O Wojtku, którego na Szczepana przekręcili (Orkan, 1926)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O Wojtku, którego na Szczepana przekręcili |
Pochodzenie | Opowieść o płanetniku |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Sam o tem, już jako Szczepan, tak ludziom dobrym opowiadał:
„Dwóch nas matusia mieli. Było tam jeszcze coś, jak powiadali, ale to sie nie doczekało chrztu świętego. Mnie było Wojtek na imię, a bratu starszemu Szczepan. Tatuś pomarli zawczasu, i my z matusią gazdowali. Szczepanowi przyszły roki, że musiał stajać do odbiórki, i za drugim razem z wiesną odebrali go do wojska. Miał już na jesień iść. Ale matusia nie chcieli, żeby on do wojska poszedł, bo im sie widział bardziej niż ja przy gospodarstwie potrzebny i kochali go bardziej niż mnie, już od samego czasu. I jak wzięli chodzić do powiatu, do urzędów, do wójtów, do pisarzów — jak wzięli kręcić i kręcić — tak mnie na Szczepana przekręcili... I, jako niby Szczepan, musiałech do wojska przystać“.
Nie wiedzieć zgoła, jak mu tam przy tem wojsku było, bo na jego opowieściach trudno się opierać, — dość, że trzy roki uczciwie do końca wysłużył i do wsi po zwolnieniu ze służby powrócił.
Ale — jakby mu tam co złego zadali — już się chałupy nie trzymał. Jakgdyby go coś odbiło od domu... Marsze odbywaj, krótsze albo dłuższe, zależnie od dnia i pogody — pasterzy, gdzie napotykał, zawzięcie „egzecyrował“ — lecz najochotniej rad biegał po polach, nie bacząc zgoła na szkody, a gdy mu kto zwracał uwagę, co robi, odpowiadał, stanąwszy „podług rozkazu“, że „cesarskie manibry“ odprawia.
Omijali go gazdowie i dużych piekieł nie robili mimo tych szkód, jakie im się w oczach dziesiętniły; czasem ta jeno niektóry kijem go przegnał sękatym na przestrzeń swobodniejszą.
Jeden błąd jeszcze miał w rozumie, jakiego dawniej u niego ludzie nie widzieli: noża się ogromnie strachał. O czem gdy się młodzież we wsi, jak zwykle lekkomyśląca, zwiedziała, już nie miał od niej spokoju. Wszędzie go temi nożami jak psi szczekaniem zająca, pędzili.
Widzą go, idzie poprzed sień.
— Józek, podejno tam noża!
Wchodzi za próg do izby — to już nóż na pasku ostrzą. Nieraz nie zdołał „pochwalony“ rzucić, tak wartko w pole nawracał.
Najchętniej też trzymał się otwartego pola, gdzie mógł przed zasadzkami ujść łacno — tak doznaku, jak zając płoszony. I najczęściej w tej wolności po szopach nocował, a latem to i pomiędzy żytami, bo gdzie jeno na nocleg do osiedli zaszedł, w te pędy odstrachali go temi nożami.
Nie mówi się już o siekierze. Siekierę gdy obaczył, to mało iże ze skóry nie wypadł — tak się jej widoku lękał. I wogóle wszelakie ostre żelaziwo, które on „bronią“ nazywał, tak go okrutnie strachało. Kto miał tę „broń“ przy sobie, to już nie był dlań człek ze wsi, już go nie poznawał nijak; był to w jego wyobraźni wróg jakiś, na życie jego nastający.
I gdy go kto zastraszył, tak się zmieniał, że prawie nie tym był Szczepanem... jakby go co w tym strachu znów na inszego przekręcało. Oczy wyskakiwały, twarz bladła, a mowa mu się tak przeinaczyła, że niktoby go po niej nie rozeznał; nawet słów dobierał inszych, niż we zwyczajnej gwarze.
Straszony dziczał pomału, dróg się już ludzkich nie trzymał, więcej polami chodzał, ulicami, któremi bydło goni się na paszę. Lecz i tu nie był doznaku bezpiecznym.
Zdarzyło się raz: szedł ulicą krokiem żołnierskim, wymierzonym, aż tu słyszy przeraźliwe: „Stój!“ i widzi przed sobą rycerza (każdy chłop wyższy rycerzem mu się wydawał), jak wyjmuje broń (kozik) z za pasa i zbliża się złowrogo ku niemu. Szczepan zmiertwiał z przestrachu. Poczem zwyrtnął się nazad i w ucieki... Ba — z tej strony jeszcze gorsze niebezpieczeństwo. Oto jedzie jakiś rycerz czterema siwcami (chłopina wiózł widać z lasu ścielę byczętami) broń na ramieniu dźwiga (siekierę pewnie, jak z lasu) i wyraźnie niedobry zamiar ma w umyśle. Szczepan już nie wiedział teraz, co ma robić. Ulica owa była wąwozem głębokim i jeszcze płotem ogrodzona. A tu z dwóch stron nieprzyjaciel... Zastanowiwszy się mało, zwrócił się znowu ku pierwszemu. Ten, widząc trwogę Szczepana, podnosi głos straszny: „Tu musisz zginąć!“ i wywija bronią. Szczepan w niebezpieczeństwie ostatniem zbywa się trwogi, pada na kolana i poczyna słowami miękczyć serce wroga. „Wiesz ty... ja twojej ojczyzny bronił! Ja krew la ciebie przelewał! O mało żem w stu bitwach nie zginął... Czy ty to pojmujesz? Uderz w pierś moją (tu odsłonił rękami koszulę), jeżeli masz serce... uderz! Tu tysiąc kul mierzyło... A te rany (pokazał sińce na ramionach), wiesz, la kogo te rany? La ciebie! Tak, szlachetny rycerzu, la ciebie i la ojczyzny twojej! Masz sumienie?“
W tem podobieństwie jeszcze długo mówił, aż chłop, od śmiechu już zesłabły, przepuścił go ulicą.
I niejeden raz podobnie się zdarzało.
Czasem jakaś litościwa gaździna, u której nie było nikogo takiego, coby go „bronią“ odstraszał, przyjęła go do domu na czas jakiś — to robił, pomagał jej całem wdzięcznem sercem, i nie widać było po nim, aby mu co w rozumie brakowało. Ale niech jeno kto przyszedł i z żartu nóż mu pokazał — już go nic nie utrzymało. Uciekł w pole i już się nie nawinął.
Do spotkanego kogoś, kto mu wyrzucał słowami: „Nie dobrze ci tam było? Nie mogłeś tam ostać?“ lub podobnie inaczej, powiadał:
— Ani człek wie, moiściewy, co go może trafić. Gotowi zarżnąć... co myślicie!
— Bajże, baj! Ktoby cię ta zarzynał! Coby komu z tego przyszło?
— Ho! Ani wiecie, co kto myśli. Cóż przyjdzie z tego ludziom, że biją inszych? A biją...
— Bo jak kto zawini... Ale ty, cóż komu wadzisz?
— Nic nikomu nie wadzę. Ale któż wie... Czasem człek nic nie zawinił, a karzą go. Nierozum sie nie pyta, ba bije... na śmierć bije! Tak. Ja to wiem dobrze.
— Cóż ty, człowieku, możesz wiedzieć? Cożeś ty podżył na świecie gorzkiego?
— Ja nic nie gadam. Co wy chcecie? Możeście wy szpieg jaki? Co?
I nie czekając wyjaśnień, umykał jak zwierz, gdy dojrzy zasadzkę.
Nieraz też któraś z kobiet, bo go te jeno litowały, zapytała go:
— Jakże ci tam, Wojtuś, przy tem wojsku było?
On na to z pewną przechwalą:
— He, he! Ja już nie Wojtek! Ja Szczepan!
— No to, Szczepanku... jak to tam przy tem wojsku było? Opowiedzno nam choć nieco...
Nie dawał się długo prosić, ochotnie opowiadał.
— Raz nam kazali zabrać wszystko, całą zbroję swoją i masierować na manibry, bo tam nieprzyjaciel czekał. Zebrali my sie wartko, coby nieprzyjaciel tymczasem nie uciekł, i szliśmy cięgiem polami, obchodząc drogi zdaleka, aby go zajść znienacka. Śpieszyli my sie strasznie, ale i to sie widziało jednorałom, co za nami na koniach jechali, że za pomału idziemy, bo nas co chwila przynaglali, a czasem kazowali biec, co sił wystarczy. Niejeden słabszy nie wytrzymał, bo i upał był okrutny, zwłaszcza, jak przyszło iść po piachach, gdzie nogi wiązły po kostki. To też dużo poostało, i zbierali ich na wóz. Ale my reszta szliśmy wytrzymałe, bo cóżby sami jednorałowie z nieprzyjacielem robili, jakby my wszyscy poostali — aże doszli my do jakiejś wsi, gdzie nam kazali przenocować. Dali każdemu numero i kazali nam kwater podług tych numerów szukać. Poszedł ja szukać tej swojej kwatery — ale czy ja to numera znam? Nałaziłech sie jeno po próżnicy i wreszcie — coż było robić? noc już przysiadła domy, i kwater nie było widać — poszedłech w pola między żyta i położyłech sie spać w całej zbroi. Zbudziłech sie dopiero, skoro na zbiórkę rano zatrąbili... Zerwałech sie co tchu, zdyszany przylatuję i staję w rzędzie za innymi... Starsi mię zawołali... Nie wiem, co im sie na mnie nie widziało — czy to, że mnie rosa przysiadła, czy co insze — bo mię opatrowali dookoła i potem bili, aż... wstyd mówić... Nierozum ludzki, i telo powiedzieć. Bo cóż ja im zawinił?
Drugi raz znowu, ale to już było po manibrach, kazali mi iść na wartę. Ja też ochotnie sie zbierał. Przecie mi to nie było cudne. Co ja sie na tę wartę z chałupy nachodził! Przyszła „warta“[1], to matusia: „Ty, Wojtek, pójdziesz“. Ja sie nieraz i opierał, jak mi sie niebardzo chciało. „Czemu raz Szczepan nie idzie? Ja zawdy bedę chodził?“ Ale cobyś z matusią... Zawdy stronę Szczepana trzymali. Szło sie z wartą do wójta, jak wiecie, i tam sie przedstawiało, że warta jest, a potem sie szło na szopę i spało sie do rana... To też, jak mi przy wojsku kazali, ja sie ochotnie zbierał. Tak, to rozumiem — na wartę — a nie na żadne egzecyrki. Bo cóż to komu z egzecyrek? Warta potrzebna; o tem ja już dawno wiedział. Zebrałech sie i poszedłech, kany mię zaprowadzili. Przykazowali mi na odchodnem, cobych warty pilnował. O, nie bójcie sie, ja tu „warty“ nie stracę. Myślę se: „To pewnie przy wojsku gwer „wartą“ nazywają. Dobrze sie czegoś nauczyć. A powiadają, że człek sie przy wojsku niczego nie nauczy. Bajdki!“ Tak se dumam rozmaicie i stoję na tej warcie. Ale mi sie już zadługo widziało — już mi sie zaczął czas na dobre dłużyć — rozpatruję sie dookoła, żeby to cnienie jakoś zacyganić, i widzę niedaleko: wiśnia zieleniutka, a na niej czerwienią się wiśnie, jak pokusy. (Potem mi przyszło dopiero do głowy, że to djabeł pewnie tę wiśnię tam posadził, aby mnie skusić, jak drzewiej naszych ojców w raju). Pić mi sie właśnie zachciało. Ja też, niewiele dumając, oparłech „wartę“ o budkę, podszedłech ku tej wiśni i wylazłech na nią.
Obieram wiśnie (słodkie były!) i daję poziór na „wartę“. Nie zjadłech może ze trzy garści — widzę: nadchodzi patrol ze starszym — słyszę wnet: wołają na mnie. „Ja haw!“ — odzywam sie im, choć mogłech sie i nie odezwać. — „Zaraz zlezę...“ Starszy zakrzyknął: „A gdzie warta?“ Ja mu powiadam: „Tam stoi...“ On znowu: „Tak pilnujesz?“ Ja, widząc, że sie niepotrzebnie złości, aby go oześmieszyć, odpowiadam mu do składu: „Ja haw wiśnie obieram, a na wartę pozieram“. Nie wiem, czy to odpowiedź tak go ozgniewała, iże nie czekał, aż zlezę, ino kazał mie żołnierzom ściągnąć i bił po pysku, po rozumie, ka jeno w złości utrafił... Pytam sie: „Za co?“ a ten nic, ino sie jeszcze bardziej sroży. Nie koniec na tem. Pojmali mnie i zawlekli, bom iść o swojej sile nie mógł, do jakiejś ciemnicy i... znowu bili... Nie warto i gadać. Nierozum ludzki, i telo powiedzieć.
Trzeci raz znowu tak było: Kazali nam sie ubrać na paradę i wyruszyć na błonia. Tam miał przyjechać jednorał jakiś najstarszy, i mieli my mu sie przedstawić. Ubrali my sie, wzięli zbroję i wymasierowali. Potem my sie ustawili tak, jak nam kazali, i czekali my, co bedzie. Nadjechał wreszcie ów jednorał, cały w złocie, że aż oczy bolały od blasku. Serce sie wojenne we mnie zatrzepało... Widzę, nikt go nie wita, jak należy — wszystko stoi i patrzy sie jak głupie. Ja też, niewiele myśląc, zdjąłech broń i wstrzeliłech mu na wiwat. Spodziewałych się, że mi podziękują. Ale cobyś z ludźmi... Zlecieli sie ku mnie zewsząd i... znowu bili... Ja sie już nie pytał, za co, bo co bedę... Nierozum ludzki, i telo powiedzieć“.
Takie jeno historje Szczepan z wojska umiał, podobnych jeszcze trochę i nic więcej. Choć znali je ludzie wszyscy, bo jedni drugim podawali, jednak radzi je od niego słyszeli, bo śmiechu z tego było dużo. Jemu zaś było wszystko jedno, czy się kto śmiał, czy nie — tak śmiech jednako przyjmował, jak i udane litości.
I plątał się tak między ludźmi, właściwiej między strachem a rzadkim spokojem, to między głodem a średnią sytością. Jak się przy czasie zdarzyło... Żył tak doznaku, jako ten zwierz leśny, trochę do ludzi wzwyczajony, ale więcej się ich lękający.
Nieraz któryś ze starszych gazdów postrofował go żartobliwie:
— E, Wojtuś, czy tam Szczepanku, pokiela ci sie tak tłuc pomiędzy ludźmi? Masz kawałek, poszedłbyś i siedziałbyś na nim...
I słuszność była w tej uwadze, bo miał kawałek pola; matusia przecie nie zabaczyła o nim i zostawiła mu go w „destamencie“.
Ale też i Szczepan słusznie odpowiadał na to:
— Jakże bedę na nim siedział, skoro hań śnieg...
Bo rzeczywiście, przez cały rok prawie leżał śnieg na tym kawałku. Kawałek ten był pod lasem w stromej, północnej uboczy. Najwcześniej śnieg na niego spadał i najpóźniej z niego złaził — tak, że chcąc z niego co zbierać, trza było chyba trawę siać; ale cóż z tego — kamyk był przy kamyku tak gęsto, i jeszcze jeden na drugim, żeby się już trawa przy nich, choćby jak igła cienka, nie zmieściła.
— Nima rady, chrzestny ojcze! — jak powiada komornica Tekla, która też taki grunt po ojcach dzierży i podatek z niego święcie spłaca.
Tak więc Szczepan, choćby i usposobienia nie miał do chodzenia, musiałby rad nierad chodzić: bo czas miał, dużo czasu zbywało mu od uprawy tego macierzystego zagona.
A że miał usposobienie do marszów, do „manibrów“ i inszych wolnych na powietrzu ćwiczeń, to i uprawę zaniedbał doznaku.
Ludzie zczasem, gdy się z nim całkiem oswoili, gdy już wiedzieli wszystko, co umiał powiedzieć, i historje jego wszystkie znali i nic się już nowego od niego nie spodziewali — stali się dlań dokuczliwsi, można powiedzieć: gromadnie zawzięci. Dawniej młodzież, a potem już i starsi straszyli go „bronią“ rozmaitą, tak, iż doreszty zdziczał. Latał po polach jak dawniej, ale zdaleka od osiedli — człeka gdy dojrzał, omijał, choćby mu potok padło przejść spieniony — czasem jeno ku małym bardzo pasterzom przyszedł zagrzać się, gdy ogień palili. Niewiadomo, czem się żywił; pono bukiew zbierał i łuszczył, co dziki poostawiły, to znowu jawór pod lasem obłupił i skórę oną ssał dla słodkości, jaka się w niej ma najdować — któż wie, co zresztą już nie jadał.
I żył tak, póki nie umarł.
W pamięci ludzkiej jeszcze ciągle żyje; serdecznie się uśmieją, gdy se go przybaczą lub przywiedą na pamięć jego opowieści: o jego wojsku, abo o tem, jak go to na Szczepana przekręcili...
- ↑ Znak (na wartę): czasem trąba, a czasem kawałek drewna w kształcie rozmaitym. Taka „warta“ ma w oczach wszystkich jakąś świętość, nietykalność, jak np. kapelusz władzy.