędzy czterema skazanymi w tym procesie był ksiądz Naumowicz, niegdyś poseł, i jeden z przywódców ruskich na Sejmie.
Ale zdarzyło się coś jeszcze gorszego niż spisek. Pewnego razu, cała jedna wieś, Hniliczki, oświadczyła w Starostwie, że chce przejść na prawosławie. Namówił ją do tego, i pierwszy to poświadczenie podpisał, proboszcz, ten sam ksiądz Naumowicz, o którym wspomnieliśmy wyżej jako o przewodniku posłów ruskich w Sejmie. Urzędy świeckie nie mogły im za to nic zrobić, skoro w Austryi prawo pozwala każdemu wyznawać religię, jaką chce, i zmieniać ją kiedy mu się podoba. Powstało tylko oburzenie i zgorszenie w całym kraju. Metropolita odebrał parafię księdzu Naumowiczowi: wieś, objaśniona o tem co zrobić chciała, dała się wstrzymać od złego czynu: ksiądz Naumowicz wyjechał do Kijowa, przeszedł uroczyście na schyzmę, i dostał jakąś wysoką godność i pensyę, i ztamtąd przez swoich powierników i przyjaciół dalej w Galicyi te same roboty prowadzi.
Niebezpieczeństwo grożące milionom dusz chrześcianskich było oczywiste: kościół nie mógł tych dusz zostawić bez obrony. Sądzono w Rzymie, i tak samo w Wiedniu, że pokusa fałszywej wiary szerzy się po części przez to, że arcybiskupia dyecezya lwowska jest bardzo wielka, zatem Arcybiskup nie może księży dobrze znać i często doglądać, a oni się przez to psują. Utworzył więc Ojciec św. ze zgodą Cesarza nową dyecezye ruską w Stanisławowie, której pierwszym Biskupem jest najprzew. ksiądz Julian Pełesz. Ale na to złe tak daleko posunięte jeden środek nie wystarczy. Postarała się Stolica Apostolska o inny także. Najpewniejszym środkiem do utwierdzenia wiernych w przywiązaniu do Kościoła, i w należytem zrozumieniu religijnych obowiązków, jest dobre wychowanie młodych księży, w pobożności, gorliwości, i czystości obyczajów. W obrządku wschodnim niema wielu zakonów różnych jak w łacińskim: jest tylko jeden zakon Bazyliański, który niegdyś jaśniał wielkiemi cnotami i naukami, dostarczał Unii najlepszych Biskupów, ale w naszym wieku zaniedbał się trochę i podupadł. Gdyby ten zakon do dawnej gorliwości i pilności przywrócić, to za jego przykładem, utwierdziłoby się w dobrem duchowieństwo świeckie, i z czasem wszyscy wierni.
Prowincyał Bazylianów, ksiądz Sarnicki, miał więc myśl, żeby wychowanie młodych kleryków Bazyliańskich powierzyć Jezuitom: Ojciec Św. pozwolił, i wskutku tego nowicyat w klasztorze w Dobromilu oddany został pod kierunek Jezuitów, którzy tych przyszłych zakonników uczą i wychowują.
Na to znowu podnieśli Rusini wielkie skargi. To dla nich wielka (niby) krzywda i obraza, żeby zakon łaciński miał kształcić ich księży, oni tego nie potrzebują i nie chcą: Jezuici będą ich tylko na łacinników i na Lachów przerabiać! We wszystkich pismach ruskich i we wszystkich rosyjskich także, rozwodziły się narzekania i użalania nad tymi nieszczęśliwymi, których prześladuje Papież, Cesarz austryacki, i Polacy.
Dobre wychowanie księży, żeby byli wierni, pobożni, i rozumni, to u Moskali i ich stronników nazywa się prześladowaniem: ale Unici na Litwie i na Podlasiu dobrowolnie przeszli na prawosławie! Tam nie było prześladowania!
Taką to prawdą, i taką dobrą wiarą, walczy się z Kościołem katolickim i z Polakami.
Cóż w takich zdarzeniach mieli robić Polacy? jak się mieli zachować? Różni różnie myśleli i mówili. Byli tacy co mówili, że należy przyciągać do siebie Rusinów jak największą łagodnością i dobrocią, przystawać na wszystkie ich żądania, uchwalać w Sejmie wszystkie ich wnioski, a wtedy, jak się Rusini przekonają, że polska większość w Sejmie ustępuje im zawsze, i że wszystko, czego chcą od niej dostać mogą, to przestaną nas nienawidzieć, a z czasem zaczną i kochać. W takiem zdaniu było dobrego serca dużo, ale rozwagi i zastanowienia nie wiele. Kiedy Rusini ciągnęli do innej wiary i innego Państwa, to nam sumienie i rozum mówiły, że powinniśmy być bardzo ostrożni, bo każdego nowego prawa, jakieby zyskali, mogą użyć na to, żeby jeszcze silniej jak dotąd robić to, co dla nas i dla całego Państwa niebezpieczne. Jeżeli mnie kto chce bić, to mu przecie nie będę na siebie dawał kija: toby nie była ani miłość chrześcijańska, ani miłość braterska, tylko nieroztropność.
Inni znowu, oburzeni na postępowanie Rusinów, utrzymywali, że trzeba im się opierać zawsze i we wszystkiem, a nigdy i w niczem nic ustępować. Dowodzili, że lud ruski ani tej nienawiści do Polaków nie czuje, ani nie dba o te zmiany, jakich się domagają jego posłowie: że to kilkuset ludzi burzliwych i przewrotnych robi ten cały niepokój, a naród sam ani o niem nie wie, ani go nie pragnie. To jest prawda: ale tak znowu ostro postępować nie byłoby dobrze, bo naprzód między żądaniami Rusinów mogły być i słuszne, a takim zawsze należy uczynić zadość, a powtóre dlatego, że byłyby jeszcze większe skargi na polski ucisk, a różni nasi nieprzyjaciele udawaliby, że tym skargom wierzą, i mogłyby z tego wyniknąć nowe kłopoty i przykrości. Większość sejmowa tedy obrała drogę pośrednią, i tej się trzymała. W niczem Rusinów nie krzywdzić, przyznawać im zawsze odrazu w Sejmie wszystko to, do czego na mocy ustaw mają prawo: ale do tych praw nowego nie dodawać nic, bo z pewnością użyliby tego na naszą szkodę. Tak robił Sejm przez te wszystkie lata, do ostatka. Posłowie ruscy co roku wychodzili z nowenn wnioskami, Sejm te wnioski rozstrzygał, uchwalał co było słuszne, resztę odrzucał. Skargi z tamtej strony były zawsze te same, tylko może coraz gwałtowniejsze. Czy były słuszne? to inna rzecz. Jednym z głównych niby dowodów tego upośledzenia i prześladowania Rusinów było to, że ludu ruskiego jest tak wiele, a ich w Sejmie stosunkowo tak mało. Któż temu winien? Lud na Rusi wybiera tak samo jak gdzieindziej: jeżeli wybiera często Polaków na posłów, to cóż na to poradzić? Wolno Polakom o wybór się starać, i wolno Rusinom Polaka wybrać. Jeżeli zaś tylu Polaków wybierają, to widać, że lud nie ma do nich tej nieufności i nienawiści, jaką mają ruscy księża, albo adwokaci, albo notaryusze, albo sędziowie. Czasem znowu skarżyli się, że przy wyborach starostowie albo żandarmi dopuszczali się nadużyć: wtedy za każdym razem Rząd robił dokładne śledztwo, a najczęściej pokazało się, że jeżeli były bitki albo gwałty, to je właśnie Rusini robili. Gdzie zaś zdarzyło się istotnie jakie nadużycie, tam było z urzędu skarcone.
Drugim znowu głównym powodem do skarg były szkoły: że szkól ruskich za mało. Znowu nieprawda. Ustawa mówi, że każda gmina sama ma prawo stanowić o tem, czy dzieci mają się uczyć w polskim czy w ruskim języku. Gdzie więc gmina oświadczy, że chce szkoły ruskiej, tam szkoła jest ruską. Nie było przypadku, żeby się stało inaczej, i naprawdę mamy w kraju więcej szkół wiejskich ruskich aniżeli polskich. Co do szkół wyższych, gimnazyów, prawda że jest tylko jedno (we Lwowie), w którem wszystkie nauki przez wszystkie lata odbywają się po rusku: ale w miastach mniejszych, gdzie jest ludność i polska i ruska, a gimnazyum tylko jedno, jakże zrobić, żeby wszystkim dogodzić? Gdyby tam dawać naukę po rusku, to znowu narzekaliby Polacy. Poradził na to Sejm w ten sposób, iż uchwalił, że jeżeli w jakiej klasie gimnazyalnej znajdzie się dwudziestu pięciu chłopców, których rodzice zażądają, żeby oni uczyli się po rusku, to dla tych chłopców ma być otwarta klasa osobna, z ruskimi nauczycielami i nauką po rusku. Dotąd w jednym Przemyślu znalazła się potrzebna liczba rodziców, którzy takiej zmiany żądali, i- tam też są przy gimnazyum takie osobne klasy ruskie.
Skargi więc słuszne nie były, krzywd i ucisku nie było, a skarżono się (jak to Polacy nieraz w Sejmie mówili) dlatego żeby skargami lud w niepokoju utrzymywać i w nienawiści utwierdzać. Przy ostatnich wyborach do Sejmu w roku 1881) zaszła ta nienawiść tak daleko, że w swoich odezwach do wyborców Rusini nazywali nas Polaków obcymi ludźmi, którzy na tej ziemi być nie powinni, i że wtedy dopiero będzie dobrze i spokój, kiedy wszyscy Polacy za San się wyniosą. Taką odezwę podpisał nawet ten Rusin, którego większość sejmowa na członka Wydziału krajowego wybrała.
Że po takiej odezwie w następnym Sejmie wzajemny stosunek był przykry, to nic dziwnego. Rusini byli gwałtowni jeszcze bardziej niż zwykle: Polacy byli do żywego dotknięci i oburzeni. Mimo to byli (z bardzo rzadkiemi wyjątkami) spokojni, a pomimo że się świeżo na jednym z nich tak zawiedli, znowu Rusina (innego) do Wydziału krajowego wybrali. Na samym końcu ostatniego Sejmu (1890) zaszedł wypadek niespodziewany, (o którym wspominaliśmy w pierwszym numerze Krakusa). Posłowie ruscy poróżnili się między sobą, i zaczęli występować jedni przeciwko drugim. Jedna strona, z panem Romańczukiem (profesorem gimnazyalnym we Lwowie) oświadczyła w Sejmie, że Rusini nie są i nie chcą być Polakami, ale że tak samo nie są i nie chcą być Moskalami: że są i chcą zawsze pozostać wiernymi katolikami: że tylko w Austryi i pod opieką Cesarza widzą bezpieczeństwo i przyszłość dla swego narodu, a każdego Rusina, któryby ciągnął do schyzmy i do Rosyi, uważają za zdrajcę.
Druga strona, w której imieniu przemawiał znowu pan Antoniewicz (profesor gimnazyalny z Przemyśla), mówiła o sobie, że ona także nie myśli o oderwaniu Galicyi od Państwa Austryackiego, że Cesarzowi jest wierna: ale nie chce mieć nic wspólnego z tymi Rusinami, którzy o jakiejś czystej Rusi mówią, a zostają w stosunkach z ludźmi, którzy z Francyi, Szwajcaryi, i innych krajów usiłują szerzyć niepokój i nieporządek po całym świecie.
Oskarżali się więc nawzajem: jedni o pociąg do schyzmy i do Rosyi, drudzy o ukryte zamiary zaburzeń i nierządu.
Kiedy się tak w Sejmie otwarcie poróżnili, zabrał głos ksiądz Metropolita Arcybiskup lwowski Sembratowicz, i oświadczył w imieniu własnem i wszystkich biskupów ruskich, i duchowieństwa, że choćby im przyszło śmierć ponieść od jedności śgo katolickiego Kościoła i od posłuszeństwa Głowie jego Papieżowi rzymskiemu nie odstąpią: że Cesarza i domu cesarskiego trzymają się wiernie i zawsze trzymać się będą: że o dobro i o sławę ruskiego ludu, o ich pomnożenie zawsze starać się będą, ale prawnemi tylko i godziwymi środkami, a gotowi będą zawsze pomagać do zgody między dwoma bratniemi narodami mieszkającemi na jednej ziemi.
Ten rozbrat między Rusinami świeckimi, a zwłaszcza to oświadczenie Biskupów, którzy w ten sposób objawili, że przyznają słuszność tej stronie, na której czele stoi pan Romańczuk, a stronę przeciwną zganili, to jest wypadek w naszym stosunku do Rusinów ważny. Rusini świeccy wyparli się publicznie rosyjskich i schyzmatyckich dążności, a Biskupi swoim głosem poręczyli niejako za świeckich, że mówią szczerze i wierzyć im można, My zatem ani lekceważyć, ani odpychać tego nie możemy: bo jeżeli oni w tej sprawie głównej mają dobre chęci i będą postępowali dobrze, to możemy i do stałej zgody z nimi z czasem dojść, i im jak sobie przez to lepszą przyszłość zapewnić. Rozumie się, że po tylu latach nieprzyjaźni, nie możemy na jedno słowo uwierzyć, że się u nich wszystko od razu zmieniło. Biskupom powinniśmy wierzyć i wierzymy zupełnie: świeccy muszą nas jeszcze swojem postępowaniem przekonać, że się pozbywają tej ku nam nienawiści, j a k ą dotąd zawsze okazywali. Jeżeli naprzykład przestaną w swoich pismach o nas źle mówić, kłamliwe oskarżenia na nas rozszerzać: jeżeli w stosunkach sąsiedzkich, albo w Radach powiatowych, albo w Sejmie, okażą nam więcej życzliwości a mniej zawziętości niż dotąd, to będziemy mieli jakiś dowód ich szczerości i dobrej woli, i zaczniemy ufać. Dotąd, z radością musimy to wyznać, przy wyborach do Rady państwa, ta część Rusinów rzeczywiście dawnej niechęci nam nie okazywała i postępowała zgodnie z Polakami. Zobaczymy, co będzie dalej.
Żądania swoje ogłosili oni w dziennikach, i na przyszłym Sejmie zapewne z niemi wystąpią. Roztrząsać te żądania teraz jeszcze nie pora. Do Sejmu będzie to należało rozpoznać, które z nich są zupełnie słuszne, a które mniej, które się dadzą wykonać, a które nie. Teraz tylko to jedno na pewno wiedzieć możemy, że jak my powinniśmy w tej sprawie postępować roztropnie a sprawiedliwie, żeby ani ich nie skrzywdzić, ani sobie szkody nie zrobić, tak oni znowu powinni starać się przekonać nas swojem zachowaniem, że nie są nam nieprzyjaciółmi, i wzbudzić w nas tę ufność, której dotąd zupełnej mieć do nich nie możemy.
Takie były, w krótkości tu opowiedziane dzieje Rusi, i jej z Polakami stosunki. Za dawnych czasów miała Polska tę względem Rusi zasługę, że jej przez długie wieki broniła od Tatarów i Turków, że ją – bez gwałtu i prześladowania – do prawdziwej wiary nawróciła, że ogromne a odłogiem leżące ziemie zaludniła, a przez to na pożytek ludzki obróciła, miasta zakładała, chwałę Bożą, oświatę ludzi, uprawę ziemi, daleko w te strony szerzyła. Winę zaś miała dawna Polska na Rusi naprzód tę, że nie dosyć pilnie i gorliwie dbała o to, by Rusinów do siebie przywiązać, że naprzykład ich Biskupów do swego senatu nie przypuściła, że niektórzy Polacy – (bo nie król i Rząd polski) — źle się z nimi obchodzili. Rusini pomścili się za to w dawnych czasach dwa razy, przez bunt Chmielnickiego i przez rzeź Humańską; zadali przez to Polsce krzywdę cięższą niż te jakich od niej doznali.
W naszych czasach my im nie robiliśmy krzywdy żadnej, oni nam robili dużo szkody. Nie zaczepialiśmy nigdy, broniliśmy tylko i siebie, i państwa do którego należymy, i Kościoła, Opieraliśmy się i działaliśmy przeciw nim dlatego, że to, co oni chcieli, było i niesprawiedliwe i niebezpieczne. Nie mogliśmy przecie pozwalać na to, żeby nas obcymi ludźmi nazywali i za San wypraszali, żeby do obcego Państwa i do obcego kościoła ciągnęli, więc staraliśmy się nie dopuszczać ich do większego znaczenia z obawy, żeby go na złe nie użyli. Oni do nas mieli (i zapewne dotąd mają) nienawiść: my do nich tylko niedowierzanie.
Tak stoimy względem siebie dziś. Co będzie dalej? Bóg raczy wiedzieć; ale to pewna, że zgoda i przyjaźń byłaby dla jednych i dla drugich wielkiem szczęściem. Na jednej ziemi siedzimy, musimy na niej żyć obok siebie, a prawo do niej mamy i jedni i drudzy. Ich prawo jest to, że zajęli tę ziemię, kiedy jeszcze była pusta i niczyja, jakżeby im ją sam Pan Bóg był dał w posiadanie, a od tego czasu zawsze na niej siedzieli i zawsze swoim osobnym językiem mówili. Nasze znowu prawo jest to, żeśmy tę ziemię nie gwałtem i przemocą opanowali, ale ją przyłączyli do Polski częścią przez dziedziczne spadkowe prawo naszych królów, częścią na własne żądanie Rusinów: dalej to że bez nas byłaby ta ziemia stała się tatarską albo turecką (w małej części może węgierską), ale sama nie byłaby potrafiła obronić się i utrzymać. Biliśmy się na tej ziemi z Bisurmanami, przez całe wieki, za nią, za siebie za cały świat chrześcijański, i możemy powiedzieć bez przesady, że ona cała jak długa i szeroka, krwią polską jest przesiąkła. Mamy dalej to prawo, że my także na niej siedzimy, a przez wieki naszego panowania z dzikiej i pustej przedtem zrobiliśmy ją ludną i uprawną, żeśmy jej nieśli i wiarę prawdziwą i oświatę. Nie jest więc Polak na Rusi obcym człowiekiem, nie jest jak ten co gdzieś na krótki czas mieszkanie najął a potem może wynieść się w świat gdzie zechce: zapuścił on w tę ziemię korzenie jak stare drzewo, i nie godzi się z niej go rugować, albo mówić, że się usunąć powinien. Na to prawo i Rusinów i Polaków jeden nastaje i gwałci je, Moskal, kiedy Polaków i katolików zmusza, żeby się z ziemi wyprzedawali i wynosili, a Rusinów gwałtem na swoją wiarę przeciąga, i własnym językiem mówić im nie pozwala. Jeżeli on na swojem postawi, to w końcu nie będzie na Rusi ani Polaków, ani Rusinów, tylko będą Rosyanie i Rosya.
Dlatego jeżeli chcemy jedni i drudzy żyć i utrzymać się na swojej ziemi, przy swojej wierze, przy swojej mowie, i przy swoich prawach, to powinniśmy wspierać się i pomagać sobie wzajemnie, a nie w zawiści patrzeć na siebie jak na nieprzyjaciół i robić sobie na złość. Te złe uczucia powinniśmy koniecznie dla wspólnego dobra, i dla dobra samej wiary św. i Kościoła w sobie zwyciężać.
My Polacy możemy podobno z czystem sumieniem o sobie powiedzieć, że Rusina szczerego katolika, i takiego, który do nas nie ma nienawiści, gotowiśmy zawsze kochać jak brata. U nich od niedawna wprawdzie, ale zaczynają przecie objawiać się lepsze oczucia. Może Bóg da, że się utrwalą, rozszerzą, i ta bolesna waśń domowa skończy się kiedyś spokojem pożądanym i zgodą szczerą na pomyślną przyszłość i Polski i Rusi, na dobry przykład ludziom, na pożytek Państwa, na chwalę Bożą, ubezpieczenie i pomnożenie wiary Św., a na zawstydzenie jej nieprzyjaciół.
- ↑ Być może w ostatnim wyrazie literówka i końcówka zdania powinna brzmieć: „byłby z tego dla Austryi kłopot niemały”.