O dwóch muzeach w Zakopanem

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł O dwóch muzeach w Zakopanem
Pochodzenie Warta
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
O DWÓCH MUZEACH W ZAKOPANEM.

Niewielom zapewne wiedno — boć i ja, choć od lat dwudziestu paru pod Tatrami bywam, dopiero tej zimy ostatniej przypadkiem się dowiedziałem — iż w Zakopanem mamy dwa muzea: jedno znane ogółowi, im. Chałubińskiego przy Krupówkach, drugie — odkryjmy odrazu — muzeum Jana Kołtuna przy ul. Chałubińskiego.
Pierwsze, jak wiadomo, mieści się w gmachu murowanym, który ś. p. Witkiewicz projektował, a gorliwi wykonawcy, jako inteligentni zecerzy autora, podług inwencji własnej poprawili; i gdyby byli, nie krępując się niepotrzebnie planem, dalej w swobodzie wykonania poszli, gmach wyglądałby bardziej swojsko i monumentalniej, jak np., tyle przez obcych podziwiany, akropol-hotel Stamary. „Cudze chwalicie, swego nie znacie — sami nie wiecie, co posiadacie“ — jak powiada jeden z wybitnych poetów hiszpańskich (V. Pol).
Zbiory muzealne zajmują w gmachu tym dwie duże sale, na parterze i pierwszem piętrze. Resztę gmachu wypełniają: kancelarja muzeum, pokoik kustosza, pokoje numerowane dla uczonych i sala luźna, o której poniżej.
Odświeżmy sobie w pamięci one zebrane w muzeum przedmioty. Zacznijmy skraja, z parteru. Jest tam więc chałupa góralska w całej wielkości — izba biała i czarna, ze sienią. Ale to ino napokaz. Wynająć ani przedać nie chcą. Są też sprzęty zwyczajne: stoły, stołki, łyżniki, półeczki — jakby my tego w każdej opodalniejszej, zacofanej wsi, w Cichem abo w Ratułowie, nie widzieli. Są i obrazy na śkle, staroświeckie cudaki, których wikarzy gorliwi, chodząc po kolędzie, nie zdołali po chałupach dotłuc. Jest strój zbójnicki (niema się czem chwalić) i co do tego powołania przynależy: flinty, pistolce, noże zakrzywione, tomahawki... Jest wszystek sprzęt z bacówki: galety, skopce, mody na serki i t. d., ino sera ni żentycy niema. Są gęśle, basy, trombity, fujarki, na których nikt już dziś nie grywa; jest przystrój chłopski: cuha, pas, spinki i t. d., jako i przyodziew babska: suknie lisem podbite, czepce, rańtuchy, katanki, w których nikt teraz nie chodzi; jest też dużo na pamiątkę zawieszonych kaganków żelaznych po nieboszczykach hawiarzach kuźnickich. Są jeszcze modele chałup, juści chyba jako zabawki dla dzieci, nie dla budarzy, bo ci, jak wiadomo, modele w głowie mają.
W sali na piętrze najduje się zbiór rozmaitych skałek, przez różnych pilnych emerytów na ich trudnych wycieczkach do dolin skrzętnie z wysiłkiem nazbieranych, a przez śpasobliwych geologów, jak znanego dramaturga M. Limanowskiego i socjologa W. Kuźniara, w gablotach jak co ważnego poumieszczanych i to z odnośnemi na kartkach napisami, aby Bogu ducha winnego zwiedzacza w błąd wprowadzić. — Jest też zbiór skamienielin; wśród tych sławne, znane nawet panu prezydentowi[1] baranie rogi, gdyż o nie, zwiedzając muzeum, raczył na wstępie zapytać.
W sali tej na osobnym stole piętrzy się mapa plastyczna Tatr, którą ponoć śmiały nasz lotnik i odkrywca, major Lorja, przed zamierzoną podróżą na biegun, z góry z aeroplanu modelował.
Są tam jeszcze wypchane zwierzęta i ptaki. By prawdę rzec, żaden leśniczy-amator nie ma takiej kolekcji. Prócz pospolitych: zajęcy, lisów, kun, łasic, borsuków, jest niedźwiedź, przez samego Korniłowicza schwytany; a z ptaków rzuca się w oczy prawdziwy sęp. Wiadomo, sępów w Tatrach niema. Ten przyleciał z Kaukazu. I według protokołu, gdy go od któregoś z raubszyców nabywszy patroszono, znaleziono w żołądku jego ludzkie oko. Jest to więc ów historyczny sęp, który się karmił wątrobą Prometeusza; a gdy tej nie stało, rzucił się mu do oczu. Dlaczego tu na oko i na dłoń raubszyca przyszedł, jest to tajemnicą bogów, której dociekać nie myślę (mam już i tak swojego sępa).
Jak widzimy, ciekawe nawet rzeczy znajdują się w onem muzeum przy Krupówkach, ale cale bezpożyteczne. Jest wprawdzie sala na II piętrze, luźna, przeznaczona na dział współczesny. Lecz może lepiej tak ją już luźną pozostawić, zaufawszy wyobraźni zwiedzających, niż gromadzić „eksponaty“, które i tak nie dojdą bogactwa, jakie widzimy u Komendzińskiej, Zończyka i t. p. pionierów zakopiańskiego przemysłu. Przytem nieporozumienie małe: współczesności niema. Trzebaby tęgi w przyszłość uczynić skok albo biec paralelnie pędem obok czasu, aby być choć przez moment współ z czasem.
Tego wszystkiego, co powyżej przytoczone i co ma jeszcze być, strzeże i doziera z oddaniem, godnem lepszej sprawy, młody wyjątkowo kustosz, drobnej wielkości, co nie jest wcale aluzją do jego doświadczonego umysłu. Próbował on w swych latach chłopięcych różnych zawodów; był profesorem-polonistą, zbieraczem wałków śpiewających, etnografem, bezpłatnym redaktorem, korespondentem ideowym, ba nawet człowiekiem wolnym — aż zaszedł do muzeum rzeczonego i Duch Św. go natchnął, że ma być tych oto właśnie rzeczy kustoszem. I tak gorliwie — wczasach wszelkich możliwości, gdy mógł zostać przynajmniej sekretarzem jakiejś ambasady — jął się tego, nie mającego żadnych widoków, powołania, iż rodzina hofratska poważne już sędziwemi głowy czyniła nad nim i czyni kiwania. Nic to jego przyrodzonego humoru nie psowa. — Zato muzeum ukochane odpłaca się mu wdzięcznością. Gdy wejdzie krokiem tanecznym do którejś z sal, dyga mu zalotnie i zdaje się figury jego uzupełniać stojąca koło szafy, bogato ubrana mieszczka z XVII wieku; zbójnik kłania się czapą, strojne modele się prężą, zwierzęta wypchane przyjmują wdzięczne pozy, ba, nawet sęp (lecz cyt — on też musi mieć swojego sępa).
Poza tem ma, zależnie od pory roku, różne urozmaicenia. Latem zdawać się może kustoszowi, że hotel-pensjon prowadzi. Bo istnie muzeum pod ten czas zaludnia się jak hotel. Nie, żeby taki napływ zwiedzających, broń Boże. Lecz z całej, jak szeroka, Rzeczypospolitej zjeżdżają się tam uczone profesory, — a że to mieszkań w sezonie w Zakopanem brak — zajmują numerowane pokoje w muzeum, kancelarję, pokój kustosza, strychy, nawet w holu wchodowym na dole mieściliby się, gdyby nie groźny Sabała Nalborczyka, który obtłuczonemi palcami wyraźnie drzwi wskazuje. Odbywają się dysputy, konferencje uczone, wspólna poobiednia kawa w sali muzealnej, która przybiera wygląd — że to zawdy muzeum kostnicą czuć — dawnej „cukierni warszawskiej“. Kustosz jest jak w ukropie. Biega, tańczy, drga.
Zato zimą, która tu całych 10 miesięcy trwa, muzeum ostawione samemu kustoszowi, mającemu teraz czas na refleksje. Za dwa miesiące używania — dziesięć miesięcy hereśtu. Z żałośliwym uśmiechem to znosi, pocieszając się: wróci lato, wrócą piękne dni aragniezu.
Naturalną rzeczą: zimą muzeum się nie opala, aby się zbiory, naprzykład skalpele, zdjęte przez zbójników z czaszek panów węgierskich, nie zepsowały. Nie opala się też mieszkania kustosza, jak i kancelarji. To już z troskliwości o niego (któżby go zastąpił!), aby się, wchodząc do zimnych sal muzealnych z ogrzanego pokoju, nie zaziębił. Z troskliwości czystej, nie z braku funduszów. Fundusze — przesąd. Serce, ofiara — grunt.
Rząd wychodzi zresztą ze słusznej uwagi, że muzeum-hotel, który tyle numerów latem odnajmuje, powinien się opłacać. A gdyby co — to jest społeczeństwo. Społeczeństwo zaś, zakopiańskie zwłaszcza, ma — powiedzmy otwarcie — w wyjątkowej pieczy Muzeum Tatrzańskie. Oto naprzykład, gdy zarząd muzeum pisnął tylko, że pieniędzy brak, w te pędy poszły osoby wymowne do znanych z ofiarności zakopiańskich kupców, do filantropijnego wysoce gremjum, i zebrano znaczną — jak na obecne ciężkie czasy — sumę, którą kustosz muzeum dumnie wręczył listonoszowi, gdy ów ironista przyszedł doń z życzeniami noworocznemi.
W ciągu więc tej dziesięcio- a czasem półjedenastomiesięcznej naszej cudnej podhalańskiej zimy urozmaica sobie kustosz, jak może, swój samotny, monotonny żywot. Gdy srogie mrozy chwycą, jak tej zimy, przenosi się z pokoju swego nieopalanego do również nieopalanej kancelarji. Lecz tam przynajmniej jest się czem przyodziać na noc. Na nogi zwala wszystkie roczniki Tow. Tatrzańskiego — biodra szczelnie otulają czasopisma krajoznawcze — piersi z głową nakrywa tekami rysunkowemi strojów ludowych, wybierając przemyślnie te, w których wiernie przedstawione są kożuchy, gunie, sukmany, słowem solidna przyodziew. A tak pod onym przygniotem, zwinięty w kłębek, wyobraźnią etnograficzną zagrzany, zasypia czasem nad ranem. I miewa rozkoszne sny. Śni mu się np. bardzo długi film o Janosiku, upaja się, rozmarza, jak dobry, wdzięczny, wszystkiemu życzliwy: ma wrażenie, że jest w ciepłem kinie. Albo znowu śni mu się, że jest Dzikiewiczem; wszystkie pokoje na piętrach zajęte, a w sali na dole, zamiast gratów muzealnych, ścisk przy stolikach, hałas, kelnerzy nadążyć wołaniom nie mogą; wszystko to głuszy i przenika jazz-band, kwiczą i tańczą murzyni, to pokazuje się przed wyjazdem do Warszawy — clou wieczoru ostatnia z Tatr Mohikaner-Truppe, z Józkiem Bukowianem i Maryną Mocarną na czele.
Lecz miraże snu pierzchają. Kustosz, budząc się, wraca do rzeczywistości. Południe się przybliża. Zdecydowanym ruchem strąca z siebie kożuchy etnograficzne, zeskakuje na lód podłogi, pluska się w zamarzłej wodzie, wciąga na się krótkie niezapominajki, kurtkę, serdaczek z rękawy — jest już gotów, wychodzi. Przedewszystkiem obowiązek. Uchyla drzwi do sali muzeum — wionęło nań powietrze lodowe, nasiąkłe naftaliną. Zatrzaskuje więc podwoje mrozu i spiesznym krokiem, jakby to było nieodparcie przez głos wewnętrzny wskazane, udaje się na pobliską, gościnnie zapraszającą, a przedewszystkiem ogrzaną werandę Trzaski. Przez roztargnienie połyka x ciastek, jak również przez roztargnienie obiadu nieraz nie je. Ogrzawszy się „od nuka“, zaciera radośnie dłonie i uśmiecha się do słonka melancholijnie.
Przez szyby werandy Trzaski widać ruch uliczny. Wije się film: „Zakopane w zimie“. Sanki — saneczki — pani w spodniach — poseł z prawicy — policja na nartach — były minister rolnictwa — dwie siumne zakopianki — woźny magistracki — listonosz — sanki z pociągu — gęby nowe — poseł z lewicy — Korona — narciarz w ubraniu cyrkowem — panna z Łodzi — prezes Klimatyki — Pęksa — profesor gimnazjalny — znów pani w spodniach — dwóch górali — znany architekt — znany lekarz — narciarz w zielonej pończosze na głowie — młody poeta warszawski — stary góral...
Żadna jednak z zaokiennych postaci filmowych nie zwraca tak powszechnej uwagi werandy, jak przechodzący oto człowiek: o szarej, niezbadanej twarzy, w długim, nieokreślonym kolorze kożuchu, sznurkiem zielonym przepasany, z dwoma parasolami pod pachą i w meloniku bronzowym na głowie. Wiedno odrazu: człowiek boży. We własnej to osobie Jan Kołtun, twórca muzeum swojego imienia. Nazwisko tu — nieporozumienie. Wielu jest kołtunów — że pominiemy znane imiona — w Zakopanem, ale ów chyba jest nim najmniej. Trudno — ostanie Kołtunem, a prawdziwe kołtuny jeszcze drwić z niego będą. Taka to już ustanowa rzeczy.
Muzeum jego, Kołtuna, mieści się (co za zbieg ciekawy) przy ulicy Chałubińskiego, w mniej imponującym, niż omawiane powyżej, ale zato bardziej do miejscowego porządku zastosowanym budynku, o jednym szczycie ściętym — ze słońcem, parzenicą i lelują przewiewną pośrodku — drugim zasię wdzięcznie, jak skrzydło fantazyjne kapelusza, opuszczonym ku ziemi. Z zewnątrz pojrzawszy, ktośby mógł rzec: szopa. I sądziłby, że już rzecz określił. Ba, szopa... A cóż może być w szopie? „Deus et omnia“ — jak mówi Przybyszewski. W szopie Paniezus się rodził. W szopie na sianie — nie chcę zresztą mnożyć przykładów, by nie odejść od rzeczy. W tej szopie, o której mowa, niema siana, ani osła — jest muzeum Kołtuna. Wstęp wolny. Każdego, gdy do wnętrza wejdzie, uderzyć musi na wstępie co najmniej zdumienie. Uderzy go też zaraz niesłychane bogactwo przedmiotów, umiejętnie po ścianach, na ziemi i po kątach rozłożonych. Jest tu istotnie więcej, niż fantazja może nawieść. Są więc: ramy zniszczone z obrazów, obrazy bez ram (przeważnie z ilustracyj rzadkich jak „Nowości“), szyszki od zegarów, puszki z konserw, igły do prymusów, bogaty zbiór kluczów różnej wielkości, zbiór kopert adresowanych, olbrzymie sterty afiszów (na których można się uczyć poglądowo historji kultury), kawałki blach, przeróżne żelaziwo, obręcze z beczek (nawodzące myśl filozoficzną, iż rdza wszystko przeżera), taczki bez kół, wyszczerbione łopaty, kawałki desek, zbiór pudełek, lichtarze pogięte, kolekcja starych parasoli i kolekcja osobliwa: uszy od butów, kunsztownie na sznurek nanizane, stare wózki dziecinne, nogi od stołków, różne części lamp, flaszki próżne, brytwany przepalone, garnki dziurawe, słoiki, naczynia nocne nadtłuczone i t. d. i t. d. Nie zliczyćby wszystkiego.
Przez lata Kołtun to gromadził. Wszystko, co ludzie zwykli wyrzucać lub, wyjeżdżając, zostawiać za sobą, jest tu skrzętnie zebrane i posegregowane. Jak widzimy, w przeciwieństwie do martwych zbiorów muzeum omawianego przy Krupówkach, są w muzeum Kołtuna rzeczy żywe, mogące mieć każdego czasu i w każdej niemal dziedzinie ludzkich potrzeb zastosowanie. Jan Kołtun też nie marynuje tych rzeczy, lecz wymienia lub chętnym sprzedaje. Ceny przystępne. I transakcje się czynią. Potrzebuje np. ślusarz klucza, szewc uszów do obuwia — do muzeum Kołtuna! Tam wszystko jest, czego kto zapragnie.
I Kołtunowi onemu wcale dobrze się powodzi. Potrzeb ma mało. Wszystko też sam sobie stwarza. Sam sobie zrobi obuwie, t. j. uplecie na nogach postoły, które się nie zdejmą, aż się zedrą. Sypia w muzeum swojem — latem, zimą — wysoko na pryczy przy swych zbiorach. Nie jest sam. Bo oto chowa sobie myszkę, która co rano przychodzi doń na pryczę, po swoją część okruszyn.
Jak przeciwieństwem jest muzeum żywe Kołtuna — muzeum-cmentarza przy Krupówkach, tak też z natury rzeczy i kustoszowie tychże muszą być sobie przeciwni. Kołtun jest, jak się już rzekło, człek boży, który jednak, jak widzimy, wcale praktycznie się urządził; a kustosz zasię tamtego muzeum jest człek — niema co kryć — świecki, który znów nadto po bożemu żyje. Jako ptakowie niebiescy, którzy... Jednak czasem — gdy w optymizm skowronkowy melancholja się wkradnie, a bywa to w środku zimy, kiedy nawet etnograficzne kożuchy nie grzeją — w skrytości serca westchnie z żalem, że nie jest choćby małą myszką, nietroskliwy przy muzeum rentownem żywot prowadzącą, myszką Kołtuna.





  1. St. Wojciechowskiemu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.