<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

O świcie wysłał Beniowski z listami do Ochotyna w rozmaite strony wyspy pięciu zdeterminowanych, dobrze uzbrojonych i w żywność zaopatrzonych ludzi.
Reszta załogi pracowała według wczorajszej ordynacji: część piekła chleby i suszyła suchary, inni rąbali drzewo na opał, jeszcze inni nosili wodę, a poniektórzy, pod wodzą doktora Medera oraz Bielskiego, udali się na zbieranie owych jadalnych korzonków, znalezionych przez Kuzniecowa.
Nie było jednak wśród ludzi ożywienia i beztroskiej wesołości, jak wczoraj. Poglądali podejrzliwie na usypane w czasie nocy reduty na wzgórzach, na gęste straże rozstawione dokoła, na zamyślone i czujne zarazem twarze oficerów...
— Ech!... Nie klei się!... Pierwszy raz na wolnej niby ziemi stanęliśmy, a już...
— Końca, kresu temu nie widać!..
— Gdzież odpocznienie znękanemu człowiekowi!? — Niema go chyba na tym świecie!...
— A jak niema, to choć niech wiemy, za co cierpimy...
— Raz-by użyć, pohulać!...
— A jakże! użyjesz... u Morskiego króla! Będą cię tam zielone wodnice pieścić!...
— I to prawda: okręt dziurawy, ssie wodę, jak gąbka!...
— A zamiast go zreparować i co rychlej z tego przeklętego miejsca uchodzić, to znowu kazali wyładowane załadować...
— Ludzi rozesłali na wszystkie strony!... Czego szukają?...
— Własnego szukają nieszczęścia, bo ten Ochotyn to im darmo w zęby nie będzie patrzał!...
— Ochock spalił! Docna obrabował... Co bogactw zabrał!... Nie zliczyć!...
— Zuch!... Choć się pobawił!... Żadnej dziewce, żadnej babie ludzie jego, powiadają, nie darowali!... Chodzą brzuchate!... Błogosławią chwatów po dziś dzień!...
— Poczekaj: pobłogosławi zuchów wcześniej czy później kat na czerwonem polu!...
— Wielka rzecz!... Czy to oni pierwsi i czy ostatni!?
— Głupstwo zrobiliśmy, żeśmy się pozwolili Beniowskiemu z Bolszej uprowadzić!...
— Można wrócić!... Niedaleko!...
— Cicho!... Idzie ten pies Urbański!
— Twardą ma rękę Beniowski! Niech się tylko dowie, wiatr zahuśta was na rejach, dzieci!... Och!...
— Wszystkichby nas wygubił dla swoich zamiarów, okiemby nie mrugnął!... Nie człowiek, lecz zwierz!... A czego chce, kto go wie!
— Jak ginąć, to ginąć, ale choć rozumnie! A tak niewiadomo poco i dla kogo!?
Snuły się poszepty wśród pracujących; uwijał się wśród nich Izmaiłow z Ziablikowem, dolewając oliwy do ognia; kamczadal Poranczin opowiadał okropności o morzu północnem, o mieszkających na wyspie ludojadach z okiem wśród czoła, z kłykastą gębą na żołądku, o jednonogich dziwotworach, co w pościgu za nieprzyjacielem głową własną za nim rzucają, o dziewicach morskich, wabiących głosem i ciałem marynarzy, rozbijających najtęższe okręty uderzeniami swych piersi olbrzymich, rozhuśtanych...
Mądrze jednak Beniowski rozdzielił załogę; wszystkich mniej pewnych kazał na brzeg zsadzić i do lądowej przydzielił roboty. Jednego Stiepanowa zostawił na okręcie pod dozorem czujnego Sybajewa. Posłał więc Izmaiłow Andrejewa do starego buntownika, żeby go do nowego spisku skłonił.
Wysłaniec miał pewne trudności w skomunikowaniu się ze statkiem, gdyż Beniowski kazał odsyłać do siebie wszystkich, którzyby z ziemi znowu na pokład wrócić chcieli, i poddawał ich pilnemu badaniu.
Jeszcze spał po nocnych trudach, gdy się Andrejew do niego z wykrętnem kłamstwem o pozwolenie zgłosił. Czekał więc zdrajca przed chatką, gawędząc z ordynansem Rablowem i ostrożnie też go na swoją stronę kaptował, gdy wtem rozległ się w południowej stronie strzał z broni ręcznej, a po krótkiej przerwie jeszcze dwa drugie. Nad piaszczystym, daleko w morze występującym cyplem zabielały obłoczki dymu. Nastała cisza śmiertelna, nawet ptactwo na skałach zaprzestało swych wrzasków.
— Biją się!... Biją się!... — krzyknął Rablow.
— Budź naczelnika!... — wołał Chruszczów, biegnąc z obozowiska.
— Biją się, wielmożny panie! — powtórzył ordynans, wpadając do izdebki.
Beniowski, który spał w ubraniu na niskim tapczanie, zerwał się na równe nogi i chwycił za leżący obok na zydelku pistolet.
— Gdzie?
— Tam!... Na wyspie!... Strzelają!
— Więc nieprzyjaciela nie widać?
— Nie widać, ale jest stąd niedaleko, za przylądkiem! Kazałem uderzyć na alarm. Ludzie z okrętu już płyną i z robót już ciągną. Część przywiodłem z sobą, stoją pod bronią u progu!... — mówił gorączkowo Chruszczów.
Beniowski ogarnął się trochę, nawet włosy grzebykiem przyczesał i, hamując swe ruchy porywcze, wyszedł spokojny nad wyraz, prawie wesoły.
— Co, chłopcyI? Podburzyliśmy lisa! Ha, zobaczymy zaraz, co warta jego skóra!... Niech Winblath weźmie dziesięciu strzelców i sześciu marynarzy do wioseł i niech płynie do tego tam przylądka... A ze mną proszę ośmiu na ochotnika, popłyniemy poprzód bacikiem! Kogo więc ręka świerzbi? Ha!... Niech wystąpi!...
Dużo się zgłosiło, więc wybrał znanych mu lepiej z odwagi i wierności, w ich liczbie, rozumie się, Sybajewa.
Silnie pędzony sześcioma wiosłami bat niedługo wyprzedził ciężką szalupę, a dalej podchwycił go i poniósł chyżo ku przylądkowi silny prąd przypływu. Już chcieli wysiadać na puste piaski i, czekając na pomyślną falę, zatrzymali się o pół stajania od brzegu, gdy wychynęła nagle z za lądowego szpica aleucka bajdara z pięciu ludźmi, kierując się mimo nich ku głównemu obozowisku. Spostrzegłszy jednak bat Beniowskiego, niezwłocznie zawróciła w tę stronę. Poznać było z ubioru, z uzbrojenia i z brodatych twarzy majtków, że są to Rosjanie.
Beniowski kazał skierować na nich nieznacznie muszkiety, poczem machnął im białą chustką:
— Stójcie!... Co zacz jesteście i dokąd jedziecie!?...
— Marynarze jesteśmy, a wieziemy list i pozdrowienie dla komendanta statku „Święty Piotr i Paweł“!...
— A my od naczelnika!... Przybijajcie do batu i dawajcie pismo. Kazał was prosić na okręt!...
Usłuchali Moskale, list oddali i podążyli przez zatokę ku widniejącemu wdali obozowisku, mając po jednej stronie bat, a po drugiej szalupę, pełną zbrojnych ludzi.
Wiózł ich Beniowski wprost na okręt, gdyż nie chciał zdradzić odrazu ani ilości swych sił, ani rozkładu pobrzeżnego stanowiska. Niepomału się więc zdziwił i zaniepokoił, gdy spostrzegł, że na statku wcale się na ich przyjęcie nie gotują, że biegają tam bezładnie z wrzaskami po pokładzie, zamiast żeby zebrać się przystojnie u opuszczonej schodnicy.
Naraz Panow przechylił się przez burtę i jął nań kiwać i robić mu tajemnicze znaki; kazał przeto Beniowski wieść przybyszów wolej niewolej na brzeg, zamknąć w swej chatce, a sam w wielkim niepokoju na pokład pośpieszył.
Dostrzegł pod głównym masztem kupkę ludzi z zuchwałem obliczem, zbrojnych w noże, siekiery i obuchy; krzyczeli, wygrażali pięściami, kłócili się z innemi rozsypanemi kupkami po pokładzie pod wodzą Panowa, Longinowa i Stiepanowa, broniących im dostępu do luków i do kajut, do składów broni, do zapasów żywności i wody.
Odrazu zrozumiał Beniowski, o co chodzi, pojął niebezpieczeństwo położenia, płynące z słabości i rozproszenia po całym statku swoich stronników. Natarł więc z Sybajewem i kilkoma przyjaciółmi na buntowników, zanim ci się mogli opatrzyć. Przykładem pociągnęli wahających się. Widząc skierowane na siebie lufy licznych muszkietów, poddali się wichrzyciele i broń rzucili na ziemię. Powiązano ich bez oporu. Jeden Izmaiłow urągał Beniowskiemu i Panowowi, oraz łajał od ostatnich słów niedawnych swoich zwolenników...
— W gębie, psia wasza mać, toście zuchy! Pomoc mi obiecywaliście! Groziliście i wygadywali, a teraz, jak przyszło co do czego, to do nas z muszkietów mierzycie!... Krew naszą chrześcijańską, prawosławną gotowiście lać dla bisurmana i przybłędy!... Poczekajcie, już wam za nas i Bóg i car wcześniej czy później odpłaci!...
— Cóż to się stało? — pytał Beniowski Panowa.
— Łotry, szelmy z pod ciemnej gwiazdy!... Głupcy i pijacy... Zdrajcy!... Czy to warto było starać się o nich i zabiegać, aby ich z niewoli wydobyć?... — burzył się Panow.
— Ale o co chodzi?... Znowu Stiepanow?...
— Nie!... Przeciwnie!... Tym razem, gdyby nie on właśnie, zginęlibyśmy. Niech ci sam zresztą opowie!
Skinął ręką na Stiepanowa, który wciąż jeszcze stał na straży na tyle okrętu, przy wejściu do kajut oficerskich, skąd wyglądały postacie wystraszonych kobiet. Zbliżył się na dany przez Panowa znak z twarzą bladą, nie wypuszczając z ręki gotowego do strzału muszkietu.
— Jakże to było? I z jakiego powodu?... — spytał Beniowski, patrząc nań bystro.
— W czasie zamieszania, wywołanego alarmem, kilku tajnych stronników Izmaiłowa dostało się samowolnie na okręt... Dawno miałem ich na oku. Skoczyłem do nich i zacząłem im wyrzucać, że porzucili wyznaczone im posterunki oraz zajęcia. Chciałem ich nawet siłą zmusić do powrotu i w tym celu udałem się do Czurina, aby zameldować mu o ich postępku. Gdy wtem Andrejew zastępuje mi drogę i żąda, abym się do nich przyłączył, gdyż mają większość swoich na okręcie. „Nieostrożny Beniowski, śledząc cię na wśladzie statku, nas w lawizie zostawił w spokoju — powiedział mi spiskowiec — tymczasem myśmy tam sporo pozyskali stronników wśród marynarzy... Nic więc nam nie przeszkodzi zawładnąć teraz statkiem i, skoro Izmaiłow z Ziablikowem przybędą wpław z lądu, Czurina i Łoginowa aresztujemy i zamkniemy na dnie okrętu... Poczem w cichości czekać będziemy na powrót Beniowskiego i, gdy ten, nic nie podejrzewając, wstąpi na pokład, rzucimy się nań, zakujemy w łańcuchy. Wtedy niezwłocznie podniesiemy kotwicę, aby płynąć zpowrotem do Bolszej... Tam, skoro oddamy w ręce rządu tak ważnego przestępcę, winy nasze na pewno zostaną nam darowane, a nawet możemy oczekiwać niepłonnie nagrody, tem bardziej, że wielu wzięło udział w rebelji pod przymusem a nie z własnej ochoty.“ — Słysząc te słowa, przeraziłem się, gdyż istotnie byli w większości... Udałem więc pozornie, że plan ich pochwalam i przyłączam się do nich. Prosiłem o pozwolenie zaaresztowania Czurina i Łoginowa, nie czekając na przybycie Izmaiłowa tak dziwną drogą, co może wzbudzić podejrzenie i zaostrzyć czujność naszych przeciwników. Z radością zgodzili się na moją propozycję, a wtedy, zawładnąwszy pozostałą bronią, ostrzegłem Czurina. Natychmiast rozstawiliśmy straże w zagrożonych miejscach, co widząc, spiskowi z wielkim krzykiem zgromadzili się pod wielkim masztem pod wodzą przybyłego niebawem Izmaiłowa, grożąc, że jeśli nie poddamy się im, to podpalą wraz z nami i sobą okręt, gdyż nie myślą narażać się na katusze zsądzone im z twej mściwej ręki oraz pewną śmierć w nurtach Oceanu, gdyż jedynie szaleńcy mogą myśleć, że uda się podróż po groźnych fluktach południa w tak wątłej łupinie, jak nasz statek... Właśnie wszedłeś na pokład w czas naszej swary i uprzedziłeś zgubę nas wszystkich, gdyż nieszczęśnicy ci istotnie chcieli już ogień podkładać pod pomost!
Wskazał ręką na kłęby pakuł zmoczonych tranem, porzucone u stóp wielkiego masztu.
Zadumał się Beniowski, wąs zatargał z widoczną zgryzotą.
— Śmiercią ich wszystkich zdrajców pokarać, śmiercią! Na przykład i naukę innym!... — krzyknął Sybajew.
— Słychana rzecz, aby piętnastu rządziło losem i życiem sta ludzi!... Na reje ich!... I uczyń to zaraz, Beniowski, nie zwłócząc, bez sądu i dalszych ceregieli, na gorąco... Masz na to prawo, jako naczelnik!... I na Boga nie daruj im, aby innym nie było powabno... W ten tylko sposób ukrócisz z miejsca zarazę i oszczędzisz wszystkim cierpienia i zamętu!... Dobrze ci radzę, bo jeżeli ich przykładnie nie ukarzesz, pomyślą pozostali, żeś słabego jest ducha, że masz moc tylko przeciw rządowi, że nie śmiesz karać podwładnych, i większą jeszcze zyskają podnietę do buntów!... — dowodził, ciężko dysząc, Panow.
Chmurzył się Beniowski, w oczach mu zapalały się straszne błyski, milczał jednak, jak zawsze, gdy był bardzo gniewny. Wtem wszedł na pokład przybyły z lądu Chruszczow i wystraszony pytał, co się stało i czy prawdą jest przedostała się już na ziemię pogłoska o nowym na okręcie spisku.
— Wszyscy są niezmiernie poruszeni, a i posłowie Ochotyna mogą się wielu niepomyślnych dla nas rzeczy dowiedzieć... Wtedy co?... — zauważył Baturin, przybyły z Chruszczowem. Panow ze Stiepanowem opowiedzieli im całe zdarzenie, skłaniając do surowości dla buntowników. Jakoż istotnie rozgniewał się bardzo nawet łagodny Chruszczow i żądał rychłej a srogiej kary.
— Więc złóż na nich sąd sam i pokaraj doraźnie! — odrzekł posępnie Beniowski.
— Gdzie i kiedy tu sądzić?... Tamci czekają! Ochotyn może już płynie ku nam ze swą siłą... Wśród załogi niepewność!... Sprawa jasna: Izmaiłowa i Ziablikowa powiesić!... Innych ochłostać i do lochu wtrącić!... — radził Panow.
— Bez sądu nie można!... W dodatku równie ważną rzeczą jest dla nas dowiedzieć się, kto tu najwięcej nabroił!... — odparł Beniowski, obrzucając szybkiem spojrzeniem Stiepanowa.
Ten zauważył wzrok jego i zarumienił się mocno, aż po białka oczu.
— Żądam sądu, gdyż chcę świadczyć!... — rzekł twardo.
— Zwołajcie sąd tu na statku, a ja tymczasem pojadę gadać z wysłańcami Ochotyna i przyszykować mu odpowiedź!
Na buchtach lin okrętowych, na beczkach i skrzyniach na pokładzie rozsiadł się sąd, wybrany z oficerów, i badał winowajców oraz świadków aż do wieczora. Z nastaniem nocy Beniowski przeniósł się z brzegu na okręt i ludzi Ochotyna dla pewności, aby nie uszli, również przewieźć tutaj rozkazał, ale im to grzecznie tłumaczył troską o większą ich wygodę oraz chęcią pokazania im statku.
— Abyście mogli jutro panu swemu wszystko dokładnie opowiedzieć!... — dowodził gościom, częstując przy wieczerzy winem i słodkiemi wódkami. Kazał dla nich rozbić namiot pod wielkim masztem i naszykować tam posłania, a straż nad nimi powierzył Urbańskiemu, nakazując, by nikogo do rozmowy z nimi nie dopuszczał.
— Niewiadomo, co to są za ludzie i jakie mają względem nas zamiary... Pilne więc dawaj baczenie, aby mi tu inni nie mącili!... — rzekł mu po polsku.
— Pary z ust nie puszczą bez mej wiedzy, naczelniku!... Już ja wiem, jak z temi juchami!... Co za szkoda, że mnie tu nie było w czasie tego tumultu!... Porachowałbym się z Izmaiłowem za zwykłe jego sobie ze mnie drwinki i śmieszki... Psiakrew!... Takiego ci udawał skromnisia, potulnisia!... Już jabym mu z jego chytrej wątroby całą żółć wypuścił... Wypaproszyłbym z niego całą złą wolę...
— Ech, Urbański, Urbański... Gdybyśmy tak wszystkich chcieli traktować, to z kimżebyśmy naszą podróż dokonali... Dużo tu wiernych!?...
— I to prawda! Taka to już nacja, że nie sobie a knutowi są wierni!...
— Więc pamiętaj: pilnuj tych przybyszów!...
— Rozumiem!... Już mam plan!... Będą jak martwi!... Z własnej ochoty ani ręką, ani nogą nie ruszą!
Beniowski odszedł zamyślony do kajuty, gdzie zwołał na naradę oficerów, a Urbański krzyknął na Gałkę, szepnął mu coś do ucha, poczem grzecznie wsunął się na czworakach pod podół namiotu, gdzie leżeli, przysłuchując się pilnie szmerom okolicznym, ludzie Ochotyna.
— Jakże się tu wydaje waszmościom?... — zaczął światowo Urbański. — Przyszedłem, aby od tak wielce bywałych i mądrych osób usłyszeć o ich pouczających przygodach...
„Bywałe osoby“ nie zdradzały jednak wcale ochoty do zwierzeń; nawet gdy Gałka przyniósł baryłkę wódki, to choć pili, milczeli uparcie, i musiał Urbański sam opowiadać im cały czas wymyślne historje o antypodach, o skalnych karłach, o pannach południowych, kryjących się pod łabędziemi pozorami, które można schwytać, gdy w noc miesięczną kąpią się w ciepłych jeziorach... Wreszcie o wielkich miastach Zachodu, gdzie ludzie mieszkają piętrami, jedni nad drugimi, jak w wieżach, o chińskim bogdy-hanie, co ma dworzec z porcelany, i innych dziwach. Moskale słuchali i pili, krótkie jeno a chytre dając repliki.
— Baryłkę wódki wypili bez żadnego dla nas profitu!... — skarżył się Urbański Bielskiemu.
— No i waść też coś niecoś łyknąłeś, widzę!...
— Cóż, jakem widział, że nic nie wskóram, to choć w ten sposób chciałem stratę naszą pomniejszyć!... — przyznał się Urbański.
— Byłeś waść nie usnął i ptaszków nie wypuścił!... — Oho, niema obawy!... Nawet podchmielony Urbański jeszcze wart tuzina trzeźwych Azjatów!
Odszedł i usiadł na lawecie, a Bielski wrócił do swej apteczki.
Wielki przypływ morza, chlustając falami aż po załój brzegów, cicho kołysał okrętem. Migały gwiazdy wśród wahających się masztów; poskrzypywały kotwiczne cumy, i od czasu do czasu war większego bałwana pienił się wysoko pod wydętemi burtami aż po ich kraj.
Rychło usnął konfederat i śniło mu się, że jedzie na koniu po polach ojczystych, a wkoło szumią łany zboża... A gdy spał, pochrapując, z pod poły namiotu wysunęła się brodata głowa, a potem i tułów krępy.
Nieznajomy popełznął ostrożnie, kryjąc się w cieniu rozrzuconych po pokładzie przedmiotów, aż trafił do kuchni; tu rozbudził kuchcika prośbą o wodę do picia i wdał się z nim następnie w cichą, długą rozmowę.
Tymczasem w małej kajucie Beniowskiego radzono. Zapełnili ją ważniejsi oficerowie i naczelnicy oddziałów: Chruszczow, Baturin, Panow, Kuźniecow, Czurin, Łoginow, Winblath, Sybajew... nawet wezwano Stiepanowa.
Beniowski odczytał im list Ochotyna: „Pozdrawiam walecznego i nieustraszonego komendanta okrętu „Piotr i Paweł“ oraz całe jego towarzystwo!...
„Kochani przyjaciele i koledzy, z najżywszą dowiadujemy się radością o waszem przybyciu na tę wyspę. Ludzie, którychście ku nam przysłali, donieśli nam o chwalebnem waszem dziele i o waszych zamiarach; zatrzymaliśmy ich przy sobie nie jako zakładników, lecz jako przyjaciół, przyrzekając prędkie ich odesłanie z przyzwoitym zapasem żywności, której potrzebować musicie. Dozwólcie moim towarzyszom, którzy wam niniejszy list oddadzą, wstępu na wasz okręt; być może, iż na nim znajdą dawnych znajomych, coby niewypowiedziane przyniosło nam wszystkim ukontentowanie. Upraszamy komendanta, iżby nas zawiadomił, czyli nie mógłby się z nami rozmówić. Jeżeli na tę naszą prośbę zezwoli, zechce nam odesłać towarzyszów naszych, z oznaczeniem miejsca, w którem widzieć się wspólnie mamy. Życząc wam wszelkich pomyślności, polecamy się waszej przyjaźni. Bywajcie zdrowi.

Iwan Ochotyn.“

Beniowski dowodził, że trzeba na propozycję się zgodzić, gdyż można się ciekawych szczegółów o morzach okolicznych dowiedzieć od tak bywałego, jak Ochotyn, człowieka; nareszcie można przez osobistą rozmowę przyjazne uczucia wśród ochotyńców utrwalić, nieprzyjazne zamiary zaś, o ileby istniały, utemperować. Pożyteczną również byłoby rzeczą ich siłę oraz ich obwarowania i środki nawigacji poznać.
Obecni zgodzili się z przedstawieniami Beniowskiego i postanowili po krótkiej wymianie zdań jednego z ludzi Ochotyna odesłać napowrót z pisemną odpowiedzią, pozostałych zaś czterech zatrzymać do chwili powrotu goszczących u Ochotyna marynarzy z „Piotra i Pawła“, naco mu kazali w liście politycznie napomknąć.
Ułożył więc Beniowski napoczekaniu odpowiedź, którą zebranym do zatwierdzenia przedłożył.
„Trudno mi wyrazić ukontentowanie, którego doświadczyłem, dowiadując się o pana na tej wyspie bytności. Już od lat kilku, słysząc o czynach i odwadze sławnego Ochotyna, powziąłem ku niemu jak najmocniejszy szacunek, i zaiste miło mi będzie poznać go i ustnie go zaręczyć o mojej przyjaźni.
„Nie chciej przypisywać nieufnemu sercu ostrożności, których wymagam przy naszem widzeniu się. Znam, iż sam jesteś przekonany, iż zbytnia roztropność od tych tylko źle uważaną być może, którym na wrodzonej i prawdziwej brakuje odwadze. Proszę cię zatem, iżbyś się znajdował jutro rano o godzinie szóstej na piaszczystej szpicy południowej zatoki z czterema swoimi ludźmi. O tejże godzinie tamże przybędę z równą liczbą moich. Gdy się ku sobie zbliżymy, broń złożywszy, do rozmowy przystąpim.

Maurycy August.“

Zgodzili się oficerowie „Piotra i Pawła“ na wszystko, co proponował Beniowski, i rozeszli w milczeniu, znużeni przeżytemi dnia tego wzruszeniami, pełni niepokoju o jutro.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.