[37]OBŁĄKANIE.
(Z WILIAMA WORDSWORTH’A)
1770 † 1850.
Dzikie jej oczy a naga głowa,
Słońce spaliło włos kruczy;
Na brwiach osiadła rdzy skaza płowa,
Gdzieś się z za morza przywłóczy;
Drobniutkie dziecię trzyma przy łonie,
Byłaby samą inaczéj:
I czyli znajdzie gdzie na zagonie,
Pośród swej drogi tułaczéj —
Stóg co ogrzewa, czy głaz u drzewa,
Siada i gada — i śpiewa.
„Zwą mnie szaloną, o dziecię moje!
Lecz nie, w mem sercu nadto wesela:
Jam tak szczęśliwa, gdy głos nastroję
W żałosne pieśni, a znam ich wiela:
[38]
Więc się nie strachaj moje nieboże,
Przytul się do mnie, przytul bez trwogi:
Ja cię bezpiecznie tutaj ułożę,
Jakby w kolebce będziesz mój drogi:
Ja z tobą dzielę, szczęścia za wiele,
Bym cię w czem skrzywdzić mogła aniele!
Pomnę, był niegdyś mój mózg w pożarze,
A w głowie ciężki ból, skamieniały;
U piersi wisząc, szatańskie twarze,
Jedna, dwie, aż trzy, wskroś mię szarpały;
Lecz w tem błysł nagle widok radości,
Przyszedł, ozdrowił, zbudził — jam wstała,
Ujrzałam chłopca, co przybył w gości,
To moje dziecię z mej krwi i ciała;
O! memu oku, szczęsny widoku!
On był — i sam był — tam, przy mym boku.
Ach! ssij, ssij jeszcze, moja pieszczoto,
To mi krew chłodzi, to mi mózg ziębi;
Twe ustka czuję, niemi — ach! oto
Ból z mego serca wyciągasz głębi:
Ciśnij mnie rączką twoją, bo ona
Coś mi tu zwalnia, co jak pas śmierci,
Gdzie twe paluszki, tu, wedle łona,
Tu mnie tak ciężko dusi i wierci.
[39]
Gałąź się żywa, powiewem zrywa:
Ot, nam z ochłodą wietrzyk przybywa.
Kochaj mnie, kochaj, moje pacholę,
W tobie jedyne matki rozkosze;
Nie bój się wałów morskich na dole,
Gdy po skał zrębie ciebie przenoszę;
Wzniosła opoka mnie nie uszkodzi,
Ni spad potoku choć się rozjuszy,
Bo nad przepaścią i śród powodzi,
Ty na mem ręku bronisz mej duszy;
Więc śpij u łona, bom uszczęśniona;
Dziecię bez matki więdnie i kona.
Przeto się nie bój, — dla twej opieki
Jak lew odważna będę w potrzebie;
Przez zaspy śniegów, przez bystre rzeki;
Zawsze bezpiecznie powiodę ciebie;
Ja ci indyjską altankę splotę,
Najmiększe liście dam za posłanie;
I gdy do śmierci me dziecię złote
Mnie nie opuści, wiernem zostanie,
To przy mnie wzrośnie i tak radośnie
Śpiewać mi będzie, jak ptaszek w wiośnie.
Nie bacz, co mówią na mnie oszczerce,
Jam twego ojca ślubną jest żoną:
[40]
I żyć uczciwie będziem, me serce,
Sami, we dwoje, pod drzew osłoną.
Gdy on śmiał rzucić swe dziecię hoże,
Przy mnie by nigdy nie zdołał zostać:
On cię już dzisiaj skrzywdzić nie może,
Lecz sam, ah biedny, jak straszna postać!
We dwoje, skrycie, co dzień o świcie,
Będziem się modlić za jego życie.
Dziwów nauczę mego chłopczyka,
Jak sowa śpiéwa kiedy mrok wita...
Cóż to? me dziecię usteczka zmyka?
Znać, żeś już piersi miało do syta.
— Gdzieś ty, gdzieś drogie me własne dziecię?
Cóż to za brzydkie oczy w tem ciemnie?
Ach! wzrok tak dziki, nigdy na świecie
Nigdy nie wyszedł — nigdy — odemnie!
Jeśli kochane, tyś obłąkane,
To już na wieki smutną zostanę...
Zaśmiéj się do mnie drogi baranku;
Jam twoja matka; ma miłość stała —
Wszak doświadczona? Jam bez ustanku
Wszędzie ci ojca w koło szukała.
Znam ja trucizny, znam i korzenie
Które na pokarm ziemia nam niesie;
[41]
Więc się mnie nie bój, lube stworzenie:
Gdzieś twego ojca znajdziemy w lesie.
Wróć do twej krasy i dalej w lasy!
Tam żyć będziemy po wszystkie czasy.“
Stanisław Koźmian.
|