O rymotworstwie i rymotworcach/Część VI/O niewygodach miejskiego życia satyra

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Krasicki
Tytuł O rymotworstwie i rymotworcach
Pochodzenie Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym
Wydawca U Barbezata
Data wyd. 1830
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


O NIEWYGODACH MIEJSKIEGO ŻYCIA.
SATYRA.

Coż się to za wrzask wzmaga i smutnie rozchodzi?
Alboż się to w Paryżu w nocy spać nie godzi?
I co za dyabeł taki na mnie się usadził.
Żeby mi wszystkie koty na dachu zgromadził?
W śnie porywam się z łóżka na tę wrzawę wściekłą,
I mniemam, że się całe zgromadziło piekło.
Warczą, mruczą; jakoby tygrysy zjadliwe,
Drugie miauczą przewlekle, jak dzieci wrzaskliwe.
A jakby niedość tego w tak pięknej zaciszy,
Wszystkie się do mnie zeszły i szczury i myszy :
I wraz z kotami srożej po nocy mnie trudzą,
Niż w dzień głupie rozmowy mordują i nudzą.

Choć się to na mnie wszystko razem skojarzyło,
Zniósłbym, gdyby przynajmniej na tem się skończyło.
Ale skoro dzień zorza wszczynają nieznaczno,
A wrzaskliwe koguty wokoło piać zaczną;
Budzi się, budzi czeledź Wulkan pracujący,
A gorącą korzyści żądzą pałający :
Ciężkim młotem w kowadło razwraz gdy zabrzęknie,
Od trzasku, puku, głowa ledwo mi nie pęknie.

Nuż wozów po ulicach turkot, biczów klaski,
Łoskot cieśli, mularzów, przedawaczów wrzaski.
A wtem dzwony, w ogromnym odgłosie i brzęku,
Głusząc uszy w żałobnie powtórzonym jęku.
Z niemi wiatr, deszcze, grzmoty w trzaskaniach straszliwych,
Żeby czcić nieboszczyków, zabijają żywych.

Jeszczebym ja i to zniósł, i Bogu dziękował,
Że mnie od cięższej jakiej przygody zachował :
Ale sroższe następne, niżeli poprzednie,
I jeżeli zle w nocy, jeszcze gorzej we dnie.

Wychodzę rano z domu, a w pierwszym zapędzie
Tylkom co na ulicy, jużci ciżba wszędzie.
Ten mnie drągiem co dźwiga, o biodro zawadził,
Ow trąciwszy w kapelusz, z głowy go wysadził.
Tu niosą nieboszczyka, żałośnie śpiewają,
Tarabanią dobosze, przekupki się łają.
A gdy mularze, cieśle, stare graty klecą,
Gonty, cegły, dachówki na przechodniów lecą.
W zgiełku, krzyku, który się coraz większy wszczyna,
Przybliża się sążnista zwolna podwalina,
Grozi nadał, a szkapy gdy je tam zaprzągną,
Zaziajane ogromny ciężar ledwo ciągną.
Na poprzecznej ulicy gdy ją furman zwrócił,
Zaradził o karetę, i w błoto wywrócił.
A w tem bryka nadeszła, krzyczą i szturgają,
Jedni wprzód, drudzy nazad ciągną i dźwigają.
I jakby właśnie swoją potrzebne gromadą,
Wpośród tego wszystkiego wchodzi wołów stado :
Tumult, wszystko się mięsza, każdy się sposobi,
W zgiełku nikt nie wie, gdzie jest, co mówi, co robi;
I ja z nimi. Już ci się zabiera do zmroku,
Zdobywszy się na siłę, w posuwistym kroku,
Gdym skakał przez rynsztoki, po kamieniach ślizgał,
Wezwał lecąc pan porucznik błotem mnie obrzyzgał.
Więc straciwszy kapelusz i suknie i drogę.
Sam nie wiedząc gdzie jestem, uciekam, gdzie mogę.

Nie dostawało deszczu, zjawił się rzęsisty;
I com bieżał w zawody po drodze błotnistej,
Tak się wzięły zgromadzać hojne z rynien ścieki,
Żem trafił na powodzie, strumienie i rzeki.
Żeby więc jedne przebyć, a drugie przechodzić,
Trzeba piąć się po kładkach, skakać, albo brodzić.

Wtem gdy już noc ciemności rozpościera swoje,
Stawa się z miasta puszcza, a w puszczy rozboje.
Biada temu, co idąc przez kręte uliczki,
Patrzeć musi ustawnie, gdzie noże, gdzie stryczki.

Mniema przecież, iż uszedł przygody uboczą,
Wtem kiedy go na zwrocie filuty obskoczą,
Dawaj worek, lub życie! Nie masz w czem wybierać :
Więc lekki gdy drzwi domu przychodzę otwierać,
Biją na gwałt, grzmią bębny. Dach się wpodle pali.
Nowa Troja. W pożarze jak Grecy zuchwali,
Pędzą w ogień złodzieje, między ratujące.
A wtem płomienie coraz srożej buchające
Żrą dachy, okna, schody, posadzki, powały :
Z trzaskiem, grzmotem, nakoniec upada dóm cały.

Przecież zgasł straszny pożar, aliści już świta,
Już się zbierać do łóżka rzecz nieprzyzwoita.
Więc miłego spoczynku nadaremne żądze,
Nie można spać w Paryżu chyba za pieniądze.
Trzebaby pałac nająć, i w karecie jezdzić :
Bogaczom się to tylko można w miastach gnieździć.
Tymto kiedy ich wdzięczne omamienia łechcą,
I wiejski wdzięk wynajdą, skoro tylko zechcą.
Na ich rozkaz kwiat, drzewa i krzewiny rosną,
A jak się im podoba, zima będzie wiosną.
Lecz ja, com z laski losu nic nie zyskał jeszcze;
Tulę się tam, gdzie muszę, i jak mogę, mieszczę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Krasicki.