Obrachunki fredrowskie/Zemsta (Warszawa, Teatr Ateneum, 1930)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta (Warszawa, Teatr Ateneum, 1930) |
Pochodzenie | Obrachunki fredrowskie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Techniczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zemsta (Warszawa, Teatr Ateneum, 1930).
Kiedy Teatr Ateneum ogłosił na początek sezonu Zemstę, wywołało to dość powszechne zdziwienie. Właśnie tem, że to takie proste. Ale w tej prostocie jest wielka trudność i duża ambicja. Cóż łatwiejszego dla młodego teatru, niż wziąć z szerokiego świata jaką jaskrawą nowość, o ile można o „podkładzie społecznym“; o ileż wówczas lżejsze ma zadanie: żadnych porównań, żadnych tradycyj; zainteresowanie samym utworem pokrywa wówczas niejedne braki. Tu, przeciwnie, wybrano sztukę nie mającą dla publiczności szczególnej siły atrakcyjnej; sztukę znaną, ograną, umianą na pamięć; liczącą tyle sławnych ról w kronikach teatru!
Zróbmyż tedy sumienny bilans przedstawienia. Było wesołe. To dużo. Widziałem wiele razy Zemstę; otóż, mimo dobrych, nieraz świetnych poszczególnych ról, czasem szła ze sceny nuda. Wczoraj przeciwnie: było w tej Zemście coś świeżego, młodego. Bawiono się. Nie potrzebuję zaznaczyć, że, jak dla komedji, jest to rzecz bardzo zasadnicza.
Nie ulega wątpliwości, że przygotowała nas do tego zewnętrzna forma, jaką dano Zemście. Sprawcą jej jest Iwo Gall. Stroje niby-to staropolskie, ale lekko stylizowane, malowane na płótnie. Pomysł, mojem zdaniem, szczęśliwy. Nie twierdzę aby ta recepta miała być uniwersalna; ale właśnie tu, w robotniczym teatrze Ateneum, bardzo mi się to podobało. Rejent i cześnik robili wrażenie jakichś japońskich samurajów: czyż w tem właśnie nie wyraża się pewien dystans, jaki — coraz bardziej — istnieje między nimi a widzem, zwłaszcza widzem z teatru Ateneum? Pisałem raz o Zemście z punktu widzenia murarza, który naprawiał mur graniczny. Otóż, faktem jest, że wczorajsza stylizacja odciąża tę komedję, uprząta wiele niepotrzebnych refleksyj, które mimowoli przygniatały widza: śmiech zyskuje na świeżości i swobodzie. Bo kontusz, trzeba przyznać, djabelnie jest obciążony, zohydzony; kontusz, to godło najciemniejszej epoki Polski, najbrzydszych stron sarmatyzmu: buty i nikczemności. Mimowoli uderza nas w tych kontuszowcach ich bezmyślność, bezsumienie, ciemnota; ma się do nich najdziksze pretensje, że, gdy oni szachrowali i żarli się o swoje mury graniczne, wówczas ginęła Polska... Otóż, Iwo Gall, jednem pociągnięciem pendzla, rozgrzeszył ich z tego: te zebrowate samuraje temu wszystkiemu nic a nic nie winne; możemy się bawić nimi bez troski. A bodaj taki drobiazg, jak efekt bitwy za murem, osiągnięty za pomocą wyrzucania w górę sprzętów murarskich, świadczy, ile dowcipu można wydobyć z tak wyczerpanej, zdawałoby się, materji.
Niepotrzebnie tylko dał się dekorator ponieść jakiejś redutowej pedanterji w kontraście między urządzeniem domu cześnika i rejenta. Nie bardzo rozumiemy, czemu w tym starym zamku cześnik i Dyndalski mają siedzieć na różyczkach rococo i czemu cześnik ma spożywać swoją arcypolską polewkę na jakimś stoliczku Louis XV? Sądzę, że ten polonus jednem wyrżnięciem pięści rozwaliłby taki stolik i wylałby polewkę.
Z obsady, oczywiście, na pierwszym planie Jaracz. Ta rola, to znowu legitymacja dla teatru Ateneum, któremu ją zawdzięczamy. Świetna maska, wspaniałe podanie każdego wiersza tekstu i ten przerażający chichot, wychodzący między słowami z gardzieli tego pokurcza, wszystko to uczyniło z jaraczowego rejenta niezapomnianą kreację.
P. Chmielewski odszlachcił nieco swego cześnika; miał, zwłaszcza z początku, coś dobrodusznie mieszczańskiego, nawet safandulskiego; pasja cześnika nie była nam groźna. Że jednak figura ta mężniała z każdym aktem i najlepszy ton osiągnęła w końcowych scenach, trzeba przypuszczać, że to premjerowa gorączka mogła być przyczyną pewnych niedociągnięć, zwłaszcza że ten wykonawca głównej roli, a zarazem reżyser, miał na głowie całość wzorowo przygotowanego widowiska. Papkin, ten najtrudniejszy szkopuł każdej Zemsty, był w interpretacji p. Łuszczewskiego wesoły i naturalny; p. Daniłowicz (Dyndalski) trzymał się świetnej tradycji Kamińskiego; Dziewoński i Drabikówna byli parą nieszablonowych kochanków; podstolina pani Buczyńskiej miła ale nieco szkicowa w traktowaniu tekstu.