O pielgrzymce do Rzymu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O pielgrzymce do Rzymu |
Pochodzenie | Warta |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Właściwie słowo pielgrzymka, pielgrzymowanie, złączone jest z obrazami zakurzonych gościńców, pustynnych, ciernistych dróg, przepalonych żarem słońca piachów, ożywczych oaźnych studzien i błogosławionych cieni kołodrożnych drzew, słowem: z pojęciem długiego, piechotnego trudu, u którego końca, jako cel wszystkoprzezwyciężny, jaśnieje wizja świętego, dalekiego miasta, wyniesionego tęsknotą znużonych pielgrzymich dusz do bram samego raju — nazwą jego uroczną: Rzym czy Mekka.
Z pojęciem pielgrzymowania dadzą się jeszcze połączyć wielbłądy, osły, mniej pocztowe dyliżanse, a już wcale nie koleje żelazne czy samochody. Jak bądź — gdy uszła treść — nazwa „pielgrzymek“ ostała. Zaś dla zgaszenia skrupułów, jeśliby były, rzec można: Ciała wygodnie jadą, gdy dusze pod przygniotem znużeń pielgrzymują. Rozdwój taki, jak wiemy, wszystko zgodzić może.
Rok bieżący pielgrzymek powszechnych do stóp Piotrowych, Anno Santo, przywodzi mi na pamięć ową sławną pielgrzymkę z Polski jubileuszową do papieża Leona XIII na wiosnę w roku 1902, którą, choć nie brałem w niej udziału bezpośrednio, miałem sposobność oglądać.
Pamiętnej dla mnie wiosny onej wyjechałem był ze Lwowa z kol. Leopoldem Staffem na miesiąc do Włoch. Rzym był celem. Bawiliśmy po drodze w Wenecji, Bolonji, Padwie, Florencji. Był to dla nas młodych, pierwszy raz cuda Włoch widzących, jeden miesiąc radości i śmiechu. Ojczaszkował nam niedoświadczonym, we wdzięcznem ostały dla nas na zawsze wspomnieniu, ś. p. Wł. Bełza, sekretarz Ossolineum, który coś siedmnaście razy był we Włoszech, a do Rzymu nigdy nie dojechał i papieża nie widział; gdy do Florencji, zwiedzając miasta północnych Włoch, dobił, urlop mu się już kończył. Tak też i wonczas; ostawił nas z ciężkiem sercem, z Florencji zawrócił.
W Rzymie zastaliśmy już pielgrzymkę polską i spotkaliśmy się z Kasprowiczem, który z nią przyjechał, pisząc do „Słowa Pol.“ listy z drogi: Ad limina Apostolorum. Razem też stanęliśmy w „Albergo Boccaccio“, wcale nie tyle wesołem, jakby sądzić z imienia.
Nazajutrz po przyjeździe zobaczyłem się w kościele św. Piotra z Matką moją, która z pielgrzymką przybyła. — W pielgrzymce byli ludzie ze wszystkich ziem rozdzielonej Polski; spotykało się chłopów z Krakowskiego, z Podhala, z Lubelskiego, od Łowicza, z Kujaw; również sporo inteligencji, mieszczan. Jako to w rzeszy licznej, byli ludzie różni, których różne impulsy pociągnęły z domu. Był np. mieszczanin ambitny, piekarz czy masarz z zawodu, który poto się wybrał, by Włochom zaimponować. Oto miał szpilkę cudowną w krawacie, która, za pociśnięciem guzika w kieszeni, elektrycznie się raptem zaświecała. Jadąc tramwajem w Rzymie, naciskał guzik znienacka i patrzał wokół po ludziach, jakie to wrażenie czyni. Nikt się jakoś nie cudował temu. Przeto nasz masarz czy piekarz, w ambicji swojej zawiedziony, z pogardą począł patrzeć na Rzym i na Włochy: Co za nieciekawy naród! — Był też mieszczanin drugi, który na ogólną audjencję ubrał się w kontusz. Sądził, że papież go z ciżby wyróżni, kiwnie nań palcem i zawoła ku sobie. Jego też zawód spotkał, znikł w tłumie — jakiś Włoch jeno, ujrzawszy na nim strój wschodni, zwrócił się do sąsiada, pokazując: Signore, e guardi Turca? — Większość jednak, zwłaszcza ludzi ze wsi, pobożność tu przyprowadziła. Trafił się nawet skądsiś krawczyna mizerny, który — jak mówił — trzy razy był w Ziemi Świętej, a po raz siódmy w Rzymie. Nałogowy widać pątnik, osobny rodzaj. „Ślebodnie“ zachowywali się moi Podhalanie, których przybyła spora grupa. Chodząc po Rzymie jak po Nowym Targu, pozierali z pod kapeluszów, tu to tam, jakby to znali już dobrze, cykali przytem śliną kunsztownie przez zęby daleko pod stopy ludzkie, co lazzaronom ulicznym niezmiernie imponowało.
Przyjechało też z pielgrzymką kilku dziennikarzy z Warszawy, między innymi ś. p. A. Dobrowolski, K. Hofman i na jubileusz papieża Leona z obowiązku nazwiska przybyły, adwokat Leon Papieski. Mało jednak pielgrzymki się trzymali, więcej w towarzystwie naszem przebywając. Z nami zwiedzali podziemne miasto cezarów, rozkopywane właśnie palatyńskie wzgórze, Koloseum, katedrę laterańską, trawą porosłą, wzdłuż wiaduktu idącą via Latina, bazylikę św. Pawła za murami, grób Shelleya; z nami pili eukaliptówkę „przeciw malarji“ w opactwie Tres Fontaines za Rzymem, a wieczorem małmazję w sławnej ze siedmiu morderstw osterji Salvatore Rossa koło Ponte Brianzo, gdzie Kasprowicz miał po polsku mowę, oklaskiwaną gorąco, do zgromadzonego poza filarami plebsu rzymskiego. Z nami też obiady jedli u Coradettiego. — Brałem od nich, jako członków pielgrzymki, bilety na obiad wspólny pielgrzymów, by tam widzieć się z Matką. W porze inszej dnia trudno o to było, gdyż podzielona na grupy pielgrzymka zajęta była oglądaniem ciekawości Rzymu, o czem Matka przy obiedzie, pełna świeżych wrażeniowych wzruszeń, mi opowiadała. Porównując dzień mój z Jej dniem, stwierdzałem, przyznam się ze wstydem, że daleko lepiej czas ten wykorzystywała; daleko więcej objektów zwiedzała. Ale bo też, pomijając wiele przez znużenie, zwłaszcza zwiedzanie muzeów, mniemałem, byłem pewny w pewności swej młodej, że każdej chwili, kiedy zechcę, co miesiąc mogę przyjechać do Rzymu. Tak blisko — a lata przede mną. (Minęło ich już wiele — i po raz drugi nie byłem. Nie rzuciłem był solda do fontanny Trevi.)
Jeżeli zwiedzanie Rzymu — jego cudów, pamiątek pierwszych chrześcijan, katakumb, upadłych w proch monumentalnych pałaców cesarzy, władców świata i z marmurów ich wzniesionych bogatych świątyń, bazylik, symbolów władzy papiestwa — dało pielgrzymom naszym wiele zastanowień świętych, wrażeń i wzruszeń podniosłych, to cieniem zaszły na nie, widziane rozczarowaniem dusz prostych, reżyserowane modą włoską uroczystości kościelne.
Już wielkie popłoszenie serc pątniczych — bo inaczej trudno to określić — sprawił nastrój, przez lud nieoczekiwany, na ogólnem przyjęciu w sali audjencjonalnej w Watykanie... Olbrzymia sala, wypełniona przez tłum pielgrzymi po brzegi. — Środkiem szpaler, trzymany przez straż bogato odzianych nobilów. W masie ciemnej wyznaczają się rdzawociemne, pobróżdżone twarze: tych od Krakowa, od Sącza, od Łowicza, z Kujaw. Są i z Podlasia, z ziemi krzyżów, męką, w twarze wognioną, stygmatyzowami. Tłuką się serca chłopskie w trwożnem podnieceniu: jakoby u wrót zbawienia stanęli. Oczy obrócone na drzwi, skąd domniemanie ukazać się ma Ojciec święty, nie widzą roztasowanych co dziesiąta osoba kleryków, ni za biletami weszłej publiczności włoskiej, lubiącej wszelkie wystawne teatrum. Dusze proste wierzą, oczekują, że za ukazaniem się Ojca św., jakby za podniesieniem w czasie sumy, pochyli się tłum do ziemi, jak zboże wiatrem przygięte — stanie się cisza wielka przy dygocie serc — i spłynie na wszystkich, niby balsam z nieba, błogosławieństwo. Aż tu... roztwierają się drzwi — zrywa się w sali huragan oklasków — jakby obłęd, katastrofa, jakby powała zleciała — niezrozumiałe, opętańcze krzyki: Eviva papa re! Co słabsze kobiety mdleją — ktoś krzyczy: „Niech żyje Leon Trzynasty, król polski!“.
A wśród tego rumoru, hałasu, siedząca figura starca niby z wosku, niesiona przez szpaler sali jak faretron, coś ustami mówiąca, uniesionemi palcami zgiętemi błogosławiąca. — Skurczyły się potrwożone dusze chłopskie, zalękły serca.
A dopieroż nieszpory, z całą pompą ceremonjału przez kardynałów odprawiane, z okadzaniem podług hierarchicznych stopni... Albo oklaskiwanie w kościele, niby w koncertowej sali, śpiewających na chórze solistów... Włosi pompę i operę lubią.
Niejeden prosty człek zastanowił się w zranionem sercu. — Przybył tu oto z pielgrzymką, by się ku Bogu przybliżyć. A ponoć bliższym Go czuł we wsioskim drzewianym kościele — gdy ksiądz pleban-staruszek zaintonował drżąco: „Święty Boże!“, a kościół cały zagrzmiał za nim: „Święty a nieśmiertelny!“.
To też nie zdziwiłem się wcale, gdy, przy odjeździe pielgrzymki, zagadniony przeze mnie na dworcu jeden z grupy znajomych Podhalan: — Coście ze Rzymu wywieźli? — odrzekł, zciszając głos:
— Powiem wam, boście naski. Jakech tu przybył, toch na tę dziurkę pasek zapinał — pokazał — a teraz na tę...