<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Rozproszyła się i pokryła po kątach załoga. Opustoszał pokład, z którego znikły nawet czarne cienie rozpiętych żagli, gdyż szare, suche obłoki zasnuły nareszcie niebo, zgasiły słońce, pokryły cały widnokrąg ołowianą, ciężką pokrywą. Nie zmniejszyły wszakże gorąca; przeciwnie upalna duszność wzmogła się, przenikając powietrze nieznośnym, zatęchłym waporem zamkniętej łaźni.
Już nawet skarg i jęków słychać nie było; tu i tam leżały bezwładne ciała pomieszanych ludzi, wśród których pełzały widma innych nieszczęśników, jeszcze mających dość siły, by szukać pożywienia lub wody u wezgłowia i w węzełkach bliźnich.
Zapadła noc ciemna, jak czeluść piekielna, a z nią przyszedł lęk ostateczny, tajemniczy, niezmożony; nawet oficerowie nie wychodzili z kajut i, leżąc w ciemnościach na łożach, obok swych umierających niewiast, wsłuchiwali się, azali nie rozlegnie się lada chwila dziki wrzask powszechnego obłędu.
Nie spał i Beniowski. Siedział w kącie w izdebce Nastazji i, rozwarłszy szeroko zaognione powieki, wpatrywał się w blado majaczącą w ciemnościach łożnicę dziewczyny. Od czasu do czasu dobiegał go stamtąd cichy, urywany szept:
— Ojcze... Co ci jest, kochany?... Czego się słaniasz?... Och, odejdź, odejdź!... Odwróć swe oczy okropne... Ratunku, Maurycy, ratunku!... Jezabel... przeklęta nierządnica!... Oczy jego, jako płomień ogniowy, a nogi jego podobne mosiądzowi... Na trupach ojców swych srom swój rozkłada... A imię jego Abaddon!... Uściski jego gorące, jako żar, a słodkie, jako miód!... Pić!... pić!... Pragnę... Ogień... Och, płonę!... Jestem w piekle wieczystem. Ulitujcie się!... Na wieczne skazanam zgryzoty... Za co, Panie Przedwieczny!?...
Beniowski z trudem uniósł się i pustą butlę znowu przyłożył do spękanych ust ukochanej. Może znowu wysączy stamtąd jaką kropelkę!... Chciwemi ustami przylgnęła chora do szyjki szklanej, ale po chwili już odpychała zwodnicze naczynie, szepcząc:
— Duszę się, duszę!... Boże, jakże cierpię!... Maurycy... Gdzie jesteś!?... Być, żyć... do raju wejść!...
— Tu jestem!... To ja!... Czyż mię nie poznajesz?... — odszepnął Beniowski.
Resztką sił dźwignęła się na pościeli i nagle... straszny krzyk rozdarł ciemności. Leciał on jednak skądciś z zewnątrz.
Oszołomiony Beniowski nie odrazu to zrozumiał, chwycił za rękę Nastazję, pragnąc ją uspokoić i w razie obłędu przytrzymać; rychło wszakże spostrzegł, że dziewczyna padła bez czucia na poduszki, i zrozumiał, że to nie ona krzyczała.
Ponieważ hałas zewnątrz wzmagał się, wyszedł natychmiast, aby przekonać się, co za nowe nieszczęście zsyłają mu losy. Na pokładzie dostrzegł kupkę ludzi, wyciągających ku niebu ramiona z błogiem łkaniem. Był pewny, że są to nieszczęśni obłąkańcy, którzy nie mogli wytrzymać katuszy, lecz gdy wystąpił z korytarza, aby ich uspokoić, sam o mało nie oszalał, poczuwszy rzadkie, duże krople ciepłego dżdżu, padające z zachmurzonych niebios. Zebrał resztę sił, wdrapał się na mostek kapitański i zadął w sygnałową piszczałkę.
— Wszyscy na pokład!... Szykować naczynia!... Zbierać wodę!... — huknął najpotężniejszym swym głosem. Zaroił się pomost od ludzi, zawrzały głosy, a jednocześnie lunęła z nieba jedna z tych nawałnic, co podobne są do wodospadów.
Oszalała załoga miotała się w perłowych potokach wody, rozświetlonych lśnieniem błyskawic, jak gromada potępieńców. Niektórzy zdzierali z siebie odzież i z wyciem rozkosznem tarzali się w strumieniach, płynących po pokładzie, inni dzikie wyprawiali tańce i wyli hulaszcze śpiewy do wtóru rechocących na niebie piorunów. Ale wszyscy przedewszystkiem pili, łykali, pochłaniali rozwartemi szeroko ustami strugi błogosławionego żywiołu, siekące z nieba, ściekające grubemi strugami z krawędzi dachów, z ław, z burtowego obszycia.
Z trudem udało się Beniowskiemu skłonić kilkunastu rozsądniejszych, by schwytali w beczki i naczynia choć małą część opadów.
— Rychło minie!... Nie widzicie, już ustaje!... Śpieszcie się! — wołał.
Istotnie nawałnica przeszła, jak przyszła, ucichły niebawem uchodzące wdal Oceanu grzmoty, zgasły za widnokręgiem błyskawice. Odświeżyło się cokolwiek powietrze, powierzchnia morza jednakże pozostała nieruchoma, jak dawniej, a słaby wietrzyk, który wydął na króciuchną chwilę namokłe żagle, zamarł wpół tchnienia.
We wszystkich jednak wstąpiła otucha, mieli wodę i byli pewni, że nieszczęścia ich zbliżają się ku końcowi.
Nie rozwiewał tych złudzeń Beniowski, choć sam, wspominając opowiadania starych marynarzy oraz czytane opisy podróży, mniej miał tej pewności.
Nazajutrz wstało słoneczne i upalne rano, jak wczoraj, jak przedwczoraj, jak od tygodnia. Nieruchome morze gięło się długiemi, płaskiemi falami, które nie płyną a w miejscu dygocą, niby złota blacha: w chryzolitowych zaś głębiach Oceanu igrały po dawnemu dokoła statku staje rekinów.
I znowu ludzi ogarnęło zniechęcenie i słabość.
Aby ducha ich podtrzymać, ogłosił Beniowski wynik swych pomiarów geograficznych, które wykazały, iż, pomimo pozornego spokoju i nieruchomości, statek jednak przebył w ciągu tych kilku dni kilkadziesiąt węzłów ku południowi.
— Należy przypuszczać, że rychło już przebijemy się przez pas ciszy... Wczorajszy deszcz najlepiej was może o tem przekonać!... Trzeba więc gotować się do przyjęcia wiatru!... — dowodził załodze.
Część usłuchała go i wzięła się do porządkowania zaniedbanych żagli, reszta uprzątała pokład. Teraz jednak, skoro mieli wodę, zaczął wszystkim dokuczać niezmiernie głód i pocięto na strawę wszystkie skórzane przedmioty, jakie mieli na statku, nie wyłączając starego obuwia. Tranu, którym okraszali ten dziwny makaron, mało już zostało.
Na szczęście wieczorem istotnie zawiał wiatr, z początku słaby i zmienny, ale zwolna nabierający mocy. Nad ranem już płynęli z pełnemi żaglami.
Beniowski zebrał radę i zażądał przedewszystkiem, aby Stiepanowowi odpuszczono wyznaczoną dawniej karę. Zgodzono się na to jednomyślnie z wyjątkiem głosu Panowa. Dalej naradzano się co do kierunku żeglugi i postanowiono korzystać z pełni wiatru, choć ten dął nie na zachód, lecz na południe.
— Byle oddalić się od tej piekielnej strefy, która równa się dla nas śmierci!... — dowodził Baturin.
I na to wszyscy się zgodzili, tem bardziej, że osłabionej załodze trudno było manewrować. Beniowski kazał jednak na wszelki wypadek, by zbytnio od kursu się nie oddalać, wziąć sternikowi rumb południowo-zachodni.
Dzień cały chmurzyło się, grzmiało i padał kilkakroć deszczyk. Wiatr przeszedł powoli w sztorm. Źle naciągnięte i niedbale powiązane liny ledwie przytrzymywały żagle i maszty. W nocy przy nieustannych grzmotach rozigrała się tak wielka nawałność, że pęd wiatru urwał dwa żagle. Jeszcze ich nie zdążono nawiązać, jak piorun uderzył w maszt środkowy i strzaskał go, szczęściem, że nie zapalił, gdyż wówczas zguba załogi byłaby nieuniknioną.
Osłabiona głodem, znękana ostatniemi wypadkami, załoga z trudem spełniała niezbędną pracę i nie uratowałaby się na pewno. Kołysanie statku, huk fal, szum wichury, bicie piorunów i przeraźliwy ich blask, przeszywający zielonawem światłem mokry mrok burzliwej nocy, przeraził i przygnębił wszystkich; wielu ukryło się w kajutach i kątach, nakrywszy głowy szmatami, nie odpowiadali na wołania oficerów. Najlepsi, najkarniejsi dotychczas majtkowie Chołodiłowa skupili się w milczeniu posępnem koło szalupy i odmówili posłuszeństwa.
Z ich postawy wnosić należało, że w chwili niebezpieczeństwa zawładną samowolnie czółnem i uciekną, pozostawiając resztę załogi swemu losowi.
Beniowski polecił czuwać nad nimi Urbańskiemu na czele kilku uzbrojonych w muszkiety kozaków, którzy ostali się wierni. Wśród nich był i kozak Gałka.
— Co, dziuplarze!?... — szydził olbrzym z sękciarzy wybieracie się w tę samą podróż, co i wasz prorok!... Z Bogiem, droga otwarta!... Hulajcie!... Ale łodzi wam nie damy!... Więc chyba wzorem świętego Jonasza... na łeb do wody!... Już was tam ludojady dalej powiozą!... Do samego raju!...
— Milcz, psie schizmatycki!... Mało ci pieczęci twego antychrysta nastawianych gorącem żelazem na pysku!... Chcesz, abyśmy od siebie dodali!... — odcinali się sekciarze.
Gotowa była krwawa zwada, którą z trudem udało się powstrzymać Sybajewowi przez odwołanie Gałki na dziób statku. Mimo to majtkowie nie dali się ułagodzić i odmawiali wszelkiego udziału w ratowaniu okrętu. Cała praca spadła na oficerów, którzy, zagrzewani przykładem niestrudzonego Beniowskiego, spędzili noc całą bez snu i wytchnienia na rejach i masztach, manewrując nieustannie i reparując poczynione przez sztorm szkody.
Nad ranem wiatr nagle ustał i morze przycichło, z czego Beniowski wywnioskował o bliskości ziemi. O świcie dostrzegli stada ptaków, które osądzili być lądowemi, kolor wody w morzu takoż się zmienił od licznych porostów. Ziemi jednak dzień cały widać nie było, choć kilkakrotnie ogłaszano ją z bocieńca — zawsze okazywało się, że były to ciemne obłoki uciekającej burzy.
Że jednak wiatr wiał dobry i wypogodziło się, wróciła jakoś ludziom ochota do pracy; skorzystał z niej Beniowski, kazał lufty wszystkie otworzyć, okręt przewietrzyć, zapasy raz jeszcze przejrzeć i wysuszyć futra, jedyne bogactwo pozostałe teraz załodze do handlu zamiennego w razie, gdyby się okręt dostał nareszcie do krajów zamieszkanych.
Okazało się, że od zepsucia wskutek wilgoci i spożycia miasto pokarmu ocalało zaledwie 788 skór bobrowych, 260 lisich i 1900 sobolich. Nie było to wiele, zważywszy na ilość marynarzy, oraz na daleką drogę.
Oczekiwanie rychłe ziemi wywołało wprost gorączkę; niechętni doniedawna do wszelkiego ruchu i wysiłku ludzie, widząc coraz liczniejsze stada ptaków, porzucili swe legowiska, zajęli dziób okrętu, wypełnili kosze masztów, powłazili na reje i drabiny sznurowe want. Wszyscy wpatrywali się wdal.
Nagle nowochrzczeniec Zacharjasz, który miał wzrok najbystrzejszy, krzyknął niespodzianie:
— Alaksyna!... Alaksyna!...
Zdumieli się wszyscy, nie przypuszczając, aby mógł okręt w tak krótkim czasie wrócić tak daleko zpowrotem; jednak Amerykanin nie przestawał wołać:
— Alaksyna!... Alaksyna!...
Beniowski posłał więc Kuzniecowowi, który siedział razem z chłopcem w koszu, perspektywę dla zbadania dojrzanej przez ostrowidza ziemi. Jakoż w pół godziny potem Kuzniecow ogłoszoną ziemię na widnokręgu odszukał i obwieścił głosem gromowym, iż aktualnie ją widzi.
Radość więc stała się powszechna i sam Beniowski, nie bacząc na bolejącą nogę, wdrapał się na bocieniec, aby o prawdzie słów Kuźniecowa przekonać się własnemi oczyma. Zaraz wydał rozporządzenie zmierzenia głębokości wody i uczynienia przygotowań do zarzucenia kotwicy. Wiatr gnał okręt wprost ku onej wyspie i ta w oczach rosła, wyłaniając już wyraźnie złomy oraz szczeliny swych skał pobrzeżnych, jasne piachy żółtych osuchów, tu i owdzie zielone gaje drzew oraz krzewy, drobne od odległości, niby mech. Przystąpiwszy na ćwierć mili do lądu, zatrzymali się z powodu zmierzchu i zarzucili kotwicę na czternastu sążniach głębokości.
Wielu z załogi zaraz chciało płynąć na ląd, ale Beniowski już znowu mocną ręką ujął rządy okrętu, strzelców Urbańskiego przy szalupach postawił i zabronił komukolwiek do czółen się zbliżać pod grozą bezlitosnego zastrzelenia. Sybajew chodził znowu za ukochanym naczelnikiem, jak obłaskawiony tygrys, z ręką na hefesie szpady.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.