[54]VII.
O dniu, co jako pątnik, pobladłeś znużony
I sam przed sobą w cieniów kryjesz się zasłony,
Powiedz, gdzie ty prowadzisz całą ludzką rzeszę?
Gdzie poszły już miljony? Gdzie ja z niemi śpieszę?
Porywam się do lotu, dech tracę w pośpiechu;
Nie mam chwili dla szczęścia, dla snów, dla uśmiechu...
Jakaś ogromna, ślepa unosi mnie siła...
Czuję, że mnie coś woła — śpieszę — to mogiła!
Znikam, tracę kształt, nazwę, ulatniam się, gasnę!
To, co było mną wczoraj, dziś nie jest mi własne...
I miłość i nienawiść, ster życia przewodni,
Zdmuchnięte z mojej duszy, jak płomień z pochodni.
Gdzież jestem? — Czy, rozwianą po rosach na łące,
Pałającą źrenicą wypatrzy mnie słońce
I wypije mą duszę z kielicha tej róży,
Tak, jak pije łzy ludów, łzy mórz i łzy burzy?
Gdzież jestem? — Z mgłą poranną wiatr rozniósł sny moje,
Szumią w samotnych lasach ducha niepokoje...
Żar piersi mej przechodzi w bijący puls ziemi,
A tęsknoty się skarżą nocami cichemi!