Oczekiwanie na towarzyszów

IX. Oczekiwanie na towarzyszów.




Niémasz cię, piękny Dafni! O, naszéj słobody
Śpiewaku najwdzięczniejszy! Już słoneczko z wody
Morskiéj ślicznie wejrzało, już dzień światu wraca,
Już pagórków i lasów wierzchołki pozłaca.
Niémasz cię, piękny Dafni! a ja żalem zdjęty,
Czekam cię od godziny z mojemi koźlęty.
Ucieszna fletni moja! niebios darze złoty,
Co folgę sercu czynisz, co koisz kłopoty,
Zanuć tu sobie chwilkę; aza na twe pienie
Prędzéj ku mnie mój Dafnis trzodę swą przyżenie.

Powietrznych dziedzin narodzie swobodny,
Co wdzięcznym głosem ten gaiczek chłodny
Słodko ożywiasz, nucąc na przemiany:
Dzionek różany!

Zapraw me usta lubemi pieszczoty,
Bym ja mógł gładko okrąg jasnozłoty
Wiecznego słońca, jako i ty, tonem
Wielbić uczonem.

On ledwo pierwszym promyczkiem zabłyśnie,
Zaraz noc z oczu czarnoskrzydła pryśnie,
A cudny bierze kształt o rannéj zorze
Ziemia i morze.

I ty przed jego promienistym biczem
Z bladym, księżycu, umykasz obliczem,
Kryjąc powoli przed bratnią pożogą
Głowę dwurogą.

Wszystko na jego przybycie się śmieje:
Ptak się weseli, ziółko zielenieje,
Trzody się pasą, idą w pole ludzie.
Dafnis śpi w budzie!

Zanuć, ma smutna fletni! aza na twe pienie
Prędzéj do mnie mój Dafnis trzodę swą przyżenie.
Motylu różnowzory, robaczku skrzydlaty!
I ty lubisz posysać miodorodne kwiaty.
Siądź tu na tym bławatku przy téj czystéj wodzie,
A przypatrz się ciekawie twéj ślicznéj urodzie.
Oto jako twe żagle puszek okrył miętki,
Jak je cudnie szkarłatne ukropiły cętki
Na gruncie srebrnolitym, a zatokiem krzywym
Bramka złotem obeszła i szmaragiem żywym,
I twój czubek na głowie, z krasnych piórek wity,
Piękniéj świeci niż rubin, niźli chryzolity,
Które misterna ręka, sprzągszy w dziwne wzory,
Gęstopiętre książęcych cór zdobi kędziory;
A niewinnym zapałem blask miotając wdzięczny,
Draźni słońce w dzień biały, w nocy krąg miesięczny.
Darmo się nasza Baucys muska, stojąc wedle
Krynicy, i w ciekącym przegląda zwierciedle.
Darmo buzię fałdami pooraną gładzi
I cynobrem potrząsa i muszki nań sadzi,
I usteczka sznuruje i sobie pochycha,
A parobek, ze śmiechu, stojąc w kącie, zdycha.
Piękniejszyś ty, motylu. Nie pomogą babie
Ni farbiczki zamorskie, ni gładkie jedwabie.

Zanuć, ma smutna fletni; aza na twe pienie
Prędzéj do mnie mój Dafnis trzodę swą przyżenie.

Czy na ozdobę tego kącika
Całą natura władzę wywiera,
Że co ma tylko, to w nim zamyka,
Że go w tak śliczną postać ubiera?

Tu słodki Zefir sieje zapachy
Po kwiatkach, świeżą rosą skroplonych,
Tu pełne ptastwa zielone gmachy
Tysiącem kwilą głosów pieszczonych.

Garliczka jęczy, kukawka kuka,
Słowik swéj biednéj zabywa doli;
Każdy wyraża ptak, czego szuka,
Z czego się cieszy, lub co go boli.

Tu po kamyczkach strumyczek szybki
Sączy przez łąki kryształy wodne;
W nim srebrnołuskie igrają rybki,
Pędząc na głębi lata swobodne.

Samego ciebie brak, ukochany
Dafni, o lasów naszych ozdobo!
Ciebie gdy niémasz, i kwiat różany
Grubą się dla mnie zaćmił żałobą.

Zanuć, ma smutna fletni; aza na twe pienie
Prędzej do mnie mój Dafnis trzodę swą przyżenie.

Kiedym ongi pasł kozy u Maćkowéj gruszy,
Leciał strumień; mniemałem, że mię on zagłuszy;
Tak srodze deszczem nabrzmiał, a hucznemi wody
Wlekąc duże kamienie i ogromne kłody,
Zdawał się, że to na swym postawił umyśle,
Aby mógł równym zostać zbożopławnéj Wiśle.
Już teraz przebrnąć można i drobnéj dziecinie;
Trochę coś tylko jeszcze z gnuśnym błockiem płynie.
Lecz i to za czas krótki bez chyby zniszczeje,
Niech-no słonko południm promieniem dogrzeje.
A Wisła zawsze pełna od brzegu do brzegu,
Bieży w morze i w bystrym nie ustawa biegu.
Tak nasz młody Tyrymach, na którego zbiory
Ojcowskie razem przyszły gumna i obory,
I sady i pasieki, kiedy żyć nie umiał
Pomiernie, cały wkrótce majątek przeszumiał.
Ledwo duch (daj mu Boże niebo!) wyszedł z ojca,
Alić wszystko inaczéj u pana mołojca.
Nie chciał z nami przestawać, nie chciał bydła pasać;
Lepiéj mu za białkami po ulicach hasać,

Lepiéj siedzieć pod wiechą; a tymczasem w domu
Nie było gospodarstwa dopilnować komu.
Wymarły liczne pszczoły, poszły w niwecz sady;
Jedne drzewa mróz zniszczył, a drugie owady.
Nikt roli ni na jesień, ni orał na wiosnę;
Tłuste czabanki parchy wymorzyły sprosne.
A czego mór nie dobił, podusili wilcy,
Abo sam w karczmie przepił z brzydkiemi opilcy.
Każdy, co go znał przedtym (tak-to w oczach dziwnie!),
Wzdycha tylko, mijając, albo głową kiwnie.
Już on, co placki jadał, a chleba do gęby
Razowego nie przytknął, zjadłby i otręby.
Ledwo z głodu nieborak po bankietach dyszy.
Niémasz czym w domu z kąta biednéj wyzwać myszy.
A ci, co do utraty i do zbytków wiedli,
Pierwsi zdrajcy uciekli, skoro go objedli.
Fircyk poszedł w Podgórze, Kulfon za granicę.
Boże! oczyść z tych łotrów naszę okolicę.
Niémasz owych cieliczek i capów i kozek,
Miasto czerwonych pasów — łyczany powrozek.
Palce z bucików patrzą, jako świat przestrony,
Na grzbiecie kusy korman, i to pożyczony.
Owa piękna maczuga, z bukszpanu toczona,
Stoi gdzieś, za dwa złote marnie zastawiona;
A fletnią, którą ociec nasze bawił gaje,
Kupili niedźwiednicy na swe szałamaje.
Wszystko poszło na brydnie i na tararuszki,
Na przysmaczki, śpiewaczki, i na panie duszki.
Pójdzie wkrótce i miłe zdrowie bez pochyby,
Bo mu już pysk wędrowne ukrasiły grzyby.
I nie wiem pewnie, co się z jego stało nosem;
Nie gada jako człowiek, jeno kaczym głosem.
Ongi, kiedy mu pan wójt zagroził gąsiorem,
Jeśliby nie wypłacił długów przed wieczorem
Przyszłego poniedziałku, tak się ukrył w lesie,
Że o nim pewnie żaden długo nie dowie się.
Chciał on, widzę, przepisać, o ślepoto szczyra!
Możnego i w bogactwa i w rozum Tytyra.
Lecz Tytyr zawsze panem, bo żyć umie w mierze;
Drugą ręką odkłada, kiedy jedną bierze.
A roztropnie się rządząc, lubo wszystkim dawa,
W komorze i w oborze nic mu nie ustawa.

Ucz się, niebaczna młodzi, od tego strumienia,
A nie trać nierozumnie przodków twych imienia.

Zanuć jeszcze, ma fletni! aza na twe pienie
Prędzéj mój piękny Dafnis trzodę swą przyżenie.

Ze wszystkich ziemi najcudniejszy płodów,
Ty oczko wiosny, ty zorzo ogrodów,
Modry fiołku! jakiego mi ani
Ukaże Flora, płodna kwiatów pani.

Gdzież się zadziały owe piękne czasy,
Kiedy się ludzie zamieniali w lasy?
Lub jakie tylko chciał umysł ciekawy,
Brał na się ptasze i zwierze postawy?

Jabym się w ciebie fiołku, przemienił,
Takbym się świecił, takbym się zielenił.
A czasem w innych kwiatków pięknéj parze
Ozdabiał czoła i święte ołtarze.

Ze mnieby brzęcząc w koło złotolity
Rój pszczółek zbierał plon miodu obfity,
Na mnieby wietrzyk łaskawy poziewał,
W dzień parny chłodził, a w nocy ogrzewał.

Głupi, co mówię? i tak drobną wieku
Cząstkę nędznemu Bóg zdarzył człowieku:
A ja dla trochy piękności znikoméj,
Chcę wkrótce łupem być śmierci łakoméj?

Przestań, ma fletni, przestań: oto na twe pienie,
Już się zbliża, już oto Dafnis trzodę żenie.
Idzie mój piękny Dafnis, idzie ma pociecha,
Patrzy na mnie i słodko nieco się uśmiecha,
Znać nowe piosnki niesie: godne, żebyś na nie
Zdumiały dał powtórny dank, Arystofanie!
Czoło jasne, jak słońce; kosa rozpuszczona
Miękkim włosem, by jedwab, okrywa ramiona.
Gęśle na nim złociste: a prawdziwie mina
I uroda i ręka godna Apollina!
Cóż to, i drudzy za nim? o dobra nowina!
Widzę z Dafnim zacnego pobok Celestyna:

Celestyna, któremu, jak Styr bystro leje,
Równego nie widziały skrzypka łuckie knieje.
On nam, wszak jeszcze echo ozywa się mile,
Niedawno tak nadobną nucił Amarylę
I tak wdzięcznym wygrywał czyste pieśni smykiem,
Żem był przed nim, jak błotna żabka przed słowikiem.
Z Celestynem i Kasper idzie w jednéj parze,
Dobry Kasper na skrzypcach, dobry na fujarze;
Na któréj go śpiewaków Bóg opiekun wieczny
Nauczył, Nimfy bawić u wody Notecznéj.
A że dobrze naukę pojął; dał mu za to
Wieniec na skroń kwitnący i zimę i lato.
I ty z niemi pospołu idziesz, miły Kubo,
Ty ozdobo przyjaciół, ty wsi naszéj chlubo;
Co dzielnych Franków hufce kęs rzuciwszy zbrojne,
Czerpasz z nami, gdzie Parnas toczy szkła spokojne:
A rymy ojczystemi i gładko i jaśnie,
Sekwańskiego Ezopa wdzięczne nucisz baśnie.
Acz ty w obojgu dobry rzadkim darem Feba,
Bo i śpiewasz i strzelasz dobrze, kiedy trzeba.
Cóż to? i mój Amintas staruszek kochany,
Co za Dniestrem pasywał wołoskie barany,
Idzie tu z swą basetlą! Chociaż głowa siwa,
Przecie mu rzadko który młodzik wyrównywa.
I dawał swéj nauki dowody nie lada,
Wodząc brodatych kozłów po Atosie stada.
Nie będzie widzę końca: czyli się zmówili;
Aby na jeden wygon trzody swe pędzili?
Idzie i Epifani sławny miedzy nami
I lirą i pięknemi na podziw pieśniami;
I raźniuchny Szymeczek, i ładny Ignatko,
Oba brząkać uczeni, oba śpiewać gładko;
I owiec Maronowych z Nagurek dozorca,
I uczony dowcipnych żartów Frącek twórca,
I Kazio, podpastuszy Dafnisowéj trzody,
I z dowcipu i z pięknéj szacowny urody.
Witajcie, towarzysze, witaj, ukochana
Muzyko piérwszéj włości sarmackiego pana.
Pod tym tu sobie klonem zanucimy cudnie,
Nim nastąpi gorące ze skwarem południe.
Miejcie jednak baczenie, aby kędy z łozy
Wilczaszek się do jakiéj nie przypytał kozy.
1771, Zab. III, 113 — 28.