O kawał ziemi/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O kawał ziemi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przed dworcem kolei jednéj z podrzędniejszych stacyi przechadzał się wieczorem dnia 14-go Maja jakiś podeszłego już wieku mężczyzna i niecierpliwie zdawał się oczekiwać przyjścia pociągu od strony Wrocławia, bo co chwila podchodził pod latarnią, spoglądał na zegarek, to znowu zapuszczał oczy w ciemną przestrzeń, w któréj gubiły się błyszczące szyny kolei. Staruszek był mały, chudy, zawiędły, ale ruchliwy i pełen życia. Twarz jego przy blasku latarni wyglądała jak karta geograficzna, porysowana w różnych kierunkach zmarszczkami, wśród których małe, żywe, przenikliwe oczy niespokojnie się ruszały, niby dwie krople zoxydowanego merkuryuszu. Ubranie niezbyt wykwintne i niezgrabne, a bardziéj jeszcze żylaste, poczerniałe ręce świadczyły, że to człowiek trudniący się ciężką pracą. Pomimo tego, służba kolejowa z widoczném uszanowaniem zachowywała się względem niego. Nawet naczelnik stacyi, wyszedłszy z biura i ujrzawszy go, z uprzejmym ukłonem zbliżył się do niego.
— A, pan Schmidt! — rzekł, witając staruszka. — Cóż pana do nas sprowadza? Czy nowy transport cynku wysyłasz pan do Wrocławia?
— Nie, panie. Czekam na mego chłopca.
W słowach tych przebijała się duma, radość, zadowolenie.
— Dwanaście lat go nie widziałem — mówił dalej — nie chciałem bowiem, aby sobie przerywał naukę. Skończył politechnikę w Paryżu, potem był na praktyce w Londynie, zwiedził i Nowy York, a teraz wraca do domu.
— I obejmie pańskie fabryki, a pan będziesz mógł sobie wypocząć? Co?...
— Tak układałem sobie dawniej. Ale teraz, po głębszej rozwadze, widzę, że szkoda — by było chłopca obrócić do tego — Dla człowieka z takiem wykształceniem, jakie on ma, tu niema pola do działania. Fabryki moje nie mają wielkiej przyszłości, nie mogę ich rozwinąć tak, jakbym chciał, bo niema miejsca.
— Więc baron zawsze uparty i nie chce panu ustąpić parku?
— Nie chce — odrzekł krótko i z widocznem niezadowoleniem Schmidt.
— I niema sposobu skłonienia go?
— Będę jeszcze probował.
W téj chwili zabrzęczał dzwonek na stacyi.
— To sygnał? — spytał Schmidt, a oczy zajaśniały mu radością.
— Tak — odrzekł naczelnik — pociąg wyszedł z ostatniéj stacyi.
— I będzie tu jak prędko? — Za dziesięć minut.
— To dobrze, to bardzo dobrze. Za dziesięć minut zobaczę go. Musiał się bardzo odmienić, zmężniéć. Gdym go wyprawiał z domu, miał dopiero lat czternaście. Dziś ma już dwadzieścia széść. To odmienia człowieka. Ciekawy jestem, czy mnie téż pozna?
Po ostatniém zapytaniu, stary Schmidt zamyślił się; myśli musiały być przyjemne, bo uśmiechał się do nich. Wtém zbliżył się dozorca kolejowy i wręczył mu telegram.
— Do mnie? — spytał Schmidt i pobladł.
— Tak.
Drżącemi rękoma rozerwał pośpiesznie kopertę i rozwinął papier.
— A... to od mego wspólnika! — rzekł, odetchnąwszy. — Nalega o śpieszną dostawę cynku. Pisze, że z zamówieniami rady sobie dać nie może, i radzi przyjąć więcéj robotników... To niepodobna... Gdzież ich pomieszczę? Trudno ludzi, jak bydło, trzymać w kupie. A przytém... do czego?... Na tych kilka maszyn, które są w ruchu, ludzi mam dosyć. Póki się fabryki nie rozszerzą, niema co myśleć o tem.
Schował telegram do kieszeni.
— Jakże mnie przestraszył tym telegramem! — rzekł po chwili, ocierając chustką spotniałe czoło. — Myślałem, że od Adolfa, że mu się co przytrafiło w drodze.
Spójrzał znowu na zegarek.
— Za pięć minut powinien już tu być. Rzecz dziwna, jak ta skazówka dziś mi się powoli suwa. Tyle lat czekałem spokojnie, a dziś każda minuta wydaje mi się tak długą... Pokazuje się z tego, że cierpliwość stoi w odwrotnym stosunku do czasu i przestrzeni. Koleje poskracały nam przestrzenie, i dlatego dziś mniéj umiemy czekać, niż dawniéj.
— A propos kolei — zagadnął naczelnik — cóż słychać z pańskim projektem połączenia fabryki z naszą linią?
— Nic nie słychać — odrzekł Schmidt, rozdrażniony nieco wzmianką o tym przedmiocie. — Plan gotowy... ale ten waryat, baron, nie pozwala prowadzić drogi przez swoje dobra i przeszkadza mi w uzyskaniu koncesyi rządowéj. Poco tacy ludzie żyją? Oni tak potrzebni na świecie, jak kamienie w ornéj ziemi.
Gwizd zbliżającéj się lokomotywy przerwał rozmowę. Naczelnik oddalił się do swoich zatrudnień służbowych, a stary Schmidt zbliżył się ku szynom kolejowym. Niezadługo ukazały się wśród ciemności czerwone latarnie lokomotywy, świecące, jak wilcze oczy, i długi szereg wagonów, które z łoskotem posuwały się po drodze, jak potworny, olbrzymi wąż, dyszący i wyrzucający z siebie kłęby dymu i pary.
Konduktor wygłosił nazwisko stacyi i dodał:
— Pociąg zatrzymuje się dwie minuty!
Równocześnie otwarło się parę drzwiczek wagonu i kilka osób wysiadło. Stary Schmidt, który oczyma niespokojnie rzucał na prawo i na lewo, zbliżył się śpiesznie do jednego wagonu, z którego właśnie wysiadał jakiś młody człowiek, i głosem stłumionym nieco wzruszeniem, zawołał:
— Adolf!
Młody człowiek zwrócił się szybko na ten głos ku niemu i zbliżył się z radością i uszanowaniem. W powitaniu ojca z synem nie było uniesienia, wykrzykników, ale w spójrzeniach ich i w tonie głosu przebijało się głębokie uczucie i przywiązanie.
Stary Schmidt poważnie pocałował syna w czoło i spytał:
— No, jak się masz, Adolf? Zdrów jesteś?
— Zdrów zupełnie, kochany ojcze — odrzekł syn, całując go w rękę.
— A gdzie twoje rzeczy?
— Zaraz je odbiorę.
— Daj kartkę, ja pójdę po nie. Mnie prędzéj wydadzą. A może głodny jesteś? do domu kilka godzin jeszcze. Zjemy sobie tu kolacyą i wypijemy z naczelnikiem tutejszéj stacyi kieliszek wina za twój szczęśliwy powrót.
Naczelnik w téj chwili przechodził koło nich.
— Zapoznam cię z nim. To uczciwy i pracowity człowiek.
To powiedziawszy, zwrócił się do naczelnika i, zatrzymując go, rzekł:
— To mój syn.
Słowa te powiedział z dumą i zadowoleniem. Wistocie, mógł być dumnym stary fabrykant. Syn bowiem jego był wcale dorodnym mężczyzną, w pełni sił i zdrowia, które świeżym rumieńcem malowało się na ogorzałej twarzy. Była to piękność męzka, dojrzała, o silnéj budowie ciała, przypominającéj spiżowe posągi...
— Nie podobny do mnie? co? — odezwał się stary żartobliwie do naczelnika stacyi. — Wdał się całkiem w matkę. Była równie słusznego wzrostu.
Do rozmawiających zbliżył się jakiś blondyn, z bródką ze szwedzka przystrzyżoną, także w podróżném ubraniu i, podając rękę synowi fabrykanta, rzekł:
— No, do widzenia, Adolfie. Spodziewam się, że mnie niezadługo odwiedzisz: będziemy mieli wiele do pogadania...
To powiedziawszy, uścisnął rękę Adolfa i, ukłoniwszy się lekko stojącym obok niego, odszedł ku drzwiom sali, gdzie siedziała jakaś młoda dama w towarzystwie mężczyzny.
— Któż to taki? — spadał Schmidt syna.
— To mój kolega szkolny. Wraca z Włoch, gdzie bawił przez rok cały ze swoją żoną. Mają w tych stronach majątek. Cieszę się z tego sąsiedztwa, bo to niezły człowiek, choć z wybujałą fantazyą i trochę zastarzałemi pojęciami.
Stary Schmidt nie rozpytywał się więcéj o towarzysza podróży swego syna, zbyt zajęty nim samym. Wziął od niego kartkę i poszedł w stronę, gdzie wydawano pakunki, a Adolf z naczelnikiem weszli do restauracyi. Przechodząc koło damy, siedzącéj na ławce przy wejściu do sali, Adolf ukłonił się.
— To wcale piękna kobieta — rzekł do niego naczelnik stacyi, gdy usiedli przy stole.
— To właśnie żona mojego kolegi.
— A ten przy niéj siedzący mężczyzna, to zapewne jéj brat?
— Nie; to niedawna znajomość ich z Medyolanu. Podobno poeta. Jedzie do nich na czas jakiś.
— Ładna kobieta — powtórzył naczelnik stacyi, rzucając spojrzenie w stronę, gdzie siedziała owa dama, owinięta przed chłodem nocy w ponsowy szal.
Była to jedna z tych piękności, jakie nie często się spotyka; jedna z tych, o których Dumas powiada, że mają rysunek. W ruchach miała wdziek i elegancyą, linie profilu szlachetne i czyste, twarz bladą i czarne oczy. Czoło może trochę było zachmurzone, usta za dumne; ale umiała łagodzić tę surowość smętnym uśmiechem, który na jej twarzy miał najrozmaitsze odcienie, począwszy od takich, w których uśmiech jest tylko jałmużną, rzuconą z łaski, aż do tych, w których odsłaniają się sympatye serca. W tej chwili zmęczenie, czy znudzenie, odpędziło uśmiech, gdy mówiła do męża, który zbliżył się do niej:
— Czy są konie? — spytała.
— Są. Zaraz każę przenieść rzeczy.
— Ach, jak to długo trwa! to umrzeć można z nudów!
— Zaraz pojedziemy.
Mąż oddalił się. Dama zwróciła się do obok siedzącego mężczyzny i rzekła, krasząc słowa uśmiechem przyjaznym:
— Pan pewnie żałować musisz, żeś się dał namówić do tej podróży z nami. Znudzisz się tu okropnie. Po Medyolanie pobyt w Zalesiu — to doprawdy, tylko za pokutę przyjąć można. Pojmuję wielkość pańskiego poświęcenia.
— Nie może być mowy o poświęceniu tam, gdzie jest tylko przyjemność.
— Mówisz pan, jak grzeczność każe; ale gdyby ci teraz wybierać było wolno, z pewnością wrócił-byś coprędzéj do Włoch.
— Jestem pewny, że pani nie wierzysz w to, co mówisz.
Lekki rumieniec przepłynął przez alabastry jej twarzy, i nie śmiała spojrzéć w twarz mężczyzny.
Nie rozmawiali już więcéj, bo właśnie mąż zbliżył się i rzekł;
— Jedziemy.