Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
BUNT.

— Nic nie wiecie, starosto, co się stało? — zawołał, wchodząc do mojej celi, aresztant kryminalny, wyznaczony do sprzątania oficyny więźniów politycznych. — Przyprowadzono dziś w nocy trzech nowych aresztantów i wpakowano ich do sali „Iwanów”. „Iwany” rzucili się na nich, jak to zawsze z nowymi czynią, aby ich zbić i obrabować. Dwóch pobili, a trzeci tak ich „urządził”, że teraz nikt prawie wstać nie może!

Gmach sądu wojskowego w Charbinie, gdzie zapadł wyrok na autora.

— A z nim co się stało? — spytałem, przypomniawszy sobie moją pierwszą „rozmowę“ więzienną z Mironowem.
— Siedzi sobie, gwiżdże i opowiada takie zabawne rzeczy, że poturbowani „Iwany” boki sobie ze śmiechu zrywają!
Po obiedzie poszedłem przyjrzeć się nowej osobistości, tak wspaniale przedstawionej mi przez usługującego aresztanta.
Zastałem go siedzącego na taborecie i spokojnym, melodyjnym głosem coś opowiadającego niedawnym wrogom, którzy ryczeli ze śmiechu. Człowiek ten był wysoki, nieco zgarbiony, o łagodnej twarzy, szerokich barkach i wypukłej piersi.
Wkrótce opowiedział „zabawną historję” dostania się do więzienia.
— U siebie, w kraju, słyszałem, że na Syberji dobrze płacą robotnikom kolejowym, więc przyjechałem. Istotnie, wkrótce już zacząłem zbierać trochę zbywających pieniędzy, pozwoliłem więc sobie nato, aby marzyć, jak to kupię trochę ziemi dla swoich starych rodziców, a później i sam osiądę. Jestem ślusarzem, więc poza warsztatami kolejowemi pracowałem jeszcze w mieście. Żadnej pracy nie bałem się, wszystko robiłem i ciułałem grosze. Pewnego razu w niedzielę wyszedłem na stację, aby popatrzeć na przejeżdżającą kurjerem publiczność. Gdy pociąg się zatrzymał, z wagonu pierwszej klasy wyszedł bardzo elegancki pan, obejrzał się i podszedł do mnie. Zapytał, co tu robię, a gdy dowiedział się, że mieszkam i pracuję, bardzo się ucieszył i poprosił, abym przechował walizę dla jego znajomego, który po nią do mnie się zgłosi. Dał mi za tę przysługę 25 rubli. Byłem bardzo szczęśliwy, zaniosłem walizę do domu i oddałem później innemu panu, który się o nią upomniał. Powtarzało się to parę razy w tygodniu, zarabiałem doskonale, ale daję wam słowo uczciwego aresztanta, że nie podejrzewałem nawet, co się dzieje! Dopiero po paru miesiącach zrozumiałem wszystko. Nastąpiło to wtedy, gdy kiedyś nocą wpadli do mnie żandarmi i policja, zrobili rewizję i znaleźli walizę, oddaną mi tego dnia na przechowanie, a w niej skradzione komuś rzeczy. Aresztowano mnie i, chociaż broniłem się na sądzie, jak mogłem, skazano mnie na pół roku więzienia. Nie mogłem znieść takiej niesprawiedliwości, gdyż nie wiedziałem, że złodzieje zrobili z mego mieszkania skrytkę dla swych łupów. Protestowałem, podawałem prośby i skargi. Nic nie pomogło! Wtedy postanowiłem „wylecieć”. Przelazłem już przez mur, ale natrafiłem na patrol. Walczyłem z żołnierzami i w walce jednego śmiertelnie zraniłem, drugi ledwie się wylizał. Dostałem za to 8 lat ciężkiego więzienia...
— Tak! to bywa! — smutnym głosem zauważył któryś z aresztantów.
— Bywa, lecz nie powinno być! — zawołał, podnosząc się i prostując potworne ramiona, nowy więzień. — Nigdy z tem pogodzić się nie mogę i nie pogodzę się! Tyle już razy uciekałem, tylu ludzi natłukłem, a za co? Dlaczego? Dziwny splot okoliczności, niesprawiedliwość i obojętność sędziów...
Poznałem się z tym nowym mieszkańcem więzienia. Nazywał się Tomasz Wierzbicki. Był to człowiek nadludzkiej siły, łagodności zupełnie dziecinnej i takiej samej naiwności.
Rozmawialiśmy z nim dużo i dojrzałem wielką rozpacz w jego oczach. Rozpacz, co łatwo mogła przejść w szał.
— Tu nie chodzi o to, czy mnie skazano na 6 miesięcy, czy na 8 lat. Tu chodzi o to, że gdy za mną zatrzaśnięto drzwi więzienia, jednocześnie pozbawiono mnie szacunku w oczach ludzi. Starzy rodzice płakali, gdy się dowiedzieli o mojej biedzie, lecz nie przebaczyli i zapomnieli o mnie, jak o umarłym. Panie! Panie! rosyjski sąd zabił we mnie duszę! Rozumie pan? Duszę uczciwą! Czyż ja to mogę im darować? Nigdy! Nigdy!
Mówiąc to, uderzył pięścią w stół, aż deski skrzypnęły.
Inni aresztanci z obawą podnieśli głowy, myśląc, że Wierzbicki ma zamiar postąpić ze mną tak, jak postąpił z nimi na powitanie, lecz olbrzym, po wybuchu, nagle przytulił się do mnie, jak dziecko skrzywdzone, i zaczął szlochać.
— Dojechali biedakowi! — mruknął Bojcow i westchnął. — Ten to już na zawsze pozostanie „prawdziwym” aresztantem i pokaże im, co umie.
Zaznajomiłem się też z innymi aresztantami, przyprowadzonymi z nim razem.
Jeden z nich nazywał się Barabasz. Był to młody, inteligentny, elegancki człowiek. Krucze włosy, czarne oczy i śniada, piękna twarz czyniły go podobnym do kreola. Po nieprzyjaznem przywitaniu przez towarzyszy więziennych, gdy starzy aresztanci zbili go i ograbili, Barabasz ciągle wszystkiego się bał, stale drżał na całem ciele i z przerażeniem oglądał się, jak ścigane i osaczone zwierzę.
Co przyprowadziło tego biedaka za kraty więzienne?
Krótka, prosta i smutna historja! Pracował, jako urzędnik w banku. Podczas rewizji wykryto, że w jednej z ksiąg rachunkowych była wyskrobana i poprawiona jakaś suma. Przy obliczaniu kasy okazało się, że brakowało... 11 rubli. Oddany w ręce sędziego śledczego, Barabasz przysięgał, że nie dopuścił się nadużycia, lecz słów dla usprawiedliwienia się było za mało. Osadzono go w więzieniu, z którego już mu nie było sądzone wyjść.
Nie wiem, czy przywłaszczył sobie, czy nie, — te tragiczne dla niego 11 rubli, lecz przysięgał, że nie brał ich, a przytem widziałem lęk tego człowieka, mękę jego, wstyd palący i — śmierć. Wydało mi się wtedy, że widzę 11 srebrnych monet, szkarłatnych od krwi, a w ich brzęku słyszałem słowa.
— Zbrodnia!... Zbrodnia!...
Nie mówiły jednak monety, kto był sprawcą zbrodni...
Barabasz tymczasem czekał na sąd nad sobą, a sędzia śledczy wcale się nie śpieszył, gdyż nikt w Rosji zazwyczaj nie myślał o mękach i nędzy „kurzawy ludzkiej”.
Trzecim był jakiś chłop, prosty, niepiśmienny człowiek o długiej brodzie i włosach spadających na czoło i przewiązanych cienkim rzemykiem przez całą głowę. Z powodu tego rzemyka wziąłem go odrazu za szewca wiejskiego i istotnie był szewcem.
Nie wiem, co go doprowadziło do więzienia. Być może, po pijanemu lub w szale zazdrości, zbyt pośpiesznie uciekł się do pomocy krótkiego, ostrego kozika, którym krajał skórę na buty? Nie wiem...
Był to człowiek smutny, zgnębiony i głęboko w swoich ponurych myślach zatopiony, już niemłody, stateczny i spokojny.
Gdy go zagadnąłem pewnego razu, radząc mu, aby szedł na przechadzkę, gdyż zauważyłem, że wcale się ze swojej pryczy nie ruszał, machnął ręką i mruknął:
— Dajcie mi spokój! Mnie już nic ani pomóc, ani zaszkodzić nie może. Jestem skazany na śmierć...
— Jakto? — zawołałem, wiedząc, że jeszcze nie był stawiany przed sąd.
— Wróżka — odrzekł z głębokiem przekonaniem — powiedziała mi, że za 63 dni powinienem umrzeć. Pozostało mi zaledwie 30 — i koniec.
Westchnął ciężko, przewrócił się na drugi bok, twarzą do ściany, i umilkł.
Nie był to nazbyt rozmowny dżentelman, lecz zdawałem sobie sprawę z jego ciężkiego nastroju, w którym obliczał każdy przeżyty dzień i nadsłuchiwał, czy nie dosłyszy stąpania śmierci.
Pewnego razu, podczas przechadzki, do zagrody aresztantów kryminalnych weszło kilku dozorców i pomocnik naczelnika więzienia. Zaczęli robić rewizję, gdyż poszukiwano skradzionych z kancelarji dokumentów. Gdy dozorcy zbliżyli się do Wierzbickiego, jeden z nich rzekł:
— Rozbieraj się! N-no!
— Proszę mówić do mnie grzecznie! Ja nie jestem bydlęciem, tylko człowiekiem. Człowieka należy szanować! — odparł, śmiertelnie blednąc, Wierzbicki.
— Będziesz mi tu kazanie prawił, wisielcze! — wrzasnął dozorca. — Rozbieraj się!
— Nie rozbiorę się! — rzekł, oddzielając każde słowo Wierzbicki. — Nigdy nic nie skradłem... Nie pozwolę się hańbić jeszcze raz! Słyszycie!
— Zedrzeć z niego ubranie i zrewidować! — krzyknął pomocnik naczelnika więzienia.
Dozorcy rzucili się na Wierzbickiego. Lecz on usunął się w kąt zagrody i bronił się, jak odyniec, osaczony przez sforę psów. Po chwili mocno poturbowani dozorcy wołali o pomoc. Z kancelarji biegło kilku nowych dozorców, od wart szli żołnierze z karabinami.
Spostrzegłszy to, Wierzbicki krzyknął:
— Towarzysze! Dosyć milczenia i pokory! Milczenie nasze daje siłę niesprawiedliwości. Pokora nasza gorsza od największej podłości! Nie dajmy tym ludziom znęcać się nad nami! Towarzysze!
Słowa te zupełnie nieoczekiwanie padły, jak iskra do beczki z prochem.
Z głuchem, złowrogiem wyciem aresztanci rzucili się do krat klatki i zaczęli wyrywać z nich deski i drągi, inni podnosili z ziemi kamienie i odłamki cegły. Po chwili wszyscy aresztanci rzucili się do walki. Zawarczały w powietrzu straszliwe maczugi, zaświstały lecące kamienie i wkrótce poranionych i pobitych dozorców wyparto z klatki. Na hałas nadbiegł naczelnik więzienia, wlot ocenił sytuację, która mogłaby się stać groźną i niebezpieczną, i dał znak ręką.
Dozorcy pierzchli z dziedzińca aż pod mury gmachu, a w chwilę później gruchnęła salwa żołnierzy, zgrupowanych około bramy. Z głośnym, rozpaczliwym krzykiem upadł, miotający się po klatce, Barabasz i już się nie podniósł. Runął, jak podcięty dąb, Wierzbicki. Rozłożywszy ręce, padł nawznak, z niedokończonem przekleństwem, aresztant z głową przepasaną rzemykiem. Kilku więźniów, kulejąc lub oblewając się krwią, starało się ukryć za stosem cegły, złożonej w kącie klatki; inni, rycząc i wyjąc, ciskali jeszcze kamienie i kawałki drzewa w żołnierzy.
Po drugiej salwie, danej w powietrze, wszystko się uspokoiło.
Aresztantów po jednemu wypuszczano z klatki, nakładano ręczne kajdanki i odprowadzano do więzienia.
Gdy nastąpiła głucha, złowroga cisza, dozorcy uprzątnęli ciała zabitych, i wtedy dopiero przybyły władze sądowe.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.