Opowieść o płanetniku (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Opowieść o płanetniku | |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha | |
Data wyd. | 1926 | |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WŁADYSŁAW ORKAN
OPOWIEŚĆ
O PŁANETNIKU WYBÓR NOWEL
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN TŁOCZONE W DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA
NA PAPIERZE Z WŁASNEJ PAPIERNI „MALTA“
|
Śródwieczerz. Słonko za górę się już skryło, nie widać go. Cień tylko, na przeciwległy las padający, mówi, że nie zaszło... I nie wnet jeszcze zajdzie, co cień dopiero za potokiem, a na całej uboczy białość wielka usiadła i nie myśli ustąpić i nie i nie...
— Tak pomalutku idzie ten cień! — skarży się cicho pasterz mały, pasący owce na tej stronie, gdzie słonko nie świeci. — Tak pomalutku sie podnosi!... A tu sie cnie... Czy mi też wyniesą juzynę[1], czy nie? Obiecali na pewno, skoro przydzie śródwieczerz. A tu śródwieczerz przyszedł i nic...
Poziera ku wierchowi na tłok wydeptany, którędy się owce na odwieczerz wygania. Wie, że tamtędy musi iść, kto idzie — wie, że od chałup indziej nie chadzają... Ale nie widać i nie i nie!
Nieraz, gdy się wpatruje uporczywie długo, zdaje mu się, że widzi wychylającą się z poza wierchu głowę — serce poczyna mu z uciechy skakać — ale cóż? Przekonywa się, przetarłszy oczy, że to jałowiec... Kto mu hań kazał róść na samym wierchu? Żeby ludzi zwodził daremno? Jak słońce go oświetli z tamtej strony, kiedy się z dołu w niego patrzy, to nic, ino gazda i gazda... Te same pomierzwione nad uszami włosy, ten sam kapelusz na kudłatej głowie... Gazda i gazda.
— Obiecali mi juzynę... Pewnie, że oniby mi sami nie wynieśli. Kazaliby Zośce, abo Marynie... Choć, kto wie! Chadzają tędy do wrębu, do lasu — mogliby zawziąść... Nie zerwaliby sie kawałkiem placka... A upiekli! Wiem, że upiekli... Nie po darmo tarli wczora na młynku! Musieli piec...
Ażeby skrócić czas oczekiwania i przymusić niejako to, co ma przyjść, ażeby nadeszło w czasie, ograniczonym jego wolą — począł rachować najpierw do dziesięciu, potem do pięćdziesięciu i stu...
A skoro widział daremność rachowania cyfr w pamięci swojej, począł rachować kroki, chodząc po ugorze, pośród jałowców oddalonych.
— Jak dojdę — myślał — do tego jałowca, nie... do tamtego, to już przyjdzie ktoś...
Ale doszedł do niego i wrócił napowrót, a tu nikogo nie widać i nie...
Ażeby się już nie zawieść ostatni raz, pomyślał sobie położenie swoje, jak mógł najgorzej — to znaczy: że gospodyni wyjęła dopiero placki z pieca i poukładała na ławie. Jeszcze są ciepłe.
— Tak... I odtąd trzeba dopiero rachować czas powolusieńku, a samo przyjdzie bez czekania. Mój placek, już wiem, który — ten na samym końcu ławy, poskrobek. Teraz gospodyni obraca sie do gazdy, mówiąc: „Trzeby Józkowi posłać juzynę, bo mu sie tam cnie... Gazda poziera w okno: „O, dyć jeszcze czas... Do wieczora daleko“... A w duchu sobie myśli: „Dałby ja ci juzynę, hyclu, za to zboże, coś mi kiedyś tak owcami spasł!“ A gospodyni, nie wiedząc, co on se tam pocichu myśli, bierze mój placek, ociera zapaską i wynosi do sieni na chłód... „Zosiu, Zosiu!“ — powiada, wracając do izby — „abo ty, Maryś! Weź-no łoktusę, zaodziej sie, bo trza mu zanieść te juzynę... Niech ma. Niech se nie krzywdzi“. Gazda coś mruknął, wyszedł na osiedle, boi się widać gospodyni, choć tak umie kląć, jak wójt. Maryna zaodziewa chustkę, ale jej niesporo... „Kto wie, kany on tam pasie!“ — powiada. — „Ty go tam znajdziesz, ino idź!“ — mówi gospodyni — „a wracaj sie wartko, nie siedź, nie ozglądaj sie po ugorach!... Juzynę mu weź“... Maryna poszła, idzie, idzie... Już jest nad chałupą... Już na ugorach... Jak pomalutku schodzi ten czas!
Poszedł za owcami, żeby je pozganiać w jeden kerdel, zanim Maryna przyniesie juzynę. Ujrzy na własne oczy, jak mu się owce pasą, opowie potem w chałupie i bedą z niego strasznie radzi, ze umie dobrze paść...
Pozganiał je wszyściuteńkie w dolinę i czeka.
— Teraz już powinna dochodzić do wierchu. Za niedużą chwilę bedzie tu...
Ta chwila przeszła i druga i trzecia, a nikogusieńko nie widać...
Patrzy na cień.
A cień już wyszedł do połowy lasu i sunie zwolna po wierzchołkach drzew.
— Jak dojdzie do tej jedli starej, co sie hań od wiatru chwieruta, to ona już bedzie tu... Abo nie. Jak cień dogoni tego smreka przy samej polanie, to ona wtedy przyjdzie... Abo jeszcze nie! Jak cień doleci do tych pniaków, co sie hań we wrębie czerwienią!
— To już bedzie wieczór! — szepnęła mu obawa.
O mało, że się nie rozpłakał. Poczęły mu już kółka latać przed oczyma, lecz chlipnął parę łez i połknął je. A reszta mu gorzkością osiadła na sercu i zaczęło mu być duszno i ciężko.
Pocieszał się tem, że może za wcześnie upiekły się mu w myślach jego placki. Może jeszcze nie wyjęli z pieca. Abo się chłódzą... Maryna jeszcze nie wyszła z chałupy — to jakże miała przyjść?
Począł się modlić. Najpierw o to, żeby Stróż Anioł dopilnował placków, coby się jak najrychlej upiekły... Potem o to, żeby Duch Święty natchnął gospodynię, coby nie zabaczyła o nim i poskrobek wyniesła na chłód, zanim się insze ostudzą... Nakoniec o to, żeby też Matka Najświętsza przyczyniła się za nim i uprosiła Pana Jezusa, synaczka swojego najmilszego, coby mu już wynieśli tę juzynę, bo się cnie... Oj, cnie się! W niebie ani o tem nie wiedzą, jak się cnie.
Obchodził owce dookoła, zganiał je w dolinę i modlił się tak szczerze, jak na świecie nikt.
Zmówił wszystkie pacierze, jakie umiał napamięć — a tu nie widać i nie i nie... Nikoguteńko! Żywej duszy! Pustka i pustka, więcej nic.
Chodzi pośród jałowców, a owce się pasą, a dzwonki drobne turlikają wciąż...
Cień ponad las już przemknął i wyszedł do wrębu i ku wierchowi zwolna się posuwa. Niedługo dojdzie na sam szczyt...
— I amen! — szepnął sobie. — Daremne czekanie... o Jezus! Jezus!
Począł cicho łkać.
Lecz wnet otarł łzy rękawem, przybaczył sobie, że niedaleko stąd, przy samiuteńkich ugorach jest posadzony czyjś zagon ziemniaków...
— Możeby iść? — pomyślał — i wygrzebać pare...
Ciekawy był zresztą, dużo podrosły od tego czasu, kiedy ostatni raz na nie zazierał. Wtedy jeszcze wodne były, nie do jedzenia.
— Możeby sie już dały upiec...
Ale zbaczył se w tej minucie, że pośród rządków był i groch. Ten już musiał uróść na pewno. Dojrzał, ino go ni ma kto oberwać...
— Trzaby iść, przekonać sie na miejscu...
Postąpił naprzód parę kroków, ale uczuł zaraz, że go coś wstrzymuje i coś go szarpie za rękaw płócienny, szeptając bezustanku: „Nie chodź!“ Co się ruszy, to słyszy poza sobą: „Nie chodź, Józek, powiadam ci, bo bedziesz widział!“ O, nie śpasy, poczyna go już straszyć. Obziera się dookoła... nikogusieńko!
Zastanowił się i przebaczył sobie, jak mu to samo raz mówiło: „Nie chodź“! — a on nie usłuchnął, ale poszedł i natargał strączków do kapelusza... Miał już odchodzić, kiedy wypadł chłop znienacka, (musiał się już na niego oddawna przystrzegać), puścił się za nim — a on w ucieki!... ale dopadł go na tłoku i wycombrzył za uszy. Jedno go jeszcze do dzisiednia boli, bo mu je w złości wielkiej poderwał. O uszy mniejsza, ino o kapelusz! Kapelusz zabrał chłop i nie chciał oddać, choć go zdaleka o to pięknie prosił. Zabrał razem ze strączkami grochu i poszedł. Przygania Józek owce do chałupy, wchodzi do izby płaczęcy — pytają się: „Kanyś podział kapelusz?“ Gazda już i nie czekał końca opowieści, ale mu dał parę pięści, które haw do dzisiednia za łopatką czuje. Siedzą mu tak, jak żeby dwa ostre kamienie przyłożył, i czasami nawet kolą, jak się za owcami ulata.
To mu wszystko stanęło nagle przed oczami, a to wszystko z powodu tego, że nie posłuchał wtedy głosu, co mu powiadał: „Nie chodź!“ Nie posłuchał i poszedł, i tyle miał z tego. Nawet i strączka grochu nie zjadł... małego strączusia! Tyle miał z tego.
Może być, że teraz nie spotkałoby go to nieszczęście. Może i chłop zabaczył o nim doznaku... Trudno miałby się codziennie przystrzegać! Roboty jest dość, pewnie przy chałupie siedzi, nie wyjrzy...
Ale jak mu tymczasem juzynę wyniosą... co wtedy bedzie? Owce sie porozchodzą... i pasterza nima... zobaczą, jak on pasie, powiedzą w chałupie... Dostanie on wtedy juzynę! Jezu Chryste, ratuj! Kto jaki święty...
Jeszcze mu nie wywietrzał z pamięci ten wieczór, kiedy z płaczem przygnał parę owiec, powiadając, że reszty nima... Straciły sie kanyś, poszły pomiędzy jałowce — a tu wieczór i odnaleźć bieda, bo nie widzi pociemku, co tam stoi: owca, czy jałowiec?... Tak opowiadał prosto, narzekając i rzewnie płakał. Wtedy mu kazali iść i szukać, a jak nie znajdzie, to nie ma poco wracać do chałupy... To mu pedzieli — więcej nic. Wieczerzę jedli sami, a on u progu stał... I poszedł potem na ugory, bez czucia, w strachu wielkim, bo wszędy czarna była noc... Chodził i płakał i wołał tych owiec... wołał na każdą po imieniu, głośno, ale żadna się nie odezwała... Jeno sowa odpowiadała mu z lasu, podrzeźniając, i śmiała się tak z niego, że się aż bał.
Wzdrygnął się na samo przypomnienie tej chwili i pobiegł za owcami, które go odeszły. Nie myślał już o grochu, ani o ziemniakach.
— Może jeszcze juzynę wyniesą...
Nie tracił nadziei. Pasł owce, nawracał je i starał się narazie o niczem nie myśleć, nic nie przypominać, bo wszystko było złe i strasznie smutne, co dotąd przeżył.
A życie swoje rachował od czasu, kiedy go matka zaodziała pacześną łoktusą i powiedziała: „Pódź! pódziemy na służbę“... Nie rozumiał wtedy, co te słowa znaczą, a potem... ho! Co on już od tego czasu przeżył! Mój Boże! Mógłby się niejednemu pochwalić... Powiadają, że długo trzeba żyć na świecie, nim człowiek przywyknie. On przywyknął odrazu, ino mu się cnie... Żeby tak ludzie pamiętali o nim, jak on o ich bydle pamiętał, toby mu na świecie niczego nie trza było. Nawet by mu się nie cnęło tak bardzo, a może i nic... Ale oni są strasznie niepamiętni, jak przyjdzie komu co dać... Zasługę nieraz już mu ukrócili, wytrącając szkody przerozmaite. A na to żadnej nie było uwagi, że on świtaniem, kiedy jeszcze spali, bydło wypuszczał i na paszę gnał... Nieraz, bywało, zabaczyli o nim, nikt mu śniadania nie wyniósł — on pasł... Potem przyganiał dobrze napasione. Ale oni są strasznie niepamiętni na czyje dobro. I nie miarkują nigdy, jak się to cnie. Musiało im się nigdy w życiu nie cnąć, abo...
Już sam nie wiedział, co ma o tem myśleć, że z tą juzyną nie widać i nie.
— Musieli se o mnie zabaczyć, musieli! — począł cicho lamentować. — Nie wiedzą pewnie, czy jest na świecie jaki Józek...
Żal mu się zrobiło samego siebie. On musi boskem za owcami chodzić, skórę już poodbijał doznaku na piętach... Nikt nie pomyśli, żeby kierpce kupić. Żeby choć nie obiecywali, jak przypomina gaździe — na nic! daremno! Obiecują tylko, jak zawdy. Żeby choć nie obiecowali, jak ni mają chęci kupić, toby już było lżej... Bo człek nie wyzierałby z takiem utęsknieniem — napróżno...
— Jak i dziś. Potrzebno im to było mówić, że mi wyniesą juzynę, kie nie mieli chęci? Mogliby ino pedzieć: „Paś, nie puszczaj na zboże, bo to twoja psia powinność, hyclu!“ — i nic więcej... Ale oni mi powiadają: „Paśże, paś! A jak dobrze bedziesz pasł, nie puścisz na zboże, to ci tam ktoś wyniesie juzynę“... Dyć dobrze pasę, bo ani kłóseczka nie urwała owca bez caluteńki odwieczerz... A juzyny nima i nima... Nikto nie wyniesie... ani pies!
Gorycz kroplami padała na serce i tak jej dużo spłynęło, że się uczuł złym.
— Cygaństwo świata! — myślał — i nic więcej... Naobiecują, naschlebiają, a potem, to nic...
Ale cóż złość poradzi przeciwko niemocy! Poczuł to sam, gdy puścił się za owcą siwą, chcąc ją dogonić i ukarać za to, że na zboże poszła, kiedy on dumał.
— Ja cie tu przecie raz... cygański siwcu...
Biegł, co miał sił, ale owca jeszcze prędzej. Nie mógł jej dogonić — ustał i padł i począł ciężko dyszeć... daremna złość! Nic nie poradzi przeciwko niemocy... Uczuł to sam.
Owce się rozbuchały; ta przodownica siwa pobuntowała insze tak, że poczęły gonić po ugorach, jakby djabeł w każdą wstąpił i opętał ją.
Nie czuł już w sobie siły zganiać je w dolinę. Złość go osłabiła doreszty. Wodził tylko za niemi oczyma, leżąc, by wiedział, jak się ze ziemi zbierze, kany którędy która poszła, by następnie widziały, że on patrzy na nie, i nie ważyły się wobec tego na cudzą szkodę iść.
Widział, jak się ustanowiły na chwilę, i podzielone, gromadkami rozchodziły się i traciły między jałowcami.
Światła czerwone koło wierchu zgasły. Cień się posunął do samego szczytu — potem się oparł na niebie i znikł...
— Słonko już pewnie zaszło... Trzaby gnać...
Ale w nim, gdy tak leżał, zastało się wszystko. To, że musiałby się podźwignąć ze ziemi, już mu sprawiało ból.
— Niech ta — pomyślał — Niech zaszło! Ja tyle czasy czekał, zanim zajdzie. Musiało przecie zajść... Teraz już daremno! I czekać nima co... Juzyny nikto nie wyniesie... Ktoby po nocy niósł?
Ostatnia już nadzieja mroczna się rozwiała — i wszystko naraz w oczach pociemniało.
— Amen i koniec.
Podniósł się na ręku, ale nie powstał, jeno siadł. Przysunął się do jałowca, nogi skurczył, palce poza nie zaplótł i brodę oparł na kolanach.
— Niech sie, co chce, dzieje — nie pódę... nie ruszę sie i co mi kto zrobi. Na despet nie pożenę do chałupy... Niech sie tróbują. Niech sie ta boją, że mi owce zajęni, abo je wilk pozjadał... Niech sie ta boją.
Zganiał myśli oporne i zacinał się w sercu swojem — a żal go zwolna ogarniał całego, coraz to większy żal... Opór, zalany łzami, gasł — podnosiło się łkanie głośne i krzyczało mu serce oskarżeniem żałośnem na cały boży świat.
— Nie wynieśli juzyny! Nie wynieśli!
I nie wyniesą. Wiedział o tem, że już nie wyniesą.
Poczęło go coś dławić w gardle. Cały potok słonej, gryzącej serce gorzkości pienił się i podnosił do ócz, aż nareszcie przepełnił się i trysnął, jak to źródło narodzone w skale, bijące prosto w górę białą strugą, która się rozpryskuje w świetlane kropelki, w cichy i nieustannie spadający deszcz...
Nie mógł nijakim światem ustanowić łez. Staczały się siwe krople — jedna za drugą — i coraz prędzej, coraz szybciej, aż się poczęły doganiać wzajemnie i cióreckem lecieć — białą nitką — prościutko na ziemię...
I długo, długo w tej pustaci nie słychać było nic — jeno z oddali przychodzące turlikanie owiec i płacz serdeczny ich pasterza, odchodzący wdal...
A mrok już z dołu wyszedł, z potoka, gdzie spał przez cały dzień w smrekowym cieniu — wyciągnął długie łapy, kudłate i czarne i przyczajony, zaczął się czołgać po uboczy stromej pod rdzawy, szarzejący wierch...
Nastała cisza.
Płacz, zmordowany, ucichnął doznaku.
Owce się potraciły. Dzwonków już nie słychać. Nie słychać nic.
Daleko tylko, kędyś poza lasem, śpiewają echa, coś przedziwnie gra...
Jakieś znajome dolatują głosy...
Skąd one przyszły i skąd on je zna?
Pamięta dobrze...
To samo kiedyś śpiewował mu ktoś... Czyby nie matka?... Któż wie, może ona... Pewnie, że ona... śpiewała mu... pamięta dobrze...
Ale to już tak dawno, tak strasznie dawno!...
Wtedy jeszcze nie służył i nie pasł... Tak, pasł dwie owce... Ale ino dwie... Strasznie były potulne... Chodziły za nim, jak dwa psy... Dawał im z ręki sól... pamięta dobrze... Co się z niemi stało, to już nie wie... Musiał je pewnie wilk porwać, abo co... Ale to już wilków nima... może wtedy były? Przypomniał sobie, ale nie zbaczył, żeby widział jakiego, choć nieraz na odwieczerz wyganiał za górę, kany chałup nie było, ani żywej duszy, ino jeden las i jałowce, ino jeden las.. Nie cnęło mu się przecie nigdy, bo miał kto o nim pamiętać na świecie... A teraz... mocny Boże! Nikogo nima... nikogusieńko na całym świecie!... Sam jeden i Stróż Anioł, co mu owce nawraca...
Poczęło mu się śnić... Pasł owce po ugorach pomiędzy jałowcami bez caluteńki odwieczerz... Obiecali mu juzynę, obiecali na pewno, jak będzie dobrze pasł... Nie puszczał je na zboże, ani razu nie puścił, pilnował bardzo i czekał i pasł... Śródwieczerz nadszedł — juzyny nie widać... Obiecali na pewno, jak będzie dobrze pasł. Czekał i czekał, rychło mu wyniesą, a tu nie widać i nie i nie!... Słoneczko zaszło — cień poza wierchem się schował — robi się wieczór i zmrok... A tu się owce potraciły między jałowcami, poszły daleko, ani ich nie słychać... Nie słychać nic... A juzyny nie wynieśli... Nikto nie wyniósł...
— Kto wie, kany te owce? — tróbował się we śnie — Czy na zboże nie poszły? Aniele Stróżu mój! — począł się modlić... ale wnet urwał, zbaczył sobie, bo pamiętał o tem i we śnie, że mu juzyny nie wynieśli. — Niechta! Niech idą, kany chcą, niech idą...
Cóż to? Z potoka jakieś dzwonki słychać... Patrzy... Wychodzą jedna za drugą... siwe i czarne i białe jagnięta... Cały ich kerdel... Musiał je kto zająć ze zboża... Ale nie! Prościutko idą uboczą do góry... Prosto ku niemu... Ktoby je tu gnał... Patrzy i widzi i oczom nie wierzy... Sam Stróż Anioł je żenie... Sam Anioł Stróż!
— O ty mój aniele słodki — szepce pocichu — jaki on biały, bielusienki... Jaki on dobry... jaki on strasznie dobry! Jak mu sie tam chciało iść po nie?... I pozganiał wszyściuteńkie i żenie do góry... Może nawet i juzynę niesie... Kto wie! Może i niesie... Jak po obiedzie wyszedł z nieba, to jeszcze sam nie zjadł... Ino kto wie, czy im w niebie juzynę dają?... Może mu jaki drugi anioł wyniósł na odwieczerz juzynę... pewnie jeszcze sam nie zjadł... ni miałby serca sam jeść, skoro bez cały odwieczerz stał koło mnie i widział, jak mi sie cnęło... A może on skądinąd idzie i po drodze idęcy nawrócił mi owce... Ale juzynę musi przecie mieć... ostało mu i la mnie, bo sam niedużo je... przecie to anioł! Ciekawym, co oni tam w niebie jadają. Ujrzę niezadługo na swoje oczy... może chlebuś bieluteńki, pachnący bardzo... Żenie już żenie, już jest niedaleko! Jeszcze przez te jałowce... Już wiem, co mi powie... Powie mi tak: „Naści juzynę, boś tak długo czekał... Niech ci sie nie cnie... Weź i jedz“...
Nagle sen prysnął — a on uczuł w strachu wielkim, że go coś porwało za włosy... Ktoś mu nad uchem wrzasnął:
— Tuś mi! psiakrew sobacza...
I dostał znów juzynę, o jakiej nie śnił...
Błażkowej babie nigdy się nie cnęło. Zawdy miała coś do mówienia; gadała też wciąż i bezustanku, bojąc się, by się jej żuchwy nie zastały. Byłaby to najgorsza bieda! Lękała się tego bardzo, najbardziej ze wszystkiego. Wolałaby oślepnąć, wolałaby nie wiem co, żeby jej tylko mowy nie zabrakło, broń Boże... A raz już w chorobie wielkiej, pamięta, o mało, że się jej to nie przytrafiło... Obudziła się rano, patrzy i widzi: zaspana Maryna wsypuje oskrobane ziemniaki do garnka, w którym się zwykle świniom gotuje. Chce zawołać na nią po imieniu — nie może... Szczęki się zacięły mocno, jak drzwi na mrozie, i ani rusz... „Bedziesz ta! — pomyślała — to już widać koniec. Amen już, amen!“ Poczęła w sercu lamentować głośno, ale się sama nie słyszała i nikt jej nie słyszał. Ziemniaki będą się warzyć w świńskim garnku — nic nie pomoże. Szczęściem djabli nadnieśli Błażka. Wszedł i spojrzał boczawo na wyrek, czy „piekło drzemie, czy śpi...“ Zobaczył oczy, wyłupione ku garnkom, i zęby ścięte w jeden rząd. „Wieczne odpoczywanie!“ — szepnął. — „Wyjmij z półki gromnicę i zaświeć!“ — zwrócił się do Maryny. W te razy baba zerwała się na siedzącko dziwną jakąś mocą, zęby też same odskoczyły, i wypadło jedno słowo, które się na nich zatrzymało było: „Psiaduszo!“ Błażek zmartwiał z radości, że baba ożyła, Maryna musiała zjeść przed śniadaniem niemało djabłów, a Błażkowa już odtąd nie zamykała gęby, lękając się, i słusznie, zamrożenia szczęk.
Słychać ją było wszędy — w izbie i na osiedlu, poza osiedlem i w całej wsi.
Jak nie miała z kim gadać, gadała ze sobą: ale najbardziej to już lubiała gadać ze starą Łysiną, bo ta wyrozumiała wszystko, co jej kto powiedział, i wszystkiego słuchała z jednakim spokojem, jak zwyczajnie krowina dobrze wychowana na cudzej koniczynie i na cudzem zbożu. Bo swojego nie tknęła nigdy, co jej się chwaliło przy każdym podoju, a nawet częściej, po każdym powrocie do obory.
— Napasła sie Łysinka? — mówiła Błażkowa zdrobniale, a zawdy z pewnem uszanowaniem, przez trzecią osobę. — Napasła sie, teraz bedzie nynać... O co Łysinka ryczy? o co? O wodę może, o wodę!... Zaraz, zaraz, my cię tu napoimy... Ino trza poczkać chwilę, malutką chwilusię... Maryna! — wychylała się z obory do sieni. — Czemuś tu, suko, wody nie przyniesła? To ja ci codzień będę przypominać? Nie widzisz, że Łysinka czeka? pić jej się chce... A mlekobyś jadła, ty spychaczu dziadowski! Bier konewki zaraz, bo jak pódę...
Maryna, mrucząc pocichu, brała konewki obie i szła po wodę dla Łysiny. Łysina piła, obracając wielkie załzawione oczy po oborze. Te oczy zdawały się pytać i odpowiadać — rozumne oczy. Błażkowa już nieraz, patrząc w nie, gdy się jej zdawały smutne, pytała się: „Co ci to brakuje?“... I wnet znajdowała sama za nią odpowiedź, która trafiała zawdy do krowiego serca, do krowiej chęci. W tych chęciach objawiała się cała jej zwierzęca dusza, wszystkie jej myśli. Ale myśleć musiała, nawet nieźle, skoro się tak z Błażkową dobrze rozumiały. Któżby zaś jej towarzyszce zarzucił brak duszy? Więc oczy za nią mówiły zawdy: chcę. Gdy niedość silnie wyrażały jej wolę, pragnienie, wówczas prosiła, jak umiała, rycząc. Mowy tej używała w ostateczności, gdy już w chałupie Błażkowej nie było, bo przy niej to niczego chęciom jej nie zbrakło. Miała wszystkiego (po uszy — trudno powiedzieć, ale) po kolana. Sypiała na ogryzinach, wyżutych ze żłobu. Miękko jej było. Jeden dzień odróżniała w tygodniu — piątek, kiedy Błażkowa poszła do kościoła do świętej spowiedzi i na mszę. Naryczała się wtedy po próżnicy, aż ją żuchwy bolały. Zato popołudnie tego dnia było dla niej świętem. Błażkowa, chcąc jej wynagrodzić postny dopołudeń, pasła ją podwójnie i poiła słoną wodą, głaszcząc dłonią popadaną jej miękką sierść. Łysina znosiła głaskanie to gwoli jadła, skóra tylko na niej drżała, bo była cliwą.
— Nie dali jeść mojej Łysince, nie dali! — żałowała Błażkowa. — Umorzyćby chcieli moją Łysinkę, wierutne katy!... Czekajcie, hycle, dam ja wam na wieczerzę suchą miskę oblizać! Bedziecie wiedzieć, jak to dobrze mieć próżniuteńki żłób.
Naoscymała jej do ucha, wymyślając przytem chłopa i Marynę — i Łysina była rada. Tak się przynajmniej Błażkowej zdawało. Doiła ją zawdy sama, nie mogąc się na nikogo spuścić. Bo też doiła kunsztownie, jak nikt. Tajemnice przytem miała swoje, jeszcze od matki. A pochlebstwami więcej mleka wyciągła, niż krowa mogła dać.
— Widzisz — mówiła do niej — jakaś ty cacana... Inszaby już dawno przestała dawać, a Łysinka sie doi, nie ustaje. Zato będzie mieć drobniutkie siano za drabinką, jak przyjdzie z pola. Nasza Łysinka, nasza... No, jeszcze kapeczkę! Choć po wyżnie obrączki... Tak.
Miewali czasem i dwie krowy, jak się Błażek na lato wspomógł. Ale do żadnej nie przywykła tak Błażkowa, jak do tej. Bo też od maleńkości ją chowała. Pamięta ją małą cieliczką, zabeczaną, potem jałówką większą, strasznie chytką, a wreszcie krową stateczną już od siedmiu lat. Tamte były i przeszły, przedać je musieli ku zimie, bo chować niezawdy było czem, a ta się jakoś dzierży w chałupie, jak ta komornica, którą się przyjmie do rodziny i trudno ją oddalić, kiedy już „swoja“. Z kimżeby zresztą Błażkowa gadała? Zacnęłoby się jej na piekne, jakby Łysiny czego Boże nie daj, zbrakło w chałupie. Tak jest przecie ozrywka, i jest do kogo czasem uczciwe słowo przemówić, na ten przykład. Bo z ludźmi nie poradzi, nie. Błażkowa dawno z nimi już zerwała. Nawet własnego, rodzonego chłopa „djabłami“ codzień pasła. To też schudł, jak ten święty Marcin w ołtarzu, co tam stoi od niepamiętnych czasów. Łysina zato była tłusta. Pasała ją sama Błażkowa i wodziła poza płoty, gdzie i którędy, wie sam Bóg, na którego się odwoływała, gdy jej kto niechcący zarzucił szkodę.
— On ta widzi, On patrzy, choć On ta wysoko.
Trudno było fantować szkodę, skoro samo oko Boskie chodziło za Łysiną. Z Błażkową nikt jeszcze rzędu nie doszedł.
— Niech ją tam sądzi sam Bóg — powiadali — skoro to widzi...
Złość wielka na Błażkową i na jej Łysinę ustępowała miejsca niemałej uciesze, gdy je słyszano gadające ze sobą, jak dwie kumoszki.
— Patrzcieno się! — wołano w osiedlu — Błażkowa krowę żenie bez ulicę...
Na to każdy, choć najpilniejszą miał robotę, przypadał do okna — i widać było przez zadymione szyby stosy głów, mniejszych i większych, układzione na siebie, i roześmiane śniade twarze.
A ona gnała prosto na ugory, nie widząc nic; tak była w sobie zamyślona i zagadana z krową.
— Bolą cię nożeczki, bolą?... Hm... Mocny Boże! Co ja ci poradzę? I mnie haw niebardzo letko iść, a muszę... Nic nie pomoże! Darmo! Tak już trzeba tę biedę nosić po tej ziemi na wieki wieków. Łysince lepiej niż mnie, bo przecie obuta... Racice się nie zedrą... A mnie się kierpce zdarły doznaku i nima za co kupić. Tak. Trzebaby soli nie kupować bez dwa jarmarki. Musiałaby się Łysinka obejść niesłoną wodą. To lepiej niech już ja boskem chodzę. Na wieki wieków! — rzucała na bok, gdy kto idący pochwalił Boga, i gnała dalej na ugory.
— Kanyż ty idziesz? — pytała się Łysiny — tam trawy nima... Szkoda nawet zębów. Wróćno sie, wróć!
I Łysina się wracała chętnie i szła powoli przed nią, na popas. Wiedziała, że ją Błażkowa na tłok nie zawiedzie, gdzie ino osty same i skale. Ona tam codzień coś nowego wynajdzie, kany jeszcze nie bywały dawniej. Nie myliło ją przeczucie i tego razu.
— Pójdziemy se na miedzę — mówiła Błażkowa — do jednostronki... Tam jeszcze nikt nie wypasł. Trawa, jak to zboże, wysoka. Bedzie Łysinka mieć uciechę, ino trza słuchać, tędy iść, którędy ja powiem, bo tam ciasno. Nie wiem, jako się obie pomieścimy. Pamiętasz? Ale, toś nie ty była, nie ty, ino ta kupna, co my ją przedali łońskiego roku na jadwencie. Uwodziła mię też po tej miedzy, że mię krzyże bez caluteńką zimę bolały. To był smok, nie krowa, judasz cygański! Przedaliśmy ją za to na mięso. Niech ma. Tybyś mnie tak nie ukrzywdziła? Co to przytykać! No, no, nie markoć, żech cię posądziła niechcący... Na prawo, tu, koło płotu. Kanyż tam idziesz? Ozgniewała sie na piękne, moi mili... Kanyż tam idziesz? powiedz! Udobruchała sie przecie, no! Chwałaż Bogu.
Zaszły obie do jednostronki, przelazły przez płot; naprzód Łysina, za nią Błażkowa poganiając.
— Paśże sie, paś... Ino zboża nie skub! Skoro trawy masz dość. Usłuchnij, bo ci na złe nie chcę.
Ale Łysina słuchała jednem uchem, przyskubując zboża dla omasty, i nie dziw! Sama trawa się przyje, trzaby co ku temu. Przy jednej sperce i kot zdechnie — każdy wie o tem.
— Ludzie sie patrzą, bój sie Boga — mówiła Błażkowa. — Uważaj na się. I na mnie uwazuj przecie, bo jak dojrzą, to bedzie piekło. Co ja już djabłów skróny ciebie zjadła — to ani, ani... Zawiedłach cię do najpiękniejszej trawy — jeszcze ci mało? Nie wszystko twoje, co oczy widzą. Bo każby sie uczciwość podziała? Tak, moja Łysinko, tak. Jak się ma dość wszystkiego i można być uczciwym na świecie — to czemu nie być? Insze, jak bieda zmusza... Mocny Boże! Jak ono też bedzie i z nami na tamtym świecie?... Paśże sie, paś... Darmo nie pozieraj ku chałupie, bo jeszcze daleko do połednia. Widzisz, kany to słoneczko na niebie, kany to cień... Daremno z tobą gadać, boś nieusłuchliwa.
Gadała jednak wciąż. Łysina jadła trawę, zachwytując zboże, i schodził czas, cień się umniejszał co godzinę, aż wreszcie i południe nadeszło.
— Trzaby gnać... Kto wie, czy Maryna uskrobała ziemniaków na obiad. Ale ba! Zabaczyłach im ostawić kluczy od komory, a mleko tam. No, mogą się raz przepościć. Nie zawadzi. Nie bede im tak dogadzać boby się zwydrzyli na piekne... Paśże sie, paś... O ratuneczku! Jak my to starasiły zboże — ale niechta, kiedy nie nasze. Może już pójdziemy do chałupy... Jeszcze ci mało? To jedz, ino mleka nie żałuj! Bo już tak skrupulatnie udzielasz, jak pasierbicy. Wstydziłabyś sie przecie! Na taką paszę, jaką ty masz, inszaby na ten przykład dała ze dwa skopce... Ale „na ten przykład“ mówię, to sie niemasz o co złościć. Paśże sie, paś...
Łysinie się już boki zaokrągliły. Z oszczędności jednak łykała trawę, przegryzioną wpół. Bo kto wie, co jutro może wypaść? Zawdy i na przyszłość trza mieć wzgląd.
Daleko słońce przechyliło się od południa, kiedy Błażkowa gnała krowę nadół w osiedle. Rada była bardzo, że się Łysina tak napasła, aż jej się oczy śmiały zdaleka. Zbaczyła sobie wreszcie, widząc dom, że sama jest bez obiadu.
— A niechta! Łysina się zato napasła.
W chałupie oczekują pewnie i, wygłodniali, pozierają z okna, czy żenie.
— Bedą widzieć na własne oczy, jaka Łysina objedzona. Łysinka nasza łysa... Poco tak lecisz? Ja cię nie dogonię, bo widzisz, skóra sie poodbijała na piętach. Pomałuże, pomału, zaczekaj mnie... Chce ci sie pić? Kto wie, czy ta „suka“ przystroiła wody... No, lećże, leć!
Łysina się pośpieszyła, widząc oborę, a Błażkowa szła za nią przez osiedle, kulejąc na obie nogi, na palcach szła. I gadała sobie dalej, co Łysinie miała powiedzieć. Wiecznie gadała. Błażkową była od ślubu, Łysina zaś od urodzenia Błażkowa była. Zdały się ku sobie, jak to mówią, i nie cnęło im się razem nigdy, przenigdy.
Na stromem zboczu, pod garbem grzbietowym napół wysokości góry (Turbaczyka) wyświeca się z ciemnych wrębów nieduża polana, na północ otwarta, najbliższa wsi — widać też z niej całą dziedzinę, wszystkie osiedla, jak na dłoni.
Na tej polance, niewiada czemu Płoszczaną nazwanej, pasł woły swego ojca Wojtuś, czternaste lato poczynający.
Wygnał wczas rano, jak co dnia. Woły, wygłodniałe przez noc, łakomie strzygły trawę, mokrą jeszcze od rosy, a Wojtuś stal nad niemi, z zadowoleniem pozierał, jak skraja przykładnie szorstkiemi ozorami zawijały paszę, i rozpatrywał się po świecie.
Rano było pogodne. Słońce już oświecało prawie całą dziedzinę — w uboczy, schylonej pod pać, jeszcze trwał cień. Tem wyraźniej malowały się i przybliżały oczom pasterza: osiedla, w dole leżące, trawniki pod domami, płaty zbóż, lnów, koniczyn, światłem poobsypane.
Wojtuś, pełen krzepkiej w sercu radości, jaką darzy pogodny ranek, wodził oczyma po słonecznej dziedzinie, uważał, jako syn gospodarski, o ile się zboża zapolały a lny rozkwitły, śledził z zajęciem, gdzie już dymy z nad chałup się rozeszły, a gdzie dopiero na śniadanie palą, gdzie bydło na ugory wygnali, a gdzie dopiero ulicami od chałup wyganiają.
Najczęściej jednak wracał oczami ku jednemu osiedlu. I ani się postrzegł, jak się tu z częstym nawrotem najdował. Najpilniej też ze znaków miarkował, co w osiedlu tem ludzie robią, zwłaszcza w chałupie skraja od ulicy.
— Dym się rozniósł z nad dachu. Musieli pośniadać. To teraz pewnie stroją się do pola...
Obszedł oczami po dziedzinie, postał przy inszych osiedlach, poobzierał się nawet daleko, jak widok się odsłaniał, i znowu wrócił.
— Nie widać jeszcze... Może dopiero śniadają?
Począł odnowa rozpatrywać się po dolinie. Z trawników, nakrapianych żółtemi jaskrami i siwemi pałkami ząbru, przechodził na przybielałe zagony jęczmion i orkiszów, na ciemne płaty koniczyn, na błękitne pólka lnów, wędrował głowami nierówno stykających się różnozielonych kawałków, włóczył się dookoła młak i młaczek, miękką porosłych trawą, rachował miedze w jednem rzędzie, zatrzymywał się przy kępach, przy każdem spotkanem drzewie, szedł z pasterzami, wyganiającymi z jednego osiedla bydło, przez całą wygonną ulicę aż ku pastwisku i bawił wśród nich dłużej, niż zajęcie radziło — wreszcie, miarkując, że już dość czasu stracił, wrócił oczyma ku „swojemu“ osiedlu.
— Czemuż ona nie wygania? — pozłościł się już w niecierpliwem sercu. Całą nakazującą wolę wziął w oczy, wpatrzył się ostro w osiedle i powtórzył parokrotnie, niby zaklęcie mocne:
— Wyżeńże! Wyżeń! Wyżeń!...
Ale zaklęcie nie poskutkowało. Nikt się z chałupy nie ukazał.
Wojtuś już przecie nie oderwał się oczami. Przyczaił się w ulicy, można rzec: przywarował u wyjścia z osiedla i czekał. Postanowił już czekać cierpliwie. Drętwiał w ciele, nudził się i niecierpliwił, jakby w rzeczy tam stał koło płotu.
Minęła chwila jedna — druga — czas dłużył mu się niepomiernie. Nareszcie!... Z osiedla, jak dwa światła, wyszły łyse woły — za niemi Kasia...
Poznał ją zdaleka i aż drgnął cały z radosnego wzruszenia. Przywarł odrazu oczami do jasnej jej postaci i prowadził ją przez całą ulicę i dalszą wygonną drogę aż ku stokom, póki jej schylenie lesiste wraz z wołmi nie przesłoniło.
Teraz począł w niecierpliwości serca i oczu pacierzami rachować, rychło się z wołmi we wrębie ukaże. Miał już odrachowaną miarę (nieraz ją sprawdzał!), wiedział też, że Kasia musi gnać jedyną drogą wrębem poprzez ubocz, bliską, bo jeno potokiem dzieloną, i schyloną ku stronie, na której on stał z wołmi.
Szepcąc „Zdrowaś Marja“ i odliczając zmówione na palcach, modlił się zarazem gorąco o łaskę ujrzenia Kasi. Do Matki Boskiej miał zaufanie zupełne, większe, niż do własnej matki. Zwierzał się Jej ze wszystkiem. Ona też nie odmawiała nigdy jego prośbom.
Niezadługo na przechyleniu zaświeciły białe czoła wołów (jak on je kochał! jak im rad był zawsze!). Wychyliły się wnet całe, czerwone i okazałe, a za niemi w zapasce czerwonej, w chustce niebieskiej — Kasia...
Wojtuś wiernemi oczami przypadł ku niej i już jej nie odstąpił. Wierzył, że musi widzieć abo czuć te jego oczy z oddali, tak strasznie przysłużebne. Modlił się ku niej cale nieznaną mową, która niewiada skąd się rodziła. I patrzał — patrzał — już nie oczami, ale duszą. Czuł, jak krew odeszła mu z twarzy, jak serce nierówno się tłucze, jak nogi słabnieją pod nim — nie oderwałby przecie oczu, choćby omgleć padło.
A Kasia gnała woły zakosami, przegibując się i mieniąc barwami stroju. Zdawało mu się, że często zwraca twarz jasną ku niemu, że nawet patrzy z utęsknieniem ku Płoszczanie. Nie przysiągłby na to przecie, bo mgłą i łzami zachodziły mu źrenice. W połowie zbocza, naprzeciw prawie, rozwiedła głos i zaśpiewała:
„Kalina sie kali.
W kalinowym lesie —
Siwy koń, siwy koń
Siodełecko niesie...“.
Zadźwięczało przeczyście po wrębie — po lesie — i poniosło się dołu... A Wojtusiowi jakby sto ptaków rajskich zadzwoniło. Osłabł doznaku sercem. Już męką patrzał na nią, gdy podnosiła się z wołmi — ku wierchu. Stamtąd, już z góry, puściła rozwodny głos w dolinę:
„Ka sie popodziały —
Co ładnie śpiewały?
Powydawały sie —
Pozabacowały...“
Wojtusiowi zdało się, że dzień się chmurzy, że słonko zachodzi. I wreszcie tam — za wierchem — zaszło jego słonko, radość oczu. Wnetby był płakał. Bezwiednie prawie zajął woły i gnać je począł ku wierchowi. Nieodparcie ciągło go coś za nią.
Osatał się dopiero na wyźniej polance. Przypomniał sobie, jak mu ojciec ostro przykazował, aby się z Płoszczany nie ruszał z wołami, aby nie gnał za wierch ku pasterzom.
— Pamiętaj, żebyś mi sie krokiem z polanki nie ruszył. Tu se paś, tu trawa jest, to sie woły najedzą. Tam ino figle z pasterzami, bezeceństwa, a woły, zganiane w jedno miejsce, ino sie rogami sermują.
Raz nie posłuchał, pognał z pasterzami, i o mało że paskiem nie dostał wieczerzy. Wtedy jeszcze miał na obronę to, że słota trwała, zimno było, a tam pasterze w kolebach palili — bo tego, że mu się samemu cnęło paść, ojciec nie chciał wziąć nijak na uwagę.
Cóżby teraz powiedział? Jakby się usprawiedliwił? Dzień pogodny, słoneczny, aż powietrze drga — trawy dla wołów nie brak... Świat widno dookoła — ludzi pełno po polach — wesoło... Tak ojcu może się przedstawiać. Nieraz, jak się Wojtuś skarżył przed nim, że mu się cnie samemu, powiadał:
— Jaby se za raj uważał, jakbych mógł tak ślebodnie przy wołach wypocząć. Cóż ci sie tam dzieje? Widok masz — głód ci nie dokucza — a żeś sam... Ho! ho! dziecko! Chciałbyś ty kiedyś sam pobyć — jak ci ludzie dopieką...
A powie ojcu, że go coś gwałtem za wierch ku pasterzom ciągło? — Tego ojciec nie pojmie. Pocznie się wypytywać, jak sędzia surowy: „Jak? co? gadaj tu zaraz! Figle pewnie i letkomyślnictwa?“
A Bóg świadkiem, Stróż Anioł, co go na krok nie odstępuje, i Matka Boska, która w jego serce czyste patrzy, że o nic mu innego nie idzie, ino o to, żeby na Kasię patrzeć choć zdaleka i słyszeć jej śmiech dźwięczny... Ale tego ojcuby nie zdradził, za nic w świecie! Raczejby wolał, żeby go o najgorsze posądzali...
To rozważywszy w myśli, zawrócił woły i z ciężkiem sercem zegnał je nazad na Płoszanę.
Przywitała go nuda znajomego aże nadto miejsca. Ta polanka, która wydawała mu się kątkiem raju, kiedy pierwszy raz na nią wygnał woły, teraz wydała mu się jak więzienny plac, murem ojcowskiego zakazu otoczony. Miał swobodę, a nie miał.
Ten poniewolny przymus ciężył mu srodzej, niż najprzykrzejsza słota. Gorzył się w sercu i na ojca i na to, że musi sam paść i że nie jest panem swoim — wszystko go gniewało, na co pojrzał — na jedne woły pozierał z miłością: widział, że one jedne rozumieją jego strapienie serdeczne, i co chwila obracają ku niemu swoje dobre, wilgotne, współczujące oczy.
Zajął je i podegnał ku większej trawie na skraj wrębu. Niechajże se użyją za to przywiązanie. Nawetby im trawy w sadzie nie żałował.
A sam dalej gryzł gorycz przymusu. Jak pomyślał, że cały dzień, aż do wieczora tak tu musi po tej polance znajomej z wołmi samo-we-trój swijać, to aże łzy mu w oczach świdrowały. Ledwo że się opanował i że płaczem szczerym nie wybuchnął.
O nic mu nie szło — tyle dni dawniej sam tu spędzał w swobodzie serca, śpiewajęcy, i ani mu się nie zacnęło — ino, że Kasia tam pognała, a on tu musi paść... Jaka to niesprawiedliwość!
Od czasu, jak ją ujrzał w uboczy, gnającą za wierch, poczęła się ta jego męka... Leciała za nią myśl sama, ani jej wolą powstrzymać — jak i oczy, urokiem nieprzepartym rwane...
„Kiedych cie uwidział
W zielonej ubocy —
Hej!... zamiłowały sie
W tobie moje ocy...“
Zanucił sobie cichutko samemu, i jeszcze smutniej mu się uczyniło.
Słońce wyszło ponad wierch i oświeciło zbocze. Zapaliły się we wrębie różowe pola zakwitłej gibrzyny, wszeleniejakie trawy podniesły się jakoby ze ziemi, każda swoistą ożywiona krasą, że różność była w strojach jak w weselu; z wierzchołków, wieńcami w skrajach wrębu lub po polankach kępami stojących smreczków, poczęło się światło siać na niższe rozczapierzone gałęzie i odstające gałązki, padając na odsłonięte pnie, na ziemie — z ozłoconych szpilek; cud się dokoła czynił.
A Wojtusiowi nic to wesela w serce nie przydało — gdy dawniej radośnie witał nigdy niespowszedniały cud słońca. Patrzał, bo patrzał, ale jakoby w śpiączce, a cały myślą stał za wierchem — tam mu słońce grało, tam świat mu się uśmiechał...
— Co to w tem?... — stawił sobie pytanie, osatawszy się nieco. — Czy urok?
Nie wierzył jednak w uroki. Coś przecie musi być. Spodziewał się już tego oddawna. Tęsknił za tem. Tyle tęsknoty, westchnieniami, śpiewem w powietrze posyłanej... Aże ją ujrzał... w tej uboczy... Dlaczego wtedy?
Znał ją przecie oddawna. Jakże — strykowa Kasia... Ojciec jej w rzeczy nie był jego strykiem, ale tak go już zmała nazywał, jak nazywał chrzesny-ojcami wszystkich na osiedlu gazdów.
Kasia była dużo od niego starsza, cosi o lat dziesięć, abo więcej. Temu też równą mu się zdała: — zrozumie jego tę wielką tęsknotę... Na rówieśne dziewczęta abo młodsze nie zwracał uwagi, jako na głupie jeszcze, nierozumiejące. W niej zaś wszystko było mądre: te oczy — niebo samo, te włosy, jak pasma z promieni słonka, ta chustka nawet (taka powinna być). A najmądrzejszym był jej uśmiech, już nie do opisania! Kiedy się śmiała, świat cały musiał się cieszyć. I w tem ta mądrość była, że radością, weselem, szczęściem, rajem niewoliła świat...
Wojtuś wierzył, że niemądrość w niej miejsca mieć nie może. I niemasz w niej grzechu, ni najmniejszego błędu. Wszystko najdoskonalsze. I jak ktoś śmiałby jej uwagi czynić, słowem obrażać, kiedy ona naokoło obdarza — śmiechem samym, spojrzeniem. I jest w niej coś — niewiadome — ku czemu tęsknota, z dna serca oderwana, z głębiny najtajniejszej, wyrywa się...
W chłopięcem śnieniu o kobiecie najdującemu się — zjawiła się w uboczy — i poszły za nią oczy jego... Odtąd już jeno czekał tych chwil, kiedy woły wygania, by ją zdaleka widzieć. Och, gdyby cały dzień gnała przez tę ubocz! Ale jeno chwilkę — i zachodzi... Zachodzi za wierch codzień z rana... A dzień taki długi! Nieporada się wieczora doczekać. Oto jest cnienie prawdziwe, jakiego dawniej nie zaznał.
Chcąc bronić się przed tem gniotącem uczuciem, zażywał różnych sposobów: dzielił dzień podług posuwania się cienia słońca, jak podług wskazówek zegara, na małe i mniejsze kwadry, i wypełniał je najrozmaiciej, jak mu jeno przemyślność poddała. Najgorzej mu się było ocknąć, gdy ją tracił z oczu. Potem już świat żywy i myśli nadpływające łacniej zajmowały głowę.
Tak i teraz. Ledwo osatał się w sobie. Rozpatrzył się po świecie, jak z ciężkiego snu zbudzony. Widząc, że ma dzień przed sobą, bo dopiero śródpołuń był, zaczął się namyślać, co z telim czasem zrobić...
Postanowił obejść z wołmi dokoła polanę, trzymając się cienia, aby woły mogły się paść. W dniu upalnym najczęściej tak robił. Każdy przykładny pasterz nie postąpiłby inaczej.
Przywrócił przeto woły ku krajowi i pomykał się za niemi w miarę, jak się pasęcy posuwały. Starał się nie myśleć o niczem, jeno o tem, by woły się napasły, nim upał się wzmoże: bowiem wtedy ślepcie i bąki najzajadlej tną, woły jeno w las patrzą, gziją się za każdem bzyknięciem, i ani gwary o pasieniu.
Pozierał przytem w stronę swojego osiedla, choć nie widno go było: pagór zasłaniał. Spodziewał się, że ojciec wyjrzy, obaczy i będzie rad, że on tak przykładnie pasie. Tem większego zaufania nabierze do jego pasterskiej cnoty, nie będzie już tak dawał pozioru, zwłaszcza, jak roboty przyjdą, i może uda mu się w który dzień niepostrzeżenie przegnać woły za wierch.
Ale ojciec od chałup nie wyjrzał. Zapewne wyjrzałby akurat wtedy, jakby Wojtuś pognał ku pasterzom. Złe bowiem wtedy się trafia, jak się go najbardziej nie chce.
Wojtuś zabobonnym był, wierzył w różne złe i tajne moce. Aby je unieszkodliwić, nie opuszczał rano i wieczór pacierza, żegnał się przed każdem przedsięwzięciem, a po śniadaniu, nim wygnał, kiedy woły z obory wypuszczono, gotowy do wygnania, z biczyskiem w ręku wpadał do izdebki i przed obrazem Matki Boskiej zmówił zawsze „Zdrowaś Marja“.
I był na dzień, jaki bądź przyjdzie, spokojny. Pewnym był w sercu, że mu się nic nie może stać złego.
Ten obraz najbardziej ze wszystkich lubiał. Święta Barbara, co nad oknem wisiała, zdawała mu się jakąś wielką panią, święta Katarzyna znowu wolowatą, święty Franciszek zaś całkiem był podobny do braciszka, co po kweście chadzał i tabakę co chwila do nosa zapychał. A Matka Boska na tym obrazie tak była ślicznie udana, że aż serce tajało na jej widok. Wysmukła była i w niebieskiej sukni, białą wstęgą przepasana, stała stopkami na okrągłej ziemi, a u stópek jej wił się smok — trzymała na lewem ręku małego Panajezusa, który miał znowu w ręce krzyżyk, o długiej bardzo lasce, ostro zakończonej — tę laskę ze swawolnym uśmiechem wbijał w oko smoka. Ale to jeszcze nic. Najcudniejsza ze wszystkiego była twarz Matki Boskiej, tak piękna, jakiej na ziemi Wojtuś nie przypuszczał, wierzył, że z nieba być na pewno musi — i oczy, takie dobre i tak patrzące prosto w serce, że nicbyś już przed niemi nie skrył. I gdzieś się obrócił, to patrzyła za tobą. Te oczy Wojtuś wszędzie na sobie czuł. Tym oczom oddawał się w opiekę. Wiedział, że go wszędzie będą strzec i chronić od nieszczęścia.
Raz doznał na sobie ich cudu... Było to przed paru rokami w sierpniu. Już na polanach trawy posiekli, i tam miał Wojtuś gnać. Jak zwyczajnie codzień z rana, zebrał się, wypuścił woły i wbiegł do izdebki na „Zdrowaś Marja“. Potem zajął woły i pognał.
Dzień był posępny, szary, w uboczy mgła leżała. Wojtuś, że to smutno mu było w sercu przy takiej pogodzie, przygwizdywał sobie drogą i nucił różne śpiewki, ale skoro wygnał do uboczy i z polany najbliższej słyszał już pasterzy, (przez mgłę ich dojrzeć nie mógł) postanowił gnać cicho, aby tem większa uciecha była, jak go ujrzą.
Woły szły drogą w parze, powrozem za rogi powiązane, aby się nie rozchodziły, a Wojtuś pobok nich, krajem drogi. Las wtedy niedawno ścięto w tej uboczy, popode drogę pełno było złomów, gałęzi i zajazienia. Gdzieś tam w górze, przy wierchu ktoś tłukł się — słychać było odgłosy drągów i fólg: spychano docięte drzewa. Widzieć nic się nie dało, bo mgła leżała do ziemi.
Wojtuś prawie gnał woły zakrętem pod najbardziej stromem schyleniem uboczy. Nade drogą rozeznał przez mgłę kupę zepchniętych drzew, ze skóry ołupionych, napoprzek leżących nad dwoma pniami. Naraz usłyszał w górze w uboczy dudnienie — za chwilę przeciągłe: „Waruj!“ Potem głośne już dudnienie. Pojrzał do góry i zmiertwiał. Obaczył we mgle, podskakujące wysoko nad ziemią napoprzek pędzące drzewo... Prosto na niego... Wiedział, że kupę drzew przeskoczy — na drogę spadnie... Ale już ani czasu do ratunku. Wiedział, że zginąć musi. Jeden moment. I wpół tego momentu, jak ptak przelatujący poprzed oczy, migło mu życie całe od kolebki... W drugiem mgnieniu — jedna myśl — polecenie się w opiekę: — „Marjo!...“
Co się z nim stało potem, nijak nie może przybaczyć. Musiał jednak ostatkiem przytomności krzyknąć i skoczył strasznie wdół. Albo też siła go jakaś odniosła... Bo pasterze, skoro usłyszeli krzyk jego i przybiegli co tchu, znaleźli go w łomach pode drogą — mocno skaleczonego po twarzy i rękach, ale zdrowego w ciele. Drzewo padło na drogę w to miejsce, gdzie stał, wołu jednego skwasiło na piekne, a drugiego poraniło... Tych wołów strasznie mu było żal potem, jak się obaczył.
Pozierał teraz na tę ubocz — ku temu miejscu nieszczęsnemu — tam bowiem najwyraźniej i najdokładniej cień oznaczał czas, jako że to schylenie było ku północy. A po cieniu miarkował godziny. Widział, że już nadchodzi południe: cień prosto nadół padał.
Z wołmi obszedł dopiero pół polanki. Woły też, czując czas przypołudnia, poczęły postawać i już nie miały woli się paść. Zajął je i popędził ku studzience, którą sam był rękami wyrobił. Naprzódy sam się napił, a potem je po jednemu napoił. Z lubością patrzył na nie, jak, wypragnione, piły i nozdrzami oddmuchiwały suche liście buczyny, spadłe na powierzchnię. Czuł dla nich przyjaźń serdeczną, rozumiał je, miał czas je poznać, bo już od kilku lat je pasał; widział ich rozum, dobroć, przywiązanie, a nawet odwagę. Często stawało mu w pamięci zdarzenie, które go najbardziej z niemi sprzyjaźniło.
Pasł w jedno lato z pasterzami, już po skoszeniu łąk — na spalonem. A że to daleko było, nocowywał tam z wołmi w kolebie, albo woły zawierał do koszaru z inszemi, a sam z towarzyszami schodził po żywność do domu.
Na jedną noc ojciec kazał mu woły zająć do chałupy, bo na drugi dzień mieli zwozić z pola. Zbiórki były.
Więc pod wieczór odłączył je od innych i pognał. Zmrok już był gęsty, kiedy przygnał na Turbaczyk. Z Turbaczyka droga wiodła na polanę niższą, siodłem grzbietowem przez las — jeszcze wonczas niewycięty. Skoro więc w ten las zegnał i już był w połowie, usłyszał raptem tupot i trzask gałęzi przed sobą. W ciemności dojrzeć nie mógł — ale zaraz z odgłosu poznał, że dzik przepędził poprzed woły. Zmiertwiał ze strachu.
W te razy jak się jeden wół, Kwiatoń, puści w las nadół po uboczy — to ino dudnienie straszne było słychać i trzask łamanych złomów — tak gnał za dzikiem ku roztoce...
Wojtuś popędził drugiego, który został, i wyszedł z nim na polanę. Tu na otwartem miejscu w brzasku od zorzy zachodu zatrzymali się.
Wrtedy tamten na dole zaryczał — a ten mu rykiem odpowiedział.
Za chwilę dość niemałą wyszedł z kraju lasu Kwiatoń, ciężko dyszący. Radośnie przywitali się. I Wojtuś je zająwszy, pognał.
Odtąd byłby z niemi puścił się do najdalszej roztoki — po nocy — o każdym czasie — pewniejszym przy nich się czuł, niż przy dwóch śmiałych towarzyszach.
Dbał też o nie. Nieraz im pokryjomu przed ojcem siana za drabinę nakładł, soli podał, a bicza nigdy nie ośmielił się na nie podnieść. Gdy raz ojciec, nagniewany, pobił Kwiatonia, to płakał ze żalu.
Więc napoiwszy je dosyta, zajął je i podegnał do cienia ku gęstwinie smreczków, aby im bąki nie tak dokuczały.
Woły, napasione i napojone, poległy zaraz, ciężko postękując, i poczęły źwiękować. A Wojtuś dumał teraz, co ma ze sobą począć. Południe — trzebaby jaki obiad ustroić — miał ze sobą ziemniaki do pieczenia, ale, że upał był, nie chciało mu się parzyć przy ogniu. Wolał już nie obiadować.
Przyszło mu na myśl, że w Groniu, nad polanką widział kiedyś agrest leśny. Jeszcze zielony był. Nateraz może już dojrzał.
Poszedł wrębem ku górze i wyspinał się po skałach i kłodach butwiejących aż pod sam wierch.
Znalazł więcej, niż się spodziewał, bo prócz agrestu jeszcze parę krzaków porzeczek leśnych. Cierpkie były — ale w tym wieku smak nie przebiera.
Rwał kosmate owoce agrestu i czerwone jagody porzeczek i wysysał z nich smaki łakomie. Dumał jeszcze urwać ponadto i zanieść bratom młodszym do chałupy.
Naraz odskoczył z przestrachem: obaczył koło krzaka czarną z łańcuszkiem na grzbiecie żmiję, wyciągającą ku niemu pyszczek z widełkowatym języczkiem.
Już go odeszła ochota na agrest. Zabrał się z powrotem i zeszedł nadół, ku polance.
Woły jeszcze źwiękowały. Więc położył się opodal w cieniu i odpoczywał.
Słońce przechyliło się z południa — upał w powietrzu był wielki, tak, iż go włada w członkach odchodziła.
Leżąc nawznak na trawie, przymknął znużone światłem oczy i dumał, że uśnie na chwilę. Ale wyobraźnia nosiła go, jak piórko lekkie, wiatrem porywane. Najczęściej zalatywał za wierch — na polany. Widział pasterzy, baraszkujących w skwarze przypołudnia, i Kasię wśród nich jak słonko rozśmianą, darzącą szczęściem każdego, kto się w bliskości jej miał łaskę znaleźć. Żywo stanęła mu na oczach. Zdało mu się, że znajduje się ciałem tam między pasterzami i patrzy w nią, a błogość serce mu przepełnia. Śmiała mu się twarz cała, jakby istnie tam był.
Bał się myślą oderwać, aby nie stracić tej rozkosznej złudy. Tu się prawie że nie czuł — całą uwagę tam przeniósł, chcąc jak najwięcej rzeczywistości wydobyć z marzenia. Wodził się z pasterzami rówieśnymi, starszym docinał ukąśliwemi słowami, a co chwila twarz ku niej obracał, po dary oczu i uśmiechów.
I tak się w tem marzeniu zapomniał, iż ani spostrzegł, jak czas ubiegł. Ocknął się dopiero, skoro uczuł w bliskości sapanie i gorący oddech wołu na twarzy. Kwiatoń, widząc go już tak długo bez poruszenia leżącego, przyszedł zaniepokojony obaczyć, co mu się stało.
Wojtuś ze zdziwieniem zmiarkował po słońcu, że już śródwieczerz. Zdawało mu się, że chwilę jeno tam za wierchem bawił. Ze smutkiem stwierdził, że to ino złudzenie było, nie istność. Ale choć z tego rad był, że sporo dnia tymczasem ubyło, i że już prędzej do wieczora zejdzie.
Popędził woły na środek polanki, bo już upału nie było się co obawiać. Usiadł wyżej nad niemi i rozglądał się po świecie.
Teraz cała dziedzina, rozłożona w dole, która rano radosną krzepkością jaśniała, była — rzec można — objęta sennem zleniwieniem, zrozumiałem po skwarze południa; lecz już chłodny cień odwieczora trzeźwił ją i przywracał krzepką żywość polom. W wyrazie jej jednak miast radości przebijała się poprzez rumieńce powaga, która szerzyła się zczasem i rosła w surowość, im bliżej zdawał się, po lasach jeszcze z mrokami przygarbionemi sunący, wieczorny chłód.
Powaga pól wieczorna udzieliła się i myślom Wojtusia. Popadł w zadumę — w odczucia niejasne, nieokreślone słowami. Wstawała w nim — jak już nieraz — tęsknota za czemś, co gdzieś jest — być musi — inne, a rzeczywistsze, niż wszystko, co dotąd na ziemi poznał. Serce mu o tem szeptało. W chwilach podobnie świętych wsłuchiwał się w ten szept, ale było to jakby nieme tykanie zegara o wieczności. Nie mógł ani na włos zmiarkować. Czuł jeno, że w tych niemych znakach zaklęta jakaś wieść o skarbie, którego nawet pojąć: życiem-li, czy zatratą dla tego, kto go znajdzie? I stąd trwoga, a zarazem ciekawość większa od trwogi — nieraz prawdziwą tęsknotą wstająca... Musi coś być — dumał — ku czemu straszną miał wolę. I dziw — przeczuwał, pewnym był w przeczuciu, że dojdzie — dojść musi! Ani cieniem niewiary nie wątpił. Dróg nie znał. Jedno wiedział: że musi przejść przez „świat“.
Teraz oto, idąc za spadem wód ku północy, oparł wzrok o ostatnie, w sreżodze słonecznej tonące góry. Potąd, po widnokrąg znał oczyma kraj. Dalej myślą wybiegał na pola — i niewiadomo, czy pola — nieznane. Czuł, że tam jest ten „świat“. Miał o nim bardzo niejasne pojęcie. Słyszał, że ludzie idą „we świat“, wracają „ze świata“. Nie wiedział jak się tam dostać, jakim cudem — ale ani chwili nie zawątpił, że może do tego „świata“ nie dojść. Więcej — wierzył, że cały ten „świat“ nieznany przejdzie. Tak mu szeptała tęsknota.
Światła, bijące z zachodu, pociągnęły ku sobie wzrok Wojtusia. Z radosnem zdziwieniem ujrzał, jak mu chwile odwieczerza prędko zleciały. Słonko stało już nad Babią Górą i poczęło się zaczerwieniać. Cuda przedziwne były, gdy zaszło za smugę mgły. Oto rąbek chmurki zapalił się szczerem, przejaśnie świecącem złotem, a ku ziemi wystrzeliły z poza niej świetliste miotły i rozpuściły pył słoneczny po dolinach. Trwało tak chwilę.
Wojtusiowi tej radości jeszcze brak było, że nikomu nie mógł tego zjawiska pokazać, że sam się ino temu cudował oczami.
Wreszcie promienie poczęły się tracić, ognie na brzeżkach chmurki gasły — słońce wychyliło się, ale już mocno czerwone, i widziało się większe, a tak obrane z blasku, że można było oczyma w nie patrzeć.
Patrzył też w nie Wojtuś, a co na ziemię wzrok przeniósł, to wszędzie widział słońca, jeno różne: czerwrone, żółte, zielone, liljowe... Bawił się niemi, jak dziecko szkiełkami.
Niezadługo słońce sparło się już na krawędzi ziemi. I wyglądało jak ognista kula, której od dołu zaczęło ubywać... Wnet stało się, jak ognista kopuła... Potem, jak ognisko na widnokręgu... I zaszło.
— Szkoda... — pomyślał Wojtuś, zapominając, jak pragnął wieczora.
Wieczór nadszedł. Zewsząd, jak drozdy na wiosnę, poczęli się odzywać pasterze bydła, śpiewając rozmaitemi głosami tęsknoty i radości swoje. Ożywiły się podleśne pastwiska. Jeno w uboczy było cicho. Tu nikt prócz Wojtusia nie pasł. Woły wszystkie pasły się za wierchem.
Wojtuś zaś jakby głos stracił. Poco — myślał — mam śpiewać, kiedy Kasia i tak nie usłyszy... Z wieczorem wróciła tęsknota ku niej. Patrzał ku wierchowi, czy się nie ukaże, choć wiedział dobrze, że przecie jeszcze nie może gnać o tym czasie. Zazwyczaj woły zganiano już w ciemną noc.
Wojtuś miał przykazane, aby do nocy nie dobywał, ale nie śpieszno mu było zabrać się, choć tak wieczora wyglądał. Pasterze z pastwisk pozajmowali bydło, pouciszało się, mroczno już było — a on jeszcze z wołami na Płoszczanie marudził. W ubocz pozierał co chwila, czy się nie ukaże. Już i droga we wrębie poczęła ginąć w mroku, a on wzrok wpijał aż do bólu... Zdawało mu się czasem, że się ktoś tam rusza — idzie... pewnie żenie!... Aż serce mu skakało ze wzruszenia. Wpatrzył się mocniej — a to pniak...
Tak go zwodziło kiela razy. Wreszcie pomroka zakryła ubocz doznaku.
Rozglądnął się za wołami. Stały razem, obok siebie, oczekujące, nudzące się, szyję na szyi pokładające. Cóż miał robić! Zajął je z ciężkiem sercem i pognał do domu.
Tak zeszedł Wojtusiowi dzień jeden. Takich podobnych dni miał wiele w tem lecie. Nie zawdy jednak słońce i obrazy dalekie zasłaniały mu tęsknotę serca. Miał dni ciężkie posępności, gdy mgły skryły niebo, dni smutku, dni szarej nudy... Miał też i dni strachu.
W jeden odwieczerz, gdy po południu upalnem słońce zaczęło mżyć, Wojtuś, jako znający się już nieco na oznakach zmian powietrznych, rozglądnął się po stronach, by zmiarkować, skąd co pogodzie zagraża, i obaczył na północy nad samym widnokręgiem ledwo uznany, czarny pas... Ten pas począł się nieznacznie rozszerzać i za chwile urósł już w dość sporą chmurę. Tem się różniła od innych, z za widnokręgu wychodzących chmur, iż równa była od wierzchniej krawędzi, jakby ją kto pod linie obstrzygł, i rozciągała się na całą długość północnego nieba. Barwą też nie przypominała widzianych chmur, bo była cała jednolicie czarna, nawet obrzeża nie różniły się od środka. Jedno powietrzne oddalenie łagodziło tę jej czarność i szarością ją, jako przesłoną lekką, zawłóczyło.
Wojtuś przypatrzył się jej ciekawie i, co jakąś chwilę czem inszem pobawił oczy, znowu ku niej powracał. Niepokoił go jej wyraz. Bo żeby choć łyskało się w niej, abo grzmiało...
Burzę — on już niejedną przebył. I trudno chyba o gorszą biedę, jaka mu się przydarzyła przed kilku rokami. Pasł woły na odległej polanie. Na noc miał woły zostawić, a sam, do domu przyjść. Skoro je pod wieczór do koszara zawierał, usłyszał w chmurach od zachodu pomruki głuche. Nie zważał na to i poszedł — zdawało mu się, że zejdzie z gór, nim się chmury oddalne przywleką. Ale burza krokami milowemi stąpała. Zastała go jeszcze na wierchach. I przyniosła z sobą taką noc, że ani ziemi pod stopami uznać. Wojtuś też drogę stracił i szedł instynktem przez ubocz. Co się łysnęło, to parę kroków stąpił. Zresztą szedł poomacku, na domysł. Pioruny biły co chwila — ogień się snuł przeraźny — raz jedlę roztrzaskało blisko — widziało mu się, że nie ujdzie żyw. Zmówił wszystkie pacierze, jakie umiał — wreszcie zdrętwiał doznaku i szedł naślepo — bez pamięci. Kielo razy przepadł przez łomy, stoczył się — ani zrachować. Osatał się dopiero, gdy równinę uczuł pod nogami. Burza też mijała. W brzasku od smugi jasnej, przetartej na zachodzie, dojrzał znajome podleśne osiedle.
Po północy już było, gdy doszedł do domu. Matka nie spała — modliła się, strwożona w sercu o niego.
Więc Wojtuś burzy się nie bał. Jeno niepokoiło go nieznane: co w tej chmurze dziwacznej może się znajdować?
— Chmura gradowa — dumał — inakszy ma wygląd. Jest rdzawa, abo ceglasta, i górą sie niesie, wysoko ponad ziemią. Szum od niej już zdaleka słychać. Słota też w taki sposób nie nadchodzi. Bo naprzód lecą oderwane mgły, jako posłańce... A tu nic z tego wszystkiego.
Przybliżała się jak potwór czarny — bez kształtu jak noc... Już zatopiła góry widnokręgu i sunęła wyraźnie w tę stronę... Wojtuś już ani na chwilę nie odrywał od niej oczu. I coraz bardziej się trwożył. Nigdy jeszcze nic podobnego nie widział.
Skoro już zatopiła dolinę Raby i bliższe pagóry, Wojtuś wyraźnie zauważył, że ma kształt czarnej, prostopadłej ściany... równej i przeogromnej, od wschodu do zachodu... I cicho sunie, jak noc.
Strach go objął. Popatrzał po wsi — i widział, że wszystko, co żywe, równie się strwożyło. Ludzie, pracujący zdala od osiedli, bieżeli wartko ku swoim chałupom, pasterze zajmowali bydło z pastwisk i z pośpiechem gnali ulicami... Podobnie jak przed burzą. Wszyscy widzieli zbliżającą się czarną noc, ale że byli na dole, w kotlinie, nie mogli widzieć tak wyraźnie, jak on.
Pomyślał w strachu, czy nie zająć wołów i nie pognać do chałupy. Ale wnet pomiarkował, że za późno. Spotkałoby go na drodze — to już niech raczej tu go spotka, co ma spotkać. Tu chociaż krzaki są... Obejrzał się za schronieniem. Nic przecie nie wiedział, przed czem ma się chronić i jak... Co za tą ścianą, czy deszcz, czy...
— Cóżby inszego być mogło? — pocieszał się. Ale strach mu podszeptywał przypuszczenia najgorsze.
Oczyma strwożonemi śledził ruch sunącej ściany — i lęk w sercu jego wstawał... Nie wierzył, żeby tak chmura szła... To idzie coś okropnego...
— Czy może to... koniec świata? — pomyślał z dygotem serca.
A ścianą sunącą noc zatapiała już dziedziny w dole. Na co zaszła — traciło się doszczętnie. Widziało się, że ta ściana miażdży i chłonie, co napotka.
Teraz zbliżała się szybko. Wojtuś z przerażeniem obaczył ją już naprzeciw — blisko... Niby okrutne widmo śmierci. Pomyślał w mgnieniu jednem z jakąś żałością poddaną, czemu nie są razem z Kasią... Czuł, żeby się łatwiej poddał, co bądź przyjdzie... Teraz ogarnął go lęk nad lęki. Padł na ziemię kolanami i począł mówić pacierz z wiarą przedśmiertną, gorącą...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Ocknął się w nocy zimnej — we mgle tak gęstej, że krzaków bliskich nie mógł dojrzeć. Mgła, pełna mroźnych igiełek, pędziła szybko z północy.
Nareszcie doczekał się Wojtuś dni marzonych, do których przez tyle czasu tęsknotą wybiegał.
Na polanach rozpoczęły się sianokosy.
W dzień Matki Boskiej Zielnej pierwszy raz w tem lecie pozwolił mu ojciec pognać woły za wierch.
Z jakąż radością tajoną zbierał się! Już o świcie wstał, przygotował se nowe kierpce, onucki białe, koszulę cienką, chazukę wyszywaną i kapelusz ze wstążką czerwoną. Dzień się pogodny zapowiadał, to matka nie broniła mu odświętnego wdziania. Wystroił się, jak za drużbę.
Śniadania mało co tknął, ino placka wziął kawałek, gruszek-kiermasznic wsypał do rękawa i pognał śpieszno.
Przygwizdując sobie wesoło, gnał ku uboczy drogą, którą Kasia codziennie ganiała. Już to samo, że tą stroną gnał, radowało go nad miarę.
Gdy był z wołami na wysokości Płoszczany naprzeciw — zaśpiewał ku niej wesoło:
„Hej! Płoscano, Płoscano,
Zieleń-ze sie, zieleń —
Bedzie pasał na tobie
Swoje siutki jeleń...“
I gnał w górę ku wierchowi, a co chwila obzierał się nadół, czy Kasia nie żenie. Świat mu się poniżył w dole. Dość spore góry widziały się mu stąd pagórkami, a pagóry okrągłe — ledwoznacznemi wzniesieniami. Jakby po schodach wstępował ku niebu, tak mu się ziemia w nizinę ścieliła...
Skoro z wołami przechylił się za wierch, dopieroż radość pełną naszedł! Otworzył się mu jakby inszy kraj — kraj niezmąconej swobody.
Na polanach rozwlekłych, wieńcami buczyny młodej okolonych i rzadkiemi kępkami smreczków jak i jedlic, widniały długie pokosy, gdzie niegdzie już nawet kopy siana, a w częściach nieskoszonych przedziwne łąki trawiaste, pełne kolorów mieniących się: błękitnych, złotych, liljowych... Wszystko to w pełnych blaskach słońca — w krzepkim uśmiechu rannym... Patrzącemu aż serce wyrywało się z piersi radosne a nogi same szły w taneczny ruch.
W podskokach biegł za wołmi, gzijącemi się po polanie, wreszcie, porwany przez swobodę, padł na miękki, rozgrzany pokos i tarzał się po trawie... Nie wiedział już, co z radości począć.
Za chwilę wygnał woły na polanę Jasiek z Brzyzku, starszy od Wojtka o roków pięć. Przywitali się wesoło:
— Nie widziałeś, kto zenie za tobom?
— Nie widziałech.
W krótkości opowiedzieli sobie swoje niebogate sprawy.
— Kaś do tela pasł?
— Na Płoscanie. A ty ka?
— Pod Wasielką. Ale i tu ku krajom wychodziłech z wołmi...
— Mnie nie dali.
— Jaby ta słuchał!...
Wojtuś zawstydził się. Chciał uchodzić za parobka, co ma swoją wolę, a tu się sam potknął. — Juz ani razu nie pozenę na Płoscanę — przysięgał se w duchu.
Znowu kilka par wołów wychyliło się z za wierchu. Na polanie uczyniło się gwarno i głośno. Pohukiwania, przyśpiewy leciały w roztokę. Pasterze cieszyli się pogodnym dniem i sobą, że ich tyle zebrało się razem. — Była już gromadka spora, i to w różnych leciech. Prócz Wojtusia i Jaśka byli tam jeszcze: Józek Cudzin, Łukasz z pod Trześni, Hanka od Zapałów, Kasperek mały Zajęcyn, i wreszcie Jędrek z Doliny, najstarszy pomiędzy nimi. Ten też miał się już za gazdę i kazował se inszym woły nawracać. Choć go ta nikto bardzo nie śpieszył się słuchać.
Nareszcie ukazała się i Kasia z wołmi.
Jak się zjawiła na polanie, to widziało się Wojtusiowi, że słonko jeszcze pojaśniało — tyle wesela przyniesła.
Z początku z nieśmiałością niejakąś patrzał w nią — nie widział jej już dawno zbliska — lecz pomału począł go śmiech jej przyośmielać. Widział też, że równie szczerym śmiechem przyjmuje żarty i docinki pasterzy, jak i przychlebne ich słowa.
On też wszystek śmiech jej przerozkoszny brał bez uszczerbku oczami, ku swemu szczęściu obracając go, jako to słońce, i snuł się za nią, gdzie stąpiła. Nic poza nią nie widział.
Skoro sposobność nadarzyła, że pasterze rozeszli sie za patykami po kraju, aby ogień upalić na obiad, i Wojtuś został sam z Kasią, wysypał przed nią gruszki z rękawa.
— To la ciebie — rzekł nieśmiało.
— La mnie?
— Bo wy nie macie gruszek... a u nas są...
— Toś dziś utrząsł?
— Dziś.
Brała po jednej, jadła i śmiała się w przestankach. Wojtuś był już pół w niebie.
— Ja ci jesce jangrestu przyniesę! — obiecał.
— To macie jangrest?
— Nie. Ale ja wiem o nim. Rośnie w brzegu nad Płoscaną... Ino tam żmije są...
— Nie bois sie to?
— Co sie mam bać!
— Cie! Jaki śmiały! — chichotała.
Wojtuś, całkiem już przyośmielony, postanowił odważnie powiedzieć jej... Ważył w myśli: co — jak... I z drżeniem ledwo spytał:
— Widziałaś mie, jakech pasł na Płoscanie?
— Ba, dyć nieraz.
— I ja cie tyz widział... codzień... jakeś gnała...
Więcej jej nie umiał powiedzieć. Wszystko to już zresztą przeszło i nic z tego niema. Teraz radość w sercu z jej widoku wszystko przykryła. Słowa zbytnie.
Patrzył w jej oczy bijące weselem, w jej usta rozchylone jako kwiat do słonka, i strasznie dobrze mu było.
— Coz tak patrzys? — śmiała się. — Jesce mie urzeknies...
— To odcynię...
— Byś umiał!
— Naucę sie od ciotki...
Śmiała się, szczerze rozbawiona, a Wojtuś już w niebie widział się cały.
— Ale jakiś ty wystrojony! Ładnie ci w tym kapelusie. Jak druzba.
— Bedzies mnie na druzbę prosić?
— Bedę. Ino rośnij wartko.
— Coz to — ja mały? — Dźwignął się i stanął przed nią, podwyższając się na palcach.
Józek, który wrócił z kraja, skoczył i obłapił go ramionami za pas.
— Spróbujmy sie!
Poczęli się szermować i wodzić po trawniku. Długo żaden żadnego zmóc nie mógł. Józek był tęższy w sile, bo i starszy, zato Wojtuś znał sposobów więcej. Skorzystał też z momentu, gdy Józek przegiął się nieco wtył, poderwał mu sposobem nogę i obalił go na plecy. Jeszcze leżąc na jego piersi, podniósł głowę i spojrzał z triumfem na Kasię. Kasia śmiała się głośno, wielce ubawiona.
Przypadli pasterze insi, i poczęły się wodzenia kolejne. A wszystko przed obliczem Kasi. Śmiech jej dzwonił bezustanku. Każdy w sercu swojem dufał, że się z jego przeciwnika śmieje.
Ustali dopiero, skoro się Jędrek z Doliny wmieszał pomiędzy nich. Z nim nikto nie chciał się za pas próbować, bo choć mocniejszy, krzywdę lubiał czynić.
Obiad jedli pospólnie, a potem z wołmi szli krajami, aby się na noc napasły.
I Wojtusiowi mignął dzień jak we śnie.
Odłączywszy swoje woły, gdy na wieczór do dziedziny zeszli, gnał je ku ojcowskiemu osiedlu i rozwijał w pamięci barwne wstęgi dnia. Jeszcze na oczach stały mu obrazy, śnione w słońcu — jeszcze w sercu czuł radosne szczęście — jeszcze w uszach dzwonił mu śmiech Kasi. Ten śmiech przedziwny, pełen barw i dzwonków cudnych...
Pewnym był, że do niego radziej śmiała się niż do innych. I nie było we śmiechu jej drwienia, jakiego innym nie skąpiła...
Jeden cień ino... Zauważył przelotnie u niej jakieś porozumienie oczami z Jędrkiem z Doliny i uśmiech inszy... Ale to pewnie przezdało mu się tylko.
Z błogością myślał, że jutro, pojutrze będzie znów widział te oczy, wesela pełne, i ten darzący śmiech.
Pogoda przez resztę sierpnia trwała. Wnet pokoszono pozostałe łąki i suszono wilgne jeszcze siano.
Pasterze mieli uciechę. Na polanach ludno było, jak w czasie zbiórek we wsi. Gzili się z dziewczętami, pomagali im przewracać siano, raczej przeszkadzając niż pomagając w robocie, i nosili się ze śmiechami od kraja do kraja. Wołów pilnować nie trza było — miały ślebodne hale paszy.
Wojtuś naprawdę pomagał ludziom przy suszeniu, z tem większą ochotą, że to nie z przymusu, ale z wolnej własnej woli. Grabił siano, przewracał, znosił do kóp, zwijał się, aż mu pot zalewał oczy. Co jedni skończyli suszyć, szedł ku drugim. I tak od rana do nocy. Nieraz, uznojony i umęczony docna, praskał na ziemię w cieniu — ale za chwilę zrywał się i biegł z podskokami ku grabiącym, jak jeleń do wody. Radzi mu też byli wszyscy, chwalili go za prędkość i za sposobność w robocie, a on się uśmiechał z dumą i niósł się, jakby w tańcu. Dwoiła się w nim siła na myśl, że robi na oczach Kasi.
Za kilka dni siano wysuszono. Coraz ktoś wyjedżał z wozem i brał z kóp wysuszone. Kopy rzedniały, traciły się nieznacznie. I pasterzy mniej było teraz na polanach jak i wołów — zwożenie odrywało.
Jednego rana wywiózł wóz Jasiek z Brzyzku. Mieli i oni tu siano. Roztrząsł kopy z pomocą Wojtusia, by przeschło z nocy. Ojciec Jaśka wyszedł na odwieczerz i poczęli brać. Pasterze zeszli się ku nim — był między nimi Jędrek z Doliny, była i Kasia, ale pomagać nie było co. Siana prawie było na wóz. Ojciec przygrabywał, Jasiek stał na wozie a Wojtuś mu podawał. W czasie tego prześmiewali się, przegadywali ku sobie. Najwięcej podrwiwał Jędrek z Jaśka.
— Źle kładzies! Na jednostronkę...
— Jak ty bedzies gazdą, to mie naucys! — odcinał Jasiek.
— Załozę sie, ze ci sie przewróci!
— Poślę po ciebie, cobyś dźwigał. Bo sie scycis, ześ mocny.
Pasterze śmiali się — najgłośniej Kasia. Stała nad wozem, na pagórku. Chustka jej spadła na ramiona — włosy roztęczyły się dokoła głowy.
Wojtusiowi, pozierającemu ku niej z poza wozu, cudem się zdała, nie prawdą. Odurzonemu już pachnością siana, głowa się zawracała. Ale trzymał się mocno, tężył siły i z zapałem podawał na wóz Jaśkowi kłęby zbitego siana.
Jasiek odbierał, układał koło leter i deptał nogami.
Skoro już nakładli ponad letry i piętrzyć poczęli pod pawąz, Wojtuś nie mogąc dostać rękami — jako że wóz stał na pagórku, a on z dołu podawał — wziął ostrew (zwyczajnie kół osęczniony, na którym siano suszono) przystawił z dołu do wozu i po sękach jak po drabinie wychodząc, podawał dalej Jaśkowi.
W pewnej chwili Jędrek, do krzywdzących ino śpasów zdatny, kiedy Wojtuś stał u wierchu, poderwał ostrew z pod niego — i Wojtuś spadł na ziemię. Szczęściem nie na ostrew, bo na jej sękach twardych mógłby się był istnie przebić. Nic mu się złego nie stało, ale się zląkł mocno.
Zerwał się rozzłoszczony i skoczył do Jędrka. Ten, będąc jeszcze w górze, odepchnął go tak mocno, iż Wojtuś padł nawznak i głową jęknął o trawnik. W tym momencie usłyszał śmiech Kasi...
Ból i wstyd większy od bólu zaćmiły mu rozum. Nie władał sobą. Porwał się z ziemi w strasznym gniewie — jak przez mgłę dojrzał porzuconą rąbanicę, którą ojciec Jaśka pawąz wystroił. Schylił się po nią i rzucił się ku zdrętwiałemu z przestrachu Jędrkowi...
W te razy Jasiek hipnął z wozu i dołapił go za rękę w chwili, gdy już miał się zamachnąć...
Wojtuś naraz osłabł w sobie, usiadł na ziemi i długo jeszcze dygotał w sercu ze wzruszenia.
Kasia odtąd przestawała się śmiać, gdy się Wojtuś zbliżał. Próżno wyglądał dawnego jej śmiechu.
W jeden wieczór zganiał woły nadół. Gnał sam. Pasterze z polan już pognali. On zabawił się jeszcze przy koszarze.
I gnał z góry uboczą przez wrąb, w widnym jeszcze pobrzasku, padającym od zorzy zachodu.
Z wrębu droga skręcała w przylaski, na zakręcie zarosła trawnikiem.
Darń tłumiła stąpania wołów, i on też cicho szedł za niemi.
Przechodząc koło przylasku, rzucił okiem w głąb i w zdziwieniu zatrzymał się. W źrocznym odbrzasku pomiędzy smreczkami dojrzał dwa łyse woły... Przyjrzał się lepiej — istotnie — woły Kasi...
— Przecie już spora chwila, jak pognała. Czyby czekała tu — na niego?
Serce zabiło mu z radosnego przypuszczenia. Cicho podsunął się — odchylił gałęzie smreczków i — cofnął się czem prędzej.
Obaczył Kasię — w uścisku z Jędrkiem z Doliny...
Zbiegł prędko za wołmi, które już niżej zeszły, i gnał do domu. Wstyd jakiś bolesny czuł w sercu. Napróżno silił się go pozbyć. Smutno mu było bardzo, ciężko i czegoś żal...
Raz — pamięta — ale to już bardzo dawno — podobnie żal mu było nowiuteńkiego kapelusza, co mu ojciec kupił, gdy się nieszczęsnym przypadkiem na środku przepalił.
Nazajutrz, żenąc woły w górę ku uboczy, skręcił, i choć mu teraz ojciec nie kazował. pognał paść na Płoszczanę.
Zwątpiwszy całkiem w oświatę, jaką z miest przez kalendarze i insze „macierze polskie“ gwałtownie raz do roku (niby w śmigus pachnącą nieczystość) na łby nieuczesane rozlewano, w pewnej wsi niebardzo znanej, która jeszcze nie wymarła doznaku na tyfus, gazdowie, trapiący się po próżnicy życiem i szukający nadaremnie jakiegoś oparcia, zgromadzali się wieczorami w izbie mało jasnej i oświecali się sami (dziwny sposób) przez różne z życia opowieści, jakie zwyczajnie ogólnej uwadze jeden lub drugi podawał.
Więc w jeden wieczór Szymek z Końca taką opowieść przytoczył:
„Niedaleko od nas, bo koło Góry św. Jana, ludzie dobrzy, zamożni, których tam zwią kmiecie, chowali sobie w domu płanetnika, i czuli sie bezpieczni przed burzą: nie obawiali się już, że im grad zboże poniszczy, ulewa ziemniaki spłócze, bo ich o tem zapewnił sam, gdy go w gościnę radzi przyjmowali, chociaż — można rzec — z niejaką obawą, jaką zwyczajnie człowiek zwykły czuje przed takimi.
Ciekawiście, jak wyglądał ten ich chowany płanetnik? Był to panek dość zgrabny i w odzieniu czarniawem, jakie sie na panach widzi. Zresztą nie miał napoziór nic dziwnego w sobie. Przyszedł raz do nich, jak wędrownik i na pytanie: co robi? czem sie zajmuje? — powiadał, iż burze zażegnuje. „Któżby inszy mógł być, jak nie płanetnik?“ — dumali, i przyjęli go ochotnie w gościnę.
No i pomału, z dnia na dzień oswajali sie z nim jakoś, i tak się wreszcie doń przyzwyczaili, że już nie czuli nijakiej obawy przy nim, natomiast mieli w sercach raj i spokój taki, jakiego nigdy przedtem nie miewali.
Zazdrościli im wszyscy ludzie dookoła i pewnie byliby im tego płanetnika obietnicami do siebie zwabili, gdyby ich ta myśl nie cofała, że gdy burza nadejdzie, a on ją zażegna, to przecie i ich grunta sie przytem ocalą, jako o miedzę sąsiednie... A tak sie i skorzysta i kosztów sie nie poniesie żadnych na chowanie. „Niech sobie go tam chowają“.
Chowali go też ci kmiecie, czem mogli najlepszem, bo i grymaśny był bardzo. Jajecznicę mu smażyli, zacierkę z bielutkiej mąki na mleku słodkiem przyrządzali, no, słowem, miał opiekę — jakby wam jaśniej przedstawić? — ani pleban nie ma takiej od swojej gospodyni. I szanowali go wszyscy, nawet czeladź; gdy spał w świetlicy, to na palcach przez sień chodzili, drzwi, które skrzypiały, w piekarni nie dowierali, kury gdaczące na ten czas z kojca wynosili, świń o tym czasie do izby nie puszczali — nikt chyba już tak nikogo nigdy nie szanował.
I dobrze temu płanetnikowi tam było — sam nawet mówił, że mu dobrze. Całemi dniami nic nie robił — święty miał czas — wsze święto. Jeno czasem przychodziła na niego płaneta. No, zwyczajnie u płanetnika. Cóż sie dziwić? Najczęściej, gdy mgły schodziły od wierchów w doliny. (We mgłach on jeno lubiał chadzać). Wtedy szedł w pole w swoim wietrznym płaszczu — i kto wie, co tam nie robił — bo sie bali za nim daleko w pole wyzierać. „Swoje sprawy czyni“ — powiadali. I dowiadywali sie wieczorami od wystraszonych pasterzy, iż mgłę do torby brał i nosił ją na wierch wysoki — tam, jakby w chmurze, kule ze śniegu robił i tulał je, bawiąc sie niby, nieraz do śródwieczerz — to znowu, iże w potoku wodę kijem bił dotąd, pokąd sie w lód nie ścięła — i insze jeszcze dziwne historje.
Po takich pracach gdy wracał, zmęczony był bardzo. To też czem pilniej stroili mu, co mieli jeno najlepszego. Jadł i spał potem, a ludzie byli spokojni.
I tak czas święcie mijał, przechodziło już i lato, a o burzy ani słychu. Nigdy sie tak szczęśliwie żniwa nie zapowiadały.
Poczynali sie już i ludzie dalsi zwiadywać (bo słyna szła) o tego płanetnika: czyby do nich na zimę nie przyszedł, dumając w swych rozumach, że owi kmiecie, którzy go chowają, chętnie go na zimę puszczą, (jako że w zimie o burze obawy niema), a oni już — co stracą, to stracą — to, zimując go, na lato sobie zapewniają jego opiekę i wdzięczność — może i na dalej — kto wie — przyszłość taka niepewna...
Ale owi dobrzy ludzie ani przykładać sobie do myśli nie dali, iżby mieli pozbyć sie takiego drogiego gościa. „Już my go tu i wyzimujemy“ — powiadali. Za nicby sobie tego spokoju nie dali odebrać, jakim ich napawał on, w domu ich bawiący. „Oto jak życie życiem, takiego lata cichego nie było. Co sie zamgli na niebie, to sie rozpogodzi. Wszystko, dzięki jemu (dawniej: dzięki Bogu) rośnie i bez szkody na polu dojrzewa. Co to, widzicie, znaczy mieć moc albo władzę... A co to znaczy mieć taką władzę u siebie!“ Już poczynali się pysznić „swoim płanetnikiem“, jak go po domowemu przed obcymi zwali.
I w takiej spokojności świętej czas upływał, żniwa sie wolno poczynały. Ludzie sie nie śpieszyli ze żniwem, jak po insze roki, gdy trza było kraść czasowi ze rzadka sposobne chwile. Widzieli same pogodne dni przed sobą.
Aż tu jednego przypołudnia przybiegła służąca, która na miedzy na wzgórzu trawę krowom do podoju żęła, i zadyszana powiada, iże słyszała grzmot w chmurze. Zrazu nie wierzyli jej i wyszli słuchać. I obaczyli na oczy czarną na zachodzie noc woddali wielkiej i usłyszeli echo głuche przetaczającego się po niebie grzmotu. Zatrwożyło ich to trochę, więcej jednak ze zwyczaju, niż z prawdziwej gazdowskiej obawy o siana. Przecie chowają płanetnika. Weszli napowrót do izby, a przechodząc przez sień, zajrzeli przez szparę do świetlicy, aby się upewnić w sercach, iż on jest w domu, i obaczyli go śpiącego, więc tem spokojniej posiedli na ławach swoich. Ba — po niedługim czasie odgłos grzmotu do izby doleciał, i ściany nawet, widziało sie, zadrżały przy tym odgłosie. Nie mogli długo usiedzieć spokojnie i znowu wyszli patrzeć. Czarna noc zbliżyła sie — widać było wyraźnie kotłujące się ceglaste chmury. A w tych chmurach tak szumiało, jakby tysiące ptaków gdzieś górą leciały, albo jakby sie potoki zeszły w jeden huczący wodospad. Groza szła od tego szumu. A tu już i błyskawice oczom sie pokazywały — różne łańcuchy ogniste i krzyże — i grzmot sie toczył bezustanku. Wtedy poczęli mówić między sobą: „Trzaby go zbudzić“. Ale żadne nie miało śmiałości iść, żadne nie chciało pokazywać trwogi. Wkońcu, widząc już, że niepeć, że chmura już pół nieba zajęła, zdecydował się sam kmieć i wszedł nieśmiało do świetlicy. Płanetnik już nie spał. „Też róbcie jako“ — począł kmieć z jąkaniem — „bo widzicie, co się dzieje“...
„Widzę“ — odrzekł płanetnik — „Macie zaraz tu na oknie położyć pięćdziesiąt koron“... I począł sie powoli zbierać.
Kmieć miał się zapytać: naco? — ale odłożył na później, by się przez to pytanie jakie zło nie stało. Poszedł posłusznie do komory, przyniósł pięćdziesiątkę i położył ją na wskazanem miejscu.
Spokój, z jakim się płanetnik ubierał, wlał napowrót wiarę w serce kmiecia — wyszedł uspokojony, zwołał domowników do izby, gdzie znowu na ławach posiedli i w spokojności serc swoich czekali. Dawniej byliby, trwogą ogarnięci, szukali dzwonków loretańskich, chleba św. Agaty, mąkę na ogieńby sypali, a gdyby to nie pomogło, to popadaliby na klęczki, zamknąwszy pierwej wszystkie drzwi i okna, i wołaliby w ostatniej ufności, w płaczu ogólnym: „Święty Boże!“ A teraz nic im z tego wszystkiego na myśl nawet nie przyszło, jeno pozierali z ciekawością przez uchylone nieco drzwi piekarni, których umyślnie ktoś nie domknął, ku świetlicy: co on tam robi, czy już czyni, czy już zażegnuje...
A płanetnik, ubrawszy sie, schowawszy ową pięćdziesiątkę i pozbierawszy rzeczy swoje, których nie miał wiele, bo jeno kij, torbę na mgłę i ów płaszcz wiatrem podszyty — stanął, pomyślał trochę — i wyszedł. Widzieli go, jak wychodził, i choć ciekawość ich rwała, nie mieli odwagi za nim na pole iść. A już czas był najwyższy, bo burza była już tuż prawie...
Moiściewy — jak przyszedł grad, to zbił tak wszystko doznaku, że nie mieli ludzie dobrzy co po gradzie zbierać. Wytrzepał wszystko doimentu!
Takiego sie to cudu z niego dochowali“.
Długie po tej opowieści Szymka nastało milczenie. Gazdowie kurzyli fajki, wzdychali głośno, rozważali. Wkońcu Cyrek od kościoła, siedzący najdalej w kącie, wyjąwszy fajczynę z zębów, splunął i odezwał się cichawo, zwolna:
— Ono ta tak... I dziś są tacy płanetnicy, którzy sie tem przechwalają, że burzę potrafią zażegnać, gdy padnie. A lud ich chowa. Ono ta tak...
I znowu się cicho uczyniło. Jeno sapanie ciężkie a pykanie z fajek słychać było. Nikto z nich jakoś nie myślał już nowej podawać opowieści.
Sam o tem, już jako Szczepan, tak ludziom dobrym opowiadał:
„Dwóch nas matusia mieli. Było tam jeszcze coś, jak powiadali, ale to sie nie doczekało chrztu świętego. Mnie było Wojtek na imię, a bratu starszemu Szczepan. Tatuś pomarli zawczasu, i my z matusią gazdowali. Szczepanowi przyszły roki, że musiał stajać do odbiórki, i za drugim razem z wiesną odebrali go do wojska. Miał już na jesień iść. Ale matusia nie chcieli, żeby on do wojska poszedł, bo im sie widział bardziej niż ja przy gospodarstwie potrzebny i kochali go bardziej niż mnie, już od samego czasu. I jak wzięli chodzić do powiatu, do urzędów, do wójtów, do pisarzów — jak wzięli kręcić i kręcić — tak mnie na Szczepana przekręcili... I, jako niby Szczepan, musiałech do wojska przystać“.
Nie wiedzieć zgoła, jak mu tam przy tem wojsku było, bo na jego opowieściach trudno się opierać, — dość, że trzy roki uczciwie do końca wysłużył i do wsi po zwolnieniu ze służby powrócił.
Ale — jakby mu tam co złego zadali — już się chałupy nie trzymał. Jakgdyby go coś odbiło od domu... Marsze odbywaj, krótsze albo dłuższe, zależnie od dnia i pogody — pasterzy, gdzie napotykał, zawzięcie „egzecyrował“ — lecz najochotniej rad biegał po polach, nie bacząc zgoła na szkody, a gdy mu kto zwracał uwagę, co robi, odpowiadał, stanąwszy „podług rozkazu“, że „cesarskie manibry“ odprawia.
Omijali go gazdowie i dużych piekieł nie robili mimo tych szkód, jakie im się w oczach dziesiętniły; czasem ta jeno niektóry kijem go przegnał sękatym na przestrzeń swobodniejszą.
Jeden błąd jeszcze miał w rozumie, jakiego dawniej u niego ludzie nie widzieli: noża się ogromnie strachał. O czem gdy się młodzież we wsi, jak zwykle lekkomyśląca, zwiedziała, już nie miał od niej spokoju. Wszędzie go temi nożami jak psi szczekaniem zająca, pędzili.
Widzą go, idzie poprzed sień.
— Józek, podejno tam noża!
Wchodzi za próg do izby — to już nóż na pasku ostrzą. Nieraz nie zdołał „pochwalony“ rzucić, tak wartko w pole nawracał.
Najchętniej też trzymał się otwartego pola, gdzie mógł przed zasadzkami ujść łacno — tak doznaku, jak zając płoszony. I najczęściej w tej wolności po szopach nocował, a latem to i pomiędzy żytami, bo gdzie jeno na nocleg do osiedli zaszedł, w te pędy odstrachali go temi nożami.
Nie mówi się już o siekierze. Siekierę gdy obaczył, to mało iże ze skóry nie wypadł — tak się jej widoku lękał. I wogóle wszelakie ostre żelaziwo, które on „bronią“ nazywał, tak go okrutnie strachało. Kto miał tę „broń“ przy sobie, to już nie był dlań człek ze wsi, już go nie poznawał nijak; był to w jego wyobraźni wróg jakiś, na życie jego nastający.
I gdy go kto zastraszył, tak się zmieniał, że prawie nie tym był Szczepanem... jakby go co w tym strachu znów na inszego przekręcało. Oczy wyskakiwały, twarz bladła, a mowa mu się tak przeinaczyła, że niktoby go po niej nie rozeznał; nawet słów dobierał inszych, niż we zwyczajnej gwarze.
Straszony dziczał pomału, dróg się już ludzkich nie trzymał, więcej polami chodzał, ulicami, któremi bydło goni się na paszę. Lecz i tu nie był doznaku bezpiecznym.
Zdarzyło się raz: szedł ulicą krokiem żołnierskim, wymierzonym, aż tu słyszy przeraźliwe: „Stój!“ i widzi przed sobą rycerza (każdy chłop wyższy rycerzem mu się wydawał), jak wyjmuje broń (kozik) z za pasa i zbliża się złowrogo ku niemu. Szczepan zmiertwiał z przestrachu. Poczem zwyrtnął się nazad i w ucieki... Ba — z tej strony jeszcze gorsze niebezpieczeństwo. Oto jedzie jakiś rycerz czterema siwcami (chłopina wiózł widać z lasu ścielę byczętami) broń na ramieniu dźwiga (siekierę pewnie, jak z lasu) i wyraźnie niedobry zamiar ma w umyśle. Szczepan już nie wiedział teraz, co ma robić. Ulica owa była wąwozem głębokim i jeszcze płotem ogrodzona. A tu z dwóch stron nieprzyjaciel... Zastanowiwszy się mało, zwrócił się znowu ku pierwszemu. Ten, widząc trwogę Szczepana, podnosi głos straszny: „Tu musisz zginąć!“ i wywija bronią. Szczepan w niebezpieczeństwie ostatniem zbywa się trwogi, pada na kolana i poczyna słowami miękczyć serce wroga. „Wiesz ty... ja twojej ojczyzny bronił! Ja krew la ciebie przelewał! O mało żem w stu bitwach nie zginął... Czy ty to pojmujesz? Uderz w pierś moją (tu odsłonił rękami koszulę), jeżeli masz serce... uderz! Tu tysiąc kul mierzyło... A te rany (pokazał sińce na ramionach), wiesz, la kogo te rany? La ciebie! Tak, szlachetny rycerzu, la ciebie i la ojczyzny twojej! Masz sumienie?“
W tem podobieństwie jeszcze długo mówił, aż chłop, od śmiechu już zesłabły, przepuścił go ulicą.
I niejeden raz podobnie się zdarzało.
Czasem jakaś litościwa gaździna, u której nie było nikogo takiego, coby go „bronią“ odstraszał, przyjęła go do domu na czas jakiś — to robił, pomagał jej całem wdzięcznem sercem, i nie widać było po nim, aby mu co w rozumie brakowało. Ale niech jeno kto przyszedł i z żartu nóż mu pokazał — już go nic nie utrzymało. Uciekł w pole i już się nie nawinął.
Do spotkanego kogoś, kto mu wyrzucał słowami: „Nie dobrze ci tam było? Nie mogłeś tam ostać?“ lub podobnie inaczej, powiadał:
— Ani człek wie, moiściewy, co go może trafić. Gotowi zarżnąć... co myślicie!
— Bajże, baj! Ktoby cię ta zarzynał! Coby komu z tego przyszło?
— Ho! Ani wiecie, co kto myśli. Cóż przyjdzie z tego ludziom, że biją inszych? A biją...
— Bo jak kto zawini... Ale ty, cóż komu wadzisz?
— Nic nikomu nie wadzę. Ale któż wie... Czasem człek nic nie zawinił, a karzą go. Nierozum sie nie pyta, ba bije... na śmierć bije! Tak. Ja to wiem dobrze.
— Cóż ty, człowieku, możesz wiedzieć? Cożeś ty podżył na świecie gorzkiego?
— Ja nic nie gadam. Co wy chcecie? Możeście wy szpieg jaki? Co?
I nie czekając wyjaśnień, umykał jak zwierz, gdy dojrzy zasadzkę.
Nieraz też któraś z kobiet, bo go te jeno litowały, zapytała go:
— Jakże ci tam, Wojtuś, przy tem wojsku było?
On na to z pewną przechwalą:
— He, he! Ja już nie Wojtek! Ja Szczepan!
— No to, Szczepanku... jak to tam przy tem wojsku było? Opowiedzno nam choć nieco...
Nie dawał się długo prosić, ochotnie opowiadał.
— Raz nam kazali zabrać wszystko, całą zbroję swoją i masierować na manibry, bo tam nieprzyjaciel czekał. Zebrali my sie wartko, coby nieprzyjaciel tymczasem nie uciekł, i szliśmy cięgiem polami, obchodząc drogi zdaleka, aby go zajść znienacka. Śpieszyli my sie strasznie, ale i to sie widziało jednorałom, co za nami na koniach jechali, że za pomału idziemy, bo nas co chwila przynaglali, a czasem kazowali biec, co sił wystarczy. Niejeden słabszy nie wytrzymał, bo i upał był okrutny, zwłaszcza, jak przyszło iść po piachach, gdzie nogi wiązły po kostki. To też dużo poostało, i zbierali ich na wóz. Ale my reszta szliśmy wytrzymałe, bo cóżby sami jednorałowie z nieprzyjacielem robili, jakby my wszyscy poostali — aże doszli my do jakiejś wsi, gdzie nam kazali przenocować. Dali każdemu numero i kazali nam kwater podług tych numerów szukać. Poszedł ja szukać tej swojej kwatery — ale czy ja to numera znam? Nałaziłech sie jeno po próżnicy i wreszcie — coż było robić? noc już przysiadła domy, i kwater nie było widać — poszedłech w pola między żyta i położyłech sie spać w całej zbroi. Zbudziłech sie dopiero, skoro na zbiórkę rano zatrąbili... Zerwałech sie co tchu, zdyszany przylatuję i staję w rzędzie za innymi... Starsi mię zawołali... Nie wiem, co im sie na mnie nie widziało — czy to, że mnie rosa przysiadła, czy co insze — bo mię opatrowali dookoła i potem bili, aż... wstyd mówić... Nierozum ludzki, i telo powiedzieć. Bo cóż ja im zawinił?
Drugi raz znowu, ale to już było po manibrach, kazali mi iść na wartę. Ja też ochotnie sie zbierał. Przecie mi to nie było cudne. Co ja sie na tę wartę z chałupy nachodził! Przyszła „warta“[2], to matusia: „Ty, Wojtek, pójdziesz“. Ja sie nieraz i opierał, jak mi sie niebardzo chciało. „Czemu raz Szczepan nie idzie? Ja zawdy bedę chodził?“ Ale cobyś z matusią... Zawdy stronę Szczepana trzymali. Szło sie z wartą do wójta, jak wiecie, i tam sie przedstawiało, że warta jest, a potem sie szło na szopę i spało sie do rana... To też, jak mi przy wojsku kazali, ja sie ochotnie zbierał. Tak, to rozumiem — na wartę — a nie na żadne egzecyrki. Bo cóż to komu z egzecyrek? Warta potrzebna; o tem ja już dawno wiedział. Zebrałech sie i poszedłech, kany mię zaprowadzili. Przykazowali mi na odchodnem, cobych warty pilnował. O, nie bójcie sie, ja tu „warty“ nie stracę. Myślę se: „To pewnie przy wojsku gwer „wartą“ nazywają. Dobrze sie czegoś nauczyć. A powiadają, że człek sie przy wojsku niczego nie nauczy. Bajdki!“ Tak se dumam rozmaicie i stoję na tej warcie. Ale mi sie już zadługo widziało — już mi sie zaczął czas na dobre dłużyć — rozpatruję sie dookoła, żeby to cnienie jakoś zacyganić, i widzę niedaleko: wiśnia zieleniutka, a na niej czerwienią się wiśnie, jak pokusy. (Potem mi przyszło dopiero do głowy, że to djabeł pewnie tę wiśnię tam posadził, aby mnie skusić, jak drzewiej naszych ojców w raju). Pić mi sie właśnie zachciało. Ja też, niewiele dumając, oparłech „wartę“ o budkę, podszedłech ku tej wiśni i wylazłech na nią.
Obieram wiśnie (słodkie były!) i daję poziór na „wartę“. Nie zjadłech może ze trzy garści — widzę: nadchodzi patrol ze starszym — słyszę wnet: wołają na mnie. „Ja haw!“ — odzywam sie im, choć mogłech sie i nie odezwać. — „Zaraz zlezę...“ Starszy zakrzyknął: „A gdzie warta?“ Ja mu powiadam: „Tam stoi...“ On znowu: „Tak pilnujesz?“ Ja, widząc, że sie niepotrzebnie złości, aby go oześmieszyć, odpowiadam mu do składu: „Ja haw wiśnie obieram, a na wartę pozieram“. Nie wiem, czy to odpowiedź tak go ozgniewała, iże nie czekał, aż zlezę, ino kazał mie żołnierzom ściągnąć i bił po pysku, po rozumie, ka jeno w złości utrafił... Pytam sie: „Za co?“ a ten nic, ino sie jeszcze bardziej sroży. Nie koniec na tem. Pojmali mnie i zawlekli, bom iść o swojej sile nie mógł, do jakiejś ciemnicy i... znowu bili... Nie warto i gadać. Nierozum ludzki, i telo powiedzieć.
Trzeci raz znowu tak było: Kazali nam sie ubrać na paradę i wyruszyć na błonia. Tam miał przyjechać jednorał jakiś najstarszy, i mieli my mu sie przedstawić. Ubrali my sie, wzięli zbroję i wymasierowali. Potem my sie ustawili tak, jak nam kazali, i czekali my, co bedzie. Nadjechał wreszcie ów jednorał, cały w złocie, że aż oczy bolały od blasku. Serce sie wojenne we mnie zatrzepało... Widzę, nikt go nie wita, jak należy — wszystko stoi i patrzy sie jak głupie. Ja też, niewiele myśląc, zdjąłech broń i wstrzeliłech mu na wiwat. Spodziewałych się, że mi podziękują. Ale cobyś z ludźmi... Zlecieli sie ku mnie zewsząd i... znowu bili... Ja sie już nie pytał, za co, bo co bedę... Nierozum ludzki, i telo powiedzieć“.
Takie jeno historje Szczepan z wojska umiał, podobnych jeszcze trochę i nic więcej. Choć znali je ludzie wszyscy, bo jedni drugim podawali, jednak radzi je od niego słyszeli, bo śmiechu z tego było dużo. Jemu zaś było wszystko jedno, czy się kto śmiał, czy nie — tak śmiech jednako przyjmował, jak i udane litości.
I plątał się tak między ludźmi, właściwiej między strachem a rzadkim spokojem, to między głodem a średnią sytością. Jak się przy czasie zdarzyło... Żył tak doznaku, jako ten zwierz leśny, trochę do ludzi wzwyczajony, ale więcej się ich lękający.
Nieraz któryś ze starszych gazdów postrofował go żartobliwie:
— E, Wojtuś, czy tam Szczepanku, pokiela ci sie tak tłuc pomiędzy ludźmi? Masz kawałek, poszedłbyś i siedziałbyś na nim...
I słuszność była w tej uwadze, bo miał kawałek pola; matusia przecie nie zabaczyła o nim i zostawiła mu go w „destamencie“.
Ale też i Szczepan słusznie odpowiadał na to:
— Jakże bedę na nim siedział, skoro hań śnieg...
Bo rzeczywiście, przez cały rok prawie leżał śnieg na tym kawałku. Kawałek ten był pod lasem w stromej, północnej uboczy. Najwcześniej śnieg na niego spadał i najpóźniej z niego złaził — tak, że chcąc z niego co zbierać, trza było chyba trawę siać; ale cóż z tego — kamyk był przy kamyku tak gęsto, i jeszcze jeden na drugim, żeby się już trawa przy nich, choćby jak igła cienka, nie zmieściła.
— Nima rady, chrzestny ojcze! — jak powiada komornica Tekla, która też taki grunt po ojcach dzierży i podatek z niego święcie spłaca.
Tak więc Szczepan, choćby i usposobienia nie miał do chodzenia, musiałby rad nierad chodzić: bo czas miał, dużo czasu zbywało mu od uprawy tego macierzystego zagona.
A że miał usposobienie do marszów, do „manibrów“ i inszych wolnych na powietrzu ćwiczeń, to i uprawę zaniedbał doznaku.
Ludzie zczasem, gdy się z nim całkiem oswoili, gdy już wiedzieli wszystko, co umiał powiedzieć, i historje jego wszystkie znali i nic się już nowego od niego nie spodziewali — stali się dlań dokuczliwsi, można powiedzieć: gromadnie zawzięci. Dawniej młodzież, a potem już i starsi straszyli go „bronią“ rozmaitą, tak, iż doreszty zdziczał. Latał po polach jak dawniej, ale zdaleka od osiedli — człeka gdy dojrzał, omijał, choćby mu potok padło przejść spieniony — czasem jeno ku małym bardzo pasterzom przyszedł zagrzać się, gdy ogień palili. Niewiadomo, czem się żywił; pono bukiew zbierał i łuszczył, co dziki poostawiły, to znowu jawór pod lasem obłupił i skórę oną ssał dla słodkości, jaka się w niej ma najdować — któż wie, co zresztą już nie jadał.
I żył tak, póki nie umarł.
W pamięci ludzkiej jeszcze ciągle żyje; serdecznie się uśmieją, gdy se go przybaczą lub przywiedą na pamięć jego opowieści: o jego wojsku, abo o tem, jak go to na Szczepana przekręcili...
— Idźże, przynieś co dzieciskom, widzisz, że głodne — rzekła lisica chłopu swojemu, który się iskał, siedząc na przyjamiu.
Obejrzał się nieładnie na nią, poczem złagodziły mu się oczy, gdy je powlókł po lisiętach, tarzających się u kolan matki.
— Tu i człowiekby nie nastarczył — począł mruczeć. — Dopierom wczora przyniósł gęś, musiałech za wodę po nią chodzić, i już nie staje. Jak tak bedziecie gazdować, to sie dogazdujecie niewesołego końca, przepowiadam. Teraz o żywinę coraz trudniej, ludzie stali się postrożni...
— Nie bajdurz — przerwała mu lisica — ino się zbier z te ziemie i idź poszukać co, bo wnet bedzie połednie.
Lis się przecignął, i ziewając spojrzał okiem w górę.
— O, jeszcze słonko nie wyszło nad Gronie...
— Tak gadaj — szczeknęła lisica, złemi oczami patrząc — tak gadaj, że ci się nie chce. Wolałbyś leżeć. Całemi dniamibyś leżał. A żywina sama spadnie, jak szyszka pod nogi. Możebyś chciał jeszcze, żeby ja z dzieciskami znosiła ci pod nos wszystko — co? Pańskibyś miał żywot.
— Et, nie trzeszczałabyś... Co ty wiesz, kielo się trza nałazić, zanim sie co zdybie.
— A tybyś chciał, żeby ci samo do gardła wpadło. Letkobyś se chciał żyć. Ruszysz sie nareszcie, czy nie, ty płowy psie?! Może ja mam iść, a ty się za mamkę najmiesz? Postarałeś się o dzieciska, to sie teraz trap!
— Znam już, znam tę letaniję...
Dźwignął się pomału i poszedł, nie chcąc słuchać dalszego trzeszczenia.
— Ino se wiedz, żebyś próżno nie wracał! — leciało za nim.
— Dobrze, dobrze! — mruczał, idąc. — Nima to, jak nakazywać. Ozorem obyrtnąć, i już. Poco ja się też żenił? Jakech był sam, to: znalazłech co, tom znalazł, a nie, to nie — to mi nikt z pyskiem nie dojeżdżał. Było, tom zjadł — a nie, tom się zaszył w gąszcz i przespałech dzień cały. Nikto mi poza uszy nie skowyścił.
Szedł jakiś czas zgryziony, i wcale nic nie myślał (stan u rodu jego dość częsty, wbrew twierdzeniom oszczerców), poczem znowu naszły go różne uczucia.
— Marne to lisie życie — biadał. — Szczęśliwy człowiek! Ten se u siebie w domu kury chowa...
Naraz przyszło mu do głowy:
— Czyby sie też i u nas nie chowały? Trza spróbować. Żeby to dostać parę żywych... Już bych sie ohfiarował dzień pościć na tę intencję. Ba, kiedy to strasznie mdłe, zaraz w łapach zdycha, choćbyś ją i najdelikatniej ujął pazdurami...
Idąc rozmyślał nad tym pomysłem i uśmiechał sie do tego widoku, jaki mu wyobraźnia przedstawiała.
... Pasą się koło jamy. Pasie ich się cały kerdel. Czarne, białawe, siemieniate... Dzieciska swawolą z niemi — niby straszą je, jak koty młode, ale żadne się nie śmie tknąć. Ociec zakazał. A on se leży na przyjamiu i cieszy oczy tym obrazkiem...
— Żeby sie jeno chciały chować!... Ale coby nie chciały? — pocieszał się. — Wytłumaczy sie im, że i ludzie nie lepsi i nie dla ładnych piórek je chowają. A poszanowania nigdzie takiego by nie miały. Z miłościąby sie koło nich chodziło... Ino jak wytrzymać, coby sie nie tknąć? Człowiek potrafi, bo cóż, i trawę może jeść...
Dla zaokrąglenia tych przedumywań dodał se jeszcze w myśli:
— Trzeba bedzie ten pomysł przemyśleć przy czasie. A tymczasem musi sie jeszcze starego zażywać sposobu...
Zatrzymał się i począł się zastanawiać, w którą stronę się udać. Za wodą wczora był, to tam pewnie dziś strzegą.
— Dziwnie nieprzewidujący ludzie...
Najporęczniej byłoby do chałup pod lasem, ale dużo niebezpiecznie, za blisko jamy. Trzymał się starej zasady, i ludziom znanej: „Lis koło swojej nory nigdy kur nie dusi“. Od pradziadów ród jego, w tej okolicy mieszkający, trzymał się tej zasady; jak z tamtej strony góry miał osiedle, to tu chodził polować — a jak zaś tu się sadowił, to po tamtej stronie polował. Wszystko zaś nato, aby człeka zmylić, gdyby chciał swoich szkód rzekomych dochodzić na lisim rodzie. Tę zasadę jakiś pra-lis z przezorności mądrej ustanowił, i potomkowie jego trzymali się jej święcie, choć, odkąd ludzie o niej się zwiedzieli, nie miała już praktycznie żadnego znaczenia. Była to tradycyjna przezorność — bez waloru.
Więc i nasz poczciwy lis nie myślał zmieniać zwyczaju: że tu osiedle miał, postanowił iść na tamtą stronę. — Daleko wprawdzie, bo trza obejść kołem całą górę i drugą stroną wrócić, ale widoki są...
Podumawszy niedużo, wybrał drogę dłuższą przez przylaski, aby się niepotrzebnie z nikim nie spotykać. Długą chwilę biegł w ciszy — las poczynał już rzednieć — wtem zatrzymał go szmer; pojrzy w górę, bo szmer oczami prawie umiał łapać, i widzi wiewiórkę czarną, jak se siedzi na drzewie i pluje z wysoka, życząc mu „szczęśliwych łowów“.
— Dałby ja ci szczęśliwych łowów! — mruknął — żebyś nie była tak wysoko...
Udał, że coś sobie koło ogona poprawia, aby zaś nie myślała, że się dla niej zatrzymał, poczem spokojnie ruszył dalej.
Idąc myślał z powodu tego wypadku:
— Poco też Pan Bóg niektórym stworzeniom dał taki talent, że mogą po drzewach chodzić, abo i w powietrzu latać? Jak i jastrząb... ten mi kurę, com ją upatrzył sam, z przed nosa weźmie, i lećże za nim! Niesprawiedliwość na tym świecie...
Ale wnet przestał bawić się myślami, bo już przylaski się zwężały, trzeba było baczyć pilnie na wszystkie strony. Przytem biegnąc, z przyzwyczajenia raczej niż z umysłu zazierał pod jałowce, czy tam zając gdzie nie śpi albo jaka żywina skrzydlata. Ale nic ciekawego po drodze nie zauważył.
Skoro przylaski się skończyły, pomykał dalej potokiem, a wreszcie i potok się urwał, trzeba było potoczkami podkradać się nieśmiało ku górze. Ostatni z tych potoczków tracił się prawie pod osiedlem. Długo też w nim u końca nasz lis się namyślał, nim się odważył wyjść na równe pole. Naprzód oczyma zwiedził otoczenie, poczem słuch posłał wokoło na zwiady — i skoro nic znikąd nie zauważył niedobrego, ostrożnie wyszedł na widok.
W bliskości stało osiedle, ale żywej duszy nie było słychać. Słońce prażyło; nasz lis też pomknął pod sad ku cieniowi, stąd się rozgląda uważniej — ani słychu. Wreszcie dobiega jego wytężonych uszu dalekie jakieś gdakanie stłumione, jak z poza sześciu ścian. Już znał tę nutę ciemną, tak miłą uszom, a tak bolesną z oddalenia sercu. Chciałby ją zbliższa usłyszeć... Podszedł ku ścianom, obszedł je, dopokąd zdołał, nadsłuchiwał, ale nuta gdakania nic się nie zjaśniła. Ustał, uprzebierał nogami, nasłuchał się, aż łzy mu do oczu nadeszły, wreszcie rad nierad zabrał się i poszedł w stronę sąsiedniego osiedla.
Idęcy dumał:
— Dziwni ludzie... Niepotrzebnie kury do kojca zamykają. Kto widział! Ani powietrza, ani wody... One im tam do jednej wyzdychają.
W tym sensie rozważał chwilę, poczem zdwoił baczność, bo już osiedle drugie wystąpiło. Zachylił się pod miedzę i ostrożnie bardzo się podsunął.
Widzi... Kury na polu się pasą... cały kerdel... Ba, ale pasterz przy nich; pilnuje, obchodzi, zgania, ani na chwilę nie spocznie.
— Też rozum! Kto widział kury paść, jak owce... A jakie one ładne, nietrwożliwe! Ej, żeby tak bliżej...
Napatrzył się z pod miedzy na nie, nawzdychał się niemało, i rad nierad zabrał się ku następnemu osiedlu.
— Tam sie już może poszczęści, jużby był czas... Dzieciska głodne czekają — pojrzał na słońce — już połednie...
Zachylając się poza wysokie miedze, tak, że jeno szczyty dachów mógł widzieć, zapomykał się ku trawnikom. Miedza się właśnie kończyła. Wychylił łeb ostrożnie — i aż mu serce z radości zadrgało.
Widzi... kury się pasą na trawniku... nikogo przy nich... Mierzy oczyma przestrzeń, dzielącą go od tych kochanych stworzeń. Trochę za dalekawo... Żeby podeszły nieco bliżej... Namawia je oczyma — całem pragnieniem, całą wolą, wysyłaną ku nim przez rozkochane oczy, stara się je przywołać ku sobie. Szczególnie jedna mu się spodobała... puszysta, duża, siemieniata... Do tego koloru miał zawdy słabość niejaką. Więc uśmiecha się do niej miłośnie, prawie że tkliwie... Naraz któraś z nich, głupia, ostrzegła. Podniosły wrzask i w nogi... Rozzłoszczony tem, wyskoczył i puścił się za niemi... W te razy wypadł pies od chałup z takim okropnym charkiem, jakby co najmniej wieś palono, i wprost, naoślep pędzi... „Zjadłeś djabłów!... Cóż głupiemu stać na drodze?“ — pomyślał lis w tym momencie i wartko zawrócił nazad.
Wnetki dopadł potoczka, pomknął nim wdół i zatrzymał się dopiero, skoro owo charczenie nieprzyjemne ścichło.
Zły był na siebie, że się dał strachowi przejąć, ale większa złość jeszcze porywała go na wspomnienie tej mordy charkliwej.
— Bogdajby ci sie padło suchemi tarkami żywić! Psie głupi, nieokrzesany...
Serdecznie nienawidził tego podłego plemienia, które, jak podanie niesie, miało jednego praojca z rodem lisiem, a potem się zaprzedało na służbę do ludzi.
— Poco oni to żywią? Ani szczekać nie umie uczciwie, ani słuchu nijakiego nie ma, nic nie ma, coby się mogło podobać.
W tem podobieństwie złościł się, wypoczywając, wreszcie smętek go naszedł razem z cieniem, który od smreczków się dłużył.
— Słonko spada... Cień rośnie... Dzieciska tam już wyzierają... Matka sie bedzie złościć, że mnie tak długo nie widać. Niechże se idzie na drugi raz sama, niech sie dowie, jak to legutko przychodzi. Chciałech przecie — ale trudno — nie poszczęściło sie. Jak i teraz... Taka dobra sposobność... i na nic — musiała ta psia morda przeszkodzić. Bestji dadzą żarcie, przyniesą pod gardło, to sie jej zdaje, że nikt nie potrzebuje jeść. Żeby ja cię tak dostał... wziąłby ja cię aj, wziął na polewkę!...
Gwałtem myśl jego do psa powracała, a tu trza było coś postanowić, bo śródwieczerz się zbliżał. Zbaczył sobie, że jeszcze jest jedno osiedle. Nadzieja się przywróciła.
— Trza ostatniego szczęścia popróbować...
Zebrał się i ruszył w stronę, gdzie miarkował, że chałupy stoją. Dojrzał ich dachy nareszcie. Ostrożniej już podmykał się, wyszukując brózd, wgłębin, zachyleń, aż niespodzianie znalazł się pod sadem. Sad był okrajnemi deskami otoczony. Więc wspiął się na tylnych nogach i zajrzał przez szparę do wnętrza.
Bardzo dobrze. Są w sadzie... Przeczuł je już, nim zajrzał. Są stare, są i średnie kokoszki, i młode jeszcze kurczęta...
— Z tych możnaby kiedy przy czasie wziąć parkę na chów... A tymczasem którą ze starszych trza bedzie... i tak jej żywot nie wieczny...
Ale jak się tam ku nim dostać? Płot wysoki, szpary wąskie pomiędzy okrajkami, że ani łeb się nie przeciśnie. Poczyna biegać dookoła, wypatrując otworu większego.
— Dziwni ludzie — myśli przytem — ogród bez furtki... Jakże oni tam te kury wganiają?
Nagle uczuł ból okrutny — coś go chwyciło za nogę ostremi zębcami. Szczęki zaciął, żeby nie szczeknąć z bólu. Pojrzy — a tu łapa przednia między dwiema obręczami... W te razy słyszy krzyk: „Tuś mi!“ i widzi parę osób, pędzących jedno przez drugie od izby. Szarpnął się raz, i drugi — coraz straszniejszy ból — nie puszcza... Czuje, jak już żelazo gniecie kość... Moment — a ludzie dolecą...
Więc zbiera wszystką zaciętość — i bez namysłu: chrast! zębami — ugryza nogę potąd, pokąd w żelazcach tkwiła — i w ucieki... Wszystkich sił dobiera w biegu, bo ludzie już tuż — z kijami. Na trzech nogach leci, jak na pięciu. Już, już potok — już lasek — obziera się — ludzie nie ustają... Więc dalej — dopadł lasku — nie zatrzymuje się — pędzi w potok — we wodę — nóg zgoła nie czuje. Wreszcie w przylaski... Zwolnił biegu, ale jeszcze niebardzo dowierza, dobiera sił, byle dalej, byle jak najdalej... Wreszcie już stąpać nie może — ból mu poczyna dokuczać. Siada na mchu i poczyna opatrywać nogę...
Ciemniło się już na dobre, kiedy nasz lis, kulejąc na trzech nogach, dowlókł się do miejsca, skąd zboczył był przed południem na prawo w przylaski.
— Szczęśliwych łowów! — doleciało go z wysoka.
Pojrzy — ta sama wiewiórka czarna śmieje się, siedząc na drzewie, i puszcza mu na plecy łupiny ze szyszek.
Udał, że nic nie słyszy, i powlókł się dalej, stękając ciężko, boleśnie. Wreszcie dowlókł się ku jamie.
— Tak wczas?! — wrzasnęła lisica i, widząc, że nic nie niesie, ze zębami do niego: — Cożeś przyniósł? Swoje ścierwo zdechłe?! żeby cię byli doreszty... psie płowy...
Uchylił się przed jej złością i nie nocował w jamie. Wyszukał sobie w gąszczu kąt najciemniejszy — tam siadł na zdrowych trzech nogach i, obfite łzy wylewając, płakał.
— Ludziom przecie jest lepiej — myślał, ustatkowawszy się w bólu. — Nie potrzebują szukać codzień na wieczerzę tej głupiej kury...
Przedziwne są brzegi Leny — zwłaszcza w jej średnim biegu u wpadu rzeki Jelikty, gdzie jej wody przeczyste roztaczają się na wiorstę wszerz i więcej i mienią się olbrzymiem zwierciadłem na podobieństwo zatoki...
Fioletowa ściana skał wapiennych obejmuje tę masę wód zakoleniem łagodnem od wschodu, a zasię na południe i ku zachodowi, równo od zwierciadlanej krawędzi, ściele się step nieprzemierzony: roztacza łąki o bujnych trawach, łąki o wszystkich barwach, jakie są na ziemi, wśród nich stawy trawskami zarosłe, jeziora lśniące, na parę wiorst rozlane, mokradła z kępkami drzew, laski rzadkich brzóz i limb potraconych — rówień przerozmaita, błękitem oddalenia na zachodzie o fiolety skalnego pobrzeża rwącej Jelikty oparta, a na południu o stopy zmroczniałej, w omgleniu słonecznem szarzejącej tajgi...
Przedziwny kraj...
Gdyby nie sroga syberyjska zima, która ścina w lód błękitne wełny Leny i śmiercią mroźną wszystko żywoistne na długie miesiące przysiada, obraz tej okolicy pozostałby niemącony we wspomnieniu zesłańca, gdy go od niej setki mil szczęśliwie dzielą, jako jeden z najcudowniejszych obrazów południa...
Zato lato, choć krótkie, tem zawzięciej rozkuwa z kajdan zamrozu śpiące życie, wywołuje z ziemi, nagle rozpalanej, kwiaty o stroju niesłychanym ciska na obudzone bogactwo barw, oswobadza na radość życia wszelkie stworzenie tej ziemi, ściąga chmary przeróżnostrojnego, rożnemi głosy krzyczącego ptactwa...
Krótki — między długiemi letargami zim — krzyk i płomień życia.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W jedno takie płomienne popołudnie, po wysokim wschodnim brzegu Leny, przeciw jej biegu, niósł czarny konik tunguski Wacława, jednego z owych wielu, którzy na tę Riwierę syberyjską dojeżdżali „etapami“.
Jeździec uzbrojony był w długą strzelbę i nóż, jakich myśliwi Tunguzi używają. Dumnym był ze „swego“ konia, z nabytej od Tunguza broni, i z przyjemnością prawdziwą myślał o tym zawodzie swobodnym, który od półtora roku z powodzeniem korzystnem uprawiał.
Jeden niedźwiedź, którego przy pięcio-osobowej obławie położył, trzy jelenie, łoś, pięć rogaczy, setki gęsi i kaczek jako też drobniejszego ptactwa, które czasu rożnego ustrzelił, ugruntowały sławę jego myśliwska w „komunie“, jak ideowo zwali swoją grupkę, osiadłą na „czasowy pobyt“ w nadbrzeżnem tunguskiem siole.
Zważywszy, że z całej „komuny“ nikt prócz Wacława nie był sposobnym do myśliwskiego rzemiosła — (próby, jakie przedsiębrało paru, miały nieszczęśliwe skutki) — „rada komunalna“ na niego włożyła obowiązek dostarczania zwierzyny i ptactwa do wspólnej kuchni.
Zgodził się ochotnem sercem, jako że wałęsanie odpowiadało jego próżniaczej, a przedsiębiorczej naturze; mógł też przy tem zajęciu dniami całemi przebywać poza siołem i nie widzieć aż do mdłości uprzykrzonych twarzy towarzyszy.
Z początku „komuna“ zapowiadała się świetnie. Ludzie, wyrwani z samotnictwa, szczęśliwi już byli przez to, że się mogli wygadać. Do wspólnego dobra składali prócz materialnego mienia swoje najlepsze strony: humor, uczynność, ustępliwość, nawet nierzadko delikatność uczuć. Wspólne obrady, np. nad kwestią obiadów, odbywały się tak zgodnie, jakby wszyscy od urodzenia w komunie wyrośli.
Wkrótce jednak harmonia poczęła się psuć. Za duże były różnice wyrwanych z różnych światów ludzi, iżby je podobieństwo losu mogło stłumić. Indywidualne zdania, przekonania poczęły się ze sobą ścierać, i ze słownych utarczek poczęły się wyradzać kłótnie.
Dopieroż gdy przyszły na stół „programy“ i „principia“! Partje, z których każda miała tu jednego przedstawiciela, znienawidziły się tak, iż ledwo obiad je łączył. W nienawiści pożywali każdy kęs daru Bożego. Stronili od siebie, jakby jeden na drugim oznaki trądu odkrył.
Był przecie jeden moment... Wacław uśmiechnął się mimowoli na przypomnienie tej chwili.
Było za siołem nieopodal wzgórze, skąd roztaczał się widok na daleki zachód. Tam to nieraz tęsknota go wywoływała. — Stoi raz zapatrzony na czerwień zachodu — słyszy szmer — obziera się — a tu się wlecze jeden z „komuny“, później drugi, trzeci... I tak, stroniąc od siebie, na jednem Wzgórzu Tęsknoty wszyscy się naraz znaleźli. Wstyd ich przed sobą przejął — każdy starał się jakiś bardzo racjonalny powód swojej obecności podać. Później już każdy inne godziny dnia na to wzgórze wybierał.
Był tam cmentarz zesłańczy; kopców kilkanaście, brzózek parę, i jeden krzyżyk drewniany na mogiłce, na którego ramieniu wycięty był dwuwiersz — słowa, jak ten krzyżyk, proste:
Takie proste, a wszystko mówiące. Wryły się na zawsze w pamięć Wacława, jakby na sercu jego były wycięte. Coś bliskiego bardzo, ojcowskiego słyszał w tem czterosłowie. Nieraz upewniwszy się, czy żaden z towarzyszy nie nadchodzi, padał na tę mogiłkę i szlochał, jakby najmilsza jego dziecina była pod tym krzyżykiem schowana. A gdy zorze czerwone na zachodzie gasły, męką tęsknoty biegł za niemi przez ziemie-kraje aż ku Wiśle...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ścieżyna nieznaczna wśród fioletu wapienia odbita ledwo parę sążni od ściany prostopadłej brzegu, podnosiła się ku górze.
Koń szedł przemyślnie po śliskiem oskalu i umiejętnie omijał zdradliwe rozpady.
Wacław z czułością pogłaskał jego szyję. Zalety jego niezwykle miał już sposobność poznać. Nabyto go przed dwoma laty od Tunguza-sąsiada za pieniądze „komunalne!“ Był więc własnością „komuny“. Na nim odbiła się najwięcej niezgoda jej członków, bo każdy rościł sobie na różnem uzasadnieniu jedyne prawo do niego, każdy chciał na nim jeździć. Koń biedny tracił czasem swoją orientacię, myśląc ze smutkiem, że jest osłem. Mimo to jednak, iż dźwigał na swym grzbiecie różnemi czasy tyle kłócących się ze sobą niegramatyczności: es-erów dwóch, es-deków kilka gatunków, bundowca-Jozuę i oburęczną P. P. S. — nie stracił jeszcze rumaczych zapędów. Odkąd zaś Wacław z racji swego myśliwstwa zaanektował jego grzbiet dla siebie, koń wracał prędko do swych cnót tunguskich. — Niósł lekko po trudnej ścieżce, jak za dawnych czasów.
Wkrótce wydostali się na wzniesienie.
— Jakże pięknie! — wyrwał się głośny zachwyt z piersi jeźdźca, gdy rzucił oczyma na lewy brzeg. Wstrzymał konia i patrzał.
W międzywidlu przestrzennem, jakie utworzyła Lena z wpadającą do niej na północnem zachodzie Jeliktą, której wał piany srebrnej przy wpadzie ze wzniesienia widać było, rozścieliła się cała tęcza barw — od piasku różowego przy brzegu, aż do błękitu oddali.
Słońce, wiszace na połowie zachodniego skłonu, zalewało całą dolinę pyłem świetlistym, który zamgliwał one pasma tęczy i zacierał granice barw.
Kępki drzew i rzadkie laski wyglądały wtem omgleniu jak zatopione w jeziorze różowem majaki drzew i lasków. Jedynie tafle bliższych stawów, smugi dalszych i linijki najdalszych jezior błyszczały na tej przestrzeni jako odstrzelanie słońca.
A zaś od stóp wzniesienia roztaczały się szeroko wody Leny, daleko widoczne na południe jako jeziorna zatoka.
Na ruchliwych, szerokich falach łamały się zwierciadła barw — od granatu ciemnego aż do zieleni jasnej i opalu.
Czasem ponad majestatem wód, niby słoneczny pocisk, przestrzeliła powietrze rybitwa. Zresztą prócz głębokiej, tajemnej mowy fal nic nie mąciło świętej ciszy światła.
Na dalekiej łące na południu widać było zdrobniałe oddaleniem stado pasących się swobodnie, połyskliwych koni.
Zachwyt Wacława, gdy wzrokiem ten obraz chłonął, zamącał jedynie żal, że nie ma obok siebie nikogo z najbliższych, z kimby mógł radość podzielić, ani też dłoni drogiej, którąby mógł w milczeniu uścisnąć.
Nim ruszył dalej, pomknął jeszcze spojrzeniem wzdłuż lewego pobrzeża na południe, gdzie na krańcu równiny obok światła wód tlił się punkt czerwony, jak iskra przygaszona. Daleki jeszcze trud do chaty Jana. Dopiero połowa drogi. — Porachował w myśli wiorsty.
— Przed wieczorem dojadę.
Ścieżka sprowadzała po schyleniu — brzeg się nieznacznie poniżał, i o parę wiorst dalej wychylał się jego przekrój dłużny zaledwie parę sążni ponad wodę. Natomiast na lewo od drogi wydźwigiwały się zbocza, pokryte przerzedzonym lasem, z których wyskakujące gdzie niegdzie skały i ściany wapienne spychały ścieżkę ku samej krawędzi lądu.
Droga wiła się znacznie; to zbliżała się ku wodzie na wapienne bruki, to odchylała się na trawiaste łączki, gdy zbocza stopy swe cofały, a rozszerz czyniła się większa. Mimo to Wacław wciąż przed oczyma miał świetliste wody, zwężające się ku południowi, i różowy pas lewego brzegu.
Kotlinę tę przestrzenną na południowym zachodzie, gdzie gasło światło rzeki, zamykało zsiniałe pasmo gór, które dziwny cień rzucało na radość całej doliny; nawet przez gęstą śreżogę słoneczną przedzierał się zwycięsko czarny smutek tajgi... Nieznacznie jako mgła wdychana wsączał się w chwilą upojone serce — i duszy dziwnie się widziało, czemu gaśnie jej radość, dar słońca.
Napróźno Wacław mknął oczyma po barwach wód, mieniących się pod czerwieniejące już słońce tęczami, jak roztoczone skrzydła archanioła, napróżno włóczył spojrzeniem po spłomienionem pobrzeżu lub dźwigał je ku zorzom nieba — nie wróciła radość zgaszona.
...Żyźń taska... — dzwonił smutek tajgi.
Więc to jest ten ptak czarny, nieodłączny towarzysz zesłańca?... Przez sto zdradliwych sideł, misternie rozumem utkanych, jak przez pajęcze siatki się przedziera; z oddali szczęsnej zapomnienia gołębiem pamiętającym z wieścią okrutną niechybnie na czas przybywa; naprzeciw słońca i duszy darzonej — chmurą trwożącą zawisa; każdą chwilę radosną skrzydłem czarnem jako liść wiatrem porywany zwiewa, jako krzyk mewy zbłąkanej we wichrze jest jego krzyk rozpaczny, wywołujący ze życia; jedynie na mogiłę zlatuje pełen współczucia, litośnie skrzydłem zimną darń ochładza — wiew jego wtedy jest jako szept matki:
„Śpij, dziecię...“
O ptaku-smutku! O ptaku-tęsknoto! O duszo-tajgo szumiąca!...
Zwoływał wszystką wolę, wszystkie potracone światła, aby nie dać serca w szpony smutku, który go nieraz na długie dni obezwładniał. Nawodził na pamięć różne przydarzenia, wyraźne sprawy, ludzi...
Począł wkońcu z zajęciem myśleć o najbliższym na tej przestrzeni osobniku, o starym Janie-rodaku, który mieszkał w samotnej chacie na krańcu rozwidla, na lewym brzegu rzeki.
U niego zwykle miewał nocleg, gdy w tych stronach polował.
Stary lubił myśliwych; sam nie mogąc dla starości używać z pożytkiem strzelby, radami doświadczonemi im służył: jakie wybierać miejsca na zasiadkę, któremi szlakami zwierz grubszy chadza, gdzie go najlepiej podejść i t. d. Wzamian za życzliwe rady i gościnę myśliwi zostawiali staruszkowi zawsze jakąś część upolowanej zwierzyny.
Miesiąc już, jak starego nie widział. Jak go też przyjmie?
Stary dziwaczał czasem. Nachodziła go chandra — wtedy zamykał się w chacie, albo zaszywał się gdzie w tajgę i tygodniami się nie pokazywał.
Nie dziwota — w tej pustelni mógł zdziwaczeć na dobre. Wszakże i on sam, młody, miewał takie psie czasy. Było — gdy zima zdawała się w nieskończoność trwać (a mieszkał wtedy osobno w chacie starego przybysza-Tatara) — kładł się na piec, naciągał skóry na siebie i leżał tak tygodniami bez nijakiej zgoła myśli. Nie miał nawet woli jeść — tyle co go przymusili. Często gospodarz, poczciwy stary Osman, chcąc wyrwać go z tej martwoty, siadał na trójnożku naprzeciw z flaszką gorzałki w ręce i kusił go, namawiał oczami i gestem. Napróżno. Nie dawał się skusić. Osman już wtedy kiwał ze zwątpieniem głową i odchodził przygnębiony.
— Och, ta okrutność zim!... Długoż to jeszcze?...
— Uczuł, że znowu szpony po serce jego sięgają. Począł więc pilnie myśleć o celu podróży.
Jeleń na pewno się trafi. Schodzą w tym czasie z tajgi ku jeziorom. Ptactwa moc. Posiedzi z tydzień w chacie Jana. — Pomacał się po kieszeniach. — Herbata, cukier jest — stary to lubi.
— Czemu on tu siedzi w tem odludziu? Nic go przecie nie więzi. Dawno już wolność ma. Chyba starość...
Zbliżył się tak, jadąc wciąż ponad wodę, że mógł już dach i ścianę chaty na przeciwnym brzegu, choć woddali, rozpoznać.
— Czy go tylko zastanę? — pomyślał. — Czy nie poszedł gdzie wgóre rzeki za rybkami? Na sigę staruszek łakomy, a ta się bardziej górnej wody trzyma.
To przypuszczenie strapiło go. Musiałby noc spędzić na prawym brzegu, co żadnego nie przedstawiało powabu. Łódek na tej stronie niema...
Wpatrzywszy się, zauważył pasemko dymu, wysnuwające się z przed chaty. Więc stary jest. Chwała Bogu. Popędził żywiej konia.
Słońce prawie spierało się na widnokręgu krwawem kołem, kiedy dojechał celu. Z brzegu widać było wyraźnie chatę naprzeciw i dwóch ludzi przed progiem, pomniejszonych znacznie oddaleniem.
Podniósł się na strzemionach, przyłożył dłonie do ust i huknął w stronę chaty. Lecz głos przepadł zaraz przy brzegu, jak plusk kamyka — połknęły go olbrzymie nurty.
Chwilę stał, zawiedziony, myśląc, jaki dać znak o sobie. Wtem zauważył, iż jedna postać odrywa się od chaty, zdąża nad brzeg, przystaje i przyłożywszy dłoń do czoła, patrzy ku niemu.
— Kochany stary — szepnął. Porwał czapkę i jął machać ponad głową.
Za chwilę łódka przecinała wpoprzek fale Leny, kierując się w stronę jeźdźca.
Wacław tymczasem zlazł z konia, zdjął z niego siodło i poklepawszy go po szyi, puścił go na wolną paszę.
Gdy zeszedł nad wodę, łódka już była blisko. Widać było wyraźnie postać przewoźnika. O twarzy spalonej słońcem i mrozami, o długiej, białej brodzie, z poważnemi ruchami ciała i rąk, gdy wiosłował, na tej szerokiej wodzie, krwawemi blaskami zapalonej, wyglądał jak przewoźnik Charon.
Niezadługo Wacław znalazł się przy nim na łódce. Przywitali się serdecznie.
— Co słychać, ojcze Janie?
— Chwalić Boga. Wszystko po staremu. Rodak zapewne po zwierzynę?
— I to po duży zapas.
— Czas dobry. Może się udać. Wiem ja o jednem miejscu...
— Tam, gdziem byt ostatnim razem?
— Nie, w innej stronie. Zwierz co jakiś czas zmienia drogę. Ma i on swoją rachubę.
— Miesiąc to już, jakeście mię, ojcze, przewozili. Nie zdarzyło się co tymczasem?
— Cóż się tu może zdarzyć? Ot, może być: takie zdarzenie, że rodak stanie nad wodą, i nie będzie go miał kto przewieźć. Stary już nie wyjrzy przed próg.
— Czerstwiście jeszcze, ojcze.
— Duch spróchniały. Zatem i ciało się rozsypie.
Byli już na połowie wód. Chata się przybliżała.
— A któż u was w gościnie?
— Moskal, posieleniec.
— Ach ten... Czegoż on?
— Myśliwskie prawo dla wszystkich. Czas dobry. Przybył zapolować.
— Ja chyba pójdę sam na zasiadkę...
— Lepiej razem: wiedzieć, gdzie on... Tunguzi mówią — zniżył głos — że on niby przypadkiem, trafiało się, i myśliwego ustrzelił. Jemu to nic. Jak ślinę przełknąć. Na zbrodniarza on patrzy.
Wkrótce znaleźli się na brzegu.
Stary z pomocą Wacława wyciągnął łódkę na piasek.
Podeszli ku chacie, gdzie przed progiem tlił się złożony ogień.
Brodacz leżał na ziemi koło ognia. Za ich nadejściem podniósł głowę i odmruknął coś na przywitanie.
— Rozgośćcie się — rzekł Jan — a ja pójdę popatrzyć w saki, czy się co nie złapało. Wędzona rybka na lecie nie ma smaku.
Wacław wręczył mu przyniesione skromne zapasy herbaty, cukru, soli.
— Ho! to dziś prawdziwe święto — ucieszył się staruszek i dziękował. Poczem udał się ku wodzie.
Wacław usiadł przed chatą na kawałku drzewa. Miał przed oczyma wody Leny i przeciwległe zbocza, płatami lasu i trawą pokryte, z rzadkiemi ściosami skał wapiennych.
Równinę cień począł zasnuwać. Światła na wodzie krwawe przygasały — fale na szerokich grzbietach poczęły przybierać szklące jak smoki połyski przy czarnych zgurbach cielsk.
Zbocza jeszcze były w promieniach słońca. Trawy i płaty lasu złociły się bogato, a łby wapieni płonęły, jak olbrzymie fioletowe ogniska.
W reszcie i od stóp zboczów począł cień nieznacznie a szybko iść ku górze — niezadługo czubki jeno paliły się jak włosy płomieni — i te zgasły. Zmierzch począł szybko zapadać.
Wacław zbliżył się do ognia.
— Towarzysz na kaczki? — zagadnął leżącego, nie wiedząc, czemu go towarzyszem nazwał.
— Co się zdarzy.
— Pójdziemy razem o świcie.
— Jak wola pańska — odparł brodacz kładąc nacisk wyraźny na ostatnie słowo.
Jan wrócił, niosąc na naręczu snopek gałęzi, w ręku pęk związanych ryb.
Wkrótce ogień buchnął jaśniej podsycony suchemi gałęziami.
Gospodarz, ustawiwszy nad płomieniem kociołek z wodą, począł na odgarnionych węglach piec z powagą przyniesione ryby.
— Siga najbardziej lubi ogień — prawił. — Wędzona lub suszona nie różni się od innych. Te nie duże. Czasem trafi się na łokieć i więcej.
Obracał je umiejętnie, obwąchiwał, czy już mają dość, wreszcie układał je na skrzyżali cienkiej i stawiał przed gośćmi. Sam spożył jedną.
Poczem herbatę rozlewał. Gościom podawał w szklankach, sam zaś pił w okrągłej chińskiej czarce, która prawie w dłoniach się mieściła.
— Do szklanki — mówił — nie mogę się przyzwyczaić. Czarka ma tę zaletę, że choć gorący czaj nie parzy. Chińczyki, oni to wiedzą.
Po skończeniu wieczerzy wycierając szklanki, zwrócił się do siedzących:
— No, panowie. Myśliwskie prawo. Czas spać. Musicie ruszyć, nim dnieć zacznie, chcąc być na miejscach przed świtem.
Brodacz odsunął się od ognia i owinąwszy się w szynel, począł wkrótce chrapać.
Jan dawał rady Wacławowi:
— Pójdziecie brzegiem starego koryta, potem przez łąki i mokradła. Tak rozumem kierujcie, coby na groble natrafić. Przechodziliście tamtędy. Jak staniecie pod lasem, wtedy Moskala na prawo, a sami przejdźcie przez wzniesienie na kraj doliny, nad jezioro. Tam raj na ptactwo. Tajga też zaraz na lewo. Jeleń o świcie rad zlatuje ku wodzie... A teraz niech się rodak prześpi.
— Coś chciałem się was, ojcze, spytać... Czemu do kraju nie wracacie?
Stary cisnął ku niemu spojrzenie trwożliwe, przygarbił się i milczał. Dłoń mu tylko poczęła się trząść, w której trzymał wytartą szklankę.
— Przecie was tu nic nie więzi. Wolny przed wami szlak...
— Dużo rozpowiadać...
— Długoż wy tu już, ojcze?
— Czterdzieści lat.
— Kęs czasu...
Stary, pomilczawszy chwilę, począł:
— Do kraju, powiadacie... Czekał ja tej chwili, jak zbawienia. Tą jedną myślą żył. Lata mijały. Różnie było. Aż przychodzi wieść: amnestja. Jaki taki zbiera uciułany grosz, pakuje się i wraca. Wielu jednak tu się już zagospodarzyło, rodziny pozakładało, ba, profesie haniebne, ot, ludziska. Tęskni, tęskni, powiada — a potem wychodzi świnia. Jak na ten przykład ten... znacie — kabak założył, szynkuje, wódką rozpaja ludzi, lichwiarzem się stał na okolice. Mówię o tem ze smutkiem, bo i ja sam...
Więc jak nadeszła ta wieść, tak ja dumam... Rodziny ja tu nie miał, nic mię, tu nie trzymało, ale po prawdzie nie było o czem wracać. Co lepsze, to ucieka — ledwo samym na powrót starczy — a iść o pomoc do tych, co dobrowolnie tu zostają... Wiadomo jacy. Nie — dumam — inny sposób znajdę. Wziął ja się do lepienia garnków. Zarobek niezły. Za jakiś czas uciułałem sumkę sporą. Myślę: wystarczyłoby. Wtedy zaczynam rozważać: do kogo ja wrócę — rodziny niema, nikogo, dawno wszystko już pod ziemią, od lat listu żadnego — obcy do obcych?... Tak z tego poszedł ja w kabak i tydzień pił. Przepiłem wszystko, do kopiejki.
Wytrzeźwiawszy, poczynam się karcić. Znowu do pracy, do lepienia. Zacinam się i składam. I znów po jakimś czasie to samo. Przepiłem wszystko doostatka — ubranie nawet, sprzęt kuchenny... Jużem kabaku nie opuszczał. Robotność odleciała. Począłem żebrać, rzekomo na powrót, i przepijałem użebrane grosze. Och, nisko spaść może człowiek, gdy go Bóg opuści.
Aż raz... przyszło opamiętanie. Stanęło przede mną Sumienie — tak wyraźnie, jak was tu widzę. Och, groźne!... Rzekło mi: „Żeś po trzykroć zgrzeszył przeciw duchowi, nie wejdziesz do ziemi obiecanej. Nie zobaczysz kraju swego, na wieczne skazan wygnanie“. Jak kamień te słowa spadły mi na serce. Przestał ja pić, jak uciął — i tu od ludzi się wyniosłem, aby się ustrzec pokus. Ot i żyję, póki śmierć nie wybawi. Bóg może daruje winy i dozwoli choć duszy spojrzeć z góry na ziemię swoją...
— I możecie tu wytrwać? Zimy srogie...
— Bóg jakoś spomaga. Nieraz od wilków wybawi. Ot, ściany pazurami zdrapały, dobywając się. Rybek nawędzę, nasuszę — Tunguzi saniami po siano dojeżdżają, to za pomoc herbaty, soli zostawią... Jakoś się trwa. Och, zimy!... Te srogie nieraz bywają... Ale myślę: śmierć wkrótce wybawi...
— Miałby ja prośbę do rodaka... — ozwał się po chwili przerwy. — Wrócicie wnet do kraju. Grudkę ziemi prześlijcie pocztą ze ziemi mojej, płockiej... Niech się z prochem moim pomiesza.
Prosił ja już wielu, przyrzekali, ale pewnie, wróciwszy do kraju, zapomnieli, albo też poginęli, zanim...
Milczenie długie nastało, Wacław, odchylony od ognia, patrzał przez mrok w twarz Jana, który siedział nieruchomo, zapatrzony w ogień — w przeszłość swoją... Twarz mu się pomarszczyła, przygarbił się, jakby dziesiątek lat przez tę chwilę wspomnień mu przybyło.
Ocknął się po chwili, poszedł do chaty wyniósł książkę, rozłożył ją przy ogniu i na klęczkach, do ziemi czołem pochylony, począł się modlić... jak Wacław wnioskował. Gdy zamknął wreszcie książkę, Wacław wyciągnął rękę po nią.
— Nie śpicie? — zdziwił się Jan.
— Nie...
Przeczytał pod blask tytuł: „Poezje Mickiewicza“. Książka była zniszczona, litery pozacierane, widać lata już była w użyciu.
— To jedyny mój skarb w chacie — tłumaczył Jan. — Nie oddałbym go za nic. Przez zimy jest mową moją, w chwilach zwątpień — otuchą. Mam jeszcze jeden tom. Z tych ksiąg wyszło do mnie wówczas Sumienie...
Nic już nie zamąciło ciszy. Dowiewała tylko czasem od brzegu głęboka mowa fal.
Zdało się Wacławowi, że tylko chwilkę się zdrzemnął, gdy go zbudziła dłoń Jana.
— Czas już. Kosy nisko.
Brodacz już stał gotowy. Pożegnali starego uściskami dłoni i ruszyli. Jan odprowadził ich za chatę.
— Niech Bóg poszczęści — szepnął Wacławowi. — Wracajcie wnet. Obiad przyrządzę.
Wacław puścił brodacza przodem. Szli w milczeniu. Noc jeszcze gęsta trwała. Jednak od iskier gwiazd czyniło się na ziemi źrocznawo, tak iż można było kształty przedmiotów, topiących się w pomroku, rozeznać.
Trzymając się wskazań Jana, szli brzegiem dawnego łożyska Leny, na którego dnie spała woda, płachtą mgły równo nakryta.
Następnie wydostali się na łąki. Rosa gęsta przysiadła trawy powalone — brnęli przez nie, jak przez rzekę.
Na prawo ku północy rozciągała się i ginęła w mroku rówien na przestrzeń z rzadkiemi majakami drzew i wizjami mgły, osiadłej na jeziorach.
Na lewo, niedaleko czerniły się kępy i wznosiło się ciemne zbocze o roztopionych w zamroczy konturach.
Ciszę zamącał jedynie daleki poszum wód — chwilami ledwo znaczny, to znowu wyraźniejszy — i szelest oroszonych traw, przez które brnęli.
Wacław, idąc w milczeniu w tropy za brodaczem, myślał długo, co może być w duszy tego człowieka; to znowu z rozrzewnieniem przypominał historie Jana. Przytem nie mógł się opędzić przykremu uczuciu, iż przez te ciche łąki przekrada się w towarzystwie zbójcy, aby zbrodnię jakąś pełnić. Stracił je dopiero gdy się poczęły mokradła. Trzeba było całą uwagą baczyć, gruntować stopą powierzchnię, przeskakiwać z kopca na kopiec, wymijać, by nie uwięznąć w młace. — Trafili na groblę wąską i szli już bezpiecznie dalej.
Doszli wreszcie do miejsca, gdzie wał lesisty zatoczony od południa, przecinał równinę i zniżał się jakoby łapą ciemną ku jeziorom.
— Towarzysz na prawo? — zagadnął Wacław brodacza.
— Można — odmruknął tenże.
— Szczęścia życzę.
— Wzajemno.
Skręcił z miejsca i poszedł skrajem lasu; a Wacław ruszył przez las, minął wzniesienie i gdy wydostał się z ciemni leśnej, znalazł się na brzegu doliny, wąską szyją od wschodu zatoczonej, na zachód zaś daleko rozwartej, gdzie się z równiną stapiała. Zaraz od szyi na wschód i południe dźwigała się zboczem i rosła w przestrzeń zmroczniała czarna noc tajgi...
— To jest to miejsce, — szepnął Wacław, nie mogąc się oprzeć drżeniu. Czuł na twarzy i sercu bliskie tchnienie tajgi, jako oddech żywego potwora.
Opanował się przecie; wypatrzył na skraju kępkę wysuniętą drzew, podszedł tam, narwał gałęzi, zrobił siedzisko usadowił się pomiędzy pniami, strzelbę wziął na kolana...
— Tędy muszą z tajgi schodzić — pomyślał. — Może i parę sztuk się trafi...
Noc jeszcze trwała. Cisza taka nakaźna wisiała w powietrzu, że Wacław oddech przytłumił i zastygł w martwocie czekania. Gdy tak trwał w znieruchomieniu, a chwile ciszy jako sowy ponad nim na gałęziach posiadły, poczęły dowiewać od strony tajgi głosy dziwne — jęki — poszumy — westchnienia...
— Tajga mówi — przypomniały się Wacławowi słowa Tunguzów. I wsłuchał się całem czuciem wgłębionem w tę mowę...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Naprzód z dalekich — dalekich okrain jakieś echo... Ni to myśliwski róg, ni to krzyk ostatni zwierza... Stłumione oddaleniem... Zgasło.
Zaczem ze środka lasu, z piersi tajgi wydobywa się postępek — zrazu słaby... Nabrzmiewa bólem — potężnieje — jak młoty spadają na serce jego razy... och! och!...
Czy nie ustanie?... Czy się nigdy nie skończy? Wieczność trwa... O jęku ziemi!... Nareszcie...
Postek słabnie — przechodzi w ciche rzężenie... Ktoś w tajdze kona!
Cyt... Szelesty... Gdzieś górą... Jakby duch tajgi u szczytu prostował skrzydła...
Cisza znów. Cisza straszna. Cisza-przerażenie.
Czy wszystko zmarło?... Taka cisza ma być, gdy wszystko na ziemi zginie — i gwiazdy odlecą. Duch przestanie szeleścić.
Nic tej ciszy wyrazić nie zdoła — słowo, myśl nawet szeleści. Młoty serca jak dźwięczą w tej otchłani!... Dokądże będzie trwać? Och, przecie...
Dźwiga się głos — jak senny pomruk obudzonego potwora. Potwór mruczy... Straszny musi być jego gniew. Któż jego głód zaspokoi? Ziemię pożre, gdy wstanie.
Zasnął przecie... Śnił mu się tylko głód.
Cóż to?... Z dalekich stron — organy... Ledwo słyszalne — wiatr przynosi... Nie — bliżej... Ton wyraźny... Och — jak nastraja duszę!
Czy to ty, duchu tajgi?... Któż tak na ziemi może grać?... Coś czarownego... Skąd organy?... Przedziwna harmonja... Podnosi się ku gwiazdom i spada niżej pojęcia, w głąb ciemną... Czy to melodia zginionych ziem — czy mających się narodzić światów?... Dusza drży z trwogi szczęścia... Więc jej przeczucia były prawdą? Jest muzyka, o której nie wiemy. O — jak się górą niesie... Odpływa... Wraca...
Nie — to śpiew słychać... jaki wysoki! Czy to w koronach drzew — czy na gwiazdach?...
Och, ty aniele śpiewny! zleć! zniż się! Niech dusza umrze szczęśliwa...
Czyż to tylko echo było? Jak smutno... Płyńcie łzy — już nie wróci.
Szum słychać...
Nie — to czas się w wieczność przelewa...
Więc i ta chwila jedyna... O morze wieków! Na tobie my rozbitki... Pogasły gwiazdy nad nami... O wieczny, nieskończony Mroku!
Czas odpłynął... Pozostał tylko jeden ton... O jak ubogi! Jak smętny! Z czem go porównać? Chyba z duszą, na śmierć otrutą smutkiem. Niesie się, górą tajgi. Ni to melodia, ni wołanie — coś dziwnie niepojętego...
I ten przepadł.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na niebie poczęło dnieć. Gwiazdy przygasały — niektóre już ponikły.
Dolina jeszcze była w mroku — tyle jeno od nieba rozwidniała, że się odróżnić wyraźniej dawały: szara płachta mgły, zielono-mroczne płaty łąk i czerń majacząca lasu.
Cisza drżąca, jak zatrzymany oddech, zawisła długo w powietrzu — oczekiwanie radosne i trwożne zarazem przejęło całą dolinę. Widziało się przez spełzłą zasłonę mroku, iż się podnosi piersiami, wstrzymującemi dech, naprzeciw dnienia...
Dreszcz zimny, jako przeczucie oddania się ziemi światłu, przebiegł wszystko żywoistne i rozemdlił się w tęsknocie czekania.
Na ziemię począł padać z pojaśnionego już nieba szary, sinawy pył i osiadać na łąkach, na zboczach, iż wystąpiły oczom z mroku, który je zacierał. Lecz ledwo się to stało, poczęła się na niebie rozprószać oświetl różowa od wschodu, a szary pył, osiadły na ziemi, przybrał nieznacznie barwy fioletu.
Wtedy to ze mgły, leżącej w kotlinie, dobiegł nastrojonych uszu Wacława pierwszy odzew życia: kwak cyranki.
Barwy na łąkach zadrgały, jakby potrącenie tego głosu zbudziło trawy, schylone pod rosą.
Za tem poczęły się odzywać głosy inne. Były nieśmiałe zrazu, zbudzone ze snu, pytające. Niektóre dobiegały z dalsza, z kęp jeziora, jako grzechotania ciche, niektóre zaś odzywały się, zwyraźniałe bliskością, tuż z przybrzeża. Wacław rozróżniał po głosie krzyżówki, edredonki i wiele innych, które znał jeno z barwy. Głosy mnożyły się — jedne wywoływały drugie — i pogwar zataczał coraz szersze koła na jeziorze. A to wszystko działo się pode mgłą, która ściężałą warstwą leżała na wodzie.
Dolina rozwidniała się już znacznie. Jeszcze fiolet ciemny nie spełznął ze ziemi, lecz już powietrzem jako płatki jabłonnego kwiecia spadało różowe światło i osiadało na trawach, na drzewach, mieniąc się z występującą zielenią i niknącym niby cień wiotki fioletem.
Odkryły się oczom łąki, ciężkim mieniącym się płaszczem rosy przysiadłe, o plamach kwietnych różnej barwy, przez owo rośne okrycie, niby przez szybę omgloną, majacznie przezierających.
Wysuwający z tajgi czarne łapy, cofnął się mrok, stępiony pobrzaskiem w czoło — i oszlaki mchów żółtawych to rdzawistego piaru stały się widoczne naraz.
Wyszły też najaw z uboczy naprzeciwległej zielenie przerozmaite kształty cudaczne drzew, wykroty, i idąca pomroką ku górze nigdy nietknięta gąszcz omszałych świerków i jodeł.
Pobrzask rozednił las i pobudził życie przyczajone...
Z dalekiej gęstwi leśnej dobiegł tokot głuszca.
W skraju trawiastym naprzeciw ozwał się cietrzew.
Wreszcie i dzięcioł począł pracować. Z niedaleka słychać było jego miarowe kowanie.
Zaczem i inne ptactwo leśne poczęło dawać znać o sobie.
Pode mgłą na jeziorze życie już wrzało... Kwaki, gęgania, turczenia rozszerzały się, jak jarmarczne fale, i tworzyły dziwny koncert, tłumiony wełną mgły, która je czyściła, iż przebijały się przez nią jednym zespołem radości.
Rozbudzone ptactwo wodne różnemi głosy chwaliło dzień, który przeze mgłę czuło. Światło bowiem przeciekało przez gęste, zwełnione warstwy — i mgła, rzednąc powoli, stawała się ze sinej liliowa. W onej liliowej rozpyli blisko brzegu ukazywały się barwne widma podlatującego ptactwa; nawet ich łyskliwe szyje i strojne harfy skrzydeł uznać było.
Wacław, siedząc nieruchomo na usłaniu gałęźnem między pniami, dolinę rozwidniałą mając u stóp, chłonął oczyma pilnemi i słuchem wyostrzonym rozbuchane pokolei życie. Słuchał uważnie tokowania głuszca, zajmował go odzew cietrzewia, pilnie śledził robotę dzięcioła; gdy ten począł kuć na pniu niedalekim, z zajęciem przyglądał się jego czarnej jak sadze opierzy o czerwonym, wywiniętym czepcu; lecz najwięcej uwagi dawał na jezioro, gdzie gwar przeróżnych głosów dzwonił.
I pomału, nieznacznie, jako to światło prószące w dolinę, udzielała się mu radość rozbudzonego stworzenia, iż począł się czuć w zespole ze wszystkiem. W piersi, dziwnem, nieznanem dotąd wzruszeniem rozgranej, zrywały mu się jakoby radosne ptaki, świt dzwoniące. Nie znał dotąd takiej szczęśliwości. Przeto wdzięczny był wszystkiemu dokoła, pozdrawiał sercem każdy odzew życia, rozbawionemi oczami śledził podlatujące we mgle liljowej ptactwo, i duszę otwierał szczęśliwą naprzeciw radości barw. Zapomniał całkiem o celu, w jakim tu przybył. Czuł się w dolinie, jak wszystko naokół: — w jednym rozświcie radosnym.
Zapatrzonego we mgłę liljową uderzył szelest z boku. Obrócił oczy, i serce mu myśliwskie zadrżało...
Na łąkę z tajgi wybiegł rogacz. Stanął przed nim niedaleko, prawie na strzał.
Wacław, gotując strzelbę ostrożnie, przyglądał mu się... Wspaniały okaz, bezpiecznie w schronach tajgi ojczystej wychowany. Jeszcze na rogach rozłożystych i na czerwonej, gładkiej sierści lśniła się rosa. Widać przedzierał się przez gąszcz. — Spróbował trawy odniechcenia uszczknął parę kwiatków, poczem podskoczył na miejscu i rozejrzał się wesoło.
Wacław począł mierzyć doń, kierując muszkę pod przednią łopatkę, gdzie pod muskułem drgało serce. Miał pociągnąć za odwód, gdy rogacz zwrócił ku niemu piękną głowę. Oczy jego patrzyły prosto w oczy Wacława — tak jakoś bezobawnie, ufnie.
Wacław opuścił strzelbę na kolana. W tym momencie bowiem przypomniało mu się zdarzenie jedno, gdy polował z Osmanem na kozły. Postrzelił kozła — i gdy przypadł ku leżącemu na ziemi zobaczył wyraźnie, jak z dużego, łagodnego oka spłynęła łza i spadła na liść... Jak perła — została długo na liściu. — Nieraz to przydarzenie wyrzutem go nachodziło. Czemu znów teraz? Sam zły był na się za to — jakby kiedy indziej powiedział: — rozmiękczenie.
Ujął strzelbę powtórnie, lecz znów ją opuścił. Kłóciło się w nim dwóch — wyraźnie dwóch ludzi.
— Zabij! Okazja się nie trafi....
— Poczekaj... Trzeba pomyśleć...
— Ujdzie!
— Zaraz... Przypatrzę się tylko...
I począł się przypatrywać rogaczowi, który nic nie przeczuwając baraszkował swobodnie na łące.
Ślady jego lekkomyślne na siwym płaszczu rosy kreśliły ciemny ornament. — W momencie pewnym stanął, nastawił ostre żłobki uszu na melodie rozdzwonionego życia na jeziorze — i oczy jego jakoby uśmiech rozszerzył. Świetliła się w nich radość wielka, beztroskie szczęście istnienia. — Potrząsnął swą dumną, uwieńczoną głową i znów w zachwycie sposążał. — Rogi jego zapłonęły w poteżniejącem szybko świetle, jak ogniste latorośle. — Po gładkiej, czerwonej sierści zbiegały złote połyski. — Radość nadmierna nie dała mu chwili trwać w bezruchu. Podskoczył z miejsca jako płomień i zawiódł swój lekki taniec.
W owej chwili na łąkę wybiegł z tajgi drugi... W podskokach tanecznych przypadł ku niemu. Poczęli się swawolnie szermować rogami...
W sercu Wacława trwała jeszcze kłótnia.
— Strzel teraz. Obu położysz.
— Zaraz. Niech się im przypatrzę.
— Na co czekasz?
— Piękne są...
W tym momencie padł w dolinę z poza wzgórz tajgi pierwszy grot słońca...
Równocześnie z kępy pobliskiej przestrzelił ku wodzie z krzykiem szary bekas — głos jego ostry, donośny przeciął powietrze, jak świst cyrkularki.
W odpowiedzi na to krzyk się na jeziorze podniósł. Rozgwar się wzmógł.
Z poza wzgórz tajgi raz wraz groty padały ogniste — — aż z niespodzianą szybkością stanęła na zębach lasu w krzyku płomieni lśniąca kula...
Szał najwyższy ogarnął dolinę.
Wacław uczuł się olśnionym. Cisnął od siebie strzelbę — wstał — i wyciągnął ramiona do słońca, jak skrzydła. Najwyższem uczuciem serca, radością napełnionego, dziękował za łaskę Świtu...
Naraz wpadło w dolinę dalekie echo strzału. Widać brodacz polował.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Słońce już było wysoko, mgła się rozpyliła i wsiąkła w błękit, gdy Wacław opuścił dolinę.