Folwark. Do książęcia Adama Czartoryskiego, Generała Ziem Podolskich


Pacierz staruszka Folwark. Do książęcia Adama Czartoryskiego, Generała Ziem Podolskich • Wybór poezyj • Sielanki • Salomon Gessner Oczekiwanie na towarzyszów
Pacierz staruszka Folwark. Do książęcia Adama Czartoryskiego, Generała Ziem Podolskich
Wybór poezyj
Sielanki
Salomon Gessner
Oczekiwanie na towarzyszów
Przekład: Adam Naruszewicz.

VIII. Folwark. Do książęcia Adama Czartoryskiego, Generała Ziem Podolskich.
(Z Gessnera).




Gdyby mi los mój ciężki, los twardy, niestety!
Dał kiedy ulubionéj żądz domierzyć mety;
Bo wszytkie chęci moje i usiłki trudne
Cóż były dotąd, jeśli nie mary obłudne,
Które się gnieżdżąc rojem na mózgu wilgotnym,
Pierzchają, jak świt błyśnie, ze snem skrzydłolotnym?
Gdyby, mówię, me skutku pewne były żądze,
Nie prosiłbym ja niebios o śliskie pieniądze,
O honory nietrwałe, o wasze, książęta!
W domach rytych z marmuru niewolnicze pęta;
Lub żeby imię moje, wziąwszy skrzydła na się,
Postawiła wysoko sława na Parnasie,
A szlachetnéj waltornie brzękiem miedziogromnym
Podawała i zeszłym wiekom i potomnym.
Dajcie mi kącik mały; już mi owe zbrzydły
Pałace, pochlebnemi uplątane sidły,
Gdzie zazdrość, okrutniejsza nad rodzaj pajęczy,
Wije siatki na cnotę, a bąk muchę dręczy;
Gdzie wysługi powinnéj nie biorą nadgrody,
Gdzie częstokroć być głupim potrzeba dla mody.
O jakbym to ja sobie kontent z drobnéj wioski,
Słodki żywot prowadził i wolny od troski;
Nie zajrząc ziemskim bożkom doczesnego nieba,
Bylebym był spokojnym, a miał z gębę chleba!
Tubym sobie wygodny domek wyprowadził
I bujną go dokoła lipiną osadził;
Skądby sny lekkoskrzydłe w słoneczne pożogi
I słodki wietrzyk w moje zalatywał progi.
Podleby żywym zdroik otoczony płotem,
Pod bluszczowym, szemrając, wytryskał namiotem;
A dla ryb srebrnołuskich i drobiu zabawki
Dwie maluśkie, spadając, napełniał sadzawki.
Tuby sobie, lubemi zwabiona ponęty,
Grała krzykliwa macierz z drobnemi kaczęty.
Czasemby i na bliskim zagnieżdżone dębie
Zlatywały stadami spragnione gołębie,

A w ciekących kryształach oczki mając wryte,
Muskały gładkich szyjek wdzięki złotolite.
Tymczasem czujny kogut z czerwonym szyszakiem
Chodząc pomiędzy kwoczek czubatym orszakiem,
Godzinyby opiewał i powietrzne zmiany,
Lepiéj niźli kalendarz gdzieś tam drukowany.
A ja siedząc na ganku z ulubioną pastwą,
Wabiłbym, potrząsając, przyuczone ptastwo;
Anibym się dziwował walczącym o ziarno,
Gdy się ludzie rozumni tłuką o rzecz marną.
Na wierzchu drzew w poranek i wieczory chłodne
Latałyby bezpiecznie ptaszęta swobodne,
Wabiąc się wzajemnemi po gałązkach krzyki
Do żeru wzajemnego i spólnéj muzyki.
W kąciku méj ubogiéj spokojne zagrody
Będą pszczółki do ulów smaczne znosić miody.
O jak to miło patrzéć na rzeczpospolitą,
Tak zgodną w cząstkach swoich i tak pracowitą!
Tu wszyscy spólnie robią: wierna strzeże rada,
Jeśli który daremnie trąd[1] miodu nie zjada;
Jeden rządzi wszystkiemi, a dobrocią rzadką
I królem jest swych dziatek i kochaną matką.
Niech-no tam obcy szerszeń gdzie nogę postawi,
Zaraz go obu skrzydeł czujna straż pozbawi,
I zewsząd bitny żołnierz będzie mu doskwierał,
Aby więcéj do cudzych ulów nie zazierał.
Bo wszelakiego szczęścia pierwszym jest początkiem
Zgoda z pracą i trwałym złączona porządkiem.

Na tyle-bym założył, choć nie według mody,
Niewielki dla domowéj ogródek wygody.
Nie byłoby w nim owych misternych wykwintów,
Gęstoliścich szpalerów, krętych labiryntów;
Co tylko łudząc marnym kształtem błędne oko,
Bez pożytku pieniądze z kieszeni wywloką.
Tuby mi dorastały i bujno i wcześnie
Gruszki, jabłka, orzechy, i śliwki, i trześnie;
Byłby i wina krzaczek i słodkie morele.
Gdy mię mój drogi Dafnis odwiedzi w niedzielę,
Jemu tylko samemu te chowam przysmaki,
Bo on u mnie gość pierwszy, gość nie ladajaki.
Tubym sobie usiadszy przy pełnéj szklenicy,
Patrzał z cienia, jak rześko kopią ogrodnicy.

I cichutko nakładał ucha, co tam który,
Jako więc zwykły proste, wygadywa, gbury.
U nich to tylko prawda; rzadko kto obaczy
Takiego, coby mówiąc, nie myślał inaczéj,
Lub ściskając na pozór uprzejmie, nie żądał,
Aby duszę wycisnął i martwym oglądał.
Pełno kłamu sprosnego, i zdaje się cnota
Tam tylko z prawdą mieszkać, gdzie mieszka prostota.

Proszę, nie bywaj u mnie, panie Harpagonie!
Ani staw domu blisko przy moim zagonie,
Boby twa brudna czeladź i twoje psy głodne
Psuły mi, skacząc przez płot, warzywa ogrodne.
Jak się tam człek pożywi, gdzie nędzne sobaki
Gryzą z głodu na cudzym rzodkiew i buraki?
Gdzie drapieżne łakomstwo z cudzego ucisku
Szuka, tłocząc lud biedny, okrutnego zysku?
Gdzie bliźni w ciężkiéj doli, choć krwawe łzy roni,
I szelążka z kamiennéj nie wyciśnie dłoni?
Gdzie sam pan, choć dwór jego ledwo chodzi z duchem,
I sobie i drugiemu brzydkim jest śmierdziuchem?

I ty, proszę, nie postań nigdy w mojéj chacie
Z kobuzim nosem, głodny, panie literacie!
Będziesz mi dzikie rzeczy z kwaśną miną gadał,
Będziesz nowe projekty ustawnie układał:
Jak srogą wielki Moguł weźmie w ten czas cięgę,
Gdy nań wywrze Syamski król całą potęgę;
O jakąby przyprawił Chińczyków utratę,
Gdyby w swym kraju posiał Perski szach herbatę;
Jak bez ognia oświecić można nocy ciemne,
Jako złączyć z Czerwonym morze Śrzodoziemne.
A na tym się zakończą gadaniny próżne,
Że ci trzeba dać obiad, a potym jałmużnę.

I ty sobie opodal w modnym pałacyku
Mieszkaj z maścią paryską, mój kusy fircyku!
U ciebie wszystko strojno, choć dłużków po uszy:
Kamerdyner, węgrzynek, strzelec i koniuszy,
Para lokajów raźnych, dwóch biegasów czystych,
Dwóch pajuków wąsatych, dwu hajdów pleczystych,
I koniki zamorskie i karetki przednie;
Tylko się kupcy przykrzą i w nocy i we dnie.
Ja nie biorę na zastaw, anim wzwyczajony
Brząkać złotem na banki i na faraony;

Nie mam téż na pożyczki, ni przyjaźni z nikiem,
Kogo złe sprawy czynią błaznem, czy fircykiem.
Precz stąd, wszeteczna zgrajo brzydkich ludzi owych,
Darmojadów nikczemnych, przyjaciół stołowych,
Szpiegów chytrych, oszczerców, zuchwałych junaków,
Szalbierzów, niewdzięczników, kosterów, pijaków.
Bodajbyście nietylko sąsiadami memi,
Lecz i na całéj nigdy nie bywali ziemi!

Dokąd mię, ciężkie moje porywacie troski?
Przywróćcie myśl zbłąkaną do swéj lubéj wioski!
Ty bądź bliskim sąsiadem dziedziny ubogiéj,
Dafni, kochany Dafni, przyjacielu drogi!
Z twojéj tyle dobrodziejstw odebrałem ręki,
Że mi już trudno za nie zdolne czynić dzięki.
Tyś mię, kiedy pan wielki do koszar zgromadził
I nad swemi jagnięty stróżem cię posadził,
Uczynił podpastuszym i prac pomocnikiem,
Abym chodząc za trzodą, bawił ją flecikiem,
Flecikiem, który-m sobie u Rodanu sprawił,
Gdzie-m się z łaski rodzica twego przedtym bawił.
Daj, niebo! by ten dobry pasterz, ten łaskawy
Ociec, kochanie wszystkich dobrych, filar prawy
Upadającéj szopki naszéj, ten jedyny
Tylu owiec żywiciel, widział pięknych syny
Prawnuków, a z najdroższą życia połowicą
Tam syty wieku spoczął, kędy zorze świécą.

Tobie-m winien, mój Dafni, jeśli pod te czasy
Brzmią głosem pieśni moich nadwiślane lasy
I mają jakążkolwiek sławę; twoim smakiem
Pobudzony, zostałem Febowym surmakiem.
Ciebie ja szczerze kocham i rymami memi
Podam za wzór mądrości i cnót całej ziemi;
Aby twe zacne imię w najpóźniejsze wieki
Góry, lasy i bystre powtarzały rzeki.
Jeśli kłamię, bodajbym wiersz pisał na ledzie,
Albo z dudą prowadził mrukliwe niedźwiedzie;
A nie w fujarkę nucąc pod bukowym szczytem,
Sykulskie kozy z wdzięcznym pasał Teokrytem.
Niech sobie w dumnych grodach pędzi zbytek dziki,
Siedząc za szkłem misternym, poszosne woźniki.
Tam tertes ustawiczny, tam niepokój, a tu
Nie słychać ani wrzasku, ni bruków kołatu.

Tuby mi nie zajrzały mury niebotyczne
Patrzéć na powstającéj jutrzni oczko śliczne;
Lub kiedy z miłym chłodkiem w jaśniuchne zaranie
Słonko na złotolitym wyjeżdża rydwanie.
Więc głośnym ocucony ze snu ptasząt pieniem,
Usiadłbym pod zielonym drzewek mych sklepieniem,
Nucąc słodką pieśń temu wdzięcznym sercem, który
I twórcą jest i stróżem ozdobnéj natury.
Jako on dziwną zgodą wszystkie rzeczy spoił,
Wody lądem pospinał, ląd wodą pokroił;
Inne jeziorom, inne rzekom usłał łoże,
Téj ziemi kazał trawę, tamtéj rodzić zboże;
Tu poziome chróściny, tu lasy osadził,
Doliny powytłaczał, góry wyprowadził.
A wszystko tak ułożył dziełem swéj prawicy,
Że w tysiąc różnych kształciech nie widać różnicy.
Nuż kiedy śliczny wieczór na górnéj równinie
Niepoliczony orszak złotych kół rozwinie.
I tubym miał co myślić i czym napaść oczy:
Jak się nad głową moją tysiąc światów toczy,
Jako każdy na swoim miejscu osadzony,
Bieży stojąc od tylu lat nieporuszony.
A któżby mi zabronił w czas pogodnéj chwili
Lubéj, ptaszków połowem, zażyć krotofili?
Kto na haczek, zdradliwą okryty łakocią,
Zmykać z bliskiego strużka kiełby z lichą płocią?
Kto przesadzać kwiateczki z łąk przyległych wzięte?
Kto szczepić rodne płonki w pieńki nowocięte?
Lub inną z przyjacielem zabawką przystojną
Przy piwku i kukiełce bawić myśl spokojną,
A po słodkim spoczynku i po małéj pracy
Brząkać z tobą, mój Maro, z tobą, mój Horacy?

Co mówię? czylim sobie przytomny na jawi,
Czy mię swemi igrzyski sen obłudny bawi?
Ach! od tylu już czasów próżne susząc myśli,
Pomyślny los jakowyś błędne serce kryśli.
I niepewnym nadziejom nadstawując dłoni,
Zamiast istoty trwałéj, płonne mary goni.
Nigdy człek nędzny nie jest kontent z swojéj doli;
Zawsze pragnie, a co ma w ręku, to go boli.
Żąda tego, czego mu brak, i póki żywie,
Obraz szczęścia w odległéj widzi perspektywie,

Który, choć mu się zdaje, że go już dotyka
I ręką chwyta, coraz to daléj umyka,
Łudząc marnym pozorem, póki śmierć, niestety!
Razem życiu i chęciom nie położy mety.
Cnota jest szczęściem prawym; ten szczęśliwy u mnie,
Kto pełniąc obowiązki włożone rozumnie,
Kontent ze stanu swego, rad przestaje na tem,
Czy grubym odzian worem, czy miękkim bławatem.
1770, II, 395 — 408.



  1. Przypis własny Wikiźródeł trąd — tutaj w znaczeniu: truteń.