O limicie trybunału

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jędrzej Kitowicz
Tytuł O limicie trybunału
Pochodzenie Opis obyczajów i zwyczajów za panowania Augusta III
Wydawca Edward Raczyński
Data wyd. 1840
Druk Drukarnia Walentego Stefańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
§.2.

O limicie trybunału.

Trybunał z Piotrkowa przenosił się do Lublina. Dzień początkowy był Poniedziałek pierwszy po Niedzieli przewodnéj, to jest po łacinie, post Dominicam conductus Paschae. Jeżeli wjazd prezydenta do Piotrkowa bywał szumny, również, albo okazalszy bywał czasem wjazd marszałka do Lublina.
Na reasumpcyą bowiem trybunału, gdzie trzeba było często nadstawić skóry nieprzebywali sami pryncypałowie, tylko ich subalterni pomocnicy. Tu zaś już były rzeczy spokojne, zjeżdżali się na assystencyą marszałkowskim wjazdom, najwięksi panowie: Potoccy, Lubomirscy, Czartoryscy, Rzewuscy, Tarłowie, Zamojscy, Poniatowscy, i inni ruscy majętni obywatele, oprócz hetmanów wielkich, którzy dla takowych festynów, swojéj powagi nie szarzali.
Wjazd marszałka bywał z jakiéj wsi, o milę lub o pół mili Lublina blizkiéj, gdzie i który marszałek miał dom przyjacielski, lub swój własny; z tego domu ciągnął marszałek w świetnéj paradzie dworzan, karet obywateli, żołnierstwa i innego rozmaitego tłumu, prosto na ratusz, gdzie zasiadał z deputatami bez żadnych komplementów powitania. Ziemstwo lubelskie, jako straż ksiąg i aktów trybunalskich, zapisało reasumpcyą czyli otwarcie trybunału, i jeden z sędziów tychże, pospolicie pisarz, jako najmłodszy w urzędzie ziemstwa, przeczytał głośno akt zapisany. Po wykonaniu tej prawnéj uroczystości, marszałek kazał odwołać sądy na dzień jutrzejszy. Zrobiwszy to, co było całem dziełem reasumpcyi, wychodzili wszyscy z ratusza. Jeżeli marszałek miał stancyą opodal na jakim przedmieściu, (jak pospolicie miewał,) tedy w kalwakacie, jaka się w przeciągu miejsca od ratusza do stancyi zmieścić mogła, jechał do niéj, a drudzy, którzy się pomieścić nie mogli, rozjeżdżali się na swoje kwatery. Jeżeli stancya marszałkowska była blizko ratusza, n. p. w rynku albo w murach miasta, szedł do niéj pieszo, w kompanii panów, otoczony zprzodu i ztyłu mnóstwem assystentów. Tam dawał sutą kolacyą, która zwykle do wpółnocy czasu na uczcie zabierała; nazajutrz, w swojéj domowéj kalwakacie jechał albo szedł na ratusz. Tam zasiadłszy z deputatami, kazał przywołać jaką sprawę, w któréj po zapisaniu komparycyi, znowu do jutra sądy były odwołane; obiad wielki u marszałka, a u prezydenta kolacya, lub téż na wspak, jak im się podobało. Trzeciego dnia następowało powitanie trybunału przez jednego mecenasa, imieniem całéj palestry; téż przez jednego sędziego, imieniem całego ziemstwa a odpowiedziami dziękczynnemi przez marszałka lub prezydenta imieniem całego trybunału.
Trafiało się téż i to, acz nie każdego roku podług humoru marszałka i wziętości burmistrzów, że i magistraty, piotrkowski i lubelski, składały trybunałom swoje powinszowania. Ta jednak submissya na sucho bywała przyjmowana, za powinność, nie za grzeczność poczytana. Nigdy mi się nie zdarzyło widzieć ani słyszeć nawet, żeby który marszałek lub prezydent oratora miejskiego i jego kolegów, wezwał na obiad. Stan miejski czując téż swoją wzgardę od szlachty, nigdy się tam nie cisnął, gdzie ta biesiadowała. Dlatego, jeżeli magistrat kiedy od którego z Jaśnie Wielmożnych wyżéj wspomnionych przez politykę, choć nie przez uprzejmość był na obiad po oracyi proszony, nigdy się nań nie stawił, a gospodarz téż mając więcéj dystyngwowańszych gości, więcéj się o niego nie pytał. Nazwałem pierwszych urzędników tych dwóch miast, burmistrzami, nie prezydentami; raz dlatego, ażebym nie uczyniwszy takiéj dystynkcyi między prezydentem trybunalskim a miejskim, pisania mego nie zawikłał; powtóre dlatego, iż wspomnieni urzędnicy, sami się nazywać prezydentami i przyjmować od kogo takie nazwisko wystrzegali, przez skromność swego stanu i uszanowanie wyższego. Dlaczego choć po wszystkich innych miastach głównych w Polsce zwano burmistrzów prezydentami, w Piotrkowie i Lublinie od potrzeby, mieli 2 nazwiska. Podczas trybunałów, zwali się burmistrzami, a w czasie wakujących trybunałów, prezydentami.
Wracam się do reasumpcyi trybunału: po odbytych powitaniach, pisali ordynacyą, po téj sprowadzali obraz Matki Boskiéj, z jakiego kościoła do kaplicy przedratusznéj, obyczajem w piotrkowskiéj reasumpcyi opisanym.
Ztąd zaczynały się sądy trybunalskie, które tak się odprawiały, jak w Piotrkowie, dla czego opisywaniem ich, któreby było powtarzaniem opisu piotrkowskiego, niechcę nudzić czytelnika.
W wigilią wigilii ś. Tomasza, sądy się trybunalskie kończyły. Marszałek albo prezydent mową publiczną żegnał swoich kolegów, ziemstwo i palestrę; ci nawzajem przez jednego z pomiędzy siebie, żegnali trybunał, przesadzając się na panegiryki jedni dla drugich w administrowaniu sprawiedliwości i gorliwém służeniu pacyentom, chociaż nie jeden deputat i patron, za niesprawiedliwą sentencyą i szalbierskie usługi, wart był kary nie pochwały. W wigilią ś. Tomasza, już niebyło żadnych perorów ani ceremonii, przystępowali deputaci do przysięgi, którą od nich ziemstwo odbierało, jako sądzili według Boga sumienia i prawa, i jako niebrali korrupcyi. Każdy deputat taką rotą przysięgał, ale znałem dwóch, a podobno i trzech w Piotrkowie, którzy niespokojnym głosem wymawiali te słowa: dusił ich kaszel, usta im bladły, i ręka położona na krucyfixie, trzęsła się jak w paroxyzmie febry, a na nich pacyenci wołali z boku: bój się Boga! nie przysięgaj, otoś brał korrupcyą, oto te rumaki zaprzężone do karety, oto te bryki naładowane sprzętami, którycheś z sobą nieprzywiózł, wydają cię, żeś sprzedawał sprawiedliwość. Deputat jednak choć struchlały napół, kończył co prędzéj przysięgę; a tę skończywszy, co tchu wsiadał do powozu, i uciekał z Lublina; a że téż i poczciwi deputaci nie mieli nic więcéj do czynienia po przysiędze, przeto się po niéj zaraz wszyscy rozjeżdżali. I weszło to już jakoby w powinność, że gdy deputaci szli na ratusz do przysięgi, powozy ich i bagaże stały przed stancyami gotowe do drogi i pozaprzągane.
Jeszcze mi przywróciła pamięć jeden artykuł, należący do trybunałów: w Lublinie, w Piotrkowie deputaci schodzili się co Niedzielę do kościoła na sumę i na kazanie, które dla nich miewał w Piotrkowie w kościele farnym, w Lublinie w jezuickimi Jezuita, ordynaryusz trybunalski zwany. Ten miał wszelką wolność, niemal palcem wytykać niesprawiedliwość i rozpustę i inne występki deputatów i palestry; a przecie była jeszcze w Polakach jakaś bojaźń i respekt religii, że się o to nikt nie śmiał publicznie urażać. Zbywał każdy takowe dotknięcie, jakoby do siebie nie należące, choć go koledzy jego poufali w bok trącali, że o nim mowa. Ci kaznodzieje starali się przez śpiegów z umysłu trzymanych, dowiadywać się o najskrytszych sprawach, które potem ukoloryzowane rozmaitemi krasomowskiemi figurami, z ambony rzucali na sprawców onych, których się każdy wiadomy domyślał, komu służą; z tém wszystkiem nie widać było wielkiéj poprawy w złem, w nałóg obróconem, choć kaznodzieja dokuczał, i można mówić, do żywego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jędrzej Kitowicz.