Obłomow/Część pierwsza/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— W domu? — odezwał się w przedpokoju gruby i donośny głos.
— Dokądże w tym czasie iść? — jeszcze niegrzeczniej odpowiedział Zachar.
Wszedł człowiek około czterdziestu lat, należący do kategorji olbrzymów: wysoki, o szerokich plecach, masywnej postawy, z wydatnemi rysami twarzy, o wielkiej głowie, lecz krótkiej i szerokiej szyi, z wielkiemi wybałuszonemi oczyma, o mięsistych wargach. Spojrzenie na tego człowieka nasuwało myśl o czemś pospolitem i niechlujnem. Widać było, że on nie zwracał zbyt wielkiej uwagi na czystość swego ubrania. Golił się również niezbyt często. Widocznie było to dla niego rzeczą obojętną. Brak estetyki w ubraniu nie martwił go. Nosił je z cyniczną obojętnością.
Był to Michej Andreicz Tarantjew, ziomek Obłomowa.
Tarantjew patrzył na wszystko ponuro, z odcieniem pogardy, z jawną nieżyczliwością do wszystkiego, co go otaczało, gotów łajać wszystkich i wszystko na świecie, jak gdyby obrażony niesprawiedliwością, niedość oceniany w swojej godności, jak prześladowany przez los silny charakter, który niedobrowolnie i ponuro mu się poddaje.
Ruchy jego były śmiałe i zamaszyste. Przemawiał głośno i ostro, prawie zawsze gniewnie. Z większego oddalenia wydawało się, jak gdyby puste wozy przez most przejeżdżały. Nie krępował się on nigdy niczyją obecnością, w kieszeni nie szukał wyrazów, wogóle ze wszystkimi zachowywał się w sposób grubjański, nie wyłączając przyjaciół, jak gdyby dawał do zrozumienia, że rozmawiając z człowiekiem, lub nawet będąc u niego na obiedzie czy wieczerzy, zaszczyt mu czyni.
Tarantjew miał rozum bystry i przebiegły. Nikt lepiej od niego nie rozstrzygał jakiejś sprawy codziennej, lub zagmatwanej sprawy sądowej. On w mig tworzył cały plan postępowania w tym lub innym wypadku, bardzo zręcznie przytaczał dowody, a wkońcu zawsze jeszcze nagadał niegrzeczności temu, kto się go radził.
Sam zaś, jak przed dwudziestu pięciu laty, jako pisarz w jakiejś kancelarji, rozpocząwszy swoją karjerę, tak na tym samym urzędziku doczekał się siwego włosa. Ani jemu, ani też żadnemu z jego zwierzchników nie przychodziła myśl do głowy o awansie.
Rzecz w tem, że Tarantjew był tylko majster od gadania. Słowami wszystkie kwestje on rozwiązywał jasno i łatwo, ale gdy tylko trzeba było palcem ruszyć i sprawę popchnąć, czyli jego własną teorję zastosować, przedstawiał się on zupełnie innym człowiekiem: sprawa wydawała mu się ciężką, zdrowie nie dopisywało, nie wypadało tak robić, podsuwała się inna sprawa, ale którą tylko weźmie w swoje ręce, z każdej Bóg wie, co zrobi. Zupełnie jak dziecko: tu nie dopatrzy, tam nie zna jakiejś drobnostki, ówdzie spóźni się i zakończy tem, że całą sprawę w połowie rzuci, albo też ją rozpocznie od końca i tak wszystko popsuje, że nietylko nie można złego poprawić, ale jeszcze wyłaje zato.
Ojciec jego, pisarz starego typu na prowincji, pozostawił synowi w spadku umiejętność pokątnego adwokatowania i swoje w tym kierunku doświadczenie, zręcznie nabyte w gmachu sądowym. Ale los inaczej pokierował. Ojciec, który sam kiedyś nabywał nauki za liche miedziaki, nie chciał, ażeby syn jego był zacofańcem i pragnął, ażeby się nauczył czegokolwiek, trochę więcej, niż pokątnego adwokatowania. Przez trzy lata posyłał go przeto do popa, ażeby się uczył łaciny.
Zdolny chłopak w ciągu trzech lat zgryzł gramatykę i syntaksę, i już począł trochę rozumieć Korneljusza Neposa, gdy ojciec zawyrokował, że i tego dosyć, co umiał, gdyż i te szczupłe wiadomości dają mu ogromną przewagę nad starem pokoleniem i że dalsza nauka mogłaby nawet zaszkodzić mu w służbie w sądownictwie.
Szesnastoletni Michej, nie wiedząc, co robić ze swoją łaciną, począł w domu rodzicielskim zapominać ją potrosze w oczekiwaniu zaszczytu asystowania stronom w sądzie ziemskim lub powiatowym. Uczestniczył natomiast we wszystkich hulankach i w tej właśnie szkole, śród szczerej zabawy, rozwinął się bystry umysł młodego człowieka.
Z młodzieńczą wrażliwością wsłuchiwał się w opowiadania ojca i jego kolegów o różnych sprawach cywilnych i kryminalnych, o wyjątkowo ciekawych wypadkach, jakie zdarzały się w praktyce wszystkich „chodatajów“ starych czasów.
Wszystko to nie doprowadziło do niczego. Z Micheja nie wyrobił się człowiek czynu, chociaż wszelkie usiłowania ojca chyliły się ku temu, i może byłyby się zakończyły pożądanym skutkiem, gdyby los nie stanął na przeszkodzie zamiarom starego ojca. Michej przyswoił sobie w samej rzeczy całą teorję ojcowskich rozmów, należało ją tylko zastosować, ale z powodu śmierci ojca nie zdołał zostać aplikantem sądowym. Zawiózł go do Petersburga jakiś przyjaciel ojca, umieścił jako pisarza w jakiejś instytucji — i zapomniał o nim.
Tak więc Tarantjew pozostał teoretykiem przez całe życie. Na służbie nic nie miał do czynienia z łaciną i bardzo niewyraźną teorją prowadzenia tak lub inaczej różnych czystych i nieczystych spraw. Nosił więc w sobie spoczywającą świadomość siły, zamkniętej na zawsze przez wrogie mu okoliczności, bez nadziei ujawnienia jej. Tak, według bajek, zamykane były w zaczarowanych ścianach złe duchy, pozbawione możności szkodzenia ludziom. Może skutkiem tej świadomości siły w sobie, Tarantjew był gburowaty w stosunkach, nieżyczliwy, zawsze zły i opryskliwy.
Z goryczą i pogardą patrzył na swoje codzienne zajęcia: przepisywanie różnych „papierów“, zeszywanie fascykułów różnych spraw i t. p. Uśmiechała mu się zdaleka jedyna, ostatnia nadzieja — przejść na służbę do monopolu spirytusu. Na tej drodze tylko widział dogodną dla siebie zamianę specjalności, pozostałej po ojcu, lecz nie zdobytej. W oczekiwaniu tego, gotową już teorję, stosowaną przez ojca do działalności i życia, kubanów i przecherstwa, pominąwszy główne i godne jej zastosowanie na prowincji, przystosowywał do wszelkich możliwych warunków własnego życia w Petersburgu. Teorję tę stosował do wszystkich swoich przyjacielskich stosunków, pominąwszy urzędowe.
Był to kubaniarz w duszy, według znanej mu teorji; brał kubany z braku spraw i stron, od kolegów służbowych, od przyjaciół, Bóg wie, jak i zaco. Zmuszał, kogo tylko mógł, przebiegłością i narzucaniem się do traktamentu, wymagał od każdego niezasłużonego szacunku, bywał natrętnym. Nigdy nie wstydził się i nie martwił tem, że ubranie jego było wyszargane, ale mocno się niepokoił, gdy w perspektywie dnia nie widział, gdzieby można było zjeść obfity obiad, a dobrze go podlać winem i wódką.
Wobec swoich znajomych był on w roli brytana łańcuchowego, który szczeka na wszystkich, nie pozwala nikomu ruszyć się, ale który niewątpliwie wlot pochwyci kawał mięsa, bez względu nato, kto go rzuci i skąd on leci.
Tacy to byli obaj goście Obłomowa.
Poco ci dwaj rosyjscy proletarjusze chodzili do niego? Wiedzieli bardzo dobrze, dlaczego: pić, jeść i palić dobre cygara. Znajdowali tam ciepłe, wygodne mieszkanie i, jeśli nie życzliwe, to obojętne przyjęcie.
Ale poco wpuszczał ich do siebie Obłomow? Wątpię, czy zdawał sobie z tego sprawę. Zdaje się jednak z tej racji, że dotychczas w naszych dalekich prowincjonalnych Obłomówkach, w każdym zamożnym domu, tłoczy się gromadka podobnych figur, obojga płci, bez chleba, bez rzemiosła, bez rąk zdatnych do pracy produkcyjnej, obdarzona tylko żołądkiem do trawienia, — ale zawsze z tytułem lub godnością urzędową.
Nie brak jeszcze sybarytów, którzy takich ludzi uważają za uzupełnienie swego życia. Oni nudziliby się bez tego na świecie. Któż znajdzie wtenczas zapodzianą gdzieś tabakierkę, kto podniesie chusteczkę do nosa, gdy spadnie? Przed kim można uskarżać się na ból głowy, licząc na współczucie, opowiedzieć przykry sen i poprosić o wytłumaczenie? Kto będzie czytać książkę przed zaśnięciem i pomoże zasnąć? Niekiedy takiego proletarjusza wysyła się do pobliskiego miasteczka po sprawunki, używa się go do pomocy w gospodarstwie. Nie można przecież samemu zajmować się wszystkiem!
Tarantjew wywoływał dużo hałasu, wyprowadzał Obłomowa z nieruchomości i nudów. Krzyczał, kłócił się, urządzał rodzaj widowiska, ułatwiając w ten sposób Obłomowowi milczenie i bezczynność. Do pokoju, w którym panowała senność i cisza, Tarantjew wnosił ruch i życie, a niekiedy i wiadomości z zewnątrz. Obłomow mógł słuchać, patrzeć, nie poruszając nawet palcem, na coś hałaśliwego, ruchomego, gadającego. Posiadał przytem tę dobroduszność, iż wierzył, że Tarantjew może istotnie dać mu jakąś dobrą radę.
Wizyty Aleksiejewa znosił z innego zupełnie, ale ważnego powodu. Gdy Obłomow chciał spędzać czas według swego upodobania, to jest leżeć milcząc, drzemać lub chodzić po pokoju, Aleksiejewa jak gdyby nie było w pokoju: on także milczał, drzemał, zaglądał do książki, przyglądał się, ziewając do łez, obrazom i różnym drobnostkom. W takim stanie mógł przetrwać trzy doby. Gdy Obłomow nudził się samotnością i uczuł potrzebę mówienia, czytania, rozprawiania lub był nieco wzburzony — był on zawsze pokornym i usłużnym słuchaczem, współczującym, z jednaką cierpliwością milczący, jak słuchający rozmowy i podzielający jego poglądy, bez względu nato, jakie były.
Inni goście odwiedzali go rzadko, zachodzili na kilka minut, jak trzej pierwsi. Z tymi wszystkimi Obłomow powoli zrywał stosunki. Zainteresował się czasem jakąś wiadomością, kilkominutową rozmową, potem, zadowolony, milczał. Im trzeba było odpłacać wzajemnością, udawać zainteresowanie tem, co ich interesowało. Oni w tłumie ludzkim kąpali się niejako; każdy rozumiał życie po swojemu, czego zgoła nie chciał rozumieć Obłomow, a tymczasem oni wciągali go w ten wir życia. To właśnie mu nie podobało się, odtrącało go, nie odpowiadało jego nastrojowi.
Był jednak jeden człowiek, który także mącił mu spokój. On lubił i nowiny, i świat, i naukę, i życie, ale je pojmował głębiej, szerzej. Obłomow, chociaż był grzeczny dla wszystkich, jego jednego kochał, jemu jednemu wierzył, może dlatego, że rósł, uczył się i żył z nim razem. Był to Andrej Iwanowicz Sztolc.
On podróżował, ale Obłomow oczekiwał jego powrotu z dnia na dzień.