Od szczytu do otchłani/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ANTONI FERDYNAND OSSENDOWSKI
OD SZCZYTU
DO
OTCHŁANI
WSPOMNIENIA I SZKICE
Z 40 ILUSTRACJAMI
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — ŁÓDŹ
PARYŻ — POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE
SKŁADY GŁÓWNE:
„The Polish Book Importing Co., Inc.“ — New-York.
„Księgarnia Polska na Śląsku, Sp. Akc.“ — Katowice.

Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka, Warszawa, Warecka 15
1925

CZĘŚĆ PIERWSZA
W KRWAWYM ZAMĘCIE
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
GROŹNE ZWIASTUNY.

W pamiętnym dla Rosji roku 1904 przeniosłem się z Tomska, gdzie zajmowałem stanowisko docenta politechniki, do Władywostoku, zaproszony dla dokonania chemicznych badań węgla, nafty i złota, tudzież innych surowców Azji Wschodniej.
Po mojem przybyciu na Dalekim Wschodzie zaczęły się dziać wypadki, dające dużo do myślenia.
Rozpoczęło się to od otrzymania przez Rosjan, drogą tajemniczą, koncesji leśnej na rzece Jalu, stanowiącej zachodnią granicę Korei. We Władywostoku przebąkiwano, że na czele koncesjonarjuszów stoi łowczy cesarskiego dworu, Bezobrazow, mający wielki wpływ na przebieg polityki rosyjskiej. Niedługo dowiedzieliśmy się o wielkiem wzburzeniu i niepokoju Japończyków, uważających koncesję na Jalu za pierwszą, ze strony Rosji, próbę zagarnięcia Korei, tym samym sposobem, jakim, otrzymawszy koncesję w Mandżurji na budowę kolei wschodnio-chińskiej, potrafiła faktycznie stać się posiadaczką całego obszaru prowincyj Heilung-Kiang, Fengtien i Kirin. Obawy te zmusiły Japonję do wysłania na Jalu oddziałów zbrojnych z zadaniem stawiania oporu koncesjonarjuszom, jeżeliby przekroczyli granicę koreańską. Już w końcu lipca 1904 r. nastąpiło, jak wiadomo, pierwsze starcie, które właściwie wyjaśniło całą sprawę, a po którem nastała pozorna cisza.
Tajemnicze miny japońskich rezydentów we Władywostoku, narady ich z Chińczykami i Koreańczykami, energiczny ton prasy japońskiej, a najwięcej, zachowanie się rosyjskich władz, świadczyły jednak o zbliżającej się wojnie.
Nareszcie wieść o grudniowym napadzie torpedowców japońskich na flotę rosyjską, nieoględnie stłoczoną w Porcie Artura, gruchnęła na Dalekim Wschodzie i z szybkością błyskawicy doleciała do Władywostoku. Po nabożeństwach galowych i odczytaniu manifestu cara, oznajmiającego o rozpoczętej wojnie, ludność, wzburzona nieoczekiwanym napadem Japończyków, stawała się z każdym dniem bardziej wojowniczą.
— Czapkami zarzucimy żółtych zdrajców!—wołano na ulicach, w teatrach i w domach prywatnych. Wygrażano—i wyczekiwano wieści z teatru wojny. Po okresie pewnej ciszy wypadki poszły szybkim pędem. Wojska rosyjskie cofnęły się po nieudanych bitwach na półwyspie Laotung na zachód, zostawiając fortecę Portu Artura w oblężeniu, które miało się zakończyć upadkiem twierdzy, poczem japoński sztab już swobodnie wysadzał swoje wojska na kontynencie. Największa bitwa rozegrała się, przynosząc klęskę Rosji, na tym samym Jalu, gdzie zamierzano założyć nowe posterunki rosyjskiej potęgi na Dalekim Wschodzie. Od tej nieszczęśliwej bitwy Rosjanie ponosili klęskę po klęsce; największą z nich była porażka armji generała Grippenberga, a śmiała wyprawa kozackiego generała Miszczenki na tyły armji japońskiej miała tylko znaczenie demonstracji strategicznej, bez żadnego jednak wpływu na ogólną sytuację.
Naród rosyjski, wtedy po raz pierwszy, stracił poszanowanie w oczach Mongołów wszystkich szczepów, zadając swoją klęską cios urokowi białej rasy, co stało się początkiem rzeczywistego a groźnego przebudzenia się Azji.
Rosyjski rząd i władze miejscowe, jak łatwo zrozumieć, własnemi rękami przygotowały olbrzymią klęskę narodową w Mandżurji, i ta kara, która przyszła w kilkanaście lat później, w postaci rewolucji bolszewickiej, była w zupełności zasłużona przez sfery panujące, chociaż w jeszcze silniejszym stopniu dotknęła cały naród, pokutujący za zbrodnie swego rządu.

Las mandżurski.

Wkrótce po wybuchu wojny otrzymałem propozycję urządzenia centralnego laboratorjum na terenie wojny, a mianowicie w Charbinie, gdzie miałem wykonać niektóre prace nietylko dla kolei wschodnio-chińskiej i ussuryjskiej, lecz także bezpośrednio dla armji. Głównem mojem zadaniem narazie miało być zbadanie surowych materjałów kraju w tym celu, aby rząd mógł otworzyć na miejscu niektóre fabryki, zwalniając jedyną linję kolejową od przewożenia towarów i zwiększając w ten sposób jej zdolność przewozową. Istotnie, dostarczanie towarów z europejskiej Rosji, z odległości 6000—10000 kilometrów, jedyną koleją, wydawało się krzyczącym nonsensem w chwili, gdy wojna wymagała przerzucania coraz większej ilości żołnierzy i materjałów wojennych.
Dla dokonania wszystkich poleconych mi prac potrzebowałem laboratorjum i w tym celu wyjechałem do Petersburga po niezbędne urządzenia.
Do stolicy trafiłem w momencie rodzącej się rewolucji.
Ponieważ w Petersburgu, gdzie ukończyłem szkoły i uniwersytet, znałem doskonale wszystkie warstwy społeczeństwa, — szybko zorjentowałem się w sytuacji. Nie wątpiłem bynajmniej, że rozpoczęła się rewolucja, ale rewolucja częściowa, wyłącznie przez inteligencję liberalną kierowana, a podtrzymywana przez korzystające z każdej zamieszki politycznej stronnictwa socjalistyczne.
Byłem pamiętnego dnia 9 stycznia 1905 r. w Petersburgu i widziałem znaczną część tragedji, gdy to tysiące robotników z fabryk petersburskich, studentów i inteligentów, wylegały na ulice, zbierały się w wielkie kolumny, które nareszcie zlały się w jeden olbrzymi pochód, sunący wolno i majestatycznie główną ulicą stolicy — Newskim Prospektem, a zdążający za poradą agenta policji, popa Gapona, ku pałacowi monarchy z błaganiem o lepszy i uczciwszy rząd. Na placu pałacowym, jak wiadomo, wierne carowi wojska strzelały do tłumu, nie szczędząc nabojów.
Tegoż wieczora na ulicach Petersburga zbudowano barykady. Odgłosy rzadkich i nieregularnych strzałów rewolucjonistów przez całą noc i dwa następne dni przerywały grzmiące salwy wojsk gwardji. Zastrajkowały wszystkie fabryki, tramwaje, koleje, poczta, a nawet niektóre urzędy państwowe.
Echo mordu, dokonanego przez gwardję cara na uczestnikach spokojnego pochodu, pomknęło przez niezmierzone obszary Rosji, docierając do Polski, Pamiru i Oceanu Spokojnego. Oburzeniu i rozpaczy inteligentniejszych warstw ludności nie było granic. Wieśniacy jednak pozostawali obojętni. Natomiast bardzo czynnie wystąpiły przeciwko rewolucyjnym kołom wyrzutki społeczeństwa po miastach rosyjskich, dostawszy od policji pieniądze i polecenie wyniszczenia: „hydry rewolucji“.
Wkrótce zaczęto zabijać po miastach i miasteczkach inteligentów i nie-Rosjan. Wyrzutki społeczeństwa, które przeszły „szkołę“ w rosyjskich więzieniach kryminalnych, bezkarnie, za pieniądze policji i partji monarchistycznej, zabijały ludzi niebezpiecznych dla rządu „białego“ cara, Mikołaja II, tak samo, jak później ciż sami zbrodniarze zabijali wrogów rządu „czerwonych“ carów — Lenina i Trockiego, rabowali dobytek mieszkańców, niszczyli całe dzielnice miast, zaludnione przez Polaków, Tatarów, Ormian i Żydów. Był to pamiętny okres „pogromów“, czyli oddania zawodowym zbrodniarzom, niedawno wypuszczonym z więzień, na pastwę i łup nieraz całych miast za milczącą zgodą władz miejscowych i rządu petersburskiego. Żądania konstytucji i sądu nad zbrodniarzami, stojącymi na czele rządu, wzmagały się jednak i szerzyły.
10-go stycznia wyszedłem ze swego hotelu na Newski Prospekt. Tłumy ludzi zalegały chodniki. Wyczuwał się wyraźny niepokój i wzburzenie. Nic jednak pozornie nie dawało powodów do jakichkolwiek zajść. Uderzyła mnie nawet, niezwykła dla stolicy, mała ilość policji na ulicach. Robiąc to spostrzeżenie, doszedłem do katolickiego kościoła Św. Katarzyny, gdy nagle idąca przede mną publiczność na jedno mgnienie oka zatrzymała się, a później rozpierzchła się w popłochu, przebiegając na drugą stronę ulicy lub pędząc bezładnie środkiem, tłocząc się i krzycząc. Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło, gdy nagle ujrzałem biegnących żołnierzy. Przegrodzili oni dwoma szeregami ulicę i bez żadnego uprzedzenia dali dwie salwy. Bez jęku zwinęła się w kłębek i pozostała na ziemi jakaś dama w żałobie, trzymając się oburącz za skrwawioną głowę; biegł jakiś mężczyzna z osłupiałemi i wytrzeszczonemi oczyma; kulał, zanosząc się od płaczu, uczeń gimnazjum; o kilka kroków przede mną szła mała dziewczynka z koszykiem. Nagle zachwiała się na nogach i padła nawznak. Z koszyka wysypały się bułki. Jak dziś pamiętam, że jedna bułka potoczyła się do małej kałuży krwi, która się zebrała na chodniku, i tu pozostała. Gdy oprzytomniałem trochę od popłochu, przeciągłego poświstu kul, grzechotania nowych salw i wrzasków uciekającego tłumu, spostrzegłem, że pozostałem samotny na chodniku. Żołnierze więcej nie strzelali, jednak, przycisnąwszy się bliżej do ściany najbliższego domu, zacząłem odwrót. Wkrótce zaszedłem za róg domu, gdzie uczułem się już bezpiecznym.
W ten sposób władze tamowały ruch na głównej arterji stolicy i nie dopuszczały do zgromadzania się publiczności.
W 13 lat później, a mianowicie w 1918 r., w Petersburgu, podczas rozkwitu czerwonej anarchji bolszewickiej byłem znowu świadkiem zupełnie podobnych wypadków. Tak samo niespodziewanie wybiegali żołnierze i strzelali do przechodniów, z tą tylko różnicą, że za carów takie wypadki zdarzały się rzadko, za komunistów zaś powtarzały się tak często, że petersburska publiczność nawet przyzwyczaiła się do tego.

Rolnik chiński.

Zmieniały się hasła, system rządzenia pozostawał niezmienny.
Interesy moje zmusiły mnie do wyjazdu na kilka dni do Warszawy. Rewolucja przeszła tu bardzo szybko, a reakcja i bezprawie szalały po całym kraju, już niczem niekrępowane.
Tymczasem fala rewolucyjna toczyła się dalej i dalej, na południe i wschód Rosji. Na południu powstali dumni, marzący o wolności, odważni mieszkańcy Kaukazu, na wschodzie jednoczyć się zaczęła zrewolucjonizowana oddawna ludność Syberji i szczepy mongolskie, przemocą wtłoczone w olbrzymie ciało Rosji.
W nieszczęśliwym dla Rosji 1905 r. jednocześnie spadły na imperjum dwie powodzie — jedna w postaci zwycięskiej armji japońskiej, druga — głęboko wstrząsająca podwalinami państwa, rewolucja.


ROZDZIAŁ DRUGI.
W WIRZE WYPADKÓW.

W lutym 1905 r. powróciłem do Charbina. Tu dowiedziałem się o szczegółach porażek, doznanych przez wojska syberyjskie, lecz nastrój panował wszędzie doskonały. Jeszcze święcie wierzono w zwycięstwo Rosji i pokładano nadzieję w świeżych pułkach, dążących z Zachodu.
Urządziwszy swoje laboratorjum, odrazu miałem bardzo dużo pracy.
Z polecenia sztabu miałem wynaleźć materjał na smary do armat i karabinów, kół wozów obozowych i osi wagonów kolejowych, a także do fabrykacji mydła.
Po pewnym czasie zadanie to rozwiązałem. Materjałem był olej z bobów-soja, dających bajeczne wprost urodzaje w Mandżurji. Po opracowaniu systemu technicznego, urządziłem w Charbinie fabrykę. Robiłem wszelkie smary i dobre mydło, bez nagrzewania, sposobem zimnym, bardzo nieskomplikowanym i szybkim.
Od chwili powstania fabryki, na terenie wojny nie było już innego mydła i smarów, a kolej nie potrzebowała wozić tych towarów z Rosji europejskiej.
Przy tej robocie zastała mnie wiosna, tu, w Mandżurji, szybko przechodząca w lato.
Razem z pierwszemi jaskółkami, zjawiły się oddziały wojsk z europejskiej Rosji. Przybyły, jak na wycieczkę wojenną, w białych, różowych i błękitnych bluzach, i wszystkie okolice Charbina, niby kwiatami, pokryły się barwnemi grupami nowoprzybyłych żołnierzy. Przyjemnie było patrzeć na te malownicze, jaskrawe plamy na ciemno-szmaragdowem tle łąk i krzaków.
Gdy jednak pułki pchnięto na front, na Laojan, Japończycy zastosowali barwny krajobraz do celów wojennych. Przekonali się bowiem, że celować do tak malowniczo ubranych oddziałów łatwo, a więc strzelali jak do celu, wybijając do nogi nieraz całe plutony i kompanje. Wtedy dostrzeżono praktyczną różnicę w umundurowaniu japońskich żołnierzy, zabarwionem na ochronny kolor „khaki“, czyniący szeregi żołnierzy prawie niedostrzegalnemi na brunatno-zielonem tle okolicy. Zaczęły się wołania o przemalowanie rosyjskich żołnierzy na inny kolor i wymyślania na różnobarwne, jaskrawe bluzy.
Wołania te obiły się o moje laboratorjum, gdzie wkrótce opracowałem sposób otrzymywania barwnika z brunatnego węgla i farbowania żołnierskiego płótna na kolor ochronny.
Tymczasem moja fabryka mydła potrzebowała coraz większej ilości oleju bobowego. Na rynku charbińskim nie znalazłem dostatecznie dużych składów tego materjału, wyruszyłem więc na poszukiwanie terenu, gdzie można byłoby mieć oleju poddostatkiem, a skąd łatwo mógłby być dostarczany do Charbina.
Wziąwszy ze sobą swego pomocnika i dwóch kozaków, wyruszyłem doliną rzeki Sungari[1], przepływającej przez miasto, kierując się na południe. Jeżelibym tam znalazł duże plantacje bobu, Chińczycy z łatwością mogliby mi go dowozić na swoich jednomasztowych żaglowych dżonkach, płynąc z prądem rzeki.
Miałem wskazówki, że w okolicach miasta Boduno, leżącego na prawym brzegu Sungari, mogę znaleźć zawsze obszary plantacyj bobów-soja. Wobec tego, korzystając z okazji, że z Charbina odchodził właśnie parowiec „Pogranicznik“ na południe, postanowiłem na nim popłynąć do Boduno, gdzie Sungari tworzy olbrzymi łuk, zmieniając nagle swój zachodni kierunek na wschodni. Rzeka wyryła tu sobie łożysko w miękkich pokładach „lössu“, tej, tak charakterystycznej dla Chin, żyznej gleby.
Płynęliśmy więc przeciwko wartkiemu prądowi potoku żółtej wody, podmywającej brzegi. Często zdarzało się widzieć olbrzymie bryły gliny, z pluskiem padające do wody; czasami osuwały się znaczniejsze części brzegu wraz z krzakami i drzewami, rzeka porywała je i niosła ku północy. Pomiędzy chińską dzielnicą Charbinu-Fu-dziadzia-niem a Boduno spotykaliśmy dość liczne wsie. Były to drobne osady chińskie, liczące po kilkanaście szarożółtych „fan-tze“, czyli chat, i z nieodstępną kapliczką, stojącą zwykle tuż przy brzegu rzeki w cieniu drzew. „Fan-tze“ były zbudowane z badylów „gao-lianu“, czyli prosa indyjskiego. Ten materjał budowlany jest bardzo pospolity w Chinach. Jest on bardzo podobny do łodyg naszej kukurydzy. Klatka z „gao-lianu“ oblepiona jest nazewnątrz i wewnątrz gęstą gliną, zmieszaną ze słomą; strzechę stanowią wiązanki tegoż gao-lianu, pokryte gliną i mocno ubite. O parę kroków od jednej ze ścian wznosi się zwykle stożkowaty, dziwacznej formy komin. Okna mają ramy z bambusu i są zaklejone przetłuszczonym papierem. Przez takie papierowe szyby leniwie sączy się światło dzienne, lecz przez papier nic dojrzeć nie można, co zresztą nie przeszkadza sąsiadom zaglądać do środka. W tym celu bez ceremonji palcem przebijają dziurę w papierze, i wtedy całe życie „fan-tze“ jest jak na dłoni. W kilku miejscach spostrzegliśmy wysokie wieże kwadratowe z wychodzącym na ich szczycie dymem. Były to cegielnie chińskie. O materjał dla nich było tu nietrudno, gdyż wszędzie można było znaleźć dobrą glinę.

Kapliczka chińska na brzegu Sungari

Gdy nasz statek, lawirując po rzece, zbliżał się do brzegu, z fan-tze wybiegali mieszkańcy i z ciekawością przyglądali się nam, rzucając niezrozumiałe, urywane słowa. Zauważyłem, że gdy statek podchodził do większych wsi i zatrzymywał się dla zaopatrywania kotłów w drzewo, na pokład natychmiast wchodziło kilku uzbrojonych żołnierzy. Gdy zapytałem jednego z nich o przyczynę tej ostrożności, objaśnił mnie:
— Wszystkie te wsi wzdłuż Sungari są schroniskiem dla licznych band chunchuzów — rzekł. — Mandżurscy zaś chunchuzi są najbardziej niebezpieczni. Mają doskonałą organizację, dobry wywiad i znośne uzbrojenie. Napady na statki, szczególnie gdy wiozą one pieniądze lub broń, są dość częste. Niebezpieczny to naród — Chińczycy! Nie lubią nas!....
Nic nie odpowiedziałem żołnierzowi, chociaż wiedziałem, dlaczego Chińczycy nie lubią Rosjan. Mógłbym przypomnieć mu, że w 1899 r. amurski gubernator, generał Gribskij, kazał utopić w Amurze prawie 1000 Chińczyków — mężczyzn, kobiet i dzieci, żądając od nich, aby natychmiast opuścili granice Rosji i przepłynęli Amur, na którego przeciwległym brzegu zaczynała się już ziemia chińska. W r. 1900 podczas powstania bokserów, gdy zjednoczone wojska weszły do Pekinu, rosyjscy żołnierze rabowali bezkarnie i ohydnie. Najlepszym tego dowodem jest n. p. starożytny zegar z bronzu, srebra i emalji, stojący w muzeum miasta Chabarowska nad Amurem. Widziałem też, jak w Mandżurji obchodzono się z Chińczykami: bito ich, poniewierano, oszukiwano i rabowano. Nie wiem, ktoby mógł lubić zato Rosjan? Przynajmniej my — Polacy za to samo nienawidziliśmy rosyjskie władze, ponieważ postępowały w podobny sposób w naszym kraju. Lecz wiedziałem, że mówić żołnierzowi o tych zbrodniach rządu byłoby próżną fatygą — nie zrozumiałby, że dla kogoś, kto nie jest Rosjaninem, można czuć szacunek i traktować go, jak równego. Przeciętny Rosjanin zna tylko słabych, którymi gardzi, znęcając się nad nimi, i silnych, których się boi, płaszcząc się przed nimi.
Płynąc statkiem, zrobiłem jedno spostrzeżenie, przejmujące rozkosznym dreszczem moje myśliwskie serce. Wczesnym rankiem i w porze zorzy wieczornej widziałem stada dzikich kaczek i długie sznury gęsi, lecące na północ. Był to wiosenny przelot wodnego ptactwa. Leciało spokojnie i niewysoko, głośno i radośnie pokrzykując. Dochodził mnie nawet wyraźny szum potężnych skrzydeł gęsi i łabędzi, i skwapliwe łopotanie — kaczek. Leciały, niczego się nie obawiając, gdyż od błotnistych dżungli Syjamu, Kambodży lub Burmy nie zaznały jeszcze żadnego niebezpieczeństwa. Dopiero teraz zbliżać się zaczynały do miejsca, gdzie śmierć już czyhała na nie. Tam, za linją kolei, leżały błota, gdzie się czaili myśliwi, wyczekujący przelotu, i gdzie przez całą wiosnę grzmią strzały i padają wybite ze stada kaczki i gęsi, głucho uderzając o ziemię zranioną piersią.
Te myśli przychodzą jednak tylko w mieście, gdy się siedzi przy biurku z lampą elektryczną i telefonem, gdy z ulicy dochodzą dzwonki tramwajowe i ryk samochodów, ale tam, gdzie ciągną nad rzeką długie sznury gęsi, myśliwy nie ma żadnych skrupułów. Oczy jego rachują ptaki i mrużą się, jakgdyby już celował do nich.
Na pokładzie „Pogranicznika“ postanowiłem, po skończonej wycieczce i załatwieniu moich spraw, zapolować koniecznie. Nigdy nie wyjeżdżałem z domu bez dubeltówki i karabina, a dłuższy pobyt w kraju ussuryjskim nauczył mnie, że myśliwy bez 300 nabojów — to nie myśliwy, lecz pożałowania godny dyletant. Miałem więc ze sobą dubeltówkę Sauer’a, 12-go kalibru, karabin Henel’a i więcej — o! daleko więcej, niż 300 nabojów.
Boduno była to właściwie też wieś, z takiemiż fan-tze, jakie spotykaliśmy na brzegach Sungari, tylko że było ich bardzo dużo. Lepiły się jedna przy drugiej, tworząc szersze i węższe ulice i zaułki, pełne Chińczyków, Mandżurów, mężczyzn i kobiet, prawie nagich dzieciaków, wozów z gao-lianem, z worami z czumi-dzy, bobami i mąką, mnóstwo świń, kur i błota — błota i brudów bez miary. Na dużym placu stał większy budynek, uwieńczony dwu-piętrowym dachem chińskiej architektury i odznaczony dwoma masztami, na których powiewały długie płachty z jakiemiś hieroglifami. Budynek był otoczony niskim glinianym murem. Tu się mieścił „Ja-myń“, czyli siedziba miejscowego gubernatora „tao-taja“, i mała załoga, pełniąca czynności policji.
Ponieważ miałem dostać od tao-taja glejt ochronny, wstąpiłem do „ja-mynia“. Na ganku siedział wysoki, barczysty Chińczyk, ubrany w czerwone spodnie i takąż kurmę[2]. Miał na sobie czerwony fartuch, oblamowany czarnemi pasami. Chińczyk obojętnie spojrzał na mnie i dalej pracował. Praca ta była w każdym razie niezwykła. Czyścił pakułami i proszkiem z cegły olbrzymi, ciężki miecz z krzywą i szeroką klingą. Przed gankiem stał mały stolik, przykryty czerwoną serwetą z dwoma czarnemi hieroglifami. O kilka kroków dalej klęczało kilku Chińczyków. Na szyjach mieli ciężkie kołnierze z grubych, krótkich, kwadratowych desek, spadających na ramiona. Ręce tych ludzi były przywiązane do długiego drąga, nogi zaś skrępowane łańcuchami.
Byli to aresztanci, wyprowadzeni z więzienia. Klęcząc pod ciężarem wżerających się w szyje i ramiona kołnierzy, przyglądali się mi z ciekawością, gwarzyli o czemś i śmieli się głośno. Czasem któryś z nich zwracał się z pytaniem do barczystego Chińczyka, czyszczącego miecz, a ten odpowiadał tubalnym, lecz spokojnym głosem.
Po chwili wyszedł „tao-taj“, mały i chudy, w czarnem jedwabnem ubraniu i w czapce z piórem pawiem i czerwoną gałką, co oznaczało oficjalny i paradny strój. Kozak-tłumacz objaśnił go, o co mi chodziło, lecz dygnitarz ukazał na czerwony stół i zaczął, uśmiechając się, coś mówić do kozaka, raz po raz kłaniając się w moją stronę.
— „Tao-taj“ przeprasza pana, że dopiero za jakie pół godziny napisze papier — rzekł kozak. — W tej chwili będzie sądził złapanych na gorącym uczynku chunchuzów. Widzi pan ten napis na serwecie stołu? Brzmi on bardzo groźnie: „Winowajco, drżyj!“ Postrach jest zasadą sądownictwa chińskiego.
— A ten człowiek z mieczem? — spytałem, już domyślając się prawdy.
— Kat! — odpowiedział kozak. — Ci ludzie z pewnością będą ścięci, bo słyszałem, że rozpytywali kata, czy potrafi jednem cięciem odrąbać głowę.....
Tao-taj tymczasem przerzucił jakieś papiery, przyłożył do nich małą pieczątkę i znowu zaczął coś mówić do nas i kłaniać się.
— Urzędnik chiński zaprasza pana, aby pan był obecny na sądzie i przy egzekucji, — objaśnił mnie mój tłumacz.
Podziękowałem i opuściłem dziedziniec „ja-mynia“, zapowiedziawszy swoją wizytę za pół godziny.
Czas ten użyłem na zwiedzenie miasta.
Szedłem więc główną ulicą Boduno, gdzie się mieściły sklepy, warsztaty rzemieślników, zajazdy, jadłodajnie, palarnie opjum i haszyszu, i domy gry.
Cała ulica była otoczona z dwóch stron masztami, na których zawieszone były czerwone i czarne deski z napisami. Były to szyldy i zarazem reklamy różnych przedsiębiorstw, mieszczących się w otwartych od frontu fan-tze.
W jednej z szop mieściła się piekarnia, czy raczej cukiernia. Kilku obnażonych do pasa i spoconych Chińczyków przyrządzało chleb zaparzany, czyli „men-to“, i różne przysmaki.
Jeden z piekarzy gniótł i walcował długą kiszkę z ciasta, aż nareszcie porwał ją i zaczął, krzycząc coś wniebogłosy, wywijać nią w powietrzu. Gruby, jak ramię ludzkie, i długi na metr, skręt ciasta zaczął się rozciągać coraz bardziej i wydłużać; piekarz bardzo zręcznie zginał go podczas ruchu i zmuszał jedną połowę okręcać się koło drugiej, znowu go wyprostowywał, coraz szybciej wywijając w powietrzu. Z ciasta zrobiła się cienka lina, którą piekarz zaczął przerzucać przez swój, ociekający potem, bronzowy grzbiet, otaczać się cały jej zwojami, aż koniec końców odrazu zwinął ją w warkocz z czterech pasm i szybko zanurzył w gotującym się bobowym oleju.
Olej zasyczał, wyrzucając kłęby pary i krople gorącego płynu, a gdy para przestała się wydobywać z kotła, piekarz szczypcami wyciągnął z oleju swoje kulinarne arcydzieło. Warkocz nabrał złocisto-bronzowej barwy i był prawie całkiem twardy. Była to „Ko-za“, ulubiony przysmak Chińczyków.
Cisnąwszy pieczywo do płaskiego bambusowego koszyka, Chińczyk zaczął wrzeszczeć na całe gardło, że ma świeżą, gorącą „Ko-za“. Zjawiło się odrazu kilku amatorów, i po chwili piekarz wałkował już nową kiszkę z ciasta, wycierał nią pot, ściekający mu z grzbietu i ramion, i reklamował przeraźliwym głosem nowy swój wytwór, który miał być jeszcze smaczniejszy od poprzedniego, spożytego przez „czcigodnego San-Lee, mądrego Pao-Kuna i cnotliwą Li-dziń“.
W ciemnych, cuchnących „fan-tze“ pracowali szewcy, krawcy, ślusarze i blacharze; dalej prowadził swój proceder golibroda, zeskrobując ostrym odłamkiem kosy włosy z chińskich twarzy i myjąc rozplecione warkocze tak gorącą wodą, że klienci wyli z bólu; zaplatał je, sztukując końskiem włosiem najmniej obfite i pokaźne i zawiązując nowemi jedwabnemi sznurami z kitą na końcach.
Przy małym stoliku siedział otyły, stary Chińczyk, uzbrojony w olbrzymie okulary w czarnej oprawie, co było oznaką jego uczoności. Miał przed sobą pudełko z tuszem, kilka pendzelków, paczkę papieru i długich kopert, z czerwonym paskiem pośrodku. Był to specjalista od pisania podań do władz, listów prywatnych i rachunków firmowych. Chińczyk w okularach też bardzo głośno zalecał swoją sztukę, która, jak zaręczał, miała skutek niezawodny.
Przy innym stoliku siedział lekarz, udrapowany w szeroki płaszcz, mając na małym, spłaszczonym nosie, dodające powagi, okulary. Wysłuchiwał skarg cierpiących na różne dolegliwości pacjentów i, nie pytając ich o nic i nawet nie patrząc, wymieniał sumę należną za lekarstwo i suchą, pomarszczoną dłonią wyciągał z szafki proszki i pigułki.
Dalej doszły mnie jakieś dzikie krzyki, jęki i obłędny śmiech, dochodzący z fan-tze o szczelnie zamkniętych oknach i drzwiach.
— Tutaj się mieszczą palarnie opjum! — zawołał towarzyszący mi kozak. — Tu „manzy“[3] tracą nieraz cały swój majątek, umierają lub zostają obrabowani i zamordowani.
Obok mieścił się dom gry, gdzie najhazardowniejsi z ludzi na kuli ziemskiej — Chińczycy spędzają dni i noce, grając w karty, domino lub tradycyjne kości. Niezawodnie, w całych Chinach — od Amuru do granicy indo-chińskiej — nie znalazłoby się jednego nawet obywatela „Państwa Nieba“, któryby chociaż parę razy w życiu nie przegrał w tych norach całego swego majątku.
Prawie godzinę krążyliśmy po mieście. Gdy weszliśmy do „ja-mynia“, ponury i straszliwy widok uderzył moje oczy. Na ganku po dawnemu siedział kat i pakułami ścierał krew ze swego straszliwego miecza. Przed stołem sprawiedliwości leżało pięciu Chińczyków z odrąbanemi głowami. Dwa czarne, kosmate psy żłopały krew, wyciekającą z przerąbanych szyi. Na murze, niespokojnie kracząc, siedziały już wrony i kruki o potężnych dziobach.
Wkrótce wyszedł „tao-taj“ w małej, czarnej czapeczce na głowie, uśmiechnięty i uprzejmy, i podał mi przygotowany dokument, polecający moją osobę z eskortą gościnności i opiece władz w granicach obwodu Boduno. Pożegnałem dygnitarza i pośpiesznie opuściłem straszliwy ja-myń, spostrzegłszy czarną chmurę różnego drapieżnego ptactwa, krążącego nad nim.
W okolicach miasta nie znalazłem większych zapasów oleju bobowego, natomiast wskazano mi, gdzie mogę go zamówić.
Szukając koni i przewodnika, spędziłem jeszcze całą dobę w Boduno, mieszkając na statku, ładującym tu bydło dla armji. Zwiedzałem miasto i jego okolice, gdyż chciałem przekonać się o stanie przyszłego urodzaju bobów w najbliższym od Boduno obwodzie.
Niedaleko od miasta do Sungari wpada rzeka Nonni, do niej zaś Tolo, wypływająca ze wschodnich spadków grzbietu Wielkiego Chinganu. Pomiędzy tą rzeką a grzbietem gór znajduje się skrawek pustyni wschodniej Gobi, gdzie koczują Mongołowie z plemienia Kara-Kurczynów, posiadający znaczną liczbę bydła, przeważnie owiec. Chociaż piaski pustyni dotarły tu, jednak kilka mniejszych i większych rzek przecina kraj i tworzy warunki dogodne dla olbrzymich pastwisk, być może, najlepszych na całem zachodniem pograniczu mandżursko-mongolskiem, leżącem pomiędzy rzekami Tolo i Szara-Mureń.

Okiść gao-lianu.

Śród typowych Chińczyków i Mandżurów, rzucały się w oczy nadmiernie szerokie postaci Kara-Kurczynów, o płaskich twarzach z wąskiemi szczelinami czarnych, skośnych oczu. Mieli okrągłe głowy, o krótko ostrzyżonych, twardych, jeżących się włosach, i krzywe nogi, nawykłe do siodła.
Poznałem się z najbogatszym w mieście kupcem, i ten mi opowiedział o Kurczynach kilka interesujących szczegółów. Szczep ten nieraz posuwał się aż pod „wielki mur“, broniący Chiny od najazdów „barbarzyńców“ z zachodu i północy. Nieraz zdawało się potężnym „Synom Nieba“, siedzącym na tronie bogdochanów — władców Chin, że to waleczne plemię będzie groziło Pekinowi, lecz Kurczyni odchodzili na zachód i znikali bez śladu w stepach i pustyni pomiędzy Nonni i Chinganem. Ale zjawili się w XII stuleciu i ogniem i mieczem nawiedzili kraj. Było to za panowania dynastji Sung, gdy od północy grozić zaczęły Pekinowi hordy barbarzyńców Kitanów, należących do szczepu Tunguzów. W ich awangardzie szli rozrośli, dzicy Kara-Kurczynowie, pobratymcy Kitanów, i pierwsi przekroczyli „wielki mur“, szerząc mord i pożogę w odwiecznej spuściznie „Synów Nieba“. Zmusili oni przerażonych władców do opuszczenia swej tajemniczej siedziby w „zakazanem mieście“ i do założenia nowej stolicy w Nankinie na Jang-tse-kiangu. Wkrótce jednak przyszli nowi „barbarzyńcy“. Byli to Kinowie. Zwalczyli i wyparli Kitanów i Kurczynów za obręb starych Chin, a później sami ulegli odwiecznej cywilizacji tego kraju i roztopili się bez śladu w oceanie chińskim, nic po sobie nie pozostawiwszy, oprócz odrestaurowanych i wzmocnionych przez siebie murów.
Za dość wygórowane wynagrodzenie znalazłem konie i przewodnika dla siebie i swoich ludzi i rano, prawie o świcie, wyjechałem z Boduno we wschodnim kierunku, jadąc prawym brzegiem Sungari przeciwko prądowi rzeki. Miałem informacje, że w obwodzie pomiędzy małą rzeką Sila-ho a miasteczkiem Lalin, leżącem u stóp grzbietu tejże nazwy, znajdują się duże plantacje bobów i dużo drobnych fabryczek dla przeróbki bobów na olej i makuchy.
Za Boduno brzegi Sungari były znacznie mniej zaludnione. Zdarzało się nam nieraz jechać kilka godzin, nie spotykając nigdzie żadnej „fan-tze“. Obawiałem się nawet, że nie będziemy tej nocy mieli dachu nad głową, lecz obawa ta była płonna, gdyż zaraz po zachodzie słońca ujrzeliśmy niewielką osadę, z kilku chat złożoną i otoczoną gaikiem z wysokich grabów.
Zatrzymaliśmy się tu na nocleg. Przewodnik wprowadził nas do największej „fan-tze“.
Długa szopa była przedzielona cienką ścianą na dwie nierówne części.
W mniejszej mieścił się piec z wmurowanym kotłem żelaznym do gotowania strawy. W palenisku pieca płonął suchy gao-lian i kawałki drzewa, wyłowionego z Sungari; dym przechodził kanałem pod pryczą z gliny i wychodził nazewnątrz chaty przez stożkowaty komin z ubitej gliny. Prycza nosi chińską nazwę „kang“, przez cały dzień i noc bywa nagrzana, zastępując piec i jednocześnie łoże dla całej rodziny. Żadnego umeblowania oprócz słomianych mat, rzuconych na kang’u, nie dojrzałem w „fan-tze“. Kilka drewnianych misek i kubków, dwa wiadra i siekiera stanowiły cały dobytek wieśniaczej rodziny.
Gospodarz-Chińczyk krzyknął na kobiety. Weszły dwie — stara i młoda. Były brzydkie i nad wyraz brudne; patrzyły na nas zpodełba, a na wszystkie nasze pytania odpowiadały pogardliwem milczeniem.
Szybko się zakrzątnęły około kang’u, zmiotły z niego kupę śmieci, przygotowały herbatę i znikły. Urządziliśmy się na nieznośnie ciepłej pryczy i oddaliśmy się na łaskę i niełaskę całej armji pcheł, gnieżdżących się w kurzu, leżącym grubą warstwą na glinianej podłodze i w szczelinach rozgrzanego kang’u. Naprzód rozpocząłem z tą armją zawziętą walkę, prowadząc energiczne kontr-ataki, lecz później musiałem kapitulować i niecierpliwie wyglądałem świtu w obawie, że jeżeli słońce się zapóźni, mój przeciwnik wyssie ze mnie wszystką krew. Lecz słońce nie zawiodło, i pchły pierzchły, uciekając ociężałemi skokami do swoich kryjówek, pełne nadziei, że uda się im następnej nocy na nowo — użyć na mnie.
Alem uciekł, unosząc ze sobą resztki krwi i parę do nieprzytomności objedzonych pcheł... na drogę. Zresztą i te zgubiłem, trzęsąc się na siodle, wcale jednak nad tą „dotkliwą“ stratą nie rozpaczałem.
Jechaliśmy dalej brzegiem Sungari. Rozpoczęły się zarośla i wikliny, zakrywające drogę od strony rzeki. Wpobliżu brzegu zaczynała się mielizna, daleko wchodząca do rzeki. Przez gęste gałęzie krzaków ujrzałem widok, który napełnił mnie zachwytem. Na mieliznie żerowało olbrzymie stado dzikich gęsi.
Trudno mi było obliczyć, ile gęsi zasiadło na wyłaniającym się z wody piasku, lecz w każdym razie liczyć je należało na tysiące. Widocznie zatrzymały się tu na nocleg, a teraz żerowały, szukając pokarmu w zagłębieniach piasku i w małych kałużach wody, pozostałej po wylewie rzeki, lub wchodziły w wodę i łapały ryby. Zebrały się tu gęsi różnych gatunków; rozróżniłem zwykłą gęś szarą, gęś zbożową, kazarkę, pospolite w Mongolji i Tybecie koralowe ptaki „lamy“. Wpobliżu na wodzie czerniły się stadka dzikich kaczek: krzyżówki, podgorzelce, czerwonoszyje, różence, cyranki i inne, nieraz bardzo rzadkie w tych szerokościach geograficznych, rodzaje kaczek. Na środku rzeki, jak wielkie płachty białej piany, pływały srebrzyste łabędzie.
Jak zwykle na południu i wschodzie Syberji, to mandżurskie zbiorowisko wodnego ptactwa miało odrębny charakter. Zbierały się tu i razem odbywały przelot nietylko gatunki, zwykłe dla lata północnego, lecz i okazy południowe, z różnych przyczyn zabłąkane śród lecących na północ towarzyszy.
Słońce podnosiło się coraz wyżej i wyżej, zapowiadając piękny i pogodny dzień. W olbrzymiem stadzie wyraźnie dawały się zauważyć niepokój i ruch. Gęsi, rozsiane po całej piaszczystej wyspie, zaczęły skupiać się w oddzielne grupy, na czoło tych mniejszych stad wychodziły stare, doświadczone samce; reszta zajmowała przeznaczone miejsca, lub kłóciła się o lepsze, a mianowicie bliższe końca klucza, gdzie łatwiej było lecieć. Gęsi podnosiły głowy i wyciągały szyje, gotowe do lotu i wpatrzone w złoto-różowe oblicze słońca. Rozlegały się urywane, basowe głosy przywódców i żałosne pokrzykiwania innych. Jednak nie gęsi podały sygnał do dalszej powietrznej podróży. Pierwsze z cienkim krzykiem podniosły się kaczki i ze świstem i łopotem skrzydeł, rozcinając powietrze, pomknęły na północ, dokąd ciągnął je instynkt — to niewzruszone prawo natury. W milczeniu machnęły łabędzie potężnemi skrzydłami, tnąc przez chwilę wodę srebrzystemi piersiami, i wznosić się zaczęły wyżej i wyżej. Gdzieś wysoko, tuż pod obłokami, podobnemi do królewskich ptaków białością i blaskiem, zawisły na jedną chwilę, połyskując w słońcu, lecz szybko zaczęły się oddalać i, zamieniając się w falujący w przestworzu długi, czarny sznur, wolno znikały w oddaleniu i w nierozpierzchłej jeszcze mgle porannej. Z głuchem trąbieniem i szumem skrzydeł podniosły się gęsi i, formując swój szyk, zdążały za odlatującymi towarzyszami długiej i mozolnej podróży.
Mielizna opustoszała.
Długo nie mogłem się oderwać od tego, dziwnie podniecającego mnie zawsze, widoku przelotu wiosennego, gdy wspaniałe ptaki odbywają szaloną, zdawałoby się, podróż, z trzęsawisk Indyj, gdzie wylęgają się leniwe, jadowite kobry i zdradliwe, śmierć niezawodną niosące, małe i chyże węże „surinam“, gdzie w chaszczach czai się drapieżny tygrys, — aż hen! na roztopne, martwe torfowiska ujścia Jeniseju, Obi i Leny, na brzegi Oceanu Północnego z topniejącemi tam przez całe krótkie lato górami lodowemi. Pędzi je dziwny, a potężny jak życie i nieunikniony jak śmierć, instynkt, kierujący ptactwem wodnem na północ, gdzie ma zrodzić się potomstwo, młódź najsilniejsza i najbardziej do życia przystosowana. Posłuszne na zew tego instynktu łabędzie, gęsi i kaczki przebywają tysiące kilometrów, a nic je wstrzymać nie zdoła! Głód, mroźne poranki wiosenne, jeszcze gdzie niegdzie rozszalałe zimne wichry, śnieżyce, zamiecie, ulewy, i ludzie, śmierć posyłający w głębinę oceanu powietrznego, nie mogą wstrzymać skrzydlatych żeglarzy, nie mogą zmienić kierunku lotu tych ofiar instynktu i przeznaczenia. Lecą temi samemi, od wieków ustalonemi drogami, znanemi ptactwu tak dobrze, jak gościńce i drogi żelazne są znane ludziom.
Szczególne wrażenie wywierały na mnie „zbłąkane ptaki“, wraz z innemi odbywające przelot na północ. Nieraz spotykałem i zabijałem na polowaniach w Mandżurji i Syberji indyjskie gęsi, piękne, japońskie ibisy, południowe, płomienne flamingi, egipskie bociany, dążące do obcych dla nich obszarów podbiegunowych. Zawsze zastanawiałem się nad pytaniem, co kieruje temi dziećmi skwarnego słońca w ich niebezpiecznej żegludze powietrznej? Czy było to nieme wołanie samej natury, wskazującej na konieczność udoskonalenia gatunku, wychowania na surowej północy silniejszego i bardziej wytrzymałego potomstwa, które mogłoby wlać świeżą, zdrową krew w zniewieściałe, wydelikacone przez bujną przyrodę południa ciała ptaków? Czy też, być może, te „zbłąkane“ podzwrotnikowe gęsi, kaczki, flamingi i inne ptaki były „niespokojnemi duchami“, powołanemi do wielkich czynów, najeżonych trudami i niebezpieczeństwami? Może były takiemi okazami, jakie spotykamy śród ludzi, a nazywamy je, w zależności od rezultatu ich porywów — szaleńcami lub genjuszami? Kto odpowie na te pytania? W każdym razie — i w jednym i w drugim wypadku, byłem świadkiem wielkiej tragedji ptasich istot, rzuconych na łaskę i niełaskę losu, wypadku i większej lub mniejszej celności czyhających na nie ludzi, uzbrojonych w dalekonośne strzelby...
Nieraz gotów byłem nie strzelać z mojej dubeltówki do tych ptasich Kolumbów, Vasco-de-Gamów, Mendezów, Stanleyów, Liwingstonów i Nansenów, gdybym mógł w stadzie, lecącem o jakie 100 — 150 kroków nade mną, przy tajemniczem półświetle-półzmroku porannej lub wieczornej zorzy, odróżnić te niezwykłe, przedsiębiorcze i piękne okazy... Niestety! Widzi się je dopiero wtedy, gdy, brocząc krwią, padają bez życia lub śmiertelnie ranione w trzciny lub tataraki zgoła obcej dla nich i niemiłosiernej ziemi. Wstawały wtedy przede mną krajobrazy z podróży, odbytej przez ofiary mojej namiętności myśliwskiej. Widziałem żółtą wstęgę odwiecznego Nilu, ruiny królewskich Teb, z tajemnicą błogosławieństwa lub przekleństwa, skamieniałą w każdym głazie świątyń, w każdym odłamku gzymsów kolumnady; dalej przez mgłę słoneczną, przez duszne opary, przepojone wonią wybujałych kwiatów, majaczyły mi koronkowe kontury pagod Benaresu, Czajtji, minarety Allahabadu, szkarłatnej bramy Delhi; jeszcze dalej wśród jaworów, grabów i tamaryndów połyskiwały, jak topniejący w lasach śnieg, marmurowe świątynie południowych Chin i mknące do Oceanu wstęgi Perłowej rzeki i Jang-tse-kiangu... Nad tą panoramą, podobne do zwijającej się i prostującej w powietrzu pajęczyny jesiennej, lecą falujące sznury pięknych ptaków.
Widzenie jednak pierzchało bez śladu, gdyż dolatywało mnie nagle głuche trąbienie i szum potężnych skrzydeł nowego stada gęsi... Podnosiłem broń i strzelałem w dumne, silne piersi ptaków, i już nie myślałem o tem, że ołów ma przerwać nić życiową jakiegoś ptasiego marzyciela lub odważnego konkwistadora.
Tym jednak razem, gdy widziałem olbrzymie zbiorowisko gęsi na wyłaniającej się z Sungari mieliznie, nie strzelałem. Odprowadziłem wzrokiem znikające na horyzoncie stada ptaków i ruszyłem dalej.
Droga szła ciągle brzegiem rzeki i na lewo ode mnie ciągnęły się nieskończone połacie pól prosa — gao-lianu, czu-midze i pszenicy, przerywane pasmami plantacyj maku i bobów. Na swoich małych zagonach pracowali już Chińczycy i Mandżurowie.
Małe osady i pojedyńcze fan-tze stały w znacznej odległości od brzegu, w cieniu wysokich drzew.
Około godziny czwartej po południu napotkaliśmy szmat drogi trudnej do przebycia. Duża przestrzeń pól była zalana wodą, droga zaś zamieniła się w grząskie bagno, pełne wybojów i dołów, do których co chwila wpadały nasze konie. Wkrótce zmieniliśmy się w posągi, świeżo ulepione z gliny, gdyż od stóp do głów byliśmy pokryci lepkiem, żółtem błotem.
Spotkaliśmy paru Kurczynów, kiwających się na ostrożnie kroczących wielbłądach. Opowiedzieli naszemu przewodnikowi, że na grzbiecie La-Lin, tej zimy tonącym w śniegu, niespodziewanie spadły ciepłe deszcze. Od nadmiaru wody kilka mniejszych rzeczek wezbrało i wyszło z brzegów, zatapiając dużą przestrzeń pól.

Kat chiński.

Istotnie jechaliśmy przez parę godzin po wodzie, nieraz gubiąc drogę i trafiając na topieliska, w jakie się zamieniła żółta, urodzajna ziemia orna. Z wody sterczały: ściernisko gao-lianu, łodygi kukurydzy, małe krzaki wikliny i dębów. Na trochę wyższych miejscach było sucho i tam się roiło od różnych istot żyjących. Śmigały zające, szukając tu ratunku przed powodzią, tak, jak i myszy polne, a na jednym pagórku, porośniętym dębiną, dojrzałem rudo-ogniste lisy, czające się w krzakach. Nad zalaną miejscowością z krzykiem latały w różnych kierunkach: bekasy, dubelty, czajki, brodźce i inne gatunki kuligów, przysiadając na chwilę na wystających z wody kamieniach lub kępkach i znowu rozpoczynając pełen niepokoju lot.
Jednak gdy słońce już się zaczęło zniżać, dotarliśmy do łańcucha pagórków, gdzie droga znowu stała się możliwą, i gdzie na skraju niewielkiego gaiku ujrzeliśmy wieś, złożoną z 50 — 60 domów. Była to Sila-ho — cel mojej wyprawy. Istotnie, zbliżając się do wsi, zobaczyłem obszerne pola bobowe, a o kilkaset kroków od chat osady długie szopy, gdzie się mieściły „fabryki“ oleju.
W gaiku stały duże, z grubych desek sklecone pudła, przywalone zwierzchu kamieniami. Niektóre z tych pudeł były pomalowane na czerwono, inne były sklecone z prostych, nieheblowanych, już sczerniałych desek.
Znałem te pudła. Były to trumny ze zwłokami zmarłych. Chińczycy mają naogół dużo kłopotu ze swymi nieboszczykami, gdyż, podług przepisów wiary, mogą grzebać zmarłych wyłącznie w szczęśliwe dni. Ponieważ określenie szczęśliwego dnia należy do kapłanów buddyjskiego wyznania, czy lao-tze, więc stopień zamożności decyduje o pożądanym terminie. Biedni wcale nie mogą się doczekać przyjścia szczęśliwego dnia i ze smutkiem spozierają, jak szczury i myszy, a czasem nawet psy i świnie zjadają zwłoki bliskich i drogich im ludzi.
Wójt wioski przyjął nas bardzo gościnnie, ujrzawszy papier od tao-taja, ulokował nas w dość czystej fan-tze i zwołał rolników na naradę w sprawie dostarczania do Charbina oleju bobowego. Wkrótce miałem już podpisaną umowę z mieszkańcami Sila-ho i upoważnienie dla wójta na podpisanie umowy z sąsiedniemi obwodami.
Przenocowawszy we wsi, poszedłem ze swoim kozakiem-tłumaczem, Mikołajem, obejrzeć fabryki oleju.
W długich szopach stały duże i ciężkie, z kamieni wyciosane, żarna; obracały je konie z zawiązanemi oczami. Te kamienie, sunąc po podłożu kamiennem, gniotły podsypywane ciągle ziarna bobu i wyciskały z nich „tu-ju“ — olej bobowy, ściekający do drewnianego basenu, skąd czerpano go do pudeł drewnianych lub plecionych koszyków. W sąsiedniej szopie robiono pudła i kosze. Fabrykacja ta niczem się nie różni od europejskich robót stolarskich lub koszykarskich, z wyjątkiem jednego, a mianowicie zastosowania tych przedmiotów do przewożenia płynów, jakim jest olej bobowy. W tym celu pudła i kosze są oklejane wewnątrz kilkoma warstwami papieru, połączonemi specjalnym klejem z mąki i krwi. Jest to bardzo trwały klej, gdyż otrzymywałem nieraz kosze, zawierające po pół tonny oleju, a dochodziły one w zupełnie dobrym stanie, chociaż nieraz przebywały przedtem długą drogę statkiem lub koleją.
Po oględzinach fabryki oleju mogłem się uważać za wolnego i postanowiłem, czekając, aż wypoczną nasze konie, zapolować.
Wziąłem ze sobą Mikołaja i wyszedłem, kierując się na północ, w zamiarze dotarcia do nawiedzonej przez powódź miejscowości, gdzie zauważyłem dubelty i bekasy.
Długo szliśmy przez niewysokie pagórki, z niskiemi zaroślami dębiny. Często wyrywały się z głośnym krzykiem i łopotaniem skrzydeł, mieniące się wszystkiemi barwami, samce-bażanty i szare kury. Strzelałem do samców kilka razy, lecz bez powodzenia, gdyż wylatywały daleko, a, idąc na dubelty, miałem ze sobą tylko drobny śrut.
Nie udało mi się tego dnia zażyć dobrego polowania. O jakie 3 — 4 kilometry od wioski ujrzeliśmy samotną fan-tze, stojącą na dnie dość głębokiego jaru. Przy domku stały dwa osiodłane konie. Gdy do fan-tze pozostawało jakieś paręset kroków, wypadło z niej dwóch Chińczyków. Bardzo sprawnie wskoczyli na siodła i, trzymając w ręku karabiny, szybko pomknęli w stronę ujścia jaru, gdzie znikli za zakrętem. Zjawili się jednak wkrótce na pagórku, zatrzymali się i bacznie nam przyglądali.
— To patrol chunchuzów... — szepnął do mnie przestraszony kozak. — Wracajmy!
W tych warunkach polowanie było niemożliwe, gdyż łatwo moglibyśmy wpaść w ręce bandytów chińskich, którzy w czasie wojny rosyjsko-japońskiej okrutnie obchodzili się z „mau-dza“, jak nazywali wszystkich Europejczyków. Powróciliśmy więc do wsi i tegoż dnia odjechaliśmy do Charbina. Dowiedzieliśmy się, że z sąsiedniej, nadbrzeżnej wioski Tun-Sy ma odpłynąć dżonka żaglowa z ładunkiem jaj i kur do Fu-dzia-dzianu, przedmieścia Charbina. Kazałem przewodnikowi, aby odstawił nasze konie do Boduno, sam zaś ze swoimi ludźmi wsiadłem na dżonkę i bardzo prędko z prądem bystrej Sungari dotarłem do Charbina, gdzie czekały na mnie niespodzianki.


ROZDZIAŁ TRZECI.
DO LASU!

W Charbinie znalazłem pismo od sztabu armji, z wiadomością, że jestem nagrodzony krzyżem Św. Stanisława i mianowany konsultantem-chemikiem sztabu. Jednocześnie otrzymałem też nowe zlecenie, za wypełnienie którego omal nie zapłaciłem życiem. Sztab polecił mi jak najśpieszniejsze zorganizowanie na wielką skalę wypalania węgla drzewnego dla potrzeb warsztatów wojskowych, ponieważ na terytorjum Mandżurji nie było żadnej koksowni. Wyznaczono dla mnie specjalną koncesję leśną, gdzie miałem działać.
Prawie równolegle z biegiem Sungari, o jakie 300 kilometrów od Charbina na północo-wschód przechodzi lesisty grzbiet Tschan-Kwan-Zai-Lan, stanowiący południową odnogę gór Małego Chinganu. W lasach zachodnich spadków Tschan-Kwanu znajdowała się oddana mi do eksploatacji koncesja leśna, wpobliżu małej stacji wschodnio-chińskiej kolei — Udzimi.
Tegoż dnia wyjechałem obejrzeć teren moich przyszłych prac i uplanować ich przebieg. Udzimi składało się z malutkiego budynku stacji, gdzie się mieścił telegraf i personel urzędniczy, i z długiej szopy murowanej; tu mieszkali robotnicy i kilku kozaków. Tuż za budynkami stacji rozpoczynały się lasy. Zabrawszy z sobą dwóch kozaków, wyruszyłem do lasu. Stanowiły go drzewa liściaste i iglaste, a była to prawdziwa knieja, gdyż pomiędzy drzewami rosły gęste, prawie nie do przebycia, krzaki. Las nie był zdatny do ścinania go na budulec, lecz do wypalania węgla był to materjał dobry. Szliśmy dość szeroką ścieżką, wyrąbaną w lesie. Ślady ludzkich nóg i kopyt końskich widziałem na błotnistych częściach ścieżki. Widocznie była dość uczęszczana; istotnie doprowadziła nas do małej rzeczki, z szumem i pluskiem pędzącej z gór, a na jej brzegu zobaczyliśmy małą wioskę chińską, Ho-Lin. Otaczały ją małe pola gao-lianu, maku i bobów, a dalej, pnąc się na góry, ciemno-zieloną ścianą stał las.
Ponieważ musiałem mieć sporo robotników do rąbania lasu, postanowiłem stąd rozpocząć swoją pracę. Jednak wieśniacy, należący do mandżurskiego szczepu Daurów, nie chcieli najmować się na robotników. Przystali natomiast na to, aby moi ludzie zamieszkali w ich fan-tze. Było to w każdym razie dogodne dla mnie, gdyż w Ho-Linie mogłem mieć pewną ilość pożywienia dla robotników.
Powróciłem nazajutrz do Charbina i rozpocząłem organizację nowego przedsiębiorstwa. Pojechałem do Fu-dzia-dzianu, chińskiego przedmieścia niedawno powstałego Charbina rosyjskiego, zaludnionego prawie przez pół miljona Chińczyków. To mrowie ludzkie gnieździło się w zwykłych fan-tze, oraz w licznych hotelach i zajazdach; na przedmieściach i na brzegu Sungari uboższa ludność mieściła się w norach, wykopanych w ziemi, w straszliwych barłogach ostatecznej nędzy. Śród niskich fan-tze, stały teatry chińskie, budynki, gdzie urządzono restauracje, salony gry w karty i kości; w wąskich zaułkach kryły się palarnie opjum i haszyszu i najbiedniejsze, najbrudniejsze zajazdy, do których wstęp nie był bezpieczny dla zamożniejszego, dostatnio ubranego gościa. Tu znajdywali przytułek bandyci-chunchuzi, grasujący w okolicach Charbina, tu, w lochach, w labiryncie wąskich przejść podziemnych kryli się Chińczycy — lokaje, kucharze, praczki i niańki, nieraz okradający lub nawet mordujący swoich chlebodawców.
W dobie wojny rosyjsko-japońskiej Fu-dzia-dzian przedstawiał olbrzymią wieś i tylko flagi nad ja-myniem oraz załoga chińska świadczyły o tem, że jest to miasto duże i mające wielkie znaczenie handlowe i polityczne.
Byłem w Fu-dzia-dzianie w 16 lat później i nie poznałem miasta. Zjawiły się czteropiętrowe kamienice, murowane teatry, świątynie, pałac miejscowego tao-taja i fu-du-tana, olbrzymie sklepy, składy handlowe i inne atrybuty prawdziwego miasta, jak naprzykład — dorożki, samochody, wózki dwukołowe, popychane przez biało ubranych kulisów chińskich. W opisywanym zaś przeze mnie czasie ulicami płynęły potoki zlewów miejskich, piętrzyły się pagórki różnych śmieci, w których grzebały świnie i kury, staczały krwawe walki głodne psy, bijące się o znalezioną kość lub resztki trupa ludzkiego.
Dano mi dokładny adres kupca chińskiego Tun-Ho-Sana, dostarczającego zarządowi kolei potrzebnych robotników. Zastałem go w domu i szybko załatwiłem sprawę. Obiecał mi, że nazajutrz już wyprawi do Udzimi 300 robotników do rąbania lasu. Uprzedził mię, żebym nigdy nie brał robotnika bez jego pośrednictwa. Gdy dojrzał ironiczny uśmiech na mojej twarzy, rzekł poważnym głosem:
— Niech pan nie myśli, że chodzi mi o zarobek! Bynajmniej nie! Dając panu robotników, posyłam wyłącznie znanych albo osobiście mnie albo innym firmom ludzi. Mogę ręczyć panu, że będą to uczciwi ludzie. Tymczasem wynajmując luźnych Chińczyków, łatwo może pan natrafić na chunchuzów i mieć z nimi dużo przykrości.
Oznajmiwszy Tun-Ho-Sanowi, że za dwa dni będę w Udzimi, gdy już ludzie się ulokują, odjechałem.
Następny dzień zeszedł mi na poszukiwaniu pomocników. Znalazłem ich wśród techników zarządu kolei wschodnio-chińskiej. Jeden nazywał się Kazik, drugi Samsonow. Obaj byli rodem z metalurgicznych obwodów na Uralu i byli obznajmieni niemal od dzieciństwa z wypalaniem węgla.
Byli to ludzie młodzi, lecz całkiem do siebie niepodobni. Kazik był prawie olbrzymem. Takich szerokich ramion i piersi z pewnością nikt nigdy nie miał, z wyjątkiem chyba mego towarzysza w Środkowej Azji, agronoma, opisanego w książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“. Kazik przy całej swojej szerokości był chudy, ale się zdawało, że ciało jego było splecione z grubych rzemieni. Ruchy miał szybkie i zwinne. Niebieskie oczy miały jasne i śmiałe spojrzenie, rozjaśniające figlarną i zawsze wesołą twarz.
Samsonow był małego wzrostu, o jasnych, pięknie wijących się włosach, miękkim i melancholijnym wyrazie bladej twarzy i dużych, rozmarzonych, piwnych oczach.
Obaj bardzo mi się podobali i natychmiast prosiłem zarząd kolei, aby byli delegowani do mego rozporządzenia.
Nazajutrz w moim służbowym wagonie jechaliśmy już do Udzimi.
Ku wielkiemu swemu zadowoleniu dowiedziałem się, że Kazik był zapalonym myśliwym, a ponieważ widziałem już tę ciemną, gęstą knieję „tajgi“ mandżurskiej, więc obiecywałem sobie rozkosze myśliwskie; mieć dobrego towarzysza polowania jest rzeczą przyjemną, a w warunkach dzikiego kraju wprost niezbędną. W rozmowie dowiedziałem się, że Kazik i Samsonow znają się oddawna i są w przyjaznych i zażyłych stosunkach ze sobą. Gdy moi pomocnicy potrochu oswoili się ze mną, Samsonow odwołał mnie na stronę i rzekł:
— Panie naczelniku! Jestem od roku żonaty i ciężko mi było porzucić żonę. Będę prosił pana o pozwolenie na sprowadzenie jej do Udzimi natychmiast, gdy już praca pójdzie swoim torem i gdy będziemy mieli stałe miejsce pobytu.
Zgodziłem się zaraz, gdyż dojrzałem błagalne błyski w oczach i drżące usta pięknego chłopaka, ale jednocześnie spostrzegłem jeszcze jedną okoliczność.
Samsonow rozmawiał ze mną cichym głosem, prawie szeptem. Gdy się nagle odwróciłem, zobaczyłem Kazika. Siedział do mnie plecami, ale głowę miał odwróconą tak, aby lepiej słyszeć rozmowę. Z całej postaci Kazika wyczuwałem naprężenie, widoczne było, że chciał dosłyszeć naszą rozmowę, toczącą się w drugim końcu wagonu.
Jak zwykle ze mną bywa, wyczułem jakąś troskę w duszach obydwóch młodzieńców, z którymi los mnie związał.
Zacząłem rozmowę z Samsonowem i wkrótce już wiedziałem, że poznał się ze swoją żoną w Charbinie, gdzie pracowała jako przepisywaczka na maszynie na kolei i że zaznajomił go z nią Kazik, jego przyjaciel z lat dziecięcych.
— Czy pan Kazik też żonaty? — zapytałem.
— Nie! — zawołał Samsonow — Kazik tak młodo się nie ożeni.
— Dlaczego?

Uliczka w Boduno.

— Bo to widzi pan — zaczął szeptać Samsonow, z obawą spoglądając na siedzącego przyjaciela. — Kazik — dumna sztuka, ambitna, i wymaga od życia bardzo dużo!
— Nie rozumiem, niech pan wytłumaczy? — poprosiłem Samsonowa, bardzo zaciekawiony jego słowami.
— Kazik jest synem prostego robotnika, ale uparł się, że wypłynie na szeroki prąd, uczy się zawzięcie, pracuje, zarabia wszędzie, gdzie tylko może. Ja nawet nie wiem, kiedy on śpi! Przysiągł sobie, że będzie bogaty, wykształcony i równy najwyższym. Żona stałaby mu na przeszkodzie, więc nie chce się żenić.
Mówiąc to, Samsonow oczy spuścił i westchnął. Na tem się rozmowa urwała.
W kilka godzin później byliśmy już na stacji Udzimi. Gdy mój wagon odczepiono od pociągu i postawiono na torze zapasowym, stawił się u mnie mały, krępy wachmistrz kozacki, nazwiskiem Szum, i odraportował, że dostał z Charbina depeszę, aby dać mi na terenie robót eskortę wojskową. Donosił więc, że wachmistrz Łyświenko z ośmiu kozakami już są posłani przez niego do wioski Ho-Lin, gdzie oczekują na moje rozkazy. Od Szuma dowiedziałem się, że moi Chińczycy już przybyli i poczęści rozlokowali się po chatach wieśniaków, poczęści zaczęli budować dwie szopy z kang’ami i jedną zimną dla przechowywania żywności.
Wkrótce byliśmy już w Ho-Linie i zatrzymaliśmy się w chacie miejscowego wójta, gdzie też złożone zostały nasze rzeczy.
Powitał mnie tu i przedstawił się wachmistrz Łyświenko, już niemłody, rudy kozak z krzyżem św. Jerzego na piersi, otrzymanym za waleczność podczas wojny z bokserami w r. 1900, gdy rosyjskie wojska z obwodu Amurskiego przekroczyły „wielki mur“ i weszły do Pekinu, pod dowództwem generała N. P. Liniewicza.
Przed moją fan-tze stanęło ośmiu młodych kozaków, podkomendnych wachmistrza, i sprezentowało przede mną broń.
Tegoż wieczora wyznaczyłem plac, gdzie miały stanąć piece węglowe i podzieliłem czynności pomiędzy Kazikiem a Samsonowem. Pierwszy miał przygotować plac pod piece i wystawić je, drugi — zarządzić wyrąbywanie lasu i zwożenie drzewa do pieców.
Już przy tych pierwszych dyspozycjach swoich przekonałem się, że będę zmuszony przeprowadzić małą linję podjazdową od stacji Udzimi w głąb lasów, aby móc podwozić do pieców drzewo, gdy wyrąbiemy najbliższe działki leśne na koncesji. Tegoż wieczora, pisząc obszerny raport do Charbina i do sztabu armji, słyszałem stuk siekier Chińczyków, pracujących w lesie, krzyki robotników i głuchy łoskot padających drzew.
Trwała ta przygotowawcza praca przez cały tydzień, w ciągu którego oczekiwałem na odpowiedź co do projektowanej podjazdowej kolejki. W końcu tygodnia plac był wykończony i w jednym końcu jego wznosił się pierwszy piec. Właściwie nie był to piec w pełnym tego słowa znaczeniu. Był to stos, złożony z długich kawałów drzewa, z dwoma kanałami: jednym pośrodku, zrobionym z trzech mocnych palów, głęboko wkopanych w ziemię i pokrytych grubą warstwą gliny; drugim — z dwóch poziomo położonych na ziemi belek. Gdy stos był już wykończony, pokryto go szczelnie darniną, przysypano piaskiem i ziemią z gliną, ubito i podpalono od dołu; gdy się na dobre rozpalił i ze szczytu buchał nietylko dym, lecz nawet i płomienie, Kazik przykrył grubą darniną otwory obu kanałów. Od tej chwili drzewo w piecu tylko się tliło powoli, dystylując się i tworząc smołę, która paliła się, i węgiel — cel naszych zabiegów.
Gdy przyszła odpowiedź na mój raport, zapraszająca mnie do Charbina dla zestawienia kosztorysu kolejki, na placu wznosiło się już kilka „uralskich“ pieców węglowych, takich samych, w jakich spalono prawie doszczętu wszystkie lasy w fabrycznych obwodach gór Uralskich. Dla mnie, jako dla chemika i przyrodnika, taki sposób eksploatacji lasów wydawał się wprost barbarzyńskim, postanowiłem więc spróbować wystawić piec murowany, pozwalający prowadzić wypalanie węgla bez przerwy, z oddzielaniem smoły, która mogła znaleźć zastosowanie w armji, naprzykład do smarowania osi wozów w taborach wojskowych.
Dowiedziałem się, że o jedną stację od Udzimi istnieje duża cegielnia chińska, więc o budulec nie było trudno. Zestawiłem kosztorys i w swoim wagonie robiłem plany przyszłego, prawdziwie fabrycznego pieca.
Jednocześnie ze wznoszeniem pieców, prowadzono budowę koszar dla robotników i domu mieszkalnego dla moich techników i kozaków. Miały to być zwykłe fan-tze, tylko bez kang’ów, lecz ze zwyczajnemi piecami i kuchnią europejską.
Pojechawszy ze swoim projektem kolei i dużego pieca fabrycznego do Charbina, przesiedziałem tam około dwóch tygodni. Kazik regularnie donosił mi telegraficznie o przebiegu pracy. Wiedziałem, że plac rozszerza się codziennie, że na nim stało już około 40 pieców uralskich, wypuszczających dziennie sporo węgla, że technicy, żołnierze i robotnicy mieli już mieszkania, że rozpoczęto już prowadzenie kolejki podjazdowej i w tym celu zwieziono 20 kilometrów starych szyn, starą lokomotywę i dziesięć platform.
Gdy powróciłem do Udzimi, mogłem już przejechać do Ho-Linu „własną“ koleją. Prawda, że stara lokomotywa, klekocząc i chrzęszcząc wszystkiemi swemi gnatami, wiozła mnie niezbalastowanym plantem bardzo długo, jednak dowiozła. Nie poznałem Ho-Linu. Obok wsi powstała druga osada. Stały tu fan-tze z kang’ami dla Chińczyków, „dom mieszkalny“ z wysokiemi kominami z blachy i z werandą, oplecioną chmielem mandżurskim, duże składy węgla i magazyny żywności i narzędzi, w oddaleniu zaś kurzyły się szeregi pieców, wzniesionych przez moich techników. Knieja mandżurska, ten ciemny gąszcz z drzew i krzaków, przeplatanych dzikiem winem, chmielem i innemi pnącemi się roślinami, zdawało się, ulękła się najścia ludzi i pierzchła, obnażając gołą, żółtą ziemię. Las był wyrąbany dokoła, i zrozumiałem wtedy, że miałem rację nalegać na zbudowanie kolei. Widziałem teraz wyraźnie, że za jakiś miesiąc lub dwa będę zmuszony dowozić drzewo do pieców z dalszych części lasu. Składy były przeładowane węglem, węgiel leżał w stosach, przykryty przed deszczem kawałami zdartej z drzew kory.
Już mogłem wywozić węgiel, lecz trzeba było czekać na ukończenie kolei.
Wieczorem Samsonow zaprosił mnie na herbatę do swego mieszkania. Na małej werandzie, udekorowanej chmielem, spotkała nas młodziutka kobieta. Była to żona Samsonowa — pani Wiera. Stanowiła rażący kontrast z mężem. Samsonow miał bladą, melancholijną twarz i smutne, rozmarzone oczy, ze spadającemi na nie miękkiemi, wijącemi się kosmykami włosów, żona zaś jego była uosobieniem bujnego zdrowia, temperamentu i wesołości, która tryskała z ciemnego rumieńca twarzy, z czarnych pałających oczu i pełnych, zmysłowych ust.
Oprowadzili mnie po swojem mieszkanku. Składało się z małego przedpokoju i dwóch izb. Gliniane ściany, pułap i podłoga mogłyby wywrzeć przykre i smutne wrażenie, lecz na to zaradziła ręka kobieca, wszędzie, przy chęci, umiejąca założyć gniazdo, czy to w chińskiej fan-tze, czy w przedziale wagonu, czy w kajucie okrętu, czy nawet w celi więzienia. Podłoga była nakryta białą matą ze słomy, takież maty, upiększone sztucznemi kwiatami, kilkunastu barwnemi pocztówkami i fotografjami, zdobiły ściany. Jakieś szmatki jaskrawe przykrywały niezgrabne kształty zydelków i ławek domowej roboty. Pstre firanki z pomalowanego bambusu i kulek szklanych, biała, czysta serweta z połyskującym na niej samowarem i chińskim wazonikiem, w którym tkwił bukiet kwiatów polnych, dokonały cudu przeistoczenia zwykłej szopy w dom mieszkalny, pełen powabu.
Z przyjemnością spędziłem wieczór w schludnem mieszkanku Samsonowych, gwarząc o różnych rzeczach, i byłoby mi jeszcze przyjemniej, gdyby nie spostrzeżenia, które poczyniłem, patrząc na troje ludzi, siedzących przede mną. Troje, bo był też i trzeci, a mianowicie barczysty Kazik.
Opowiadałem dużo o swoich podróżach po Europie i Azji, o ludziach, spotykanych w życiu, i widziałem, jak płonęły oczy Kazika, jak mocniej ściskał usta z jakąś zawziętością. Nareszcie wybuchnął:
— Jaki pan szczęśliwy! — zawołał. — Podróżuje pan i wie, jak i na co trzeba zwracać uwagę, aby coraz to więcej i więcej się uczyć. A później z tego ciągnie pan korzyści dla siebie i staje coraz mocniej i pewniej w społeczeństwie! A my? My — dzieci wieśniaków i robotników zmuszeni jesteśmy sami zdobywać sobie wiedzę i poszanowanie u ludzi. To — niesprawiedliwość społeczna!
— Skąd pan wie, że mnie wiedza nic nie kosztowała? — zapytałem, zdziwiony jego wybuchem.
— Ja tego nie wiem — odparł — i nie o panu osobiście mówiłem, lecz o całej klasie szlacheckiej i inteligentnej. Korzę się przed nią i jednocześnie zazdroszczę jej i nienawidzę. Ale nic mnie nie powstrzyma, nic i nikt! Zdobędę wszystko, co posiada klasa inteligentna od urodzenia, i wypłynę na szerokie morze! Pokażę wtedy, co umiem, i jak potrafię żyć! Tak wspaniałego życia, barwnego i pięknego, jakie ja sobie urządzę, nikt nie widział nigdy!
Zdumienie moje rosło. Skąd mogła się zrodzić w tym młodzieńcu ta dziwna żądza inteligencji i wiedzy dla używania?
— Czyżby pan chciał dojść do prawdziwego wykształcenia poto tylko, aby pędzić bogate i wesołe życie? — zapytałem, ciekaw odpowiedzi.
— Tak! — rzekł bez namysłu. — Widziałem w dzieciństwie pałace naszych potentatów fabrycznych na Uralu, do których nas nie wpuszczano. Już wtedy przysiągłem sobie, że będę miał jeszcze wspanialsze. Zrozumiałem jednak, że, będąc robotnikiem, najpierw nigdy nie dojdę do bogactwa, a powtóre, gdybym nawet doszedł, nie potrafiłbym z tego skorzystać. Postanowiłem więc uczyć się i stać się inteligentem najwyższego gatunku!
Mignęła mi podczas tyrady Kazika myśl, że samej inteligencji dla używania, o którem marzył skromny technik w lesie na Udzimi, nie starczy, trzeba mieć jeszcze wrodzone poczucie piękna — estetyki, czego nabyć nie można, nawet przy największym wysiłku. Nie wypowiedziałem jednak tej myśli, nie chcąc odbierać młodemu człowiekowi jego zapału do pracy i doskonalenia się, ponieważ wierzyłem, iż z biegiem czasu rozsądek i samo życie skierują jego marzenia w inną stronę, nie tak bezwzględnie egoistyczną.
Gdy Kazik spowiadał się przed nami ze swych zamiarów i dążeń, wtedy właśnie spostrzegłem coś, co mnie zastanowiło.
Podczas pełnej zapału mowy Kazika, pani Wiera nie spuszczała z niego oczu, a policzki jej płonąć zaczęły jeszcze bardziej. Od czasu do czasu przenosiła wzrok na bezbarwną, jakgdyby znudzoną twarz męża, i wtedy jakiś bolesny uśmiech wykrzywiał jej usta, a oczy na chwilę gasły.
— Porównywasz? — pomyślałem.
— O wielkich rzeczach marzy się panu! — zawołała młoda kobieta. — Ale czy się uda?
— Tak! — rzucił Kazik jedno, krótkie słowo, a padło ono jak wyzwanie.
— Wtedy znajdzie sobie pan najpiękniejszą kobietę na świecie, najwspanialszą i najbogatszą, i weźmie ją za żonę? — pytała z filuternym uśmiechem.
— Najpiękniejszą i najwspanialszą — tak — odparł — ale nie najbogatszą, bo tego nie będę potrzebował.
Znowu uczyniłem spostrzeżenie. Oczy Kazika padły na twarz kobiety, objęły gorącym spojrzeniem całą jej postać i odbiegły w kąt pokoju. Pani Wiera nerwowym ruchem poprawiała włosy i śmiała się, jak mi się zdawało zbyt głośno i zbyt wymuszenie.
Już nic wątpiłem, że życie postawiło mnie oko w oko z przeżyciami i walką obcych dla mnie ludzi i że będę świadkiem różnych wypadków, być może drobnych i nawet śmiesznych, lecz stanowiących o szczęściu lub nieszczęściu tych trojga ludzi.
Myślałem, że mogliby pozostać nieznanymi dla mnie i obojętnymi, ci ludzie, wypadkiem związani ze mną wspólnością pewnych spraw, lecz los chciał inaczej.
Naszą kolejką tymczasem dostarczono mi cegłę, mogłem więc rozpocząć budowę pieca wpobliżu plantu. Roboty szły pomyślnie i szybko, dzięki wprawnym robotnikom chińskim, przysłanym mi z Charbina przez Tun-Ho-Sana.
Korzystając ze sposobności, często wychodziłem na polowanie. Za towarzysza miałem zawsze młodego kozaka, Rykowa, doskonałego strzelca i niezmordowanego piechura. Razem z nim zwiedziłem spory obszar okolicznych lasów.

Sklep i szyld chiński.

Przeszliśmy z Rykowem pasmo leśnego grzbietu i weszliśmy w dolinę sporej rzeki, Mu-Tan. Tu spotkaliśmy kilka wsi, na lewym brzegu zaludnionych przez Mandżurów-Daurów, na prawym zaś przez Tunguzów. O ile Daurowie przejęli już od Chińczyków wszystkie zwyczaje i nawet wygląd zewnętrzny, o tyle Tunguzi przechowali swój pierwotny wygląd. Był to szczep myśliwski i wojowniczy, a władcy pekińscy nieraz z trwogą spoglądali na północ, gdzie w pewnych okresach zauważyć się dawał ruch w szczepowych obozach i stannicach tunguskich.
Mieszkańcy wsi, leżących w dolinie rzeki Mu-Tan, byli rośli, barczyści o zgrabnych, zwinnych ruchach, mieli krótkie, ostrzyżone włosy, w jednem tylko miejscu zebrane w gruby warkocz, okręcony naokoło głowy. Zachowywali się dumnie, spokojnie i uprzejmie zarazem. Wsie były ubogie, przypominające raczej jakieś zwaliska, niż domy mieszkalne; jednak w tych ruinach były nagromadzone całe skarby w postaci futer soboli, kun, tchórzów, gronostajów, lisów i wiewiórek, stanowiących zdobycz myśliwską, sprzedawaną zwykle w mieście Ninguta chińskim i europejskim kupcom. Od wschodu doliny rzeki Mu-Tan ciągnął się dość znaczny grzbiet Kentei-Alin, a za nim zaraz drugi — Loje-Lin; były to już południowe odnogi malowniczego Sichota-Alinu, ciągnącego się aż do rzeki Amur na północy. Za Loje-Linem, o jakie kilkadziesiąt kilometrów, przechodziła granica koreańska, a najbliższem miastem był Hun-Tchun. Rejon pomiędzy Loje-Linem a Koreą dla władz rosyjskich pozostawał w ciągu wojny całkiem tajemniczym. Wiedziano, że gromadziły się tam większe bandy chunchuzów pod naczelnem dowództwem znanego bandyty, Dżan-Dżo-Linga. Po wojnie dopiero dowiedziano się, że ten wódz chunchuzów ze swojemi bandami był na żołdzie japońskim, prowadząc wywiad i niepokojąc wojska rosyjskie od lewego flanku.
W dolinie Mu-Tan napotkaliśmy z Rykowem duże pola gao-lianu i jęczmienia. Brzegi rzeki i wpadających do niej potoków były porośnięte gęstemi krzakami. Z nich co chwila wyrywały się bażanty i daleko rzadziej szare kuropatwy. Nie była to jednak stosowna pora, a polowanie na to ptactwo wcale nie pociągało mnie z powodu obfitości ptaków i łatwości strzału.
Daleko więcej interesowały nas góry Kentei-Alin, ponieważ tam widzieliśmy stadka sarn, a na błotnistych brzegach potoków ślady jeleni.
Dwa razy jeździłem konno do lasów, pokrywających góry Kentei-Alin. Towarzyszył mi Rykow. Pierwsza nasza wyprawa pod względem myśliwskim nie była zbyt pomyślna. Nie widzieliśmy nawet śladów jeleni lub sarn. Użyłem sobie na strzelaniu orłów, które miały gniazda śród skał na brzegach małych jeziorek górskich. Zrobiłem też dwa spostrzeżenia. Zupełnie przypadkowo zdarzyło mi się przedzierać przez zarośla leszczyny, gdy doszło mnie kilkakrotnie łopotanie skrzydeł i ochrypły głos jakichś ptaków. Krzyk ten wydał mi się znany, ale nie mogłem go sobie przypomnieć. Wreszcie, już przy wyjściu z tych chaszczy, z krzaków wyleciał ciemno-brunatny ptak z długim dziobem.
— Czyżby to była słonka? — pomyślałem i strzeliłem.
Ptak upadł. Była to zwykła słonka, chociaż o jej istnieniu w Mandżurji nie słyszałem. Długo chodziłem po zaroślach, lecz słonki wyrywały się daleko. Udało mi się postrzelić jeszcze dwie, które z wielkim trudem znalazłem w gąszczu krzaków i wysokiej trawy.
Drugie spostrzeżenie było całkiem innego rodzaju. Góry Kentei są zupełnie dzikie, o czem najlepiej świadczyć może ta okoliczność, że Chińczycy poszukują tu dżen-szengu, tajemniczej rośliny leczniczej, rosnącej w dziewiczej puszczy lub w niedostępnych wąwozach górskich, gdzie czarodziejskiego korzenia broni straszliwy książę kniei — tygrys. Zdawałoby się więc, że w puszczy kentejskiej trudno byłoby o ślady ludzi. Tymczasem śladów tych było sporo — i jakich śladów! Na błotnistych brzegach potoków górskich, na piaszczystych ławicach widzieliśmy nieraz liczne ślady koni podkutych. W jednem miejscu znaleźliśmy porzucone i niezupełnie zagasłe ognisko, przy którem, pośród ogryzionych kości i resztek kaszy z „czumidzy“, spostrzegłem gilzę od naboju karabinowego z hieroglifami japońskiemi i blaszanki od konserw z etykietą japońską. Coby to mogło znaczyć? Kto przejeżdżał tu, wpobliżu moich robót, i dokąd zdążał? Te pytania pozostały bez odpowiedzi do pewnego czasu.
Polując innym razem w puszczy na wschodnich spadkach Kentei-Alinu, spotkałem duże stado dzików. Liczyło około 15 głów i pędziło przerażone od strony północy.
Razem z Rykowem daliśmy ognia do odyńców, mknących na czele, i jeden z nich padł; gdy zaczęliśmy odcinać na nim szynki, kozak nagle podniósł głowę i strwożonym głosem zapytał, patrząc na mnie ze zdziwieniem:
— Czy pan słyszał? Gdzieś blisko gwizdnęła kula...
Zacząłem nadsłuchiwać i wyraźnie usłyszałem odgłosy dalekiej salwy i przeciągły poświst kul. Wyraźnie odróżniłem, znany mi dobrze, szmer kul w gęstwinie liści, jedna zaś z nich uderzyła w pień złamanego drzewa i odłupała dużą drzazgę.
— Do nas strzelają! — zawołał Rykow. — To pewno ci, co mają podkute konie, ale to nie chunchuzi, bo ci nie używają podków dla koni... Może to jakiś nasz patrol?
Postanowiłem napisać o swoich spostrzeżeniach do sztabu armji, ale nie zdążyłem tego uczynić. Tegoż wieczora opowiadałem Kazikowi i Samsonowowi o wypadkach w lesie; moi pomocnicy byli zdania, że po kniei włóczą się bandy chunchuzów. Nazajutrz, od rana postanowiłem obejrzeć najbliższe piece. Powracałem przez Ho-Lin, aby zwiedzić koszary robotników. Przechodziłem wpobliżu domu techników, za którym ciągnęły się zarośla aż do brzegu małej rzeczki, przepływającej przez wieś.
Idąc przeciwległym brzegiem, posłyszałem cichą rozmowę — i poznałem głos Kazika. Wkrótce zobaczyłem go. Stał i, gestykulując, mówił coś do siedzącej na brzegu pani Wiery Samsonowowej. Zmierzch już zapadał na dobre, lecz dojrzałem skuloną postać kobiety i dosłyszałem jej ciche żałosne szlochanie. Kazik umilkł, a wtedy pani Samsonowowa urywanym głosem zapytała:
— Własne szczęście droższe jest panu, niż szczęście moje, chociaż kocham pana?
Kazik pomilczał chwilę, a później odparł szorstkim głosem:
— Ja też kocham panią, ale muszę zdobyć dla siebie szerokie, wolne życie, muszę, inaczej — nigdy spokoju i szczęścia nie zaznam! Teraz nie jestem lepszy od męża pani — a wtedy — to inna rzecz.
— To ostatnie słowo? — pytała z rozpaczą kobieta.
— Tak! — zabrzmiał surowy i twardy głos Kazika. — Musimy zapomnieć o naszem uczuciu do czasu, aż zdobędę życie!..
Nie omyliłem się więc. Tu, śród tych trojga ludzi, czaiła się groźna tajemnica, która mogła zmienić się w tragedję przykrą i bezwzględną. Czułem, że byli to ludzie czyści duchowo, lecz ręka losu dotknęła ich a piętno nieszczęścia już było na nich.
Nazajutrz, obchodząc plac robót, spotkałem Samsonowa. Był blady, miał podsiniałe i zapłakane oczy. Milcząc ponuro, pokazał mi skład drzewa i odszedł. Przy piecach zastałem Kazika. Był niezwykle poważny i zamyślony. Mówił głosem drżącym i zdradzał wielkie podrażnienie.
— Co się stało? — spytałem.
Odpowiedział po długim namyśle.
— Miałem przykrą rozmowę z Samsonowem. Byłem z nim szczery i teraz żałuję tego! Powiedziałem prawdę, w której nic złego i brudnego niema. Samsonow nie chce tego rozumieć i podejrzewa najgorsze.
Zerwał czapkę i cisnął ją o ziemię.
— Rozmawialiście z nim o pani Wierze? — spytałem.
Nie zdziwił się, gdyż zanadto był podrażniony i podniecony.
— O niej... — rzekł. — Każdy może kochać lub nienawidzieć! Chodzi tylko o to, aby nie uczynić podłości, zdrady i grzechu. Co mu grozi? Niech pracuje, uczy się, walczy, jak ja to czynię, a z pewnością prędzej ode mnie wyjdzie na szeroką drogę życiową. Wtedy żona jego pozostanie przy nim. On zaś tylko przeklina i podejrzewa nas o to, czego nie było i czego nigdy nie będzie! Źle, panie, źle!
Zrozumiałem, że istotnie źle układało się życie moich pomocników, ale nic na to poradzić nie mogłem.
W dwa dni później otrzymałem telegram, wzywający mnie do Charbina. Spędziłem w mieście około tygodnia. Gdy powróciłem do Udzimi, zdziwiło mnie to, że nikt z moich pomocników nie przyszedł na stację. Kazałem odwieźć się do Ho-Lina. Tu wkrótce do mego wagonu wszedł Kazik. Był blady i chudy, oczy mu pałały gorączkowym ogniem. Miał pod pachą tekę, wypchaną papierami.
Urzędowym, suchym głosem zaczął zdawać raport. Często się mylił i plątał, tarł czoło i oblizywał suche, spieczone wargi.
Nareszcie otworzył tekę, aby pokazać mi jakieś dokumenty. Ujrzałem leżący na wierzchu rewolwer Browninga. Kazik wziął go i położył na krześle, a później jął podawać mi papiery. Zacząłem je przeglądać, gdy nagle huk wstrząsnął powietrzem, a gorący prąd uderzył mnie w twarz. Skoczyłem i zastygłem w przerażeniu. Ujrzałem śmiertelnie bladą twarz Kazika. Patrzał na mnie szeroko roztwartemi oczyma, z zamarłym w nich krzykiem rozpaczy; usta mu się rozszerzyły w jakimś straszliwym, szyderczym uśmiechu, obnażając zęby, z pomiędzy których wypływały bąble krwawej śliny. Ale nie ta straszna maska przeraziła mnie. Uwagę moją zatrzymała na sobie pierś Kazika. Miał na sobie czerwoną koszulę. Nagle spostrzegłem, że ta koszula zaczyna się nadymać i czernieć coraz bardziej. Po chwili ujrzałem ciężkie sople krwi, sączące się przez tkaninę i padające na podłogę. Dopiero wtedy zrozumiałem, że Kazik jest ranny. Spuściłem oczy. Na podłodze zebrała się już duża kałuża krwi, wsiąkająca w dywan.
Posadziłem Kazika na kanapie i rozciąłem koszulę. Szeroka struga krwi zalała mi ręce. Na lewej stronie piersi, tuż nad sercem, był otwór, którędy weszła kula. Wyjścia jej nie znalazłem. Kula ugrzęzła w łopatce. Lewa ręka zwisała bezwładnie i była zimna.
Śpiesznie zrobiłem pierwszy opatrunek i zatelefonowałem na dworzec, aby natychmiast powiadomiono o wypadku najbliższy szpital. Na szczęście, przed tygodniem, na sąsiedniej stacji był rozlokowany szpital Czerwonego Krzyża. Po paru godzinach przybył parowóz z sanitarnym wagonem, i Kazika zabrano.
Nazajutrz zrobiono mu operację i kulę wydobyto. Nieszczęśliwy Kazik przez całe lato walczył ze śmiercią. W przestrzelonych płucach rozwinęła się gruźlica. Ze szpitala Kazik wyszedł dopiero na jesieni i był wysłany na koszt rządu do stacji klimatycznej w Finlandji. Odprowadzałem go na dworzec w Charbinie. Był w opłakanym stanie. Jedną ręką nie władał zupełnie, wisiała zimna i nieruchoma, ciągły ból ostry i przenikliwy dolegał mu. Miał twarz wychudzoną i prawie przezroczystą, oczy gorączkowo błyszczące, usta spieczone a blade. Kaszlał i uśmiechał się, jakgdyby z zawstydzeniem.
Żegnając mnie przed odejściem pociągu, szepnął: — Nic z moich marzeń teraz!
Usiłowałem go uspokoić i pocieszyć. Potrząsnął głową i rzekł:
— Nie, panie, to — koniec! Kaleką jestem... Mam przed sobą tylko jeden ratunek... jedyny...
Pomyślał chwilą i dodał:
— Śmierć!
Kazik odjechał. Mignęła mi na chwilę jego smutna, blada twarz i znikła. Nigdy jej więcej nie oglądałem i nigdy nie zobaczę, gdyż w rok później dowiedziałem się o śmierci Kazika. Umarł na suchoty w jakimś szpitalu w wielkiej nędzy, gdyż z powodu kalectwa nie mógł znaleźć dla siebie zarobku.
Teraz gdy przesuwa się przede mną na tle różnych wspomnień doprawdy niepowszednia postać Kazika, nie mogę odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało wtedy w moim wagonie w Ho-Linie?
Leżąc po operacji w szpitalu, Kazik twierdził, że niechcący zrzucił rewolwer na podłogę i wtedy buchnął strzał. Gdy to słyszałem, wstawała przede mną blada, ponura twarz Kazika przed wypadkiem i pytałem siebie:
— Czy nie było to samobójstwo?
Kazik zabrał do grobu swoją tajemnicę.
Już w parę tygodni po wypadku z Kazikiem, w małem mieszkanku Samsonowych panowała niczem niezamącona pogoda. Młody człowiek stał się weselszy i energiczniejszy, a pani Wiera coraz łaskawiej spoglądała na męża. O Kaziku nie było mowy. Gdym zaczynał coś o nim mówić, nigdy nie podtrzymywano tej rozmowy.
Smutne, bezwzględne prawo natury. Gdy Kazik był silny, pełen zapału do życia i niebezpieczny, kochano go lub obawiano się, lecz gdy nielitościwa kula wytoczyła z jego młodego ciała wraz z krwią i popęd do życia, wyrzucono go z myśli i serca, jak zużyty, nikomu już niepotrzebny łachman.
— Biedny, biedny Kazik! — myślałem nieraz. — Gdzie są twoje dumne, harde myśli i zamiary? Czy nie opanowała twojej duszy upartej zimna rozpacz?

Tubylcy Wschodniej Gobi (Kara-Kurczyni).

Byłem nawet ucieszony, gdy dowiedziałem się o jego śmierci, bo przecięła wszystko na zawsze — i pasmo jego życia, i jego rozpacz i, być może, tęsknotę za tą, która z takim pośpiechem wyrzuciła go ze swojej pamięci...
Wkrótce Samsonow podziękował mi za służbę i odjechał z żoną do Charbina, gdyż młoda kobieta nudziła się w kniei, gdzie moje piece walczyły z puszczą dziewiczą, pochłaniając ciała olbrzymów leśnych tak samo, jak przypadek pochłonął życie Kazika.
Twarde i nielitościwie obojętne jest serce człowieka! Może dlatego nie lubię dużych zbiorowisk ludzkich?...
Znalazłem sobie nowych pomocników, i praca szła dalej.
Tymczasem kozak Rykow stale włóczył się po lasach, a zawsze razem ze zwierzyną przynosił jakieś wiadomości. Na Kentei-Alinie spotykał podejrzane oddziały jeźdźców; strzelano do niego kilkakrotnie i raz powrócił z przestrzeloną torbą myśliwską. Na wszystkie moje telegramy o grasowaniu jakichś zbrojnych band, długo nie było żadnej odpowiedzi, aż nareszcie przybył dość znaczny oddział kozaków pod dowództwem oficera. Wyprawa tego oddziału do lasów, pokrywających Kentei-Alin, dała nieoczekiwane rezultaty. Kozacy stoczyli potyczkę z kilku oddziałami chunchuzów i wzięli kilku rannych do niewoli. Byli to chunchuzi z dużego oddziału, który, jak zeznawali jeńcy, trzymał się wpobliżu granicy Korei. Na czele wszystkich oddziałów stał „wielki wódz“ Dżan-Dżo-Ling, operujący podług wskazówek sztabu japońskiego. Po odejściu kozaków, chunchuzi prawie zupełnie znikli z okolic Ho-Linu. Jednak kiedyś w nocy obudził mnie brzęk szkła w moim wagonie. Nad ranem, gdy wstałem, przekonałem się, że szyba była przestrzelona, a kula ugrzęzła w ścianie wagonu. Była to mosiężna kula z karabina dużego kalibru. Moi kozacy poznali kulę, używaną w armji chińskiej. Nic nie mogłem zrozumieć! Czyżby Chińczycy też rozpoczęli wojnę z Rosją?
Objaśnienia dostarczyły mi dzienniki. Wódz chunchuzów, Dżan-Dzo-Ling, wszedł w porozumienie z gubernatorami Ninguty i Mukdenu, i ci zaopatrywali bandytów w broń rządową. Dowiedziano się o tem później, i wicekról Mandżurji musiał opuścić swój pałac w Mukdenie na żądanie dyplomacji rosyjskiej.
Wójt Ho-Lina, dowiedziawszy się o wypadku nocnym, przyszedł do mnie i szeptem prosił mnie, abym nie donosił władzom o kuli w ścianie mojego wagonu. Obawiał się bowiem przykrości dla mieszkańców wioski, a także tego, aby chunchuzi nie mścili się, ponieważ, jak twierdził, już są źli na mnie, że sprowadziłem tu oddział kozaków.
Spełniłem prośbę wójta i wkrótce poszedłem oglądać roboty. Idąc, usłyszałem przeraźliwy kwik świni. Coś złego musiało się jej przytrafić, poszedłem więc w kierunku, skąd dochodził kwik. To, co zobaczyłem, przechodziło moją wyobraźnię i chyba tylko w Chinach może się zdarzyć. Kilku Chińczyków okrążało dużą, czarną świnię. Nieszczęśliwe zwierzę było przywiązane za nogi do czterech drzew, i właściciel wycinał kawałki mięsa, sprzedając je nabywcom. Gdy zabrał się do obcinania tylnej szynki, nie mogłem wytrzymać, roztrąciłem tłum i wystrzeliłem w głowę świni z rewolweru. Właściciel i tłum kupujących głuchym, niezadowolonym pomrukiem odpowiedział na mój miłosierny uczynek. Gdy odchodziłem, usłyszałem, rzuconą mi głosem ponurym, pogardliwą nazwę „Maudza“ i jeszcze jakieś słowo, któremu towarzyszył wybuch złośliwego śmiechu.
Zrozumiałem wtedy, że nastrój ludności nie był dla mnie przychylny, chociaż doprawdy nic nie miałem sobie do wyrzucenia. Byłem z Chińczykami zawsze grzeczny i nie pozwalałem kozakom krzywdzić ich lub obrażać. Jednak od tego dnia miałem się zawsze na baczności i bez broni już nie wychodziłem ze swego wagonu.
Znaczną część dnia spędzałem około pieców, zwiększając ich produkcję z każdym dniem. Pewnego razu, podczas obiadu robotników, zobaczyłem jakiegoś małego, krępego Chińczyka, borykającego się z innymi. Bardzo zręcznie rzucał każdego na ziemię, zdradzając wielką siłę i robiąc typowe dla chińskich zapaśników ruchy teatralne. Skakał z groźnemi okrzykami, nadawał swej twarzy okrutny wyraz, klaskał w dłonie, bił się po biodrach i przyjmował malownicze pozy. Spostrzegłszy mnie, zaśmiał się, rzucił do zebranych jakiś frazes, na co robotnicy odpowiedzieli wrzaskliwym śmiechem. Chińczyk tymczasem podszedł do mnie i ruchami dawał mi do zrozumienia, że wyzywa mnie na walkę. Byłem wtedy młody i silny i lubiłem wszelki sport, a zresztą chciałem pokazać swoim żółtym robotnikom, że nie dam się tak łatwo, gdyby któryś chciał napaść na mnie. Przyjąłem wyzwanie i, zrzuciwszy skórzaną kurtkę, zbliżyłem się do mego przeciwnika. Ten długo skakał, klaskał w dłonie, straszył mnie różnemi grymasami, aż nareszcie, dostatecznie mnie podrażniwszy, rzucił się na mnie. Poznałem odrazu, że mój przeciwnik, choć dość silny, jest jednak słabszy ode mnie. Zabrałem się do niego z całą sumiennością. Jednak poszło mi to z trudnością, gdyż doskonale umiał posługiwać się nogami. Dwa razy omal że nie upadłem, przy ogłuszającym śmiechu Chińczyków. My, Europejczycy, nie posługujemy się nogami w walce, a więc to podstępne działanie mego przeciwnika rozgniewało mnie niewymownie, i postanowiłem skończyć z nim. Przez kilka minut Chińczyk zręcznie mi się wywijał, nareszcie zdołałem pociągnąć go ku sobie, a wtedy szybko porwałem go w objęcia i podniosłem do góry. Długo wyrywał mi się z rąk, bił nogami w powietrzu, rozumiejąc, co chcę z nim uczynić. Lecz trzymałem zapaśnika mocno, coraz bardziej przyciskając go do siebie. Nareszcie ręce mu osłabły i pierś jego dotknęła mojej piersi. Przycisnąłem go wtedy jeszcze mocniej i, tak trzymając i cisnąc coraz silniej, zacząłem chodzić. Mój przeciwnik coś mruczał urywanym głosem, nareszcie zaczął charczeć. Gdy twarz mu się krwią nalała, zakręciłem nim w powietrzu i z rozmachem cisnąłem na ziemię. Jęknął tylko i długo nie mógł się podnieść. Gdy wstał, zatoczył się i znów upadł. Chińczycy stali w milczeniu i patrzyli pałającemi oczami, lecz w tych oczach spostrzegłem już szacunek dla siebie. Wiedziałem, że lada bandyta nie ośmieli się teraz mnie zaatakować.
Gdy pomogłem swemu przeciwnikowi wstać i podałem mu rękę na zgodę, cały tłum podniósł wielkie palce prawej ręki do góry i wrzasnął:
— Hao! Hao! Szango! Dobrze, dobrze! doskonale!


ROZDZIAŁ CZWARTY.
HORYZONT W CHMURACH.

Sztab armji tymczasem żądał ode mnie coraz większej ilości węgla, kolej ze swojej strony czyniła to samo, nalegając na zaopatrywanie w węgiel głównych warsztatów kolejowych. Ledwie mogłem nadążyć z wykonaniem tych zamówień. Oprócz pieców uralskich, były czynne trzy duże piece fabryczne, i w głębi lasu stawiałem czwarty. Puszcza wpobliżu była już na wielkiej przestrzeni wytrzebiona, a moja kolejka pracowała bardzo intensywnie, podwożąc drzewo do pieców z dalszych działek koncesji. Jednocześnie zarządziłem budowę odnogi kolejowej dla rąbania nowego obszaru kniei. Wszystkie te prace zmusiły mnie do wynajęcia nowych chińskich robotników. Z Charbina już nie mogłem sprowadzać ludzi i byłem zmuszony szukać robotników i wynajmować ich w Ningucie, Iman-Po i Kirinie. Czynili to moi pomocnicy i, naturalnie, brali wszystkich zgłaszających się, nie dbając o rekomendacje i dokumenty, co przy istniejących warunkach byłoby niemożliwe.
Codzień objeżdżałem wszystkie tereny, gdzie prowadziłem roboty, i osobiście doglądałem wszystkiego. Kiedyś, kontrolując budowę pieca, stałem na skraju lasu, gdy z krzaków wyrwał się z krzykiem czarny drozd. Miałem w ręku dubeltówkę, strzeliłem i ugodzony ptak spadł w gąszcz. Kilku Chińczyków, podnosząc palce do góry na znak pochwały, pobiegło w krzaki i przyniosło mi moją zdobycz. Od tej chwili nie miałem spokoju od Chińczyków. Dość mi było gdziekolwiek się zjawić, a przynoszono natychmiast puste butelki, blaszanki od konserw albo zepsute jaja i znakami proszono, abym strzelał w locie. Rzucano te przedmioty w powietrze, i musiałem strzelać, rozbijając butelki i jaja i podrzucając śrutem jeszcze wyżej podlatujące do góry blaszanki. Chińczycy podziwiali moją sztukę strzelania do przedmiotów, będących w ruchu, i, w zachwycie, jak dzieci klaskali w dłonie i śmieli się radośnie.
Nie odmawiałem im tej uciechy, gdyż była ona dobrem ostrzeżeniem dla znajdujących się w tłumie moich robotników chunchuzów.
A że tacy byli, o tem nie wątpiłem, gdyż widziałem grupki Chińczyków, zbierających się na uboczu, z obawą spoglądających na kozaków i o czemś naradzających się z tajemniczemi minami. Bywały też wypadki, że Łyświenko zjawiał się u mnie i raportował o wykryciu przy którymś z „manz“ noża lub rewolweru, albo o ucieczce robotnika lub też kilku.
Już nie mogłem pozostawiać pieców bez ochrony i moi kozacy patrolowali przy nich dzień i noc. Lecz cóżby znaczyła ta garstka ludzi, otoczona mrowiskiem Chińczyków, gdyby chunchuzi zechcieli zdobyć moją fabrykę?
Pewnej niedzieli, mając ze sobą karabin Henela z lunetą, szedłem plantem kolejki, aby obejrzeć roboty na dalszych placach.
Było to południe, skwarne i jasne. Nikogo naokoło nie widziałem. Las podchodził do samego plantu i stał dwiema ścianami, milczący i nieruchomy. Nagle o jakie sto kroków od siebie zauważyłem ruch w krzakach, a potem natychmiast porwałem za karabin, bo ujrzałem dzika. Zaplątał się w gąszczu i siatce z dzikiego wina i chmielu i powoli wydobywał się na nasyp. Nareszcie przedarł się przez gąszcze, wyskoczył na nasyp i popędził prostą linją ode mnie, trzymając się miejsca między szynami.
Wziąłem go starannie na cel i dałem ognia, gdy robił o jakie 100 kroków ode mnie nagły obrót, wystawiając na strzał całą komorę. Padł odrazu, a gdy podszedłem do niego, już nie żył.
Wieczorem przyniesiono mi go. Był to duży okaz, ważący około 300 funtów, posiadał piękne kły, zakrzywione jak dwa sierpy, wysoko nad ryjem wystające.
Tejże niedzieli kozak Rykow, osiodławszy konia, pojechał na polowanie. Nie widziałem go przed wyjazdem i dowiedziałem się o tem dopiero wtedy, gdy zjawił się u mnie wachmistrz Łyświenko i doniósł mi, że z lasu przybiegł koń Rykowa, bez jeźdźca, z porwaną uzdą i cały w pianie. Coś złego musiało się stać z Rykowem. Zarządziliśmy odrazu poszukiwania. Wyznaczyłem znaczną nagrodę za odszukanie kozaka. Rykow jednak przepadł jak kamień w wodzie. Dopiero po trzech dniach przyszedł żebrak-Chińczyk, odbywający pielgrzymkę po kraju, i opowiedział, że niedaleko od potoku, wpadającego do rzeczki Ho-Lin, widział skrwawiony trup żołnierza rosyjskiego. Wachmistrz, nic nie mówiąc, wsadził żebraka na siodło, wskoczył sam i kazał się prowadzić. W eskorcie dwóch kozaków jechałem ztyłu. Długo krążył po lesie nasz niezwykły przewodnik i, gdy już ujrzeliśmy przed sobą skały szczytów Kentei-Alin, zszedł z konia i zaczął szperać w krzakach. Kilka razy powracał do strumyka, przecinającego błotnistą równinę, zarośniętą krzakami i wysoką trawą, odchodził znowu, krążył śród zarośli, aż się zatrzymał i zaczął dawać nam znaki.
Podjechaliśmy, i — smutny obraz przedstawił się naszym oczom. Na trawie, stratowanej i miejscami wyrwanej wraz z darniną, leżał nawznak nieszczęśliwy Rykow. Szaro-zielona bluza wojskowa była porwana na strzępy i zlana krwią. Czaszkę miał zmiażdżoną, a całą twarz porysowaną głębokiemi brózdami. Odrazu zrozumieliśmy, że kozak padł ofiarą tygrysa. Drapieżnik znęcał się nad człowiekiem, gdyż wszystkie stawy rąk i nóg kozaka były powykręcane i przegryzione. Nie znaleźliśmy przy Rykowie ani czapki, ani karabina, natomiast w skrwawionej ręce pozostał mu krótki nóż myśliwski.
Widocznie napad tygrysa był dokonany gdzieś w innem miejscu. Świadczyły o tem też wyraźne ślady walki człowieka ze zwierzem.
Oglądając krok za krokiem pole zajścia, o jakie 50 metrów znaleźliśmy czapkę, a trochę dalej strzaskany karabin. Potrochu odtwarzał się cały obraz walki. Niezawodnie tygrys znienacka napadł na Rykowa, który nie miał czasu strzelać, lecz uderzył zwierza kolbą i strzaskał karabin. Na dużej przestrzeni odnajdywaliśmy ślady zaciętej bitwy człowieka i zwierza. Krew skrzepła na liściach krzaków i na łodygach wysokiej trawy. Ślady te doprowadziły nas znowu do ciała Rykowa.
Już mieliśmy podnieść go i złożyć na siodle, gdy Łyświenko mruknął:
— A poco on trzyma nóż w ręce? Nie taki to był chłopak, aby, złapawszy nóż, nie pokiereszować napastnika. Pójdę, poszukam jeszcze...

Ulica handlowa w Fu-dzia-dzianie.

Powiedziawszy to, skinął na jednego kozaka i, trzymając karabiny wpogotowiu, ruszyli naprzód. Gdy z pomocą kozaka i Chińczyka przywiązywałem ciało Rykowa do grzbietu zapasowego konia, widziałem czapki Łyświenki i jego towarzysza, migające pośród krzaków. Znikły mi wreszcie z oczu, ale wkrótce doszły mnie krzyki i nawoływania. Porwałem karabin i pobiegłem w kierunku ich głosów. To, co ujrzałem, przechodziło moją wyobraźnię.
Na wielkiej polanie, na zgniecionej wysokiej trawie leżał tygrys. Skóra jego w różnych miejscach miała głębokie rany od uderzeń noża. Był martwy z pewnością od paru dni. Gdy kozacy przewrócili go na bok, wyjaśniło się, co spowodowało śmierć drapieżnika. Miał przecięty brzuch, a wypadnięte wnętrzności leżały w trawie. Widocznie po otrzymaniu śmiertelnego ciosu odszedł, wlokąc za sobą wnętrzności, i padł o kilkadziesiąt kroków od swego przeciwnika, który z połamanemi stawami i zdruzgotaną czaszką umierał tuż — na tej równinie, gdzie rozegrała się krwawa i ponura walka leśna.
Łyświenko miał twarz zadowoloną i dumną.
— Dzielny był chłopak! — rzekł, potrząsając głową. — Prawdziwy kozak!
Przywieźliśmy do Ho-Lina ciało Rykowa i skórę tygrysa.
Tegoż wieczora, sporządziwszy protokół, wyprawiłem ciało Rykowa w trumnie naprędce skleconej do Charbina, do zarządu wojsk kozackich w Mandżurji. W wagonie, gdzie stały zwłoki Rykowa, pojechał wachmistrz Szum i szeregowy kozak, celem złożenia raportu i uczestniczenia w pogrzebie towarzysza.
Gdy wyprawiłem ciało kozaka i powróciłem do Ho-Lina, ktoś zapukał do mego wagonu. Wszedł jeden z rosyjskich robotników. Kim był, nie wiem. Był to typ, często spotykany w Rosji — mieszanina Słowianina z Mongołem i Cyganem. Starzec o siwych, twardych jak szczecina, gęstych włosach, miał czarne, pałające i przenikliwe oczy, orli nos i grube wargi. Nazywał się dziwnie — Dzwon. Był dozorcą przy składzie węgla. Moi pomocnicy chwalili go za ścisłą i sumienną pracę. Dzwon stanął przede mną w służbowej postawie i uroczystym głosem prosił mnie o zwolnienie go ze służby. Zapytany o przyczynę, zaczął się wahać i coś bełkotał zmieszany.
— Mówcie! — rzekłem głosem surowym.
— Bo to widzi pan — zaczął — zawsze, gdy przyjeżdżam na nowe miejsce, wróżę sobie, czy wszystko będzie pomyślnie...
— No?
— Wróżby wypadły bardzo niedobrze! — ciągnął dalej. — Wróżyłem na kamieniach i z nich dowiedziałem się o trzech śmierciach... Dwóch już odeszło — Kazik... Rykow...
— Kazik nie umarł — zawołałem, gdyż wtedy istotnie żył jeszcze i był w sanatorjum, w Finlandji.
— Umrze! — szepnął z przekonaniem. — Wróżyłem o nim, wypadła śmierć...
— Więc cóż? — zapytałem. — Boicie się o siebie?
Pomyślał przez chwilę i odparł cicho:
— Pewno, że się boję, gdyż tu każdemu może grozić śmierć. W obcym i wrogim jesteśmy kraju, a nasi kozacy nie potrafią nas obronić. Za mało ich... Ale ja tu przyszedłem nie poto, aby prosić pana naczelnika o zwolnienie. Technik mógłby to uczynić...
Znowu zauważyłem zmieszanie na jego twarzy.
— Przyszedłem, aby uprzedzić pana naczelnika. Z układu kamieni wróżbiarskich wnioskuję, że panu będzie wkrótce groziło niebezpieczeństwo... Może pan naczelnik będzie tym... trzecim. Może więc zawczasu stąd wyjedzie?..
— Dziękuję wam za dobrą radę i przestrogę! — powiedziałem, śmiejąc się i podając mu rękę.
Dzwon odszedł i nazajutrz już go nie było na fabryce. Nie widząc go, bardzo prędko zapomniałem o jego słowach ostrzegawczych i dalej prowadziłem zwykły tryb życia.
Pewnego razu kazałem przesunąć swój wagon z Ho-Lina na nową odnogę. Ze mną jechali Łyświenko, dwóch kozaków i żołnierz-przewodnik mego wagonu. Obejrzawszy nowy plant i rozpoczęte roboty w lesie, powracałem do wagonu. Już słońce skrywało się za górami, gdy nagle rozległa się salwa, a po niej natychmiast druga. Zacząłem oglądać okolicę i ujrzałem na niewielkiej, bezleśnej górze kilkunastu jeźdźców. Zeszli z koni i ostrzeliwali mój wagon i małą fan-tze majstrów kolejowych. Z wagonu po salwach wybiegli moi kozacy i żołnierz z karabinami i, starannie mierząc, rozpoczęli ogień. Byli to starzy, wprawni żołnierze, spokojni i nawykli do potyczek z chunchuzami. Strzałom ich prędko wtórować zaczęły głuche, dalekie krzyki rannych napastników. Widziałem, jak paru chunchuzów upadło i potoczyło się nadół, inni cofać się zaczęli ku wierzchołkowi góry. Wtedy dopadłem do swego wagonu i schwyciłem duży pistolet Mauzera z drewnianym futerałem, który zastępował kolbę i pozwalał zamienić pistolet na karabin o 10 nabojach. Przyłączyłem się do swoich ludzi i, ukrywszy się za wysokim plantem, wyglądałem celu dla swego Mauzera. Cel ten zjawił się nieoczekiwanie. Z poza grzbietu góry wyjechał na białym koniu Chińczyk. Wymachiwał rękami, coś krzyczał, z pewnością wydając jakieś rozkazy. Chunchuzi zbiegli się do niego z różnych stron i coraz gęstsze strzały posypały się na mój wagon.
Chińczyk na białym koniu stał oświetlony ostatniemi promieniami, słońca i był widzialny jak na dłoni.
— Zsadźmy go z konia! — zawołał, zwracając się ku mnie, Łyświenko.
— Dobrze! — odpowiedziałem, mierząc.
Dwa strzały rozległy się jednocześnie i po chwili Chińczyk runął z siodła, a po nim zachwiał się biały koń i upadł. Chunchuzi cofali się w trwodze, unosząc wodza, odprowadzani naszym ogniem.
Śmiałość bandytów zmusiła mnie do wysłania bardzo stanowczego raportu do sztabu z żądaniem oczyszczenia okolic Ho-Lina i Udzimi od band chunchuskich. W dwa dni później przybył z sąsiedniej dużej stacji spory oddział kozaków pod dowództwem rotmistrza. Przez tydzień przeszukiwały knieję partje tego oddziału, docierając aż do Kentei-Alina. Spotkały jednak zaledwie niewielką grupę uzbrojonych Chińczyków, których wzięły do niewoli. Natychmiast wezwano najbliższego urzędnika chińskiego dla załatwienia się z chunchuzami. Ten przybył z katem i żołnierzami chińskimi. Pojmanych bandytów skuto i wyprawiono na stację Iman-Po, gdzie ich stracono.
Noc jednak więźniowie spędzili w małej fan-tze, gdzie składano narzędzia robotników podczas obiadu i wypoczynku. Łyświenko wszedł do mnie późno wieczorem i zaproponował mi obejrzenie chunchuzów.
— Naczelnik przekona się, co to za ludzie! — rzekł ponurym głosem wachmistrz. — Wiedzą przecież, że jutro kat im poucina głowy, a oni tymczasem najspokojniej w święcie grają w domino, które zrobili sobie z kawałków drzewa, śmieją się i żartują. Lalki drewniane a nie ludzie!
Aż splunął ze złości.
Poszedłem i uchyliłem drzwi. Chunchuzi, z nogami wtłoczonemi w ciężkie deski, zamknięte na kłódki, siedzieli przy kopcącej niemiłosiernie lampce olejnej i grali w domino, gestykulując i głośno, bezczelnie śmiejąc się. Zaczęli, szyderczo spoglądając na nas, coś mówić. Łyświenko, rozumiejąc po mandżursku, przetłumaczył mi te prawdziwie „wisielcze“, dowcipy. Jeden z więźniów, otyły i czerwony, ze śmiechem opowiadał, że z jego szyją byka kat będzie miał robotę, gdyż takiej szyi odrazu przerąbać nie potrafi, zato z innymi pójdzie mu jak z płatka, ponieważ są chudzi i wynędzniali, jak „wędzona ryba“.
Wczesnym rankiem, gdy wychodziłem już z wagonu, chunchuzów wyprowadzano z fan-tze. Wkrótce szli już, brzęcząc łańcuchami, założonemi na szyję, w stronę stacji Udzimi, skąd mieli odbyć ostatnią podróż koleją na miejsce stracenia.
Zdawało mi się, że po tej wyprawie rotmistrza cisza zapanuje na mojej koncesji, lecz jakże się pomyliłem. Zaledwie odjechał oddział, doniesiono mi, że banda chunchuzów napadła na niewielki skład mąki i bobu, wybudowany w lesie, zrabowała go i spaliła. Do kozaków moich strzelano prawie codziennie. Niewidzialny wróg czatował wszędzie — pośród krzaków, w puszczy, za kamieniami, które stoczyły się z gór, i nawet na terenie samej fabryki lub robót leśnych. Wykryć napastników i przyłapać nigdy się nie udawało, a zuchwałość ich tymczasem rosła.
Przekonałem się o tem wkrótce osobiście. Pewnego razu obserwowałem proces wyjmowania i gaszenia węgla, wydobytego z pieca, gdy podszedł do mnie wysoki i bardzo przystojny Chińczyk. Łamaną mową rosyjską prosił mnie, abym przyjął go na służbę. Ciągle czułem brak ludzi, więc zgodziłem się. Zapomniałem o nim wkrótce, ale przypomniał mi go jeden z techników. Skarżył się na nowego robotnika, mówiąc, że nie chce pracować, ciągle wygłasza jakieś mowy do innych, którzy stają się potem bezczelnymi nicponiami i nie słuchają rozkazów.
— Myślę, że to jest jakiś chunchuz — zakończył swój raport technik. — Niech naczelnik sam spojrzy na niego. Ma wypieszczone, białe ręce i długie paznokcie... To najlepszy dowód. Znam ja się na tych „manzach“!
Postanowiłem, nie uprzedzając nikogo, zbadać tę kwestję. Nazajutrz z rana wyszedłem z wagonu i poszedłem ku piecom, szukając nowego robotnika. Nigdzie jednak go nie było. Nagle zauważyłem, że, gdy przechodziłem koło jednej grupy pracujących, wszyscy Chińczycy spojrzeli powyżej mojej głowy i w uśmiechu wyszczerzyli swoje żółte zęby. Gdym się obejrzał, nic szczególnego nie spostrzegłem. Obszedłem cały teren i znowu powróciłem do podejrzanego miejsca. Spostrzegłem te same spojrzenia i uśmiechy. Nagłym ruchem odwróciłem się całem ciałem. Ztyłu za mną stał wysoki Chińczyk, którego szukałem. Trzymał w ręce długą siekierę do rąbania drzewa i zamachnął się nią, jakgdyby chciał mnie uderzyć. W okamgnieniu wymierzyłem mu ciężki cios pięścią, po którym upadł, wypuszczając z rąk siekierę, po chwili jednak zerwał się i począł zmykać w stronę lasu. Uśmiechy na twarzach robotników znikły i zamieniły się w przerażenie. Nagle, wymachując rękami i wskazując na uciekającego, zaczęli krzyczeć.
— Kapitan, kapitan! To był zły człowiek! to — chunchuz!
Zawołałem jednego z starostów chińskich, mających pod sobą pewną ilość robotników, i przez niego oznajmiłem, że jeżeli robotnicy nie wskażą mi chunchuzów, śród nich się kryjących, a ja o istnieniu ich się dowiem, wszyscy zostaną odesłani do tao-taja chińskiego, z żądaniem, aby ukarał ich bambusami.
— Ho! Ho! — obiecali zdradliwi Chińczycy, nisko mi się kłaniając.
Nie zmieniło to jednak ogólnej sytuacji i niebezpieczeństwo coraz bardziej zbliżało się ku mnie.


ROZDZIAŁ PIĄTY.
DWA NAPADY.

Siedziałem w swoim wagonie i czytałem gazetę z opisem nowych niepowodzeń Rosji na froncie, gdy wszedł do mnie Łyświenko. Zasalutował i spytał:
— Czy mogę raportować naczelnikowi?
— Mówcie — powiedziałem.
— Źle, naczelniku. Zdaje się, teraz rozumiem, skąd te napady i „przykrości“ chunchuskie.
Zbliżył się i już szeptem ciągnął dalej:
— Objeżdżam codziennie wszystkie nasze patrole. Dziś z rana, jadąc brzegiem Ho-Lina, aż tam — około nowych robót, usłyszałem tupot konia, szczęk podków o kamienie, a w chwilę później ujrzałem jeźdźca, szybko pędzącego w kierunku gór. Jeździec miał na sobie kurmę i czapkę chińską, lecz spodnie miał czerwone, buty z ostrogami i mały karabin. Jestem przekonany, że był to kawalerzysta japoński.
Zerwałem się, usłyszawszy to.
— Pewno pomyliliście się! — zawołałem.
— Nie, naczelniku! — odparł stanowczym głosem. — Mam dobry wzrok. Dziś właśnie postanowiłem tę kwestję zbadać, ponieważ dobrze pamiętam kierunek, w którym odjechał Japończyk, a wiem, że tam jest kilka małych folwarków chińskich, gdzie uprawiają pola makowe na opjum. Pojadę na wywiad.
— Kogo ze sobą bierzecie? — spytałem.
— Nikogo! — odparł. — Obawiam się, że młodzi żołnierze wygadają się przed Chińczykami, a wtedy spłoszą mi zwierzynę! Pójdę sam, nibyto na polowanie.
Namyśliłem się trochę i oznajmiłem, że pójdę z nim. Ucieszył się bardzo i zawołał:
— Raźniej mi będzie! Pokornie dziękuję naczelnikowi!
Wkrótce już przeszliśmy rzekę i zagłębiliśmy się w puszczę. Na błotnistej ścieżce, która ginęła w zaroślach, dojrzeliśmy ślady podków jednego konia.
— Ej, gdyby się tak zbliska trafił! — mruknął Łyświenko, oglądając ślady. — Nie wymknąłby się mi. A wtedy nie strzelałem, bo obawiałem się spłoszyć tego ptaszka. Niech się oswoi, to i tak dostanę go...
Szliśmy jeden za drugim, oglądając się po lesie i nadsłuchując. Nic nie zdradzało obecności człowieka. Śpiewał gdzieś drozd; z głębi lasu dochodził nas stuk dzięcioła, szemrał i dzwonił strumyk na kamieniach.

Ulica chińska.

Po długiej wędrówce przez puszczę ujrzeliśmy dwie fan-tze, otoczone polem maku. Kilku Chińczyków w żółtych kapeluszach słomkowych, podobnych do słoneczników, pracowało wśród dojrzewających główek maku. Zbliżyliśmy się, a Łyświenko zaczął się rozpytywać o ludzi, przejeżdżających przez osadę. Widocznie dostał ważne informacje, bo aż mu oczy zabłysły. Pożegnaliśmy Chińczyków i poszliśmy dalej. Wkrótce puszcza otoczyła nas ze wszystkich stron. Doszliśmy do miejscowości, gdzie las był rzadszy, gdyż był tu niegdyś pożar.
Idąc śród krzaków o kilka kroków za wachmistrzem, uczułem instynktownie na sobie czyjś wzrok badawczy. Nie zdążyłem jednak zrealizować tego wrażenia, gdy huknął strzał i Łyświenko z przekleństwem runął na ziemię, chwytając się za biodro. W okamgnieniu byłem już za drzewem i wyjrzałem. O kilkanaście kroków od siebie zobaczyłem kawalerzystę japońskiego, który wyrzucał z karabina nabój. Nie zdążył jednak dokończyć, gdyż przeszyty moją kulą potoczył się w gęstą trawę. Jednocześnie gdzieś od strony prawej gruchnął strzał i przez krzaki zobaczyłem drugiego żołnierza, pędzącego co koń wyskoczy. Był daleko, lecz posłałem mu parę kul z mego Henela. Przeszukałem miejscowość i znalazłem dobrego, osiodłanego konia, przywiązanego do drzewa. Przyprowadziłem go do Łyświenki. Już siedział na ziemi, ściskając rękami broczące krwią biodro. Obejrzałem go dokładnie. Nie wątpiłem, że wachmistrz miał strzaskaną kość. Z wielkim trudem udało mi się po opatrunku wsadzić go na siodło Japończyka i dowieźć do wagonu.
I jeszcze jeden człowiek odbył z Ho-Lin podróż do szpitala Czerwonego Krzyża. Była to trzecia ofiara, przepowiedziana wróżbami Dzwona.
W Ho-Lin komendę nad kozakami objął wachmistrz Szum, który przybył natychmiast z Udzimi.
Narazie działalność chunchuzów ucichła. W znacznym stopniu przyczyniło się do tego przybycie do Udzimi szwadronu dragonów, których przysłano tu na skutek doniesienia mego o zjawieniu się patrolów japońskich. Dragoni dokonali bardzo starannego wywiadu, przeszli za Kentei-Alin i dotarli aż do grzbietu Loje-Lin. Po drodze rozbili i rozproszyli znaczne bandy chunchuzów, powrócili potem w dolinę rzeki Mutan i jej brzegiem doszli do Ninguty, nigdzie jednak Japończyków nie wykrywszy. Po tej wyprawie cisza i spokój zapanowały na terenie prowadzonych przeze mnie robót. Chińczycy stali się karni, pracowali na wyścigi i nic nie zdradzało obecności bandytów, wnoszących więcej niepokoju i nieładu, niż niebezpieczeństwa.
Korzystając z tego, uczyniłem wraz z przybyłymi do mnie dawnymi kolegami-przyrodnikami, znajdującymi się w tym czasie w wojsku, kilka wycieczek do okolicznych lasów. Moi koledzy nie byli myśliwymi, więc nasze ekskursje miały całkiem pokojowy charakter. Jednak pomimo tego były bardzo interesujące.
Włócząc się po lasach mandżurskich, wykryliśmy szereg ciekawych okazów flory i fauny.
Na skraju niewielkiego bagniska, gdzie z każdej prawie kępy zrywały się bekasy i dubelty, jeden z moich przyjaciół zatrzymał się i zaczął się uważnie przyglądać zerwanemu krzaczkowi mchu. Długo oglądał go, aż nareszcie, zwracając się do nas, rzekł:
— Widzicie ten mech? Jest to bardzo rzadki rodzaj, spotykany tylko na północnych i południowych spadkach Himalajów, gdzie go nazywają „świętym mchem“. W botanice jest znany jako „Cassiope Tetragona“. Buddyści używają go do robienia świeczek ofiarnych, zwijając je z mchu, przepajając dla sztywności żywicą lub woskiem i dodając dla zapachu santalu, wanilji lub szafranu. Jest to palący się mech. Zapalony, tli się powoli i tak długo, aż się spali cały. Jest to naturalna hubka.
Wysuszyliśmy zerwaną roślinę przy ognisku, a później uczyniliśmy próbę. Od pierwszej iskry, wydobytej uderzeniem scyzoryka o jakiś kamień, mech zaczął się tlić i spalił się do końca.
Nazajutrz mój botanik, idąc głębokim, dobrze zacienionym wąwozem, schylił się i z radosnym okrzykiem wyrwał z korzeniem jakąś roślinę. Miała ona długie, wycięte liście, a gdy otrząśnięto ziemię z korzeni, poznaliśmy wszyscy, jaką roślinę mamy przed sobą. Korzeń miał kształt ściśle przypominający człowieka. Odróżniliśmy głowę, szyję, ciało z nogami i rękami. Był to czarodziejski korzeń azjatycki, nazywany po chińsku dżeń-szeng, po mongolsku fatił, po persku mandragora, a po łacinie Panacea Genseng.
Opisując swoje podróże po Syberji i Centralnej Azji w książkach: „Przez kraj zwierząt, ludzi i bogów“ i „W ludzkiej i leśnej kniei“, kilkakrotnie wspominałem o tej tajemniczej roślinie, tak starannie poszukiwanej przez lekarzy szkoły tybetańskiej. Spróbowaliśmy smaku dżeń-szenga, był ostro-pieprzny, jak imbir, i szczypał w język. Obszukaliśmy cały wąwóz i zbocza gór, ale drugiego okazu nie znaleźliśmy. Przekonaliśmy się więc sami, że poszukiwanie tej rośliny jest rzeczą trudną, a nawet niebezpieczną, jeżeli wziąć pod uwagę możliwość spotkania się z drapieżnym tygrysem-zwierzem i tygrysem-człowiekiem, jeszcze bardziej drapieżnym i niebezpiecznym. Prawowierny zaś buddysta lub wyznawca kultu Lao-tze ma przed sobą jeszcze jedno spotkanie — ze złym demonem, broniącym czarodziejskiej rośliny.
Podczas tej samej wycieczki widzieliśmy jeszcze jedną osobliwość azjatycką, mającą wpływ na politykę ekonomiczną tak wielkiego państwa, jak Chiny. Brnąc przez gąszcz leśny, trafiliśmy na miejscowość, gdzie śród krzaków leżały zrąbane dęby. Leśne olbrzymy były powalone czyjąś nielitościwą ręką; leżały, rozrzuciwszy potężne ramiona-gałęzie, martwe, gnijące.
Z podroży po Sichota Alin wiedziałem już, co ma oznaczać ta potworna wprost zbrodnia, bezmyślna i okrutna. Objaśniłem to swoim kolegom. Pokazałem im, że na korze dębów rosły całe kolonje biało-żółtych grzybów. One to były przyczyną niszczenia dębów.
— Chińczycy — opowiadałem — od niepamiętnych czasów zauważyli, że na świeżo zrąbanych dębach wyrastają jakieś grzyby. Nazywają je „dębowemi“ albo „drewnianemi grzybami“. Są one bardzo smaczne, aromatyczne i wysuszone dają się długo przechowywać. Wkrótce stały się najulubieńszym przysmakiem Chińczyków. Żaden uroczysty, elegancki obiad nie może obejść się bez „dębowych grzybów“. Dla zadośćuczynienia wybrednemu podniebieniu smakoszów wyrąbano do XI-go wieku wszystkie lasy dębowe w Chinach właściwych. To barbarzyństwo jest tem bardziej bezmyślne, że na zrąbanym dębie już po czterech latach grzyby więcej nie rosną i drzewo bez żadnego dla ludzi pożytku ginie. Na granicy mandżursko-ussuryjskiej i koreańskiej, na obszarach, należących do Rosji, Chińczycy i Koreańczycy uprawiają ten sam barbarzyński przemysł. Widziałem duże przestrzenie lasów dębowych, zrąbanych dla tych krótkotrwałych plantacyj grzybowych. Widzimy tu przed sobą taką właśnie plantację i barbarzyństwo Chińczyków.
Moi znajomi dziwili się temu, niezrozumiałemu wprost, a bezwzględnemu szafowaniu dobytkiem społecznym przez naród o tak wysokiej kulturze. Istotnie, znalezienie objaśnienia takiej rozrzutności Chińczyków, niszczących naturalne bogactwa kraju, jest niemożliwe. Tymczasem rozrzutność ta doprowadziła lasy w rdzennych Chinach do zupełnego zaniku i oddała kraj w zależność od wrogo dla Pekinu usposobionych prowincyj kresowych lub od zagranicy. Zależność ta wyszła najaw np. wtedy, gdy od uderzenia pioruna w Pekinie spaliła się „świątynia Nieba“. Rząd cesarski Dao-Cynów nie mógł jej odrestaurować z braku odpowiedniego budulca. Koniec końców zarząd pałacowy musiał sprowadzić drzewo z Ameryki Północnej.
W parę dni później, odbywając dalszą wycieczkę na wschodnie spadki Tschan-Kwen-Zei-Lanu, przed zachodem słońca szliśmy ścieżką kamienistą, wijącą się brzegiem wartkiego potoku. Nagle uderzył nas przykry zapach, przypominający trochę pot koński. Zapach ten stawał się jednak coraz silniejszy i nieznośniejszy.
Przypomniałem sobie wtedy, że zapach ten znam z czasów mojej podróży konnej po Kaukazie, wzdłuż wschodniego wybrzeża Czarnego Morza od Noworosyjska do Batumu.
Opowiedziałem moim towarzyszom, że wtedy odnaleźliśmy przyczynę zapachu. Był to robak z rodzaju, o ile pamiętałem, „Yulus“; biało-różowy, długi na 10 centymetrów, żyjący wśród gnijących liści. Spostrzegłszy jakieś niebezpieczeństwo, Yulus wyrzuca z siebie kilka kropel płynu o bardzo silnym i przykrym zapachu, odstraszającym nieprzyjaciół, jakimi są dla robaka ptaki, krety i węże. Pamiętam, że odbywający ze mną część podróży po Kaukazie, dr. N. S. Abaza, opowiadał mi, że ptactwo ucieka od miejsca, którego zapomocą tych „gazów trujących“ broni Yulus. Mój przyjaciel i nauczyciel, prof. S. Zaleski znalazł około Adlera parę robaków i badał wydzielany przez nie płyn, poczem twierdził, że ma on skład chemiczny podobny do piżma. Ten płyn, stanowiący rezultat fizjologicznych czynności niektórych zwierząt z rodzaju gryzoniów, a także kozłów, jak wiadomo, w stanie świeżym posiada przykry zapach i dopiero po dłuższem działaniu powietrza nabiera cennych zalet aromatycznych, znajdując zastosowanie w perfumerji. Wielki teoretyk, prof. Zaleski sfabrykował nawet perfumy z yulusów, a chociaż były znacznie gorsze od wyrobów Coty’ego, Houbigant’a, Piver’a, jednak od człowieka, używającego je, nikogo już odstraszyć nie mogły.
Zaczęliśmy poszukiwania robaka i po pewnym czasie znaleźliśmy go na korze młodego grabu. Był bardzo podobny do swego pobratymca kaukaskiego, lecz miał na biało-różowym grzbiecie brunatne centki. Nie mając żadnego odpowiedniego naczynia, nie mogliśmy zabrać go z sobą w obawie, że uperfumowani przez wystraszonego robaka będziemy postrachem dla wszystkich. Zostawiliśmy więc w spokoju tę pełzającą fabrykę „gazów trujących“ i — perfum.
Moi koledzy spędzili u mnie jeszcze kilka dni. W ostatni dzień ich pobytu chunchuzi znowu przypomnieli o sobie. Z Charbina przybył Chińczyk celem wypłacenia pieniędzy robotnikom. Tego kasjera, gdy szedł wieczorem do baraków chińskich, ktoś porwał. Chińczyk znikł bez śladu. Jednocześnie na dalszym terenie robót uczyniono napad na barak robotników. Chunchuzi postrzelili posterunkowego kozaka i zrabowali cały dobytek robotników chińskich. Około dwunastu z nich odrazu prosiło o zwolnienie. Musiałem jechać do Charbina i prosić o zwiększenie oddziału, patrolującego w obwodzie mojej koncesji. Wyjechałem razem ze swymi kolegami, ofiarując im miejsca w moim służbowym, bardzo wygodnym wagonie, gdzie żołnierz-przewodnik bez przerwy częstował nas herbatą z dużego samowaru, stanowiącego przedmiot jego dumy. Samowar ten był zawsze tak wyczyszczony, że błyszczał jak słońce, a z jego komina stale buchał dym, czyniąc mój elegancki wagon podobnym do lokomotywy.
Gdy jeden z moich przyjaciół zwrócił na to uwagę przewodnika, żołnierz nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko rzewnie w stronę samowara i po chwili przyniósł nową porcję herbaty. Widocznie rozumiał, że każdy przedmiot powinien być należycie eksploatowany, gdyż inaczej nie ma znaczenia i wartości.
W Charbinie w sferach urzędniczych i towarzyskich zauważyłem wielki niepokój. Dawny nastrój, pełen ufności w zwycięstwo, znacznie podupadł. Rosjanie, wierzący w potęgę swego państwa, spokojnie przyjmowali ciosy, zadane flocie, stojącej w Porcie-Artura, przez Japończyków, wierząc w powodzenie armji na lądzie. Gdy przed fortami Portu-Artura zginął od torpedy pancernik „Petropawłowsk“ z dzielnym admirałem Makarowem, nawet wtedy patrjotycznie nastrojona publiczność pozostała spokojna. Jednak, po porażce Rosjan nad rzeką Jalu, rosyjska armja wciąż się cofała. Japończycy na Tsin-Dżou (na Lao-Tungu) zdobyli doskonałe pozycje Rosjan, rozbili armję generała Foka i zmusili go do cofnięcia się do Portu-Artura, który od tej chwili był już odcięty od armji Kuropatkina, koncentrującego wszystkie swoje siły około Laojanu. Chociaż ton prasy rosyjskiej i rozkazów generała Kuropatkina był bardzo pewny i dumny, jednak w społeczeństwie rosyjskiem z obawą oczekiwano pierwszej walnej bitwy armji rosyjskiej z trzema armjami japońskiemi, które pod dowództwem generałów Oku, Nodzu i Kuroki sunęły w stronę Laojanu.
Przyjechałem do Charbina w dwa dni po wielkiej bitwie, kiedy Japończycy zatrzymali korpus generała hrabiego Stakelberga, mającego za zadanie przedostać się z odsieczą do Portu-Artura. Opowiadano z oburzeniem, że generał Stakelberg miał przy sobie żonę i specjalny wagon z krową, a w skwarne dni nie wychodził z wagonu, ochładzanego w ten sposób, że żołnierze jego korpusu zmuszeni byli do polewania wagonu dowódcy nazewnątrz zimną wodą. Naturalnie, że od takiego wodza nie można było spodziewać się szczególnych rezultatów. Tak się też i stało. Japończycy zatrzymali korpus hrabiego i rozbili go. Sam Stakelberg z trudem wymknął się na zachód i przyłączył do sztabu Kuropatkina. Po tej klęsce wśród ludności zapanował nastrój dość ponury, lecz prasa i sztab po dawnemu oszukiwały społeczeństwo i naród rosyjski, którego szerokie warstwy nie wiedziały nigdy całej prawdy o wypadkach na terenie wojny. Nowe wojska przybywały codzień do Mandżurji, zwiększając siły wodza naczelnego, Kuropatkina.

Wódz chunchuzów.

Gdym zwiedzał Charbin, widziałem, że wszystkie szpitale były przepełnione rannymi i chorymi, i że sztab organizuje coraz to nowe szpitale, zamykając nawet szkoły w celu zajęcia po nich gmachów.
Załatwiwszy swoje interesa w Charbinie, powróciłem do Udzimi.
Znalazłem wszystko w dawnym stanie, tylko wachmistrz Szum poinformował mnie poufnie, że w okolicy zjawiły się znowu liczne bandy chunchuzów, a wywiad stwierdził, że wśród nich są przebrani żołnierze japońscy. Wziąłem to pod uwagę i poza teren robót nie wychodziłem, tem bardziej, że nie miałem żadnego towarzysza do polowania.
Bardzo mnie cieszył widok, jaki przedstawiał plac robót. Była to już prawdziwa fabryka, na której uwijało się około tysiąca ludzi. Dwie linje kolejki podwoziły drzewo, a domki, fan-tze, baraki i składy stanowiły całą osadę, wyrosłą w dziewiczym lesie, przy nikomu nieznanej wiosce Ho-Lin, która się zamieniła w przedmieście mojej osady węglowej.
Niedługo jednak sądzone mi było cieszyć się widokiem fabryki i życiem osady, stworzonej przeze mnie. Nikt nigdy nie wie tego, co go oczekuje jutro. Mnie się zdaje, że ta okoliczność jest najlepszą podstawą do optymizmu i altruizmu i pociągającą stroną życia, które przecież pozostaje zawsze zagadką.
Nigdy nie zapomnę słów jednego aresztanta, z którym siedziałem razem w więzieniu: ja — za rewolucję, on — za podpalenie domu swego wroga.
— Jutro nigdy nie jest podobne do dnia dzisiejszego — mówił. — Jeżeli dziś jest źle, to jutro już będzie łatwiej żyć. Gdy jutro będzie gorzej, to już dziś człowiek się przyzwyczaił trochę do ciężkiego życia, więc niebardzo będzie cierpiał od zmiany na gorsze. Jeżeli jutro będzie trochę pomyślniejsze, to wyda się ono wspaniałym dniem!
Ponurą wydała mi się wtedy ta filozofja człowieka, skazanego na długie lata więzienia, lecz miał on zupełną rację.
Pamiętam, jakgdyby to było wczoraj, jeden dzień brzemienny w następstwa.
Była godzina 4½ z rana, gdy ktoś zapukał do mego wagonu. Przewodnik wstał i otworzył. Spojrzałem na zegarek i posłyszałem głosy. Po chwili przewodnik wszedł do mnie i rzekł:
— Jakiś Chińczyk przybiegł tu i chce koniecznie widzieć natychmiast naczelnika!
— Dawaj go tu! — zawołałem.
Wszedł Chińczyk i łamaną mową rosyjską zaczął opowiadać o wypadku, który się zdarzył przy największym piecu węglowym.
— Gdy zaczęliśmy wyjmować węgiel, twój pomocnik, naczelniku, a z nim dwóch robotników weszli na wierzch pieca, gdy nagle ten się zapadł i ludzie wpadli do płonącego wnętrza. Biegnij, naczelniku, biegnij prędzej, bo tam wszyscy potracili głowy!
Na twarzy Chińczyka malowało się takie przerażenie i rozpacz, że byłem przekonany, iż musiała się stać rzecz straszna. Zerwałem się i, kazawszy przewodnikowi zatelefonować do Udzimi, aby sprowadzono lekarza i sanitarjuszów, wybiegłem bez bluzy i broni za Chińczykiem. W osadzie jeszcze wszyscy spali. Około składu z węglem tkwił jeden z kozaków. Krzyknąłem do niego, aby kazał iść na miejsce wypadku wachmistrzowi i reszcie komendy. Byłem w wysokich butach i białej koszuli. Do kieszeni, po lewej stronie piersi, włożyłem dość grubą książeczkę, w której robiłem swoje notatki. Przebiegliśmy około kilometra do miejsca, gdzie zaczynał się zakręt kolejki. Wkrótce mój wagon i domy osady znikły za drzewami. Biegliśmy dalej i po chwili spostrzegłem dwóch Chińczyków, siedzących na plancie. Gdyśmy się zrównali z nimi, wstali i o coś zapytali robotnika. Otrzymawszy odpowiedź, podbiegli razem ku nam. Nagle dwóch ludzi schwyciło mnie ztyłu za ramiona i usiłowało powalić. Myśląc, że chcą się borykać ze mną, na co nieraz w wolnych chwilach pozwalałem, krzyknąłem im po mandżursku „tsuba!“ (czyli — precz), lecz zamiast odpowiedzi, ściskali mnie coraz mocniej. Jeszcze nie zorjentowałem się, co zamierzają czynić, do chwili, gdy Chińczyk-robotnik podbiegł do mnie; zobaczyłem wtedy w jego ręku nóż; zamachnął się i uderzył, lecz trafił w książeczkę, którą przebił i lekko zadrasnął mi pierś. Szarpnąłem się z rąk napastników, a wtedy robotnik uderzył mnie nożem powtórnie, lecz trafił w lewą rękę i zadał dość głęboką ranę. Szarpnięcie się moje miało jednak dobry skutek. Trzymający mnie chunchuzi swojemi nogami oplątywali moje nogi. Gdym się starał wyrwać z ich rąk, zwolnili mi nogi. W mgnieniu oka zadałem z całej siły nogą cios robotnikowi, znowu zbliżającemu się z nożem. Z przeraźliwym krzykiem padł nawznak, wypuszczając nóż, i stoczył się z plantu. Napastnicy widocznie zmieszali się, bo, gdym szarpnął się powtórnie, prawa ręka moja była już wolna.
Uderzyłem jednego chunchuza, zbijając go omdlałego na ziemię i sam z rozmachu padając przez niego twarzą naprzód.
Trzeci z krzykiem zmykał. Wielkie to było szczęście dla mnie, gdyż, padając, wsadziłem nogę pod szynę kolejową. Straszliwy ból zmusił mnie do krzyknięcia i do — zemdlenia na parę minut, gdyż, jak się później okazało, wywichnąłem sobie staw w prawem biodrze. Jednak Chińczyk był widocznie tak nastraszony, że, nie oglądając się, uciekł.
Znalazł mnie wkrótce Szum z kozakami, ocucili mnie zapomocą wody z rowu, i dwóch kozaków poniosło mnie do wagonu, usadowiwszy na karabinach. Szum z dwoma żołnierzami związał obalonych przeze mnie Chińczyków i zarządził pościg za trzecim. Wytropił go, bo ślady na świeżo osypanym plancie wskazały miejsce, gdzie zsunął się z niego i skrył w lesie. Zaczaił się w krzakach i tu go przyłapali kozacy.
Nie przeczuwałem, że przywołując lekarza i sanitarjuszów dla ofiar chytrze zmyślonego zapadnięcia się pieca, czyniłem to dla siebie. Wkrótce załatwiono się z wywichnięciem biodra, zrobiono opatrunek, i już leżałem, czekając na powrót Szuma i dając polecenia swoim pomocnikom, gdyż tegoż dnia lekarz miał mnie odwieźć do Charbina na kurację. Szum powrócił i złożył następujący raport.
— Umieściłem zaaresztowanych bandytów w baraku, posłałem już po chińskiego urzędnika i uprzedziłem go, aby zabrał ze sobą dobrego kata, ponieważ wszyscy nasi więźniowie mają grube karki. Byle jaki kat nie da im rady.
Tak skończyła się moja praca na Udzimi...
Już tu nie powróciłem więcej, gdyż, wyjechawszy do Charbina, przeleżałem w łóżku do dnia, gdy generał Kuropatkin rozpoczął wielką bitwę około Laojanu. Chodziłem wtedy o szczudle i ból dokuczał mi ciągle. Wspomnienia walki z chunchuzami około Ho-Linu długo dolegały mi w postaci reumatyzmu.
Przy pierwszej sposobności pojechałem do laboratorjum, gdzie, jak donosił mi mój pomocnik-inżynier, było bardzo dużo pracy. Sztab armji i kolej przysłały do zbadania kilka gatunków węgla, znalezionego przez Chińczyków w różnych obwodach Mandżurji. Pomagałem memu inżynierowi i młodszym chemikom w ich pracach, chociaż to mnie jeszcze męczyło. Bardzo interesowały mnie wiadomości z frontu. Pierwsze dni wielkiej bitwy pod Laojanem przeszły w głuchem milczeniu; biuletyny sztabu generała Kuropatkina mówiły o nowych ugrupowaniach strategicznych armji, a prawie nic o przebiegu bitwy. Tymczasem mój kucharz-Chińczyk i lokaj pod sekretem opowiedzieli mi, że na froncie Rosjanie już cofają się i że bitwa będzie przegrana, poczem wojska japońskie całą siłą pójdą wzdłuż kolei na zachód i zdobędą Charbin. Tego samego dnia jeden z moich znajomych, powróciwszy z polowania w okolicach Charbina, poinformował mnie, że widocznie sztab przygotowuje dla siebie pozycje obronne na wypadek porażki, gdyż buduje fortyfikacje naokoło Charbina, na lewym brzegu rzeki Sungari. Ta wiadomość potwierdziła słowa Chińczyków.
Wkrótce zatrważające wieści zaczęły przychodzić z frontu. Kuropatkin ze sztabem przeniósł się do Mukdenu, a jego armja cofała się na całym froncie. Wreszcie 2-go września zjawił się biuletyn sztabu, który w wyrazach lakonicznych mówił o strategicznem odejściu armji na pozycje pod Mukdenem, ale prawdy ukryć już się nie udało. Po mieście, wywołując panikę, gruchnęła wieść o katastrofie pod Laojanem. Rosjanie stracili tu około 20,000 ludzi i, chociaż wojska japońskie miały takie same straty, jednak Rosjanie byli zmuszeni znowu się cofać, gdyż stracili najlepsze pozycje strategiczne. Mukden, dokąd ściągano całą armję, nie miał przygotowanych lazaretów, więc rannych zwożono do Charbina.
Przypominam sobie jeden dzień. Pamiętam, że wyszedłem z domu bardzo wcześnie i skierowałem się ku placowi, gdzie stała katedra prawosławna. Słońce dopiero wschodziło i cienie nocne jeszcze czaiły się w załamaniach dachu i pod kopułą cerkwi, pełzały wśród zarośli, wysokich krzaków i trawy.
Przechodniów nie było, nie słyszałem turkotu kół dorożek, zwykle skaczących i dzwoniących na wielkich kamieniach okropnego bruku charbińskiego, a jednak gdy skręciłem już na plac, posłyszałem coś, co zmusiło mnie do zatrzymania się. Gdzieś, jakby z pod ziemi, płynął przeciągły, pełen boleści i rozpaczy jęk. Ten jęk wzmagał się ciągle i stawał się coraz wyraźniejszy. Poszedłem dalej, czując, że ma się stać coś strasznego, nigdy niezapomnianego.
Zarośla pozostały za mną, a wtedy ujrzałem długie szeregi białych namiotów z powiewającemi nad niemi flagami Czerwonego Krzyża. Powstały w ciągu tej jednej nocy, gdy przywieziono tylu rannych, że olbrzymie lazarety charbińskie nie mogły ich pomieścić. Od tych namiotów płynął przytłaczający duszę jęk rannych. W półzmroku uwijały się białe postacie sanitarjuszów i lekarzy. W białych fartuchach, skrwawieni, poruszali się szybko w milczeniu, tajemniczy i przerażający zarazem. Od czasu do czasu odchylali poły namiotów i wynosili umarłych, składali ich na długie wozy cmentarne i szli dalej ze swemi skrwawionemi noszami.
Już przeszło tyle lat, a pamiętam ten obraz ponury, jakgdybym go widział wczoraj. Był to obraz męki i rozpaczy ludzkiej, który maluje nielitościwą ręką szkarłatne widmo wojny.
Wiem, że wojna jest zjawiskiem z fizjologji ludów, lecz zjawisko to jest najstraszniejsze i najbardziej wołające o pomstę do nieba. Jestem człowiekiem czynu, widziałem wojnę na własne oczy, walcząc o cel dla mnie zrozumiały, nie mogę jednak nie wzdrygać się, gdy widzę masy ludzi, rzucanych w paszczę śmierci, a nie rozumiejących celów wojny, która czasami, a, być może, nawet zawsze, prowadzona jest dla celów materjalnych, dla złota. Niezliczone ofiary i morze krwi ludzi, którzy nic zato nie otrzymują, oprócz ran i kalectwa, pozostają bez broni, danej przez naturę istotom żyjącym do walki o byt.


ROZDZIAŁ SZÓSTY.
NOWE PRZYGODY.

Okoliczności i wypadki, zaszłe w Mandżurji, nie pozwoliły mi pozostawać przez czas dłuższy bezczynnie. Jeszcze bardzo poważnie kulałem, a każda zmiana pogody dowodziła mi, że stałem się jakimś przeczulonym barometrem; zbliżająca się burza, spadek lub zwyżka ciśnienia powietrza, nagła zmiana temperatury, deszcz lub wiatr powodowały szalony ból w chorym stawie.
Jednak wojna miała swoje wymagania i te zniewoliły mnie porzucić kurację wcześniej, niż tego wymagała medycyna, ta dość kapryśna dama.
W kilka dni po porażce pod Laojanem otrzymałem naglące polecenie, abym rozpoczął poszukiwania węgla w okolicach Charbina i jednocześnie zbadał go dla wyjaśnienia, czy i o ile nadaje się do lokomotyw. Przyczyna pośpiechu sztabu w tej kwestji kryła się w tem, że po stracie Laojanu i Liao-tungu Rosjanie utracili szereg kopalni dobrego węgla, a wśród nich najbogatsze w Fuszunie.
Otrzymałem do swojej dyspozycji dwóch wytrawnych techników-górników, specjalistów robót wiertniczych, dobry świder i trzydziestu robotników chińskich.

Mały statek zabrał całą moją ekspedycję i jej majętność, składającą się z zapasów żywności, pompy, instrumentów, piroksyliny i kilkunastu belek, gdyż o drzewo na południe od Charbina było niełatwo. Czekano na mnie.
Wojska chińskie (przed reformą 1907 r.) uczestniczą w traceniu chunchuzów.

Ja zaś musiałem wykończyć kilka czynności, dotyczących zlikwidowania moich poprzednich prac na Udzimi. Wyznaczony na moje miejsce inżynier przyjmował ode mnie rachunki i wskazówki co do dalszej działalności fabryki koło Ho-Lina; lekarz dawał mi rady, co mam czynić w razie pogorszenia się choroby, układał w mojej walizce jakieś proszki i maści i bez końca gderał, że jadę poto tylko, aby stracić nogę, gdyż podług jego zdania groziło mi chroniczne zapalenie zwichniętego stawu. W tym czasie stał się wypadek, który miał wpływ na losy całego szeregu ludzi. W jednem towarzystwie opowiedziałem o swych wrażeniach ze szpitali, przepełnionych rannymi, i o moich poglądach na wojnę. Miało to ten skutek, że kilku obecnych bardzo liberalnych urzędników następnego dnia zwołało wielki wiec w klubie kolejowym, gdzie zredagowano i wyprawiono do rządu telegram, głoszący, że wojna obecna jest zbrodnią, posyłaniem ludzi na niechybną zagładę, ponieważ nie była ona zawczasu przygotowana, a organizacja na terenie operacyj bojowych jest wadliwa. Śród podpisów pod telegramem było i moje nazwisko. Telegram ten spowodował popłoch w rządzie petersburskim. Chciano nas zamknąć w chińskiej fortecy Sansin, ale później, z obawy przed prasą, zaniechano tego zamiaru. O przebiegu tej sprawy dowiedziałem się dopiero w kilka tygodni po jej zlikwidowaniu.
W godzinę po podpisaniu wspomnianego telegramu byłem już na statku i płynąłem przeciwko prądowi mętnej, żółtej Sungari. Pierwszych poszukiwań węgla dokonałem o jakieś 25 kilometrów od Charbina. Niewielkie, bezleśne pagórki w tem miejscu podchodziły blisko do brzegu rzeki. W notatniku miałem zapisaną wskazówkę, że z tej miejscowości podczas budowy kolei wschodnio-chińskiej przywożono niegdyś węgiel. Ze swoimi technikami ruszyłem na rekonesans. W głębokich jarach, przecinających łańcuch pagórków, wkrótce dojrzeliśmy cienkie pokłady węgla.
Szliśmy długo, i już słońce zaczynało kryć się za pagórkami na zachodzie, gdy doszliśmy do szerokiego wąwozu, dzielącego cały grzbiet na dwa łańcuchy. W wąwozie snuły się już fioletowe cienie, jednak postanowiłem wejść i chociaż powierzchownie obejrzeć spadki gór w wąwozie, aby odszukać miejsce, skąd przed kilku laty brano węgiel. Gdyśmy szli wąwozem, coraz gęstszy i ciemniejszy zmrok jął nas otaczać; skądsiś pełzały, jak jakieś widma, węże mgły, rozpływały się w ruchome płachty i sunęły ku czeluści wąwozu. Woddali błysnęło światełko, a po chwili odgłos urwanego nagle krzyku doszedł moich uszu.
— Pewno jakaś fan-tze stoi w wąwozie — rzekł jeden z techników i, złożywszy w trąbkę ręce, przytknął je do ust i krzyknął:
— Hej, manzy, chodźcieno tu!
Nikt nie odpowiedział i tylko echo głucho powtórzyło okrzyk.
Szliśmy dalej i wkrótce zobaczyliśmy ślady ogniska. Drobne węgle jeszcze tliły się na ziemi, lecz większe kawałki drzewa były zalane wodą i dymiły się w różnych miejscach.
— Ktoś gwałtownie zgasił ognisko! — szepnął któryś z techników. — Nie chcieli ci ludzie, widocznie, spotkania z nieoczekiwanymi gośćmi.
Nadsłuchiwaliśmy bardzo uważnie, lecz najlżejszy szmer nie zdradzał obecności człowieka.
— Dobrze się gdzieś pochowali! — zaśmiał się technik Rusow.
Musieliśmy powracać, gdyż wieczór już zapadł na dobre. Wychodząc z wąwozu, usłyszeliśmy żałosne skrzypienie kół wozu chińskiego. Koła te obracają się razem z grubą osią. Skierowaliśmy się na głos muzykalnego wozu i wkrótce ujrzeliśmy Chińczyka, który, nielitościwie smagając dwie pary koni, kierował je długim batem. Konie z trudem ciągnęły olbrzymi wóz, naładowany suchym gao-lianem. Koła co chwila zapadały się w doły i rowy, przecinające drogę, wspinały się na głazy i z hukiem staczały się z nich.
Zaczęliśmy wypytywać go o węgiel. Opowiedział, że w wąwozie pozostały jeszcze resztki dawnych szybów, i obiecał zaprowadzić nas nazajutrz za dobrą zapłatę. Postanowiliśmy zanocować we wsi pobliskiej, gdzie jechał Chińczyk ze swoim gao-lianem, aby o świcie wyruszyć ku zarzuconym szybom. Nasz przewodnik ulokował nas w swojej fan-tze, na nieuniknionym kang’u, gdzie niezwłocznie pchły rozpoczęły atak szalony.
Tym razem jednak ataki te uratowały nas. Zasnąć nie mogłem, przewracając się na łożu tortur. Moi technicy, oddawna mieszkający w Mandżurji, nie zwracali uwagi na atakujących nieprzyjaciół i spali snem twardym. Chrapał gdzieś w końcu kang’a gospodarz, a cała rodzina wtórowała mu zgodnie.
Nie wiem, która była godzina, gdy pies podwórzowy zaszczekał, ale urwał natychmiast. Po chwili drzwi się uchyliły i, bez szmeru, jeden po drugim weszło trzech Chińczyków. Odrazu poznałem w nich chunchuzów. Byli uzbrojeni w karabiny i noże, zatknięte obyczajem mongolskim ztyłu za pas. Cicho skradając się, przeszli wzdłuż kang’a, zaglądając wszystkim w twarz i robiąc sobie wzajemnie znaki rękami.
Przy czerwonawych blaskach kopcącej lampki olejnej obejrzałem chunchuzów. Byli to już starsi ludzie, o ciemnych, surowych twarzach.
Obejrzawszy wszystko w całej izbie, zaczęli się rozbierać. Zdjęli karabiny i postawili je w kącie naprzeciwko mnie, zrzucili z siebie swoje długie ubrania i pozostali w zwykłych chińskich, granatowych spodniach i kurtkach. Śledziłem nieproszonych gości uważnie, chociaż nie byli dla nas niebezpieczni. Było nas trzech, a mieliśmy ze sobą doskonale rewolwery Mauzera i Nagana. Jednak trzeba było mieć się na baczności. Oprócz tego, po napadzie na mnie chunchuzów w Ho-Linie, nie czułem do nich sympatji i bardzo chciałem złapać tych ptaszków i oddać pod eskortę kozaków, pełniących wartę na naszym parowcu.
Wiedziałem, że bez strzelaniny takie przedsięwzięcie nie uda się, zacząłem więc obmyślać plan napadu na chunchuzów. Zupełnie nieoczekiwanie przypadek dopomógł mi i całkowicie zmienił moje plany strategiczne. Pośrodku długiego kang’a stało niewielkie pudełko, które nosił ze sobą technik Gorłow. Zawierało w sobie trzy kubki, łyżeczki, puszkę z cukrem i słoik z herbatą. Napiliśmy się wieczorem herbaty i pozostawiliśmy otwarte pudełko na kang’u. Jeden z chunchuzów dojrzał puszkę z cukrem, podszedł do kang’u i zapuścił swoje brudne palce w puszkę.
Nagłym ruchem porwałem but, leżący w nogach, cisnąłem go w chunchuza i krzyknąłem na cały głos:
— Hej ty, złodzieju! Wstawać, wstawać!
Technicy zerwali się na równe nogi, nie rozumiejąc o co chodzi, ale już odpinając rewolwery. Chunchuzi, zaskoczeni nieoczekiwanym hałasem, w mgnieniu oka byli już na dziedzińcu i zmykali, odprowadzani wściekłem ujadaniem psów.
Zdobyłem trzy karabiny, trzy ładownice z nabojami, trzy noże i trzy szaty, przypominające szerokie szlafroki, przepasane długiemi kawałami czarnej tkaniny bawełnianej. Szaty i noże podarowałem gospodarzowi, a sami, uzbrojeni w karabiny, o świcie wyruszyliśmy pod dowództwem naszego Chińczyka ku wąwozowi.
Bardzo prędko odnalazł on, przywalony obsuwającą się ziemią i drobnemi kamieniami, otwór, prowadzący do szybu. Posłałem Rusowa do wsi, aby wynajął konia i popędził na statek po robotników, narzędzia i piroksylinę, by wysadzić w powietrze zwały kamieni i oczyścić wejście do galerji, sami tymczasem poszliśmy dalej. Chińczyk pokazał nam kilka wejść do starych galeryj podziemnych. Widocznie, roboty szły w różnych miejscach jednocześnie. W galerjach, bardzo powoli zniżających się, pozostały jeszcze podpory z cienkich belek i deski, stanowiące pułap i zabezpieczające pracujących od spadania odłamów skały i węgla. Wydobyliśmy zapomocą kilofa i młotka geologicznego kilkanaście kawałków węgla i zbadaliśmy go. Z wyglądu zewnętrznego był to węgiel brunatny, bardzo podobny do tych gatunków, które znałem z praktyki swojej w kraju ussuryjskim.
Spędziliśmy parę godzin w wąwozie, gdy nagle Chińczyk, błąkający się po schyłkach pagórków, przybiegł do nas i głosem przerażonym zaczął opowiadać nam, że widział dym, wychodzący z pobliskiego szybu.
— Pewnie węgiel się pali — pomyślałem i byłem tem bardzo zasmucony, gdyż praca w takich warunkach stawała się nader niebezpieczna dla robotników, a czasem wprost niemożliwa. Poszliśmy do szybu. Rzeczywiście, z otworu wychodziła cienka smuga dymu, ale gdym go powąchał, przekonałem się, że nie był to dym węglowy. Tam pod ziemią paliło się drzewo, a więc musiał być człowiek. Przypomniałem sobie znalezione zeszłego wieczora ślady świeżo zgaszonego ogniska. Sprawa nabierała pewnej tajemniczości i wymagała zbadania. Podeszliśmy do wejścia. Było dość szerokie i, schyliwszy głowę, można było z łatwością posuwać się zbiegającą nadół galerją. Ciemno było zupełnie. Gdy tak, zapalając zapałki, zaczęliśmy zagłębiać się w szyb, nawołując się wzajemnie, nagle rozległ się huk ogłuszający, po nim zaś nastąpiły drugi, trzeci i czwarty.
— Strzelają! — krzyknął Gorłow, a Chińczyk z krzykiem już biegł ku wyjściu.
Kazałem technikowi zawołać po rosyjsku i po mandżursku, aby ludzie wychodzili i nie strzelali. Na tę propozycję odpowiedziano nam salwą. Kule jednak nie dolatywały do nas, nawet nie słyszeliśmy ich. Widocznie strzelano w jakiejś bocznej galerji, strzelano dla postrachu, obawiając się wyjść do głównej galerji, gdzie można byłoby dojrzeć mieszkańców podziemia.
— Czy tu są chunchuzi? — pytał Gorłow Chińczyka.
— Nie, kapitanie — odparł z przekonaniem. — Chunchuzi tylko przyjeżdżają tu zdaleka, grasują, robią wywiady i odjeżdżają. Żaden z nich nie odważyłby się mieszkać w tej jaskini, gdzie przebywają złe duchy i „lu-un“, smok. Tam powinni być „maudzy“.
— Biali ludzie — poprawił się, z trwogą spoglądając na nas, w obawie czy nie obraziliśmy się za nazwę „maudza“.
— Czekajmy, aż przybędzie Rusow z ludźmi — powiedziałem do technika. — Musimy zbadać tę zagadkę i wykurzyć stamtąd te „elfy“, jak jaźwców.
W oczekiwaniu posiłków, siedzieliśmy przy wejściu do szybu i patrolowaliśmy, aby „złe duchy“ chińskie, lub straszliwy „smok“, nie wymknęły się ze swego legowiska.
Po pewnym czasie w głębi galerji rozległa się nowa salwa, a kilka kul ze świstem wyleciało przez otwór i pomknęło dalej. Zrozumieliśmy, że ukryci pod ziemią ludzie chcieli wyjść i straszyli nas salwami. Odpowiedzieliśmy kilku wystrzałami. Znowu wszystko ucichło i nikt z mroku pochyłej galerji nie pokazywał się.
Gorłow bardzo długo tłumaczył Chińczykowi, że naszymi przeciwnikami nie mogły być duchy ani też smok.
— Słuchaj ty, zakuta głowo — mówił, wymachując przed nosem wystraszonego Chińczyka olbrzymiemi czerwonemi rękami. — To nie są żadne duchy i inne wasze brednie, bo gdyby duchy miały karabiny, to już przed trzema tysiącami lat żadnego Chińczyka nie moglibyśmy na tej ziemi znaleźć, wszystkich wystrzelałyby duchy! Rozumiesz ty, czy nie rozumiesz, „manza“?...
Chińczyk szczerzył olbrzymie żółte zęby i kiwał radośnie głową z latającym w powietrzu cienkim warkoczem, zakończonym żałośnie wyszarzałym sznurkiem z kitą. Widocznie wolał mieć do czynienia z ludźmi, chociażby byli uzbrojeni w karabiny, niż z duchami, zawsze złośliwemi i zdradzieckiemi.
Trochę przed południem posłyszeliśmy głosy całego tłumu ludzi i wśród nich odróżniliśmy basowy śmiech Rusowa; wkrótce ujrzeliśmy go na czele dziesięciu robotników i dwóch młodych kozaków. Chińczycy nieśli skrzynię z piroksyliną, pompę, rydle i kilofy.
— Trzeba przed atakiem posilić się! — zawołał Gorłow. — Słońce stoi już wysoko.
Naprędce przyrządzono herbatę i śniadanie, złożone z konserw i chleba. Jedliśmy prędko, gdyż chodziło nam o najszybsze wykrycie tajemnicy opuszczonego szybu.
Wreszcie odprowadziliśmy Chińczyków w bezpieczne miejsce i, pozostawiwszy ich pod komendą jednego ze starszych robotników, zbliżyliśmy się w pięciu do szybu.
Rusow wczołgał się do galerji i zaczął swoim grzmiącym basem nawoływać nieznaną załogę podziemnej fortecy do poddania się, obiecując im wolność, gdyż chcemy wejść do ich schroniska nie dla pościgu za nimi, lecz dla zbadania kopalni węgla.
Rusow powtórzył naszą propozycję po mandżursku i po rosyjsku, poczem wyczołgał się z szybu i ukrył za kupą zwalonych, drobnych kamieni. W podziemiu przez kilka chwil panowała cisza, lecz wkrótce rozdarła ją salwa karabinowa i krzyki kilku ludzi. „Elfy“ ruszyły do ataku. Zaczęliśmy strzelać w ciemny otwór galerji, a strzelaliśmy gęsto. „Elfy“ zaczęły się cofać, gdyż głosy ich coraz bardziej się oddalały. Znowu zapanowała cisza.
— Co teraz będziemy robili z tymi panami? — zapytał mnie Rusow. — Jak długo będziemy na nich czekali?

Plantacja maku, przerabianego na opium.

— Niedługo — odparłem. — Krzyknijcie im, że jeżeli nie pozostawią w galerji broni i nie wyjdą, wysadzę w powietrze szyb i urządzę im wspaniały i huczny pogrzeb.
Rusow, śmiejąc się głośno, spełnił mój rozkaz. „Elfy“ odpowiedziały strzałami.
— Gorłow — rzekłem wtedy — weźcie najmniejszy blok piroksyliny, załóżcie piston i sznur Bickforda na krótki wybuch i rzućcie do szybu. Będzie to dla tych „duchów“ pierwsze ostrzeżenie!
Sprawny technik bardzo szybko wykonał zlecenie. Wrzucona piroksylina wybuchnęła z ogłuszającym hukiem, wyrzucając przez otwór szybu, niby z lufy armatniej kłęby kurzu, drobnych kamieni, pary i gazów.
— To na początek! — zagrzmiał Rusow. — Wychodźcie, bo za pięć minut zawalimy wejście do galerji! Śpieszcie się, borsuki!
Mój plan okazał się dobrym. Wkrótce posłyszeliśmy głos z galerji. Zaczęto z nami układy.
— Kto jesteście? — pytał ktoś niewidzialny z podziemi.
— Mamy się wam przedstawiać? — huknął Rusow. — Mówcie, coście za ludzie?
— My — Gruzini — brzmiała odpowiedź.
— Dlaczego siedzicie w norze jak borsuki? — pytał Rusow.
— Tak... wypadło... — odpowiedział głos zdołu, a w jego tonie wyczułem śmiech utajony, który nigdy nie opuszcza człowieka, zrodzonego w górach Kaukazu.
— Wyjdziecie? Czy też mamy pogrzebać was, gdyż nam też tak wypadło? — spytałem.
Po krótkiem milczeniu głos rozległ się już bliżej:
— Puścicie nas wolno, czy aresztujecie? Jeżeli macie aresztować, to sami wysadzimy się w powietrze.
— Widocznie zasłużyliście na więzienie? — zauważyłem.
— N...nie — odparł przeciągle — lecz bywają nieporozumienia.
Znowu wyczułem drganie śmiechu w tonie głosu Gruzina.
— Jeżeli pozostawicie broń w galerji i nie będziecie robić awantur — lećcie na cztery wiatry! — krzyknąłem do szybu.
— Wychodzimy! — odpowiedział po rosyjsku tym miękkim, trochę gardlanym głosem, który był mi znany tak dobrze z podróży po Kaukazie.
— Wiem, że Gruzini umieją dotrzymywać słowa — krzyknąłem znowu — wiec wierzę wam!
Przygotowaliśmy karabiny i czekaliśmy. Po długiej chwili z otworu, z pomiędzy kamieni, wynurzyła się głowa w małej, czarnej czapce barankowej, przeszyła nas ostremi oczami i znikła.
— Poco stoicie z karabinami? — rozległ się głos.
— Wychodźcie, bo każę wysadzić szyb! — odpowiedziałem.
— Gorący człowiek! — odparł Gruzin. — Trudna rada! Może dotrzymacie obietnicy!
Z wylotu galerji, jeden po drugim, wychodzili ludzie. Było ich siedmiu. Wysocy, chudzi, w czarnych, obcisłych kaftanach, ściśniętych w pasie cienkiemi rzemykami o srebrnych klamerkach, patrzyli śmiele i drwiąco. Kozacy bardzo szybko obmacywali Gruzinów, lecz ci dotrzymali słowa i broni przy sobie nie mieli.
— Możecie sobie iść! — powiedziałem, zwracając się do tego, który wyszedł pierwszy. — A nie przeszkadzajcie nam w naszej pracy i nie właźcie już do tych nor, bo się mogą zawalić, i wtedy nie wygrzebiecie się już.
Młody Gruzin o śmiałej, przystojnej twarzy z roześmianemi oczami rozdął nozdrza cienkiego, orlego nosa, błysnął białemi zębami i odparł:
— Ukryliśmy się tu, gdyż baliśmy się chunchuzów.
Spuścił oczy, a cienkie wargi drgnęły mu stłumionym śmiechem.
— Rozumiem! — odparłem. — Takich siedmiu „dżygitów[4] naturalnie powinno się obawiać chunchuzów. Gruzini nie są wojownikami.
Młodzieniec nagle podniósł głowę: fala krwi rumieńcem oblała mu twarz. Chciał odpowiedzieć coś ostrego i wyzywającego, lecz spojrzał mi w oczy i nagle parsknął śmiechem. Inni Gruzini odwracali głowy, żeby nie pójść za przykładem lekkomyślnego towarzysza.
— Więc możemy odejść? — spytał jeden z nich.
— Powiedziałem już — odparłem.
— Dziękujemy! — zawołał młody Gruzin i szybkim krokiem zbliżył się do mnie. — Nazywam się Eristow, książę Eristow.
Mówiąc to, wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem jego małą, silną dłoń i wymieniłem swoje nazwisko. Każdy z Gruzinów powtórzył tę światową ceremonję zaznajomienia się w niezupełnie normalnych okolicznościach, i odeszli.
Do państwa „elfów“ zaczęliśmy teraz schodzić sami, zostawiwszy kozaków dla patrolowania. W jednej z bocznych galeryj, przy świetle latarek olejnych ujrzeliśmy cały arsenał broni, dwa wory z żywnością i pudło z nabojami karabinowemi.
Spotkanie z Gruzinami, coprawda, wcale mnie nie zdziwiło. We wszystkich miastach Dalekiego Wschodu rosyjskiego, a nawet w Chinach, można spotkać przedstawicieli tego walecznego plemienia. Skąd się tam wzięli? — zapyta czytelnik. Różne przyczyny składają się na takie dalekie podróże. Gruzini są narodem miłującym wolność, i ucisk władz rosyjskich na Kaukazie często był powodem powstań i rewolucyj. Po takich wypadkach sądy rosyjskie zsyłały na wygnanie do wschodniej Syberji tych mieszkańców gór niebotycznych, tych rycerzy wolności.
W partjach opozycyjnych w Rosji Gruzini zajmowali zawsze najskrajniejsze, nieprzejednane stanowisko. Dość przypomnieć sobie nazwiska: księcia T. G. Ceretelli’ego, I. I. Ramiszwili’ego, N. S. Czcheidze’go, aby stwierdzić, że w kołach rewolucyjnych Gruzini byli w pierwszych szeregach.
Tradycyjne, wschodnie prawo zemsty było przyczyną krwawych zbrodni, co też zwiększało ilość Gruzinów na Syberji.
Na tle krwawej zemsty istnieje jedno opowiadanie, podawane za autentyczne. Do sądu została złożona skarga Gruzina na sąsiada za obrazę. W dzień, wyznaczony dla rozpatrzenia sprawy przez sędziego, oskarżyciel zjawił się, oskarżony zaś nie przybył. Sędzia wydał policji rozkaz, aby natychmiast przyprowadzono podsądnego. Skarżący Gruzin, po odejściu policji, wzruszył ramionami i rzekł, zwracając się do sędziego:
— Policja nie pomoże! On się nie stawi na sąd.
— Jakto nie stawi się? — oburzył się sędzia. — To go przywiodą przemocą!
— Nie przywiodą — chyba przyniosą... — mruknął Gruzin.
— Dlaczego? — dopytywał sędzia.
— Bo ja go dziś zarżnąłem — spokojnie odpowiedział oskarżyciel o „obrazę“.
Wreszcie jest jeszcze jedna przyczyna, dostarczająca Syberji przymusowych kolonistów z Gruzji. Jest nią wojowniczy proceder napadów na plemiona i osady sąsiednie, dla rabunku koni i bydła i porywania kobiet. Taki zwyczaj uważany jest przez „dżygitów“ za oznakę waleczności i rycerskości, a uprawiany jest od niepamiętnych czasów.
Gruzini, nad wszystko kochający wolność, nie mogą pozostawać długo w więzieniach i na robotach przymusowych, uciekają i kryją się po miastach, w różnych wertepach, skąd robią śmiałe wyprawy bandyckie. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej istniał specjalny oddział gruziński, który wkrótce stał się postrachem nietylko dla Japończyków, lecz dla ludności chińskiej, a nawet dla małych oddziałów rosyjskich, szczególnie dla taborów. W każdem mieście Dalekiego Wschodu znaleźć można restauracje, hotele, bufety, utrzymywane przez „legalnych“ Gruzinów, a w tych instytucjach ukrywają się i stąd czynią śmiałe wyprawy Gruzini „nielegalni“, ścigani przez prawo i policję. Ponieważ rodziny Gruzinów należą wyłącznie do starej szlachty rycerskiej, więc „dżygit“ nigdy nie dopuści się zwykłej kradzieży lub napadu na samotnego i bezbronnego człowieka. Każda wyprawa Gruzinów powinna być przypieczętowana bitwą i krwią. Policja rosyjska niebardzo śpieszyła się zwykle ze ściganiem „dżygitów“, ponieważ nie była zbyt skłonna do potyczek zbrojnych z odważnymi „szatanami gór“. Z tego powodu Gruzini, zbiegowie z więzienia, zwykle przez czas dłuższy cieszyli się wolnością i tylko nieszczęśliwy wypadek wrzucał ich zpowrotem do więzienia poto tylko, aby znowu uciekali z niego na nowe śmiałe a zbrodnicze wyprawy, lub w objęcia śmierci, gdy kula stojącego na warcie żołnierza, podczas pościgu, nieraz przecinała pasmo ich awanturniczego życia.
Nie wątpiłem, że wykurzyłem z podziemi właśnie takich niebezpiecznych ptaszków, w których fantazja rycerska i stare tradycje w tak dziwny sposób pomieszane są z praktyką zwykłych bandytów. Nie omyliłem się, gdyż po powrocie do Charbina dowiedziałem się, że banda, złożona z siedmiu Gruzinów, napadła na pocztę polową, zabiła kilku ludzi i zabrała ze sobą znaczne sumy pieniężne. Na czele bandy, jak twierdziła nad wyraz nieenergiczna policja charbińska, stał książę Eristow, zbieg z więzienia kryminalnego we Władywostoku, poszukiwany już oddawna.
W ciągu kilku dni zwiedziłem wszystkie porzucone szyby i przyszedłem do przekonania, że roboty były tu niegdyś prowadzone bez żadnego systemu, co zupełnie wykluczało prawidłową eksploatację techniczną pokładów węgla, poniszczonych, poprzecinanych bez żadnego planu galerjami i zapadających się w wielu miejscach. Oprócz tego węgiel był z punktu widzenia geologicznego młody, nietrwały, łatwo rozpadał się na drobny proszek, a więc mało nadawał się do transportu i opału lokomotyw. Wobec tego posunąłem się ze swoim sztabem dalej na południe.
Dopłynęliśmy do ujścia rzeki Nonni i zaczęliśmy, walcząc z jej prądem, posuwać się na zachód. Brzegi Nonni w tym obwodzie stanowiły doskonale uprawne pola gao-lianu, czumi-dzy i bobów; liczne wioski, złożone z szaro-żółtych fan-tze, widniały wszędzie niby stosy wyschłej gliny.
Kapitan statku, który przedtem pływał po Nonni, oznajmił mi, że wkrótce dopłyniemy do Tolo, wpadającej z prawej strony do tej rzeki.
Tolo stanowi północno-wschodnią granicę pustyni Gobi, której obecność już odczuwaliśmy. Często zrywał się wiatr, niosąc ze sobą chmury piasku, przysłaniającego niebo i słońce i nadającego wszystkiemu jednostajną, martwą, żółtą barwę. Pasma piasku przerywały czasami pola i pełzły do rzeki, na której tworzyły mielizny. Kapitan zatrzymał swój statek około wysokiego brzegu, gdzie stała jakaś wioska. Stąd posłałem Rusowa z paru Chińczykami, aby wynajęli dla ekspedycji kilka wozów, ponieważ musieliśmy jechać ku brzegom Tolo, gdzie, jak słyszałem, istniały pokłady węgla. W wiosce jednak nie mogliśmy znaleźć koni i wozów, i Rusow pojechał do pobliskiego miasta Hsin-Tchao, skąd przyprowadził siedm wściekle skrzypiących i jęczących wozów, zaprzężonych w trzy konie.
Wyruszyliśmy w stronę Tolo, jadąc drogą polową straszliwie rozjeżdżoną i w niektórych miejscach zasypaną piaskiem, przyniesionym z Gobi przez wiatry zachodnie.
Była to już druga połowa września, i o świcie zrywały się nieraz zimne wiatry, zwiastuny zbliżającej się zimy. Tam, za prawie czarnym łańcuchem gór Wielkiego Chinganu, ciągnącym się na zachodzie, już szalały zimne wiatry jesienne, unosząc z sobą chmury piasku z pustyni, lecz tu, na wschodnich spadkach grzbietu i na równinie zima przemawiała jeszcze szeptem, uprzedzając o swem przyjściu i ostrzegając ludzi.
Była jeszcze jedna, niezawodna oznaka bliskich chłodów. Nad polami zawieszone, wysoko pod obłokami ciągnęły falujące w powietrzu sznury kaczek i klucze gęsi. Powracały już na południe, w doliny rzek, znikających w ciepłym oceanie Indyjskim; prowadziły ze sobą młode pokolenie, zrodzone i zahartowane na bezludnych, dzikich bagniskach północy, gdzie już szalała zima, tchnąca śmiercią i mrozem, ścinająca lodem wartkie prądy olbrzymich rzek i gromadząca w Oceanie skrzące się w słońcu góry lodowe.
Śledząc za lecącemi stadami ptactwa, coraz częściej spoglądałem na walizkę skórzaną, w której leżała dubeltówka Sauera, oczekująca cierpliwie na okres polowań jesiennych.
Zatrzymaliśmy się w małej wiosce, niedaleko od połączenia Tolo i Nonni. Dość wysokie góry, wschodnie odnogi Wielkiego Chinganu podchodziły prawie do brzegu rzeki. Z gór wypływały i wpadały do Tolo liczne potoki, tworząc gęstą sieć, przecinającą błotnistą równinę, pokrytą wysoką trawą, pełną kolców, niskich krzaków i kęp, wystających z bagna.
Kilkakrotnie przechodziłem to bagno, kierując się ku górom, gdzie znalazłem pokłady węgla, wychodzące na powierzchnię ziemi w urwistych zboczach jaru. Węgiel ten był dość dobry, zarządziłem więc roboty górnicze w celu określenia grubości i ilości pokładów.

Przybycie tao-taja do ja-mynia w Charbinie.

Podczas tych robót, któremi kierowali wprawnie Rusow i Gorłow, zwiedzałem okolice. Nie mogłem jeździć konno, gdyż bardzo mnie bolała prawa noga, ale odbywałem wycieczki wozem. Zwykle podróżowałem razem z kapitanem statku i jednym kozakiem dla eskorty. Objechaliśmy równinę między rzeką Tolo a Tchor, płynącą do Nonni. Niewysokie, prawie zupełnie pozbawione drzew, odnogi Wielkiego Chinganu dwoma łańcuchami przecinały tę równinę. Wszędzie spotykaliśmy pola gao-lianowe i dość zamożne wioski chińskie, otoczone wieńcami z wysokich, starych drzew. Często przejeżdżać musieliśmy przez strumyki i drobne rzeczki o brzegach porośniętych gęstemi krzakami dębowemi i brzezinami. Spotkaliśmy tu zadziwiającą wprost ilość bażantów. Wyrywały się z pod nóg wtedy, gdy prawie potrącaliśmy je, najczęściej uciekały, zwinnie lawirując w trawie i zaroślach, i mknęły szybko, płaszcząc się przy ziemi.
Używaliśmy naszego kozaka, jako wyżła. Zachodził zwykle o jakie dwieście kroków przed nami i z krzykiem posuwał się ku nam. Zmykając przed nim, bażanty spostrzegały nas i wzlatywały z krzykiem i łopotaniem skrzydeł, podnosząc się pionowo do góry. Strzelaliśmy ptaki bez pudła, bo cel był łatwy. Nieraz w ciągu kilku dni karmiliśmy bażantami naszych ludzi, ku wielkiemu zadowoleniu Chińczyków, amatorów tego mięsa. Sami jednak już po paru dniach mieliśmy dość tego przysmaku i nie mogliśmy przełknąć nawet kawałka mdłego w smaku mięsa. Wkrótce przestaliśmy strzelać do bażantów, bo dla myśliwego-sportowca jest to najmniej interesująca zwierzyna w miejscowości, obfitującej w te ptaki.
Niedaleko od ujścia rzeki Tchor do Nonni napotkaliśmy dość duże, a bardzo płytkie jezioro tejże nazwy. Było prawie całkiem zarośnięte trzcinami i sitowiem, na głębszych zaś miejscach pływały kobierce z zielonych rzęs lub nenufarów.
Zdziwiło nas bardzo jedno zdarzenie. Pewnego razu, o zachodzie słońca, śledziliśmy przelot kaczek i gęsi. Klucze i stada tych ptaków, zmęczonych długą żeglugą powietrzną, zaczynały krążyć nad jeziorem Tchor w zamiarze pozostania na nocleg. Zniżywszy się jednak nad trzcinami, zaczynały trwożliwie krzyczeć i, szybko podnosząc się coraz wyżej, odlatywały dalej w stronę prądu Tolo. Nie wiedzieliśmy, co ma oznaczać ten lęk ptactwa wodnego przed jeziorem. Podczas wypoczynku w małej osadzie, stojącej przy brzegu Tchoru, zupełnie przypadkowo dowiedzieliśmy się, jak sobie tłumaczą to zjawisko miejscowi wieśniacy.
Stary Mandżur, gospodarz osady, oglądając naszą broń, opowiedział nam interesującą legendę, związaną z jeziorem.
— Dawno to było, tak dawno, że mój dziad już tego nie pamiętał — opowiadał stary, a kapitan tłumaczył jego słowa. — W Chinach panował głód. Tysiące ludzi umierało po miastach i wsiach, i tylko tu, pomiędzy Tchorem a Tolo, śmierć nie zaglądała i nie szczerzyła zębów. Przyczyną tego było nasze jezioro. Na to jezioro na wiosnę i w jesieni przylatywały olbrzymie stada kaczek, gęsi, łabędzi i innych ptaków podróżujących. Leciały na wiosnę z południa i z zachodu, w jesieni dolinami Nonni, Sungari, nad Chinganem, a wszystkie zatrzymywały się na wypoczynek i dłuższy popas na naszem jeziorze, obfitującem w ryby i rośliny pożywne. Wtedy w tych okolicach wyznawano buddhyzm. Jak wiadomo, nauka Buddhy zakazuje używania mięsa ryb i ptaków; mieszkańcy okoliczni nigdy nie łapali ryb i nie polowali na ptaki. W latach głodu przybył tu jakiś kupiec z południa państwa i, zobaczywszy obfitość ptactwa i ryb, zaczął wyśmiewać się z przepisów naszej wiary i przekonał mieszkańców, aby zaczęli połów. Spleciono olbrzymią sieć, tak wielką, jakich teraz nie można znaleźć nawet na Sungari, zastawiono jakieś, bardzo chytrze obmyślone, sidła i pułapki na ptaki. Istotnie, głodu ta okolica nie zaznała i spokojnie przetrwała lata klęski, niszczącej cały kraj. Gdy głód przeminął, przybył tu z poza Wielkiego Chinganu lama-mnich w żółtych szatach, obszedł brzegi jeziora, zajrzał do każdej fan-tze, a później powrócił do jeziora, narąbał cienkich laseczek, powtykał je w piasek nadbrzeżny co sto siedm kroków i zawiesił na każdej skrawek czerwonej tkaniny z jakimś napisem. Gdy całe jezioro było już otoczone temi znakami, lama zebrał wszystkich mieszkańców z okolicy i zwrócił się do nich z temi słowy: „Wielki nauczyciel Buddha Sakkya-Muni nie chciał waszej śmierci i w milczeniu patrzał na zbrodnie wasze, gdy łamaliście przykazania jego. Jednak od tej chwili w jeziorze nigdy nie będzie się mnożyła ryba i żadne stado ptaków przelotnych nie opuści się na jego powierzchnię, abyście powtórnie nie odstąpili nauki Buddhy i jego rozkazów“.
Od tej pory w jeziorze Tchor niema ryb. Zachodzą tu czasami z rzeki, ale, albo giną, albo uciekają od wyklętego miejsca. Tak samo ptaki: kaczki, gęsi, łabędzie nieraz całemi godzinami krążą nad Tchorem, lecz nawet żaden najbardziej zmęczony lub ranny ptak nie odważy się opuścić na wodę i dotknąć jej piersią, gdyż z powierzchni jeziora wznoszą się gazy trujące.
Tak opowiadał stary Mandżur. Naturalnie, że klątwa, rzucona przez żółtego lamę, nic nam nie objaśniała. Pewne zjawiska, odbywające się w jeziorze, mogą być odczuwane przez ptaki zapomocą jakiegoś specjalnego zmysłu, podobnego do przeczucia lub jasnowidzenia. Być może, tępienie ptactwa podczas głodu pozostało w pamięci przelotnych żeglarzy i, w postaci ponurej legendy ptasiej przechodzi z pokolenia na pokolenie, lub też te „gazy trujące“, o których mówił nam Mandżur, są rezultatem powolnej śmierci jeziora, gdzie mnożą się różne bakterje z „Beggiatoa“ na czele i zabijają wszystkie inne istoty żywe, odstraszając ryby i ptaki.
W każdym razie na ptactwo wodne na jeziorze Tchor nie udało się nam zapolować. Użyliśmy sobie pod tym względem w innem miejscu, a mianowicie na błotnistej dolinie nad brzegami Tolo, o dziesięć kilometrów od miejsca prowadzonych przeze mnie robót.
Pojechaliśmy tam pewnej soboty w nocy. Na skraju bagna, przy gęstych zaroślach dębowych, pozostawiliśmy nasz wóz z Chińczykiem, sami zaś, zabrawszy z sobą duży kociołek, kubki, cukier, herbatę, sól i suchary, wyruszyliśmy ku kępom z rosnącą naokoło wysoką trawą i jakiemiś krzaczkami. Do świtu pozostawało jeszcze około godziny, jednak w mroku słyszeliśmy już rzadkie trąbienie gęsi, rozpoczynających przelot. Rozmieściliśmy się wzdłuż bagna, zaczaiwszy się wśród kęp i krzaków, i czekaliśmy na słońce, które nie śpieszyło się jednak.
— Niebo pokryte chmurami, będzie ulewa! — krzyknął mi z ciemności kapitan. — Dla nas to dobrze, gdyż ptaki będą lecieć nisko.
Szary, mglisty świt zaczął powoli przedzierać się przez mrok i skłębione chmury, ciemne i ciężkie. Chwilami deszcz zaczynał kropić, lecz ustawał wkrótce.
Nie zwracałem jednak na to żadnej uwagi, gdyż przelot już się zaczął.
Ptaki, mimo przepowiedni kapitana, leciały dość wysoko, i śrut głośno uderzał w mocne pióra potężnych skrzydeł, nie czyniąc gąsiorom żadnej szkody. Szczęśliwszy był młody kozak. Mając ze sobą karabin, strzelał kulami i raz po raz wybijał z przelatujących kluczy pięknego ptaka. Kilka stad przeleciało jednak dość nisko, więc i nasze strzelby zrobiły swoje, strąciwszy na ziemię kilka ptaków. O godzinie 9-tej przelot się skończył i postanowiliśmy zjeść śniadanie. Podeszliśmy do urwistego brzegu potoku i tu, na suchem miejscu, rozpaliliśmy ognisko, powiesiwszy nad niem kociołek z pokrajaną na kawałki upolowaną gęsią. Dubeltówki nasze leżały obok nas. Gwarzyliśmy, podejrzliwie spoglądając w stroną wielkiego Chinganu, skąd pełzły ciemne chmury, sunąc ku nam. Nagle dosłyszałem głuchy krzyk gąsiora. Basowe trąbienie rozległo się gdzieś zupełnie blisko. Z przyzwyczajenia podniosłem głowę, myśląc, że nadciąga jakiś spóźniony klucz, lecz nad sobą nic nie dostrzegłem. Tymczasem nowe trąbienie rozległo się jeszcze bliżej. Obejrzałem się zdziwiony, i aż oddech mi zatamowało. Zupełnie nisko, prawie dotykając trawy, rosnącej na kępach, leciała para dużych gęsi, widocznie zamierzając opuścić się do potoku. Porwałem za strzelbę. Gęsi spostrzegły nas. Przez chwilę widziałem ich jasne piersi i szeroko rozłożone skrzydła. Wydawało się, że zastygły w powietrzu, lecz jednocześnie jęły wzbijać się do góry. Strzeliłem dwa razy i wyraźnie posłyszałem dwa wystrzały kapitana, lecz obaj chybiliśmy. Gęsi były już o jakie 30 kroków ponad ziemią i przelatywały nad naszemi głowami. Błyskawicznym ruchem wyrzuciłem wystrzelone naboje, założyłem nowe i dałem ognia, gdy ptaki były już na drugim brzegu. Wypaliłem z obydwóch luf, mierząc szybko, lecz starannie, i krzyknąłem z triumfem, gdyż ptaki spadły do wysokiej trawy.
— Brawo! — zawołał kapitan. — Wspaniały dublet! Winszuję...
Nasz kozak rozebrał się, przepłynął głęboki potok, odnalazł zdobycz w trawie i przyniósł ją. Dałem mu dobrą miarkę wódki z mojej flaszki myśliwskiej, bo był zmarznięty po zimnej kąpieli.
Zaczął padać deszcz drobny i gęsty, poszliśmy więc do naszego wozu, pod którym urządziliśmy sobie legowisko i przespaliśmy się do wieczora. Szukając lepszego miejsca dla zasadzki, odeszliśmy bardzo daleko od obozu i, znalazłszy gęste krzaki, zapadliśmy w nie. Mieliśmy wspaniałe polowanie! Gęsi leciały nisko, strzelać było łatwo i coraz to nowe ofiary z głuchym łoskotem uderzały o ziemię, lub z pluskiem wpadały do wody. Do końca przelotu pozostawało jeszcze około godziny, gdy nagle zerwał się wicher, poszarpał, pomieszał chmury i wylał na nasze głowy całe potoki zimnego deszczu. Po godzinie bagno leżało już pod wodą, która dochodziła nam do kolan. Widziałem, jak z małego potoku, przepływającego wpobliżu, woda wystąpiła z brzegów, jak jedna po drugiej znikały kępy. Już długie cholewy nie zabezpieczały nas, gdyż woda przelewała się przez nie. Byliśmy przemoczeni do nitki, z butami napełnionemi wodą i płynnem błotem.
— To żarty Chinganu! — zawołał kapitan, starając się przekrzyczeć szum wiatru i plusk deszczu. — Z pewnością spadły tam obfite deszcze i teraz mamy tu powódź. Musimy uciekać do naszego wozu!
Ruszyliśmy. Jednak zmuszeni byliśmy kluczyć, jak zające, po całem bagnie, gdyż wszystkie potoki i strumyki wezbrały i groziły nam zgubą, i nie mogliśmy ich dojrzeć, ponieważ cała równina zmieniła się w jedno ogromne jezioro. Postanowiliśmy okrążyć bagno i jego skrajem dotrzeć do zbawczego wozu. Tymczasem noc zapadła. Na niebie nie mogliśmy dostrzec żadnej gwiazdy. Błąkaliśmy się w ciemności, co chwila zapadając w doły lub ślizgając się i zsuwając z rozmiękłych brzegów do koryta potoków, gdzie nurzaliśmy się nieraz z głową. Koniec końców zupełnie straciliśmy kierunek. Kilka razy powracaliśmy na to miejsce, gdzieśmy przechodzili przed kwadransem. Wyrzuciliśmy całą naszą zdobycz, co nas bardzo martwiło.
— Ja temu „manzie“ żebra połamię! — krzyknął, zakląwszy wściekle, kapitan. — Bydlę nie domyśli się rozpalić ogniska, abyśmy wiedzieli, dokąd mamy iść!
Brnęliśmy dalej. Biodro rozbolało mnie straszliwie. Robiłem wielkie wysiłki, aby iść dalej. Nogi plątały się w pogmatwanej trawie o ostrych kolcach, która chwytała za buty i ubranie, tamując ruch, ślizgałem się i padałem, gdy przypadkowo stawałem na ruchomych, kiwających się na wszystkie strony kępach.
Nie było suchego miejsca, gdzieby można było usiąść i wypocząć przez chwilę. Kapitan klął coraz energiczniej. Deszcz nie ustępował mu w energji. Kozak wzdychał żałośnie, aż mi się serce krajać zaczęło.
— Co wam jest? — spytałem go ze współczuciem, myśląc, że cierpi.
— Włożyłem cukier do kieszeni. Rozpuścił się, i teraz jestem cały oblepiony i kleję się! — jęknął żałośnie i umilkł.
— Psiakrew! — krzyknął kapitan. — Tego tylko brakowało. Konfitura z kozaka!
Mimo wielkiego zmęczenia parsknęliśmy śmiechem.
Brnęliśmy przez całą noc, błąkając się po bagnie, przypominając sobą bociany, brodzące po błocie.
O świcie, półżywi i nieprzytomni, ujrzeliśmy nasz wóz. Na jego widok, kapitan nagle ożywił się i, utykając i zataczając się ze znużenia, starał się biec.
— Już ja ci żebra policzę, chiński posągu! — mruczał, zgrzytając zębami z wściekłości.
Lecz... nie policzył, bo, gdy doszliśmy do wozu, ujrzeliśmy zaniepokojoną, lecz uśmiechniętą twarz Chińczyka a u jego stóp małe ognisko z gotującą się w imbryku herbatą.
Wszystko przebaczyliśmy „posągowi“ za kilka łyków gorącego, ożywczego płynu.
W godzinę później, wysuszywszy trochę ubrania, jechaliśmy już wozem do wioski, gdzie mieliśmy naszą główną kwaterę.

Po bitwie pod Laojanem.

Jednak zejść z wozu bez pomocy już nie mogłem. Bolał mnie straszliwie opuchnięty staw i przy najmniejszym ruchu prawą nogą nie mogłem wstrzymać się od jęku.
Przeleżałem około tygodnia w brudnej „fan-tze“, łykając aspirynę i salipirynę i nacierając chore, zaognione biodro maścią, w którą zaopatrzył mnie lekarz.
Roboty szły swoim trybem i miałem dobre wyniki. Skonstatowałem, że badana miejscowość posiada cztery pokłady węgla, grube na metr każdy, i że przestrzeń, zajęta przez te złoża, jest dostateczna dla technicznej eksploatacji terenu. To było celem moich poszukiwań. Dalsze czynności powinien był objąć wydział górniczy administracji kolei lub sztabu, moja zaś rola doradcy była skończona.
Pierwszego października już płynąłem statkiem z prądem Sungari do Charbina z gotowym raportem i... chorą nogą, która dolegała mi coraz bardziej.
Podczas tej podróży przyglądałem się nader ciekawemu sposobowi połowu ryb przez Chińczyków. Podciągali właśnie sieć do brzegu. Kilku rybaków weszło już do wody i szło za wąskim końcem sieci, robiąc nogami hałas, aby ryby nie usiłowały przedostać się zpowrotem. Rzeczywiście, olbrzymie „sazany“, z gatunku karpiów, uciekając przed ludźmi, stojącymi w wodzie, całym pędem mknęły naprzód i wyskakiwały na mokry piasek, gdzie na nie czyhali Chińczycy z młotkami. Rozlegały się głuche razy i ciemno-złociste ciała dużych ryb stawały się nieruchome. Sieć wyciągano powoli, z trudem. Nagle ujrzałem interesującą scenę. Rybak, stojący przy samym końcu sieci, która jak wąż wyłaniała się z wody, zachwiał się na nogach, krzyknął i upadł nawznak. Jednocześnie woda zaczęła się kotłować, jakieś olbrzymie ciało miotało się i ciskało w sieci. Chińczycy porzucili jej skrzydła i wskoczyli do wody. Nie zdążyli jednak, gdyż olbrzymia „kaługa“[5] wywinęła się z matni; na jedną chwilę ujrzałem jej kadłub, do połowy wystający z wody, potem wzniesiony potężny ogon, uderzenie po wodzie i ciemne ciało ryby przeskoczyło przez sznur od sieci. Na powierzchni wody pozostała tylko piana w tem miejscu, gdzie olbrzym dał nura.
Długo kłócili się Chińczycy, nim zaczęli dociągać sieć, z której, korzystając z zamieszania, wywinęło się dużo złocistych sazanów i centkowanych szczupaków, nazywanych przez rybaków chińskich „pies-ryba“, z powodu ostrych zębów.
Nie dziwiłem się, coprawda, złemu humorowi rybaków, gdyż „kaługa“ jest bardzo rzadką rybą w Sungari a ta, prawie już schwytana, miała co najmniej półtora metra długości.
Nareszcie dopłynęliśmy do Charbina. Tegoż dnia zdążyłem złożyć raport o węglu i zaraz położyłem się do łóżka, zmieniwszy towarzystwo chunchuzów, Gruzinów, gęsi i strzelb na codzienne wizyty lekarza. Doktór kiwał głową bardzo znacząco i, doprawdy, za często powtarzał:
— Warjat z pana, skończony warjat! Z takim stawem musiałby pan ze trzy miesiące poleżeć, ze sześć pochodzić o kiju z gumowym końcem, a pan robi wycieczki łazi na polowania, ziębnie i moknie.
— Ależ, doktorze! — zawołałem nareszcie zniecierpliwiony — zato jaki ja dublet do gęsi zrobiłem! A oprócz tego widziałem konfiturę z kozaka.
Machnął tylko ręką i mruknął, odchodząc:
— Tu psychjatra potrzebny!...
Obeszło się jednak bez psychjatry. Gorliwy lekarz postawił mnie na nogi i, chociaż nie mogłem nawet myśleć o polowaniu, jednak chodziłem o kiju do swego laboratorjum.
W tym czasie dostałem polecenie zrewidowania niektórych składów wojennych, znajdujących się w gubernji irkuckiej i w Zabajkalu.
W parę dni później siedziałem już w wagonie ekspresu i jechałem na zachód, spotykając coraz to częściej pociągi wojskowe, wiozące świeże wojska dla generała Kuropatkina, tworzącego drugą armję dla obrony interesów Rosji na Dalekim Wschodzie. Na czele tej armji stał generał Grippenberg.
Jednak nieszczęśliwemu Kuropatkinowi nie powiodło się nawet wtedy, gdy miał już dwie potężne armje. Czując się silnym, postanowił dać odsiecz Portowi-Artura, oblężonemu przez Japończyków. „Odsiecz“ Kuropatkin rozpoczął od wielkiej bitwy na rzece Sza-Ho, bitwie, trwającej 4 dni. Rosjanie zostali zmuszeni do cofnięcia się na stare pozycje, straciwszy 45.000 ludzi. Jedno tylko „zwycięstwo“ odniósł Kuropatkin po tej bitwie. Mianowicie, dowiódł carowi, że jego namiestnik na Dalekim Wschodzie, admirał Aleksiejew, przeszkadza mu swoją polityką i intrygami. Aleksiejewa odwołano do Petersburga, Kuropatkin zaś został zupełnie samodzielnym „głównodowodzącym wszystkiemi lądowemi i morskiemi siłami, działającemi przeciwko Japonji“.
Podczas mego pobytu poza granicami Mandżurji gruchnęła wieść, że Port-Artura kapitulował przed oblegającą go armją japońską i że akt kapitulacji podpisał komendant twierdzy, generał Stessel, z powodu swoich raportów i przy pomocy grupy sprzymierzeńców ze swego sztabu przez długi czas otoczony sławą „bohatera“.
Później, oddany pod sąd, skazany był na kilka lat więzienia w twierdzy św. Piotra i Pawła (Petropawłowskiej) w Petersburgu, a z jego „bohaterstwa“ nic, prócz hańby, nie pozostało.
Bitwa na Sza-Ho, nieudane operacje Grippenberga, żądania Kuropatkina co do formowania trzeciej armji, kapitulacja potężnej fortecy Portu-Artura i nakoniec projekt szalonej wyprawy admirałów Rożdiestwieńskiego i Niebogatowa na czele eskadry, złożonej ze starych, słabych okrętów wojennych z Bałtyku — na Ocean Spokojny — lękiem i zgrozą przejęły serca rozważnej części społeczeństwa rosyjskiego. Lecz przyszły inne wypadki, jeszcze bardziej groźne, jeszcze silniej wstrząsające podwalinami olbrzymiego imperjum: zmusiły one Rosję zobojętnieć i niemal zapomnieć o tragedji na Dalekim Wschodzie.



CZĘŚĆ DRUGA
NOWA BURZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
KRWAWA POWÓDŹ.

Już w drodze, przecinając znaczną część Syberji wschodniej, od granicy mandżurskiej do Bajkału, spostrzegłem wielkie zmiany w nastrojach ludności.
Jak już wspominałem, nastroje zmieniały się i wśród Rosjan, mieszkających w Mandżurji, i nawet w armji, lecz zmiany te nie wychodziły poza granice bezpodstawnych nadziei, lub głębokiego zwątpienia i zniechęcenia.
Gdy rozmawiałem w drodze z jadącymi z Rosji europejskiej pasażerami, zrozumiałem, że nasz telegram, z protestem przeciwko bezcelowemu przelewowi krwi, był słabem odbiciem nastrojów panujących w Rosji. O nich prawie nic nie wiedzieliśmy, będąc w sferze frontu, z jego kłamliwemi relacjami i siecią policji, filtrującej wszelkie niepożądane wiadomości, idące z Rosji. Przypomniałem sobie wtedy niezwykłe ożywienie nadziei wśród Rosjan w Mandżurji, gdy nieszczęśliwego, otoczonego intrygami generała Kuropatkina, po porażce pod Mukdenem, skąd wszystkie jego trzy armje rzuciły się do ucieczki, wreszcie odwołano do Petersburga, a na jego miejsce naznaczono starego generała N. P. Liniewicza, — nadziei, która tak wybuchowo rodzi się w duszy Rosjan i z szybkością błyskawicy, przy najmniejszem niepowodzeniu, umiera.
W Rosji właściwej żadnych złudzeń już nie żywiono, nie robiono sobie żadnych nadziei. Wojnę uważano za przegraną, pałano nienawiścią do rządu i do cara.
Szczególnie nienawidzono samego cara i jego obłudnej polityki.
Car oszukał swój „umiłowany“ naród, oszukał w sposób ohydny.
Po zatopieniu przez Japończyków całej floty rosyjskiej, przedstawiciele różnych grup i warstw społeczeństwa rosyjskiego zwrócili się do cara z podaniem, oskarżającem rząd i domagającem się parlamentu. Podanie to kończyło się słowami:... „Cesarzu, nie zwlekaj! W straszną godzinę klęski narodowej, odpowiedzialność Twoja przed Bogiem i Rosją jest wielka“!
Car obiecał wydać dekret o zwołaniu parlamentu, lecz, gdy namiętności w narodzie się uciszyły, zaczął zwlekać, a później, przy nowym wybuchu oburzenia, kiedy cały kraj samorzutnie pokrył się siecią różnych nielegalnych związków i partyj, zaproponował parlament o charakterze ciała doradczego, nie zaś prawodawczego. Jednocześnie wszędzie grasowała policja polityczna, a areszty, wygnania i kara śmierci stały się zjawiskami codziennemi.
Wreszcie z listów, nadsyłanych z Petersburga, dowiedziałem się, że jest planowany ogólny, na całą Rosję, strajk, jako znak protestu i żądania parlamentu. Miały stanąć koleje, okręty, fabryki, poczta, telegraf i wszystkie urzędy.
Zrozumiałem wtedy, że rewolucja, której narodziny widziałem na początku tego roku, już wybujała, więc pośpieszyłem zpowrotem do Charbina.
Strajk jednak złapał mnie w drodze, to też z wielkim trudem, 12 października, powróciłem do Mandżurji. Tu otrzymaliśmy wiadomość, że w niektórych miastach rosyjskich strajkowi towarzyszyły barykady i bitwy uliczne robotników i młodzieży akademickiej z policją i wojskiem.

Świątynia chińska w Laojanie.

Zapanowała nagle jakaś złowroga cisza. Wyczuwało się wszędzie nadstawione uszy starego, zgniłego rządu i baczne oczy jego szpiegów i katów. Jednak przeciw tej ciszy policja, żandarmi i car nic zrobić nie mogli, gdyż była nieuchwytna i rozstrzelać jej nie mogły kulomioty carskich zbirów.
Car musiał kapitulować. Uczynił to pod wpływem ministra finansów, S. J. Wittego.
l listopada (17 października st. stylu) zjawił się manifest, nadający parlamentarną formę rządu. Jednak w ustawie parlamentu (dumy) były poważne usterki, dowodzące zamiarów cara i rządu, dążących do zmniejszenia znaczenia, wpływu i autorytetu tej nowej i tak koniecznej instytucji.
Manifest nikogo nie zadowolił. Reakcjoniści byli doprowadzeni do wściekłości kapitulacją rządu, rewolucjoniści niezadowoleni i rozgoryczeni, że manifest nie dał amnestji więźniom politycznym i że nie było rozwiązania palącej sprawy posiadłości ziemskiej, tak ważnej dla 90% ludności Rosji, składającej się z wieśniaków-rolników.
To niezadowolenie wyrażało się w dwojaki sposób.
Warstwy reakcyjne zaczęły się organizować, czyniły to jednocześnie partje rewolucyjne. Starcie się tych sił było nieuniknione.
Będąc na początku tego roku w Petersburgu, byłem świadkiem zjawienia się pierwszych zarodków tych organizacyj, które już — w przeczuciu przyszłych wystąpień czynnych — zaczęły się tworzyć.
Siły reakcyjne skupiać się poczęły w tak zwanych „czarnych setkach“, mających jako hasło: „monarchizm, prawosławie, rosyjski nacjonalizm“.
Dziwną mieszaniną klas, poziomu umysłowego i przekonań społecznych swych członków były te „czarne sotnie“. Śród nich spotykało się najczystszej krwi arystokratów: książąt Wołkońskich, hrabiów Bobrińskich, książąt Uchtomskich; doktora medycyny Dubrowina; prokuratora Zamysłowskiego i adwokata Bułacela; popa Wostorgowa i arcybiskupa Makarego; byłych więźniów kryminalnych i różne męty ludzkie z wielkich miast, tak poetycznie opisywane i idealizowane przez słynnego pisarza, Maksyma Gorkiego; obok tych typów z dna społecznego stali słynni uczeni — prof. Martens i prof. Pichno. „Czarne setki“ po manifeście 1 listopada złączyły się w jedną, wszechrosyjską organizację „Związku Narodu Rosyjskiego“, którego honorowym prezesem był.. car Mikołaj II.
Car i następca tronu nosili na piersiach znak tego związku, który był państwem w państwie, pozostając bezkarnym za popełnianie najohydniejszych i najbardziej krwawych zbrodni.
Postawiwszy sobie za zadanie zwalczanie rewolucji i jej tworu, parlamentu, „Związek narodu rosyjskiego“ oskarżył o rewolucyjność i o rozszerzanie ducha przewrotu w narodzie — nierosyjską część ludności imperjum, a więc Polaków, Gruzinów, Łotyszów, Żydów i... rosyjską inteligencję.
Warstwy rewolucyjne, do których należała najlepsza część inteligencji rosyjskiej, a także masa robotnicza i wszystkie związki zawodowe, również zorganizowały się i wybrały organ naczelny, kierujący rewolucją. Była nim Rada „robotniczych deputatów“, na czele której stanął młody adwokat, Chrustalew-Nosar i... późniejszy władca „czerwonej Rosji“, Bronsztejn-Trocki.
„Związek narodu rosyjskiego“ sformował oddziały zdeklasowanych ludzi: byłych więźniów kryminalnych, zbrodniarzy, żebraków, ludzi, nie mających żadnych określonych zajęć i żyjących z dnia na dzień, jak ptaki niebieskie, spędzających dzień w szynkach lub w parkach zamiejskich, a noc w przytułkach noclegowych lub aresztach policyjnych. Oddziały te zaczęły grasować po miastach. W 1905 roku krwawą falą przeszły przez sto miast pogromy, podczas których zabito około 4.000 i raniono około 10.000 ludzi.
Szczególnie znamienny był pogrom, dokonany 20 października w Tomsku na Syberji, szczegółowo opisany przez jednego z moich słuchaczy, studenta politechniki, a później posła do parlamentu, A. A. Skorochodowa.
Tłumy mieszkańców miasta, przeważnie urzędników, profesorów, nauczycieli i studentów, zebrały się w gmachu teatru celem wyrażenia radości z powodu manifestu, nadającego Rosji nowoczesną konstytucję. Podczas gdy w teatrze słuchano mów, wyjaśniających znaczenie tego aktu politycznego, główną ulicą sunął pochód, złożony z robotników, pracujących w rzeźniach miejskich, przy ładowaniu statków i kryp na rzece, byłych aresztantów a nawet mieszkańców więzienia kryminalnego, specjalnie na ten dzień zwolnionych. W tłumie prawie zupełnie dzikich, pijanych i zdemoralizowanych ludzi kręcili się agenci policji politycznej, podburzając i jątrząc przeciwko inteligencji. Na czele pochodu niesiono portret cara i kilka chorągwi kościelnych. Gdy tłum, uzbrojony w grube kije, kastety i noże, przechodził przed domem miejscowego biskupa, Makarego, „świątobliwy starzec“ wyszedł na balkon i błogosławił pochód, wzywając do wyrażenia uczuć patrjotycznych, co oznaczało walkę za nieograniczoną władzę monarchy. Tłum rzucił się do teatru, i rozpoczął się mord. Tych, którzy zdołali wymknąć się, chwytano na ulicy, zabijano kijami, strzelano do nich, lub wrzucano do rzeki. Dnia tego zginęło 1,200 ludzi, a wśród nich znany inżynier, pomocnik naczelnika kolei syberyjskiej, Polak — Klonowski.
Osobiście znałem biskupa Makarego. Mały, chudy starzec o ascetycznej twarzy, przypominającej stare, święte obrazy bizantyjskie, był synem chłopa syberyjskiego. Mało wykształcony, zesztywniały w psychologji caryzmu i prawosławia, był człowiekiem przebiegłym, złośliwym i zacofanym w przekonaniach, prześladującym wszelkie nowe, świeże prądy w kościele i społeczeństwie. Zrobił karjerę na krzewieniu prawosławia wśród tubylców Ałtaju, których spajał wódką i chrzcił, gdy pod wpływem alkoholu byli nieprzytomni. Po pogromie tomskim zaczął szybko posuwać się w hierarchji kościelnej. Został arcybiskupem, w kilka lat później członkiem Synodu, czyli ministerstwa wyznania prawosławnego, a wkrótce potem — metropolitą moskiewskim. Na tem najwyższem stanowisku w kościele prawosławnym naraził się jednak carowej, gdyż należał do spisku duchownych, którzy podczas wojny światowej dążyli do rozwodu cara z carową Aleksandrą, znienawidzoną przez niektóre wpływowe grupy arystokracji rosyjskiej.
W taki krwawy i antypaństwowy sposób działały w imię „cara, prawosławia i ojczyzny“ organizacje, należące do „Związku narodu rosyjskiego“.
Niedaleko od nich odeszły i partje liberalno-rewolucyjne. Psychologja burzycielska Rosjan i tu panowała wszechwładnie.
Liberali i rewolucjoniści rozumieli, że siłami inteligencji i proletarjatu pracującego nie potrafią zmusić rządu i cara do zupełnej reformy w duchu parlamentarnym. Trzeba było rzucić w wir walki politycznej siłę realną, której nie mogłyby zwalczyć wierne carowi wojska. Taką siłą była masa wieśniacza. Hasło, rzucone w stumiljonowe mrowie dzikich, głodnych i zrozpaczonych chłopów, było jakoby palącą się pochodnią, ciśniętą do stogu siana. Pożar odrazu ogarnął cały kraj. Była to wojna wieśniacza. Chłopi rzucili się do rabowania właścicieli większych posiadłości ziemskich. Plondrowano dwory, zabierano zapasy zboża i mąki, konfiskowano bydło, zagarniano ziemię bezprawnie na korzyść okolicznych wieśniaków. Zbrodnicze, niszczycielskie instynkty Rosjanina przejawiły się tu w całej pełni.
Widziałem później rezultaty tej chłopskiej rewolucji w gubernji petersburskiej, gdzie wieśniacy napadli na majątek ziemski Manujłowo, należący do S. M. Pawłowicza. Piękny, historyczny pałac, w którym były pamiątki po, mieszkającym tu niegdyś, największym z historyków rosyjskich — Karamzinie, splondrowano doszczętu — meble porąbano, obrazy pocięto, zwierciadła pobito, a z książek ułożono stos przed domem i zapalono. Rasowym koniom odrąbano nogi do kolan, psy myśliwskie powieszono, krowy i barany porżnięto na mięso.
Takie sceny w końcu 1905 r. odegrały się w 49 gubernjach Rosji europejskiej, szczególnie zaś tragicznie w kraju nadbałtyckim, gdzie chłopi-Łotysze wycinali w pień swoich panów, baronów niemieckich[6].

Rzeka krwi i zniszczenie brały swój początek w zbrodniczej psychologji Rosjan, niezależnie od tego, czy należeli do postępowych i rewolucyjnych organizacyj, wrogich caryzmowi, czy do reakcyjnego „Związku narodu rosyjskiego“, broniącego tegoż caryzmu.
Wieża w Laojanie.

Jest to zjawisko charakterystyczne dla Rosji. Obserwowałem je później — podczas wojny z Niemcami, gdy wojska rosyjskie dopuszczały się najokropniejszych, najdzikszych mordów i rabunku w miastach Prus Wschodnich i Austrji, i gdy w tym rabunku brali udział oficerowie, należący do arystokratycznych rodzin. Widziałem przejawy tej azjatyckiej psychologji wojowniczych koczowników, tak właściwej Rosjanom, podczas wojny domowej za rządu Sowietów. W bratobójczej walce czerwoni i biali prześcigali się wzajemnie w przelewie krwi, w niszczeniu dobytku szeregów pokoleń narodu, w okrucieństwie, w pomysłowości zbrodni. Nie wiem, którzy są lepsi, a którzy gorsi, ale wiem, że przed obliczem Boga-Sędziego staną w szatach, zalanych krwią braci swoich i tych niewinnych narodów i plemion, które zrządzeniem surowego losu miały nieszczęście wchodzić w skład imperjum, a później rzeczypospolitej rosyjskiej.
Cios, zadany wojną wieśniaczą, był bardzo dotkliwy, gdyż pobudził synów chłopskich, służących w armji i flocie, do protestu i buntów.
Taka to fala wielkiej, krwawej powodzi waliła za mną, gdym powracał do Mandżurji.


ROZDZIAŁ DRUGI.
BUDZĄCY SIĘ WULKAN.

W Charbinie zastałem już wielki ruch. Ludność organizowała się w różne związki. Najpotężniejszym liczebnie i pod względem jakościowym był związek kolejowy, obejmujący inżynierów, urzędników i robotników. Lecz wkrótce dowiedziałem się, że przybyli z Rosji europejskiej agenci policji politycznej utworzyli „Związek narodu rosyjskiego“. Na czele tego związku stali: rotmistrz Jerofiejew, jeden z miejscowych kupców i kilku popów. Do nich potajemnie przyłączyło się kilku inżynierów i urzędników kolejowych.
Przez miesiąc żadnych wystąpień rewolucyjnych nie było. Życie płynęło spokojnie. W związkach cała działalność była skoncentrowana na uświadamianiu członków w kwestjach społecznych i politycznych i na wykładach prawa konstytucyjnego i państwowego.
Na teatrze wojny zaszły też wielkie zmiany. Wojna była skończona. Armja pozostawała jeszcze pod dowództwem generała Liniewicza na pozycjach Sypingaju i oczekiwała na ewakuację. Jedyna kolej była bardzo zniszczona forsownem przewożeniem wojsk i materjałów wojennych, nie miała dostatecznej ilości wozów i, oprócz tego, za Uralem ciągle wybuchały strajki kolejowe, tamując ruch pociągów. Wojska więc, ewakuowane z Mandżurji, byłyby zmuszone zatrzymywać się w pociągach na stacjach kolei syberyjskiej, gdzie nie znalazłyby dostatecznego dla siebie pożywienia, co wywołałoby niezawodnie bunty, grabież mieszkańców i zamieszki. Wszystkie te przyczyny zmuszały generała Liniewicza zatrzymywać armję w Sypingaju i ewakuować stopniowo, małemi partjami. Jednak w armji już wiedziano o pokoju, który, dzięki szlachetnej interwencji prezydenta Stanów Zjednoczonych, p. Roosevelta, został podpisany przez Rosję i Japonję w Portsmuth’ie, i z niecierpliwością wyglądano prędkiego powrotu do Rosji. Zwłoka w ewakuacji budziła niezadowolenie i rozgoryczenie, które łatwo mogły przejść w bunt, jak to stało się już w niektórych pułkach.
Nie sądzone nam było jednak pozostać bezczynnymi świadkami wielkiej tragedji dziejowej, rozgrywającej się na olbrzymiej przestrzeni Rosji, od granicy niemiecko-austrjackiej aż do brzegu oceanu Spokojnego.
23-go listopada 1905 r.[7] związek kolejowy w Charbinie otrzymał telegram od centralnego związku kolejowego z zawiadomieniem, że od godziny 1-szej w nocy na 24-ty listopada ma się rozpocząć strajk wszystkich kolei, poczty i telegrafu, celem poparcia żądania zniesienia kary śmierci w szalejących wszędzie sądach polowych i zawieszenia stanu oblężenia w Polsce.
Tegoż dnia w sali klubu kolejowego odbył się olbrzymi wiec. Pierwszą mowę wygłosił jeden ze starszych inżynierów kolei wschodnio-chińskiej, Polak, p. Ignacy Nowakowski, wyjaśniając znaczenie protestu związku kolejowego i zbrodnie rządu, który doprowadził naród rosyjski i politycznie z nim związane narody, istniejące w granicach państwa, do krwawej i ponurej wojny domowej.
Pod wpływem tej bardzo energicznej mowy, wiec postanowił wyłonić z siebie Komitet Naczelny, który miał objąć administrację kraju. Do tego komitetu zostałem wybrany głosami ludności europejskiej w Mandżurji i przedstawicieli Władywostoku, powiadomionego telegraficznie o wypadkach. Oprócz mnie i Nowakowskiego, zostali wybrani Polacy: Sass-Tisowski, M. Łuszczyński, E. Ceglarski, A. Kozłowski, a z Rosjan pomocnik naczelnika kolei wschodnio-chińskiej B. Lepeszyński, główny naczelnik ruchu, inżynier K. von Dreyer i inni w liczbie 56 osób.
W godzinę później komitet zebrał się na pierwsze posiedzenie dla obrania prezydjum. Zaszczycony zaufaniem delegatów, zostałem wybrany na prezesa Komitetu Naczelnego. Natychmiast wyprawiłem telegram do naczelnego wodza, generała Liniewicza, do dowódcy tyłów armji, generała N. J. Iwanowa, i naczelnika kolei wschodnio-chińskiej, generała D. L. Horwatta, zawiadamiając ich, że Komitet ujmuje w swe ręce całe życie kraju, zawiesza ruch pociągów pasażerskich, natomiast zwiększa ilość pociągów wojskowych dla ewakuacji armji, która powinna w swoim kraju stanąć w obronie praw ludu i do walki z występnym rządem.
Natychmiast wszystko ruszyło do pracy i, doprawdy podczas tego dziwnego „strajku“ pracowano trzy razy więcej i staranniej, niż w zwykłym czasie!
Wkrótce po wysłaniu telegramu odwiedził mnie specjalnie wysłany przez generała Liniewicza jego adjutant. Miał ze mną długą i poufną rozmowę, w której wyjaśnił, iż tylko Komitet Naczelny może uprzedzić wybuch buntu w armji, i że generał Liniewicz całkowicie ufa Komitetowi i polega na nim. Na mocy tej rozmowy zwróciliśmy się do armji z proklamacją, wyjaśniającą obecną sytuację w Rosji i obowiązki żołnierza — obywatela.
W armji wszystko się uciszyło, i nasz wpływ zwiększał się z każdym dniem, tem bardziej, że przyśpieszyliśmy ewakuację, polepszyliśmy aprowizację oddziałów na etapach, pomoc lekarską i obejście się z żołnierzami.
Takie powodzenie charbińskiego komitetu rewolucyjnego zyskało dla niego uznanie innych komitetów na Dalekim Wschodzie i te uważały go za Centralny Komitet rewolucyjny na całym Wschodzie.
Na olbrzymiej przestrzeni — od granicy Mandżurji do oceanu Lodowatego i dalej na wschód, a więc kraj amurski, kraj usuryjski i Mandżurja — do frontu japońskiego, mające autonomiczne rządy, pozostawały jednak pod wpływem naszego komitetu.
Władze uznały nas również. General Liniewicz radził się nas we wszystkich ważnych sprawach, a niektóre rozkazy jego do armji szły z moim i jego podpisem: naczelnik drogi, generał Horwatt, był doradcą komitetu, uznając jego autorytet; policja z Polakiem, pułk. Zarembą na czele dobrowolnie przeszła pod rozkazy komitetu, zarówno jak wszystkie samorządy miast i osad.
Tylko dowódca tyłów armji, generał N. J. Iwanow, chociaż nie protestował, jednak trzymał się polityki wyczekującej.
Jednocześnie ten zdradziecki generał, który później tak nieudolnie w r. 1915 dowodził 4-ą armją rosyjską na froncie austrjackim, wszedł w konszachty z policją polityczną i ze „Związkiem narodu rosyjskiego“, chcąc wnieść rozłam do naszego komitetu.
Pierwszy cios otrzymaliśmy piątego dnia istnienia naszego komitetu, gdy połowa jego, złożona z robotników, wystąpiła, oświadczając, że „nie chce współpracować z burżuazją i inteligencją“ i że tworzy osobny komitet.
Nie mogłem dojść do porozumienia z przywódcami odłamu robotniczego i udało mi się tylko ściśle określić zakres działalności tego „robotniczego komitetu“, a mianowicie, że miał on kierować życiem warsztatów kolejowych, nie wtrącając się do ogólnego kierunku, nadawanego przez Komitet Naczelny.
Prezesem komitetu robotniczego został obrany przyjezdny z Rosji ślusarz, F. Iwanow.
Naczelnik policji, pułkownik Zaremba — Polak — i jego pomocnik, Niemiec, rotmistrz von Ziegler, pod sekretem donieśli mi, że Iwanow jest tajnym agentem policji politycznej i jest w bliskich stosunkach ze „Związkiem narodu rosyjskiego“. Miał on polecenie rozpoczęcia wojny domowej na Dalekim Wschodzie i wciągnięcia armji do tej walki mas robotniczych z inteligencją, aby tem samem dać rządowi możność wysłania z Syberji oddziału karnego dla zlikwidowania rewolucji na terenie mandżurskim.
Plan był pomyślany dobrze, z tą wyrafinowaną zdradliwością bizantyjską, która zawsze cechowała carski rząd rosyjski i cechuje — bez żadnych zmian — sowiecki rząd moskiewski.
Ujrzałem przed sobą zupełnie wyraźnie cały ogrom niebezpieczeństwa.
Młody byłem wtedy i niedoświadczony, ale zato miałem jedną cechę dobrą na „prezydenta“ rządu tymczasowego, jakim, wskutek zbiegu okoliczności, stał się nasz komitet.
Cechą tą była śmiałość.
Skorzystałem z niej w sposób bardzo prosty.
Zabrawszy ze sobą jednego z członków komitetu, młodego urzędnika kolejowego, Własienkę, wsiadłem do powozu, zaprzężonego w ślicznego, białego konia-araba, Nizama, mądrego i spokojnego, jak Ben-Akiba, i pojechaliśmy.
Dlaczego wybrałem Własienkę?
Przyczyna była następująca.
Zamierzałem zrobić trzy wizyty i to tego rodzaju, że, oprócz biletów wizytowych, grzecznych i przekonywających słów, potrzebowałem jeszcze pewnych argumentów. Te argumenty posiadał Własienko. Pewnego razu widziałem, jak podczas burzliwego posiedzenia komitetu, gdy partja robotnicza zaczynała dążyć do rozłamu, rozgniewany Własienko, słuchając nudnych i bezsensownych protestów robotników, nie wytrzymał i pięścią walnął w stół.
Otóż wtedy odłupał cały róg stołu, a ja dobrze sobie zapamiętałem, że ten człowiek w chwili potrzeby będzie mógł przekonać przeciwnika o słuszności swojej sprawy.
Własienko przed służbą na kolei był wachmistrzem w huzarskim pułku gwardji cesarskiej, gdzie słynął ze swojej fenomenalnej siły.
Z tym „przekonywającym“ towarzyszem wyruszyliśmy na wizyty.
Najpierw odwiedziliśmy rotmistrza Jerofiejewa.
Ten, gdy mnie zobaczył, zmieszał się, zdradzając się ostatecznie.
Powiedziałem mu, że wiem o jego podziemnej robocie, jako prezesa „Związku narodu rosyjskiego“, wiem, z kim się komunikuje i jakie ma plany.
— Przyjechałem poto, aby poznać rotmistrza i uprzedzić go o konsekwencjach jego działalności, gdyż nie chciałbym, aby one były dla niego zbyt przykre — rzekłem.
— Co mi może grozić? — zawołał dość hardym tonem.
— Sąd rewolucyjny, mój panie, i — przepraszam — stryczek! — odparłem surowym głosem, a Własienko bardzo obrazowo demonstrował rękoma nietylko samo powieszenie, ale nawet pokazał mu na swej twarzy, jak będzie wyglądał rotmistrz na stryczku.
Rozstaliśmy się grzecznie, a na odchodnem powiedziałem:
— To nie są żarty, rotmistrzu! Moja wizyta u pana jest pierwszą jaskółką. Jestem obecnie w roli anioła-zwiastuna śmierci... Do widzenia!...
Zupełnie taka sama była wizyta nasza u drugiego działacza „czarnej sotni“, kupca Czistiakowa.
Przyjął wizytę i oznajmienie moje ze spokojem i tylko, gdy odchodziliśmy, mruknął:
— Zobaczymy!
— Pewno, że zobaczymy — natychmiast odpowiedział Własienko — ale to zobaczenie będzie już ostatniem dla was, albo dla nas...
Trzecia wizyta była bardziej frapująca.
Prezesa komitetu robotniczego znaleźliśmy w towarzystwie trzech drabów. Siedzieli w mieszkaniu Iwanowa i pili. Butelki z wódką i resztki kiełbasy świadczyły o tem. Na nasz widok powstali w dość groźnej postawie, głośno sapiąc. Przypisałem to nietyle ich gniewowi, ile działaniu alkoholu.
— Pan, panie Iwanow, jest agentem policji politycznej i chce wywołać wojnę domową w Mandżurji, wmieszać w nią armję i zgubić całą sprawę. Wiem wszystko, a mogę przytoczyć dowody przed sądem robotniczym. Daję panu trzy dni do namysłu. Po tym terminie albo pan na zawsze porzuci Mandżurję, albo będzie aresztowany i...
Nie wiedziałem jeszcze, co mam mu powiedzieć, gdy Własienko swoim tenorowym, figlarnym głosem wypalił:
— ...i powieszony!...
Iwanowowi oczy błysnęły i zrobił ruch w stronę łóżka. Jednak Własienko uprzedził go. Skoczył i z pod poduszki wyciągnął duży rewolwer Nagana. Spokojnie otworzył go, wytrząsnął na dłoń naboje, wysypał je do kieszeni, a rewolwer położył na poprzedniem miejscu.
— Przepraszam... — mruknął przytem.

Mur miejski w Laojanie.

Obecni porozumiewawczo spojrzeli po sobie. Szybko włożyłem rękę do kieszeni tużurka, gdzie spoczywał Browning, ale Własienko odrazu zgasił namiętności naszych przeciwników. Schylił się i podniósł ciężką ławkę drewnianą, a uczynił to z taką czarującą gracją i czyniącą wrażenie łatwością, że ponura czwórka opuściła oczy ku ziemi i nie ruszała się z miejsca.
— Więc daję trzy dni do namysłu — powtórzyłem, i razem z Własienką opuściliśmy tę norę ohydnego agenta policji, gdzie przy butelce wódki obmyślano podły, zbrodniczy plan przelania krwi i zdrady tchórzliwej, podziemnej.
Nazajutrz doniesiono mi, że komitet robotniczy, czyli, jak go nazywano, „Mały Komitet“, obrał sobie innego prezesa, ponieważ Iwanow znikł bez śladu.
Widocznie, nastraszyły go narazie moje słowa i argumenty Własienki.
Jednak zmiana prezesa nie wniosła uspokojenia w masy robotnicze. Pokazywano mi kilka razy na dzień coraz to nowe proklamacje, wydawane przez „Mały Komitet“, a nawołujące żołnierzy i marynarzy do wymordowania wszystkich oficerów, do podziału zaopatrzenia bojowego i do napadu na miasta, gdzie miały swoje siedziby „znienawidzona burżuazja i inteligencja“. W innych odezwach „Mały Komitet“ żądał uzbrojenia robotników, rozpoczęcia wojny z burżuazją i inteligencją i konfiskaty ich majętności na rzecz „ludu“. Z telegramów dowiedziałem się, że takie odezwy wywierają silne wrażenie na robotników w innych miastach Syberji, szczególnie zaś we Władywostoku, Chabarowsku, Mikołajewsku nad Amurem i Błagowieszczeńsku, gdzie masy robotnicze zaczynają się burzyć i wyrywać z pod władzy naszego Centralnego Komitetu. W Mikołajewsku dzikie bandy wyrzutków społeczeństwa, złożone przeważnie ze zbiegów więziennych, a pracujące przy połowie ryb u ujścia Amuru do morza, zrabowały składy towarowe swoich gospodarzy i podpaliły ich domy; w Błagowieszczeńsku tłum pijanych robotników z kopalni złota napadł na bank, usiłując dostać się do cementowych lochów, gdzie przechowywano bloki złota. Generał Liniewicz pisał do mnie, że w wojsku odezwy komitetu robotniczego z Charbina też nie przechodzą bez echa i powodują surowe wyroki sądu polowego.
Wypadki tak się złożyły, że nasz Komitet nagle ujrzał przed sobą dwóch wrogów.
Jeden nadciągał już z zachodu. Były to karne oddziały dwóch najbardziej reakcyjnych generałów: Mellera i Rennenkampfa. Obaj mieli za zadanie zdławić ruch rewolucyjny na Syberji. Od Uralu do Zabajkala szalały sądy polowe, skazujące setki ludzi na śmierć przez powieszenie lub rozstrzelanie. Generał Rennenkampf szedł przez Zabajkale i zbliżał się już do granicy Mandżurji.
Drugim wrogiem był „Mały Komitet“. Zamierzał wszcząć wojnę domową i wnieść rozkład moralny do armji. Ten wróg był stokroć niebezpieczniejszy, gdyż rozumieliśmy, że po jego zwycięstwie, natychmiast nastąpi anarchja, tem straszniejsza, że rej w niej wodzić będą najdziksze, najniemoralniejsze i najokrutniejsze osobniki, których było pełno na rosyjskim Dalekim Wschodzie.
Działalność „Małego Komitetu“ była przepowiednią tego, co w 13 lat później uczynili Lenin i Trocki, oddawszy na początku okresu bolszewizmu władzę w ręce zbrodniczych wykonawców ich planów.
Wtedy jednak nic jeszcze nie słyszeliśmy o bolszewizmie i komunizmie, lecz rozumieliśmy całą grozę anarchji, do której dążył „Mały Komitet“, złożony z ciemnych i podżeganych przez policję polityczną i „Związek narodu rosyjskiego“, robotników.
Był jeszcze trzeci wróg, a była nim armja, która, w razie gdyby energicznie przez nas prowadzona ewakuacja zatrzymała się nagle, rzuciłaby się na nas z bronią w ręku, a wtedy w potokach krwi utonąłby Centralny Komitet, robotnicy, ludność po miastach i sama armja, która nie znalazłaby dla siebie pożywienia i w zimie niezdołałaby przedostać się do zaludnionych miejscowości Syberji.
Wypadki zmusiły nas stać się obrońcami porządku państwowego na całym Wschodzie, tego porządku, którego utrzymać i obronić nie mogły władze carskie i naczelne dowództwo armji.
Jednocześnie musieliśmy walczyć na trzy fronty, aby podołać naszemu zadaniu, wymagającemu od nas energji, stanowczości i dobrze obmyślonego planu.
Zaczęliśmy od walki z generałem Rennenkampfem. Generał szedł przez Zabajkale ze swym oddziałem, pozostawiając poza sobą trupy rewolucjonistów i dopuszczając się straszliwych okrucieństw. W rozsyłanych na wszystkie strony depeszach groził straszliwą zemstą Centralnemu Komitetowi, nazywając go „rządem rewolucyjnym“. Na Dalekim Wschodzie powstała panika i oburzenie. Nietylko „Mały Komitet“, ale niektórzy moi koledzy dowodzili konieczności wysadzenia w powietrze mostów kolejowych, aby zatrzymać pochód Rennenkampfa, gdy przekroczy granicę Mandżurji. Żądania tego rodzaju stawały się coraz bardziej natarczywe. Widząc to, zwróciłem się do naczelnego wodza, generała Liniewicza, aby zechciał zapobiec katastrofie i wstrzymać dalszy pochód Rennenkampfa. Liniewicz zrozumiał grożące niebezpieczeństwo i wydał rozkaz zbliżającemu się oddziałowi karnemu, aby się zatrzymał i wycofał z Zabajkala. A był potemu wielki czas! Oficerowie groźnego i okrutnego generała już prowadzili wywiad w Mandżurji i sporządzali listy tych działaczy rewolucyjnych, którzy mieli być po przyjściu oddziału karnego oddani pod sąd polowy i rozstrzelani. Na tej liście nazwisko moje, niestety, wbrew alfabetycznemu porządkowi stało na pierwszem miejscu.
Pomiędzy Rennenkampfem, opatrzonym w specjalne pełnomocnictwa, a generałem Liniewiczem wynikła ożywiona korespondencja; niewiadomo jednak, czemby się to wszystko skończyło, gdyby nie zupełnie nieoczekiwany wypadek. Syn jakiegoś urzędnika kolejowego, rozstrzelanego przez oddział Rennenkampfa, rzucił do wagonu generała bombę. Generał, chociaż nie był w tej chwili w swoim wagonie, a więc nie ucierpiał od wybuchu, jednak zrozumiał, że grozi mu niechybne niebezpieczeństwo, więc nagle przystał na żądania Liniewicza i bardzo prędko odjechał do Rosji europejskiej.
W ten sposób rozwiało się niebezpieczeństwo od zachodu.
Następnym etapem była walka z „Małym Komitetem“, coraz bardziej przybierającym formy anarchiczne. W swoim komitecie mieliśmy wiadomości, że nasz przeciwnik wzmocnił się, zwiększywszy ilość swoich członków nowymi osobnikami, podstawionymi przez policję polityczną oraz przez oficerów oddziału Rennenkampfa. Oprócz tego, do tej organizacji, pod maską socjalistów, wstąpiło kilku przybyłych z Rosji europejskiej czynnych członków bojówek „Związku narodu rosyjskiego“. Mały Komitet zaczął, jak nam doniesiono, tworzyć organizacje bojowe, skierowane przeciwko burżuazji i inteligencji, utrzymującej porządek państwowy i społeczny na rosyjskim Dalekim Wschodzie.
Trudno było znaleźć drogę do tego środowiska zupełnie zbuntowanych i oszalałych ludzi. Długo nie wiedzieliśmy, w jaki sposób można oddziałać na „Mały Komitet“. Drogę do niego znalazł białowłosy, poważany przez wszystkich, surowy z pozoru, rozumny inżynier Nowakowski.
Śród robotników kolejowych była znaczna ilość Polaków. Oddawna już pracowali w Mandżurji, dokąd ich sprowadzili, budujący kolej wschodnio-chińską, inżynierowie Polacy z p. S. Wachowskim na czele. Oprócz Polaków, było sporo innych cudzoziemców śród robotników: Łotyszów, Niemców, Włochów i Greków. Wszyscy cudzoziemcy, jako ludzie o kulturze europejskiej, byli naturalnymi przeciwnikami nieładu i nie mogli pogodzić się z anarchją, która zakradła się do „Małego Komitetu“, narzucającego wszystkim robotnikom swoją wolę.
Rozumny Nowakowski wykorzystał to. Zaprosił cudzoziemskich robotników do siebie i zorganizował bardzo poważną opozycję w „Małym Komitecie“. Jednocześnie, przez władze chińskie i agentów państw cudzoziemskich, postaraliśmy się oddziałać na Chińczyków i na robotników, przybyłych z zachodniej Europy. Udało się nam to w znacznym stopniu. Prezydjum „Małego Komitetu“, złożone z anarchistów, straciło dużo ze swych zwolenników i pomocników.
Byłem pewny, że przy nowych wyborach potrafimy przeprowadzić elementy bardziej lojalne.
Zdawało się, że z tej strony już nic nam nie grozi i że główne niebezpieczeństwo minęło, lecz zjawiło się nowe, w łonie naszego komitetu.
Rozpoczęły się niespodziewane konflikty pomiędzy różnemi odłamami: republikanami, monarchistami i socjalistami.
Zupełnie niespodziewanie zaczęliśmy odczuwać, iż coś się zepsuło w mechanizmie Komitetu Centralnego. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że przewrotna polityka wrogów rewolucji wtargnęła do komitetu i zaczęła tworzyć opozycję. Przeprowadzaliśmy jednak niewzruszenie wszystkie nasze postanowienia z tą tylko różnicą, że szło to z wielkim trudem, śród sporów, intryg i całej powodzi mów, któremi opozycja zamierzała zdyskredytować i osłabić autorytet komitetu. Dla przeprowadzenia najmniejszego projektu trzeba było wysłuchiwać długich mów, wniosków, kontrpropozycyj i t. p., a że członków komitetu było 63-ch, „zabawa w mały parlament“, jak to nazywałem, zabierała zbyt dużo czasu. Zaczęły się gromadzić stosy nierozpatrzonych a pilnych spraw. Pojąłem grożące niebezpieczeństwo, gdy ster życia na Dalekim Wschodzie wypadnie nam z rąk i gdy wypadki popłyną z prądem. Postanowiłem zrobić coup d’état. Naradziwszy się z kilkoma starszymi i bardziej wpływowymi kolegami z komitetu, z Nowakowskim, Łepeszyńskim i Dreyerem na czele, na najbliższem posiedzeniu, w obecności zaproszonych wyborców, wystąpiłem z oskarżeniem komitetu o obstrukcję i oznajmiłem, że rozwiązuję komitet, pozostawiając w nim tylko tych pięciu członków, którzy pełnią czynności faktyczne, kierując pewnemi prądami życia społecznego i państwowego na Dalekim Wschodzie. W tym momencie bardzo nas podtrzymała kolonja cudzoziemska w Charbinie i we Władywostoku, wyrażając swoje zaufanie „piątce“.
Narobiliśmy sobie nowych wrogów, lecz jednocześnie mieliśmy rozwiązane ręce, i praca nasza poszła szybko i pomyślnie. Generał Liniewicz był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale zato dowódca wojsk, stojących na tyłach armji, generał N. I. Iwanow, który sympatyzował z reakcyjnym Związkiem narodu rosyjskiego, rozpoczął otwartą agitację przeciwko nam, jątrząc „Mały Komitet“ i grupy reakcyjne a bombardując Petersburg telegramami o konieczności dymisji Liniewicza i aresztowania „piątki“. Zmuszeni byliśmy uprzedzić generała Iwanowa, że jego działalność wywołała takie oburzenie, iż „piątka“ nie bierze na siebie odpowiedzialności, w razie jeżeli padnie on ofiarą zamachu terorystycznego. Nie był to bynajmniej wymysł, gdyż niedawny członek komitetu, Własienko utworzył oddział śmiałych ludzi, którzy tylko czekali chwili, aby wystrzelać reakcyjnych generałów: Iwanowa, Nadarowa i Batjanowa, oraz wszystkich wykrytych potrochu agentów policji politycznej z pułkownikiem żandarmów, Fiedorenką, na czele. W wykryciu tych ludzi dopomagali kierownicy policji miejscowej, pułk. Zaremba, rotmistrz von Ziegler i kapitan Arszaułow we Władywostoku. Tymczasem trzymaliśmy rękę na pulsie tej grupy i wstrzymywaliśmy ją od zbyt energicznych wystąpień.
Generał Iwanow uląkł się i wcale nie pokazywał się na mieście, nie wychodząc ze swego domu.
Tymczasem zwróciliśmy baczną uwagę na armję, starannie demoralizowaną przez „Mały Komitet“ i członków organizacyj reakcyjnych. Organizacje te zasypywały armję proklamacjami, nawołującemi do wymordowania oficerów, do rabunku domów burżuazji i inteligencji i do zemsty nad „piątką“ rządzącą.
Broń do walki z tem niebezpieczeństwem znaleźliśmy w psychologji samych żołnierzy, pozostających w Mandżurji. Wiedzieliśmy, że jedynem pragnieniem tych ludzi był jak najprędszy powrót do Rosji, i uderzyliśmy w tę strunę duszy wojska. Wydaliśmy proklamację, domagającą się zaufania dla „piątki“, ponieważ najgłówmejszem jej zadaniem jest utrzymanie spokoju i normalnego biegu życia na Dalekim Wschodzie, aby dokonać jak najszybszej ewakuacji armji i zagwarantować jej jak najlepsze utrzymanie i warunki przejazdu do domu.
Rzuciliśmy duże pieniądze, płacąc dodatkowe premje robotnikom za przygotowywanie ciepłych wagonów dla żołnierzy, zorganizowaliśmy intendenturę na froncie i przekonaliśmy naczelnego wodza, żeby oddał pod sąd niektórych urzędników i oficerów za nadużycia, a przytem zwiększyliśmy ruch pociągów ewakuacyjnych. Niebezpieczeństwo, grożące ze strony armji, stopniowo minęło. Żołnierze przybywali i odjeżdżali z Charbina z okrzykami „hurra“ na cześć „piątki“, a generał Liniewicz otrzymał nawet z Petersburga podziękowanie za doskonałą organizację ewakuacji armji mandżurskiej.

Brama miejska w Laojanie.

Na Dalekim Wschodzie nastała znowu cisza.
Wiedzieliśmy, że w Rosji i na Syberji rewolucja już była zdławiona i że tam już wieszano i rozstrzeliwano wszystkich kierowników tymczasowych rządów. Tylko nasza „piątka“ pozostawała w pełni swojej władzy. Postanowiliśmy rozwiązać nasz komitet i bezboleśnie przejść do dawnych form istnienia, lecz, gdy o tem rozmawiałem z sędziwym Liniewiczem, generał prosił, abyśmy tego nie robili, gdyż obawiał się nietaktownych zarządzeń żandarmów, nowego wybuchu oburzenia, nieporządków w armji i wprost klęski.
— Na moją odpowiedzialność — powiedział — prowadźcie dalej waszą pracę. Uważam ją za konieczną!
Powróciliśmy do naszych czynności, chociaż widzieliśmy już przed sobą krwawe widmo zemsty rządu carskiego.


ROZDZIAŁ TRZECI.
WIDMA ŚMIERCI.

O zbliżającem się niebezpieczeństwie coraz częściej przypominać nam zaczynały listy anonimowe. Groziły nam śmiercią z rąk reakcjonistów, anarchistów, lub donosiły o zapadłym już na nas wyroku śmierci w Petersburgu. Niektóre listy wyznaczały terminy napadu na nas. Chodziliśmy uzbrojeni, Własienko ze swoją grupą spełniał obowiązki „gwardji przybocznej“.
Terminy naturalnie mijały i żadnego napadu na nas dotąd nie dokonano, natomiast spostrzegłem, że byłem śledzony bacznie. Jakieś osobniki nieodstępnie chodziły za mną, czaiły się pod płotem przeciwległego domu, rozpytywały kucharza i lokaja o mnie i o tryb mojego życia; pewnego razu wieczorem, siedząc przy biurku, nagle podniosłem głowę i w oknie ujrzałem bladą twarz, pilnie mi się przyglądającą. Porwałem za rewolwer. Odpowiedział mi stłumiony krzyk i tupot nóg uciekającego człowieka. Ani chwili nie wątpiłem, że pewnego wieczora mógłbym dostać kulą przez okno.
Stało się to wkrótce, gdy siedziałem w swojem biurze: coś brzękło, jakgdyby kto cisnął kamieniem w okno. Podszedłem i ujrzałem dziurkę w szybie. Naprzeciwko, na ścianie bielił się odłupany tynk. Kula przebiła szkło i ugrzęzła w ścianie. Zamachu dokonał widocznie niebardzo wprawny strzelec.
Naturalnie, mógł się znaleźć lepszy, a wtedy pomiędzy dziurami w szybie i murze mogłaby być jeszcze jedna — w mojem ciele.
Podobny zamach zdarzył się też w domu Lepeszyńskiego. Jednak „piątka“ nie przerywała swoich czynności.
Podczas jednego z posiedzeń zostałem wywołany przez jakiegoś pana, którego bilet wizytowy mi wręczono. Ponieważ woźny oznajmił, że pan ten ma bardzo pilny interes, wyszedłem i skierowałem się na parter, gdzie znajdował się pokój przyjęć.
Była już dziesiąta wieczór. W pokoju, gdziem przyjmował zwykle interesantów, nikogo nie zastałem. Dyżurny urzędnik powiedział, że jakiś pan czekał tu na mnie, lecz przed chwilą wyszedł na ganek, aby wypalić papierosa.
Wyszedłem na ganek, lecz nikogo nie było. Rozglądając się uważnie, dojrzałem kilka postaci, ruszających się wśród krzaków, rosnących na placyku przed gmachem klubu kolejowego, gdzie się odbywały posiedzenia naszego rządu. Zrozumiałem odrazu, jakiego miałem gościa, więc, przygotowawszy w kieszeni rewolwer do strzału, poszedłem ku czającym się postaciom. Nie wiem, co zaszłoby na placyku, wśród przyprószonych śniegiem krzaków, gdyby nie Własienko, który, dowiedziawszy się o mojem wyjściu, wypadł z dwoma pomocnikami i z krzykiem pędził w moją stronę. Nieznajomi w największym popłochu zaczęli uciekać, gonieni przez Własienkę i jego ludzi, lecz wkrótce dotarli do małych straganów i baraków przekupniów i tam się skryli.
Własienko powrócił wściekły i przysięgał, że w jednym z uciekających poznał anarchistę Iwanowa. Gdy w komitecie opowiedział o wypadku, zaczął nalegać, aby pozwolono mu zaaresztować znanych już nam działaczy grup reakcyjnych, gdyż spodziewał się natrafić wśród nich na Iwanowa, który był agentem policji politycznej.
W parę dni później, pracując w domu, poczułem wyraźny zapach dymu. Zawołałem służącego i kazałem mu sprawdzić, czy się gdzie nie pali. Nie zdołał on jeszcze wyjść z pokoju, gdy ujrzałem kłęby dymu, wydostające się przez szczeliny w podłodze.
Rzuciliśmy się do piwnicy i przekonaliśmy się, że płonie tam duża wiązka gao-lianu, wrzucona przez otwór w fundamencie.
Kilka kubłów wody tymczasem starczyło, aby zagasić pożar, który tylko przypadkowo nie rozrósł się do groźnych rozmiarów.
Daleko gorzej dla nas skończyły się zamachy w innych miejscach. Nieznani zbrodniarze podpalili kilka urzędowych lokali; z wielkim trudem udało się straży ogniowej zlokalizować ogień i obronić od płomieni całą dzielnicę małych, drewnianych zabudowań.
Nazajutrz przybył do mnie policmajster, rotmistrz von Ziegler, i doniósł, że z wiarogodnego źródła otrzymał informacje o postanowionym nowym zamachu na mój dom, wobec czego powinienem się ratować.
Moi koledzy z „piątki“ radzili mi skorzystać z rady policmajstra. Przez parę dni nocowałem u znajomych, rodaków — państwa Romanów, nikomu nie mówiąc, gdzie będę tej nocy.
Był to czas bardzo trwożny, gdyż z Petersburga przyszły wiadomości, że rząd carski już ostatecznie zlikwidował ruch rewolucyjny i zamierzał przystąpić do wyłapania wybitnych jego kierowników, aby rozpocząć sądy nad nimi. Doniesiono nam, że sędziowie ze specjalnemi pełnomocnictwami już wyjechali na Syberję, i że tajne instrukcje zostały już przesłane tym agentom policji politycznej, którzy pracowali na Dalekim Wschodzie.
Te wiadomości spowodowały popłoch, najpierw w „Małym Komitecie“. Robotnicy zaczęli uciekać z Mandżurji, oskarżając nas o to, „żeśmy ich wciągnęli do rewolucji“. Niektóre odłamy „Małego Komitetu“ posłały nawet swoich delegatów do generała Iwanowa, aby zapewnić go o swej lojalności i prosić o obronę. Generał obiecał im pomoc i zgodził się z tem, że cała wina powinna spaść na Komitet Centralny.
Z Moskwy od ukrywającego się już „Związku związków“ nadszedł tymczasem telegram z rozkazem przerwania jawnych czynności rządu rewolucyjnego i przejścia w ukrytą formę organizacji, oddziaływającej na przebieg spraw na Dalekim Wschodzie.
Pamiętam dobrze, jakgdyby działo się to wczoraj, ostatnie posiedzenie naszego komitetu. Zważywszy wszystko i oceniwszy dokładnie stan polityczny Rosji, przyszliśmy do przekonania, że zarówno Centralny, jak i „Mały Komitet“ powinny być rozwiązane. Chodziło teraz o to, aby „Mały Komitet“ zgodził się z naszem postanowieniem, gdyż wiedzieliśmy, że zemsta rządu petersburskiego dosięgnie nas, nie chcieliśmy więc, aby cierpiała większa liczba ludzi i żeby oskarżenie nie miało zbyt uzasadnionych punktów, zaczerpniętych z działalności „Małego Komitetu“. Mieliśmy informacje, że po ucieczce niektórych czynnych członków tego komitetu, zagarnęły w nim władzę elementy anarchiczne i zbrodnicze i z chwilą naszego ustąpienia poprowadzą taką politykę, która krwią zaleje cały olbrzymi kraj i pociągnie za sobą zemstę rządu petersburskiego.
Była godzina druga w nocy.
„Piątka“ nasza radziła nad sposobem, w jaki udałoby się najskuteczniej przerwać działalność całego komitetu. Nagle coś mnie tknęło. Przyszło jakieś jeszcze niejasne postanowienie, lecz silne i pełne woli. Powiedziałem kolegom, że zaraz to uczynię, i wyszedłem.
Zatelefonowałem do domu i wkrótce przyjechał mój stangret, Mikołaj, młody, sprytny chłopak, z wózkiem zaprzężonym w białego „Nizama“. Kazałem mu jechać do „Małego Komitetu“.
Minęliśmy śpiące miasto i zaczęliśmy się zagłębiać w labirynt wąskich uliczek dzielnicy warsztatów kolejowych. Zatrzymałem się przed długą, starą szopą, gdzie się odbywały posiedzenia „Małego Komitetu“. Kazałem Mikołajowi, aby patrzał w okno i, gdy zdejmę kapelusz, zaczął szybko chodzić pod oknami i wykrzykiwać różnemi głosami.
Okna szopy były oświetlone, przez mętne szyby ujrzałem kilkunastu robotników, siedzących przy stole i hałaśliwie rozprawiających. Wśród nich spostrzegłem miejscowego prezesa „Związku narodu rosyjskiego“.
Szarpnąłem drzwi i wszedłem do izby.
Moje zjawienie się było tak nieoczekiwane, że wszyscy porwali się na równe nogi i stali w jakiemś osłupieniu.
Trwało to parę chwil, aż stojący po drugiej stronie stołu człowiek, w czapce nasuniętej nisko na oczy, porwał leżący przed nim rewolwer i dał do mnie ognia. Kula gwizdnęła gdzieś blisko i ugrzęzła w ścianie.
Uratował mi życie Mikołaj. Zaczął bić pięściami w ramy okien, biegać i krzyczeć na rożne głosy, czyniąc wrażenie tłumu ludzi.
Wszyscy skamienieli na nowo.
— Aresztować tego człowieka! — zawołałem, wskazując na draba, trzymającego w ręku rewolwer. — Dom jest otoczony moimi ludźmi i nikt się stąd nie wymknie.
Dwóch robotników schwyciło człowieka w czapce, wyrwało mu broń z ręki i starannie zaczęło związywać ręce paskiem z rzemienia. Mikołaj tymczasem szalał na dworze. Chwilami rozlegały się jego okrzyki „hurra“, a bardzo umiejętnie wywoływał złudzenie kilku głosów, krzyczących prawie jednocześnie.
Pewnym krokiem podszedłem do stołu i powiedziałem głosem stanowczym:
— Siadać! Związek związków rozkazuje likwidować wszystkie organizacje rewolucyjne. Centralny komitet już nie istnieje. Komitet robotniczy powinien być natychmiast rozwiązany. Piszcie postanowienie, które wręczycie mi, a jutro ten, kto się obawia odpowiedzialności, niech ucieka jak najdalej.
W milczeniu napisano podyktowaną przeze mnie deklarację, podpisano ją i opatrzono pieczęcią „Małego Komitetu“. Gdy dokument był już w mojej kieszeni, zwróciłem się do tego, który strzelał do mnie, i kazałem mu się zbliżyć. Wtedy poznałem anarchistę Iwanowa.
— Teraz — powiedziałem, zwracając się do wszystkich — pozostańcie w izbie i nie wychodźcie, bo moi ludzie gotowi zrobić wam co złego, a ty pójdziesz ze mną. Ruszaj za mną!
Wyszedłem, mając za sobą Iwanowa, który chronił mnie od możliwego strzału ztyłu. Wsadziłem go do wózka i kazałem uśmiechającemu się Mikołajowi jechać co koń wyskoczy do Komitetu Centralnego.
W pół godziny później Iwanow siedział już w areszcie policyjnym, gdzie miał się nim zaopiekować pułk. Zaremba.
Zdziwienie „piątki“ nie miało granic, gdy pokazałem dokument, podpisany przez „Mały Komitet“. Posiedzenie tej nocy odbywało się w prawem skrzydle ogromnego gmachu kolei wschodnio-chińskiej, gdzie się mieścił telegraf, ponieważ musieliśmy porozumiewać się z różnemi miastami Dalekiego Wschodu.
Mieliśmy pracować przez całą noc, gdyż chcieliśmy zlikwidować wszystkie nasze sprawy na całym terenie.
Przed świtem oderwały nas od pracy gwizdki i krzyki nocnych stróżów. Rzuciliśmy się do okna. Oczy nasze uderzyła łuna. Wybiegliśmy z sali, zamierzając wyjść na podwórze, aby się dowiedzieć, gdzie wybuchł pożar. Jednak drzwi były zatarasowane. Udało nam się je wysadzić, lecz wtedy straszny widok przedstawił się oczom naszym. Z piwnic ogromnego gmachu i z okien parteru ze świstem i hukiem wydobywały się długie języki płomieni. Gęste, zabarwione na szkarłatno, kłęby dymu unosiły się nad całym gmachem zarządu kolejowego. Przejść przez podwórze już nie mogliśmy, bo ogień szalał wszędzie. Innem przejściem dostaliśmy się na boczną ulicę a stąd wyszliśmy na plac. Tu zebrał się już olbrzymi tłum, trwożnie huczący, jak zaniepokojony rój pszczół w ulu.
Ogromny gmach, zajmujący około dziesięciu akrów ziemi, płonął cały, gdyż był podpalony jednocześnie w różnych miejscach. Płomienie już się wydobywały z dachu, a przez okna widać było szalejący wewnątrz budynku ogień.
Gorączkowo pracowała straż ogniowa i wezwani saperzy. Od gmachu odrywały się kawałki rozpalonego kamienia i z trzaskiem, podobnym do wystrzałów karabinowych, rozpryskiwały się w powietrzu. W jednem miejscu jakieś osobniki napadły na grupę urzędników kolejowych i zaczęły bić ich i plondrować kieszenie.

Ranny żołnierz w gao-lianie.

Odrazu ruszyła tam policja i Własienko ze swoimi ludźmi. Schwytano kilku bandytów. Okazali się byłymi aresztantami więzienia kryminalnego, a w kieszeniach u niektórych znaleziono listy prezesa charbińskiego „Związku narodu rosyjskiego“. On to uplanował pogrom kolejowców, korzystając z paniki przy pożarze.
Cała praca straży ogniowej ograniczona była do umiejscowienia ognia w gmachu kolejowym i niedopuszczenia go poza jego obręb.
Widziałem, jak się wyginały stalowe belki na górnych piętrach i jak spadały nadół całe sale wraz z meblami i szafami, pełnemi papierów.
Trzy dni palił się gmach, aż pozostały tylko mury z kamieni, a wewnątrz stosy zgliszcz, ruiny z pomieszanych belek, resztek mebli, stosów opalonych papierów, zakopconych cegieł i dymiących się jeszcze desek.
Kto i poco wzniecił ten pożar? Był to odruch Rosjanina, tego mieszańca poganina słowiańskiego z krwawym koczownikiem azjatyckim, odwiecznie niosącym ze sobą mord i pożogę.
Nikt nigdy nie dowiedział się o przyczynie i winowajcach pożaru, chociaż rząd carski usiłował oskarżyć o to Komitet Centralny i jego kierowników z naszej „piątki“. Lecz nie udało się to nawet żandarmom i sądom krwawego Mikołaja II, bo było to oskarżenie bez żadnych podstaw, ani logicznych, ani też historycznych.
A więc skończone!
„Mały Komitet“, rozwiązany przeze mnie, przyczaił się, nastraszony niechybną odpowiedzialnością, która miała spaść na wszystkich kierowników ruchu. Jednak w tajnych drukarniach wydawano coraz to nowe broszury, oskarżające Komitet Centralny o to, że pociągnął do rewolucji masy robotnicze i naraził je na odpowiedzialność. Wiedzieliśmy, że broszury te pochodzą ze źródeł działających pod maską organizacyj robotniczych, lecz kierowanych przez monarchistów i policję polityczną.
Komitet Centralny, w przeczuciu zbliżających się dni zemsty starego rządu, przestawszy istnieć oficjalnie, zaczął szybko się rozpraszać. Ludzie poczęści wyjeżdżali, poczęści przestawali zajmować się sprawami społecznemi i całkowicie oddawali się swoim czynnościom służbowym.
W ten sposób nagle znikły organizacje kierujące, stare zaś, poderwane w swoim autorytecie i nastraszone rewolucyjnemi zmianami, które tak gwałtownie nastąpiły, nie odważały się jeszcze upominać o swoje prawa. Taka sytuacja odrazu dała się odczuć wszędzie — i po miastach i w armji. Magistraty miejskie i dowództwa zwróciły się do głównych kierowników Komitetu Centralnego z prośbą, aby nie przerywali odrazu swych czynności, regulujących życie Dalekiego Wschodu i pośredniczących pomiędzy różnemi i wrogiemi odłamami społeczeństwa. Naczelne dowództwo zaś nie śmiało brać w swe ręce ewakuacji armji, obawiając się braku zaufania żołnierzy do władz wojskowych.
Życie znowu wołało nas do czynu, a logika szeptała coraz natarczywiej, że gorzko zato pokutować będziemy. Ta obawa spowodowała, że zaledwie kilku dawnych kolegów moich z Komitetu Centralnego zgłosiło się do nowej pracy, a śród nich Nowakowski, Sass-Tisowski, dr. Czaki, von Dreyer i Lepeszyński. Stanęło też kilku nowych ludzi, mało jeszcze nam znanych.
Postanowiliśmy utworzyć „Związek pracujących“ we wszystkich instytucjach prywatnych, urzędach państwowych, przedsiębiorstwach przemysłowych i handlowych. Zarząd tego związku miał ująć w swoje ręce życie kraju.
Masy robotnicze chciały uznać tę nową organizację, lecz agenci monarchistów znowu zaczęli jątrzyć robotników i podburzać przeciwko nam. Wtedy zarząd „Związku pracujących“ wydał deklarację, w której nawoływał wszystkich do pracy i spokoju i oznajmiał, że całą odpowiedzialność za swe czyny przyjmuje na siebie wyłącznie.
Deklaracja sprawiła doskonałe wrażenie, i śmiem twierdzić, że nigdy na Dalekim Wschodzie nie było bardziej spokojnego i produkcyjnego okresu, jak pomiędzy 15 grudnia 1905 a 29 stycznia 1906 r.
Dowiedzieliśmy się na sądzie, przed którym potem stanęliśmy, że nawet żandarmi i prokurator uznali to i w bardzo dla nas pochlebnym tonie donosili do Petersburga, twierdząc, że działalność Komitetu Centralnego, a później zarządu „Związku pracujących“ miała ściśle państwowy charakter, i powołując się na zdanie naczelnego wodza, generała Liniewicza, nie przestającego posiłkować się autorytetem i wpływami tej organizacji.
W Petersburgu naturalnie nie dano posłuchu tym relacjom, a naczelnik żandarmów i prokurator dostali dymisję: co do generała Liniewicza, to ten miał ciągłą, bardzo przykrą korespondencję z ministerstwem wojny i ministrem spraw wewnętrznych.
Życie tymczasem płynęło swojem łożyskiem, a prąd tego życia był równy i spokojny, niczem niezmącony.
Monarchistom zaś i policji politycznej, przysłanej tu z Rosji, chodziło o zamieszki, aby móc rozpocząć swoją ponurą i zbrodniczą działalność.
Obmyślili oni bardzo dowcipny plan.
„Związek narodu rosyjskiego“ nawiązał stosunki z bandami chunchuzów, zawsze grasującemi w okolicach Charbina i innych więcej zaludnionych centrów. Obiecano im pomoc i bezkarność.
Szybko ukazały się rezultaty.
Zaczęły się napady chunchuzów na składy wojskowe i kolejowe.
Kilka takich składów zrabowano i spalono, a do Petersburga pomknęły doniesienia, że rozbałamuceni przez „Związek pracujących“ żołnierze nie spełniają swoich obowiązków, narażając państwo na niebezpieczeństwo i straty. W innych raportach pisano, że bandy chunchuzów są na żołdzie kierowników „Związku pracujących“, ponieważ ci kierownicy chcą zebrać znaczne sumy pieniężne, aby móc wyjechać zagranicę i tam przeczekać okres likwidacji rewolucji na Dalekim Wschodzie.
W Charbinie chunchuzi napadli na mieszkanie Sass-Tisowskiego i Golcowa, członków naszego Związku, i zabiwszy im żony, zrabowali wszystkie rzeczy i znikli bez śladu.
Podobne napady uczyniono też na kierowników filji „Związku pracujących“ w Chajłarze i Tsycikarze, gdzie zginęło kilka osób. Do mego wagonu, gdym jechał do Władywostoku, na jednej małej stacji, gdzie dokonywałem rewizji spraw miejscowej filji Związku, banda chunchuzów dała kilka salw, przedziurawiła ściany, pobiła okna, nikogo zresztą nie zraniwszy, gdyż w wagonie nikogo nie było. Gdy w parę godzin potem w małej wiosce, znajdującej się przy stacji, robiono rewizję, aresztowano herszta chunchuskiej bandy, a znaleziono go w domu technika kolejowego, czynnego członka bojówki „Związku narodu rosyjskiego“.
Bandy chunchuzów dokonały kilku napadów na mosty kolejowe, napady te jednak były odparte, co nie przeszkodziło monarchistom oskarżyć nas, że „Związek pracujących“ zamierza zburzyć mosty, aby zgubić armję, pozostającą jeszcze na pozycjach w Mandżurji, około Sypingaju. Intrygi tego rodzaju wnosiły do armji rozgoryczenie i niepokój.
Odpowiedzieliśmy na te oskarżenia bardzo energicznie, chociaż zupełnie niespodzianie.
Pewnej nocy policmajster Charbina, rotmistrz von Ziegler, obchodząc z oddziałem swoich ludzi przedmieście Fu-dzia-dziań, przypadkowo natknął się na zbiorowisko chunchuzów w jakiejś palarni opjum. Z podsłuchanych rozmów Ziegler zrozumiał, że bandyci mają zamiar napaść na jeden z banków, dokąd ma ich wpuścić Chińczyk-stróż. Policmajster ze swymi ludźmi wpadł do nory chunchuzów, zaaresztował wszystkich, a śród nich dwóch Rosjan — drobnego przekupnia z bazaru charbińskiego i jakiegoś włóczęgę, należących do organizacji monarchistycznej.
Zatrzymany około banku, stróż-Chińczyk zeznał, że miał rozmowę z jakimiś ludźmi w głównej kwaterze monarchistów.
Cały plan tej intrygi został w ten sposób ostatecznie wykryty. Trzeba było reagować, i to energicznie.
W Charbinie był zwyczaj oddawać schwytanych chunchuzów w ręce chińskiego gubernatora „tao-taja“, który sądził ich i karał więzieniem lub śmiercią na placu w „ja-myniu“.
Porozumiawszy się z naczelnikiem policji rosyjskiej na terenie Mandżurji i z wodzem naczelnym, oddaliśmy bandytów w ręce sądu polowego rosyjskiego, motywując o tem, iż są najemnymi zbrodniarzami nielegalnych i niebezpiecznych organizacyj.
Sąd polowy skazał chunchuzów i trzech agentów monarchistów na śmierć. Wszyscy zostali rozstrzelani, z wyjątkiem jednego chunchuza, który miał dopiero 17 lat.
Po tym wypadku energja chunchuzów osłabia znacznie, tem bardziej, że charbiński „tao-taj“ wcale nie protestował przeciwko procedurze sądowej. Monarchiści na pewien czas też się przytaili, bo przyszli do przekonania, że bynajmniej nie zamierzamy żartować.
Po pewnym czasie jednak zwolennicy cara uciekli się do innego sposobu. Porozumieli się ze zbrodniczymi osobnikami, których pełno wszędzie po miastach Dalekiego Wschodu, a których liczne zastępy przyciągnęła z Rosji europejskiej i z Szanhaju — wojna.
Zaczęły się napady na ulicach, rabunki w domach, podpalanie sklepów. Zbrodnie te były dokonywane w sposób bezczelnie śmiały i szybki, a uczestnicy wypraw pozostawali nieuchwytni.
— To już nie chunchuzi działają — mówił nam von Ziegler. — Przypuszczam, że jest w tem ręka Gruzinów, Ormian i innych awanturników z Kaukazu. Poznaję ich system!
Rotmistrz miał najzupełniejszą słuszność, podejrzewając o te sprawki „wolnych synów niebotycznej Kolchidy“[8].
Miałem tego naoczny dowód.
Było to 4 stycznia. Przeszedłszy wiadukt, łączący nowe miasto z handlową częścią Charbina, skręciłem w małą uliczkę, kierując się na plac, gdzie stał dawniej teatr chiński. Uliczka ta miała zaledwie kilka domków, gdzie się mieściły brudne, małe zajazdy, szynki, sale bilardowe, jadłodajnie i inne tego rodzaju przedsiębiorstwa, utrzymywane wyłącznie przez Gruzinów i Ormian. O ile pamiętam, sama ulica nosiła nawet nazwę „Gruzińskiej“.
Była godzina 9-ta przed południem. Uliczka była prawie pusta i tylko przede mną, o jakie sto kroków, szedł człowiek z dużym workiem skórzanym; za nim kroczył żołnierz z karabinem, przerzuconym przez ramię.
Nagle spostrzegłem, że z drzwi jednej jadłodajni wysunęła się głowa Gruzina i znikła. Po chwili drzwi znowu się otworzyły. Jakiś wysoki Gruzin wybiegł na ulicę i zaczął doganiać, idących przede mną, człowieka z żołnierzem.
Narazie nic podejrzanego nie zauważyłem, lecz nagle Gruzin obejrzał się, przystanął na chwilę, a później jednym skokiem wpadł na człowieka, niosącego worek, błysnął nożem, wór porwał i w oczach osłupiałego żołnierza, z szybkością jelenia, pomknął w stronę rynku.
Już skręcał na plac, gdy żołnierz nareszcie oprzytomniał. Spojrzał na leżącego na ziemi zabitego człowieka, którego miał bronić, i rozpoczął pogoń.
Pobiegłem za nim, bacznie śledząc wszystko. Gdy byłem już na placu, ujrzałem Gruzina. Biegł, jak jeleń zdawało się, że nie dotyka nogami ziemi. Żołnierz kilka razy chciał strzelać do niego, lecz, widząc przed sobą cały tłum ludzi, przesuwających się przez plac, nie odważył się tego uczynić, bojąc się zranić przechodniów. Nagle od rogu jednej ulicy uciekającemu drogę przegrodziło kilku żołnierzy. Gruzin w mgnieniu oka przerzucił worek przez płot, a sam błysnął nożem i zaczął biec ku straganom i szopom drobnych handlarzy, wybudowanym na rynku. Wkrótce wmieszał się w tłum i znikł w labiryncie małych, drewnianych zabudowań.
Żołnierza tymczasem otoczono i rozpytywano o wypadek. Opowiedział, że dostał rozkaz, aby towarzyszyć kasjerowi banku do przystani, gdzie miał oddać worek z 300,000 rubli kapitanowi jakiegoś statku. Bandyta zabił kasjera, a teraz szczęśliwie zmylił pogoń.
— Szukajcie worka z pieniędzmi! — wrzasnął wreszcie żołnierz. — W tem miejscu przerzucił go przez płot, na własne oczy widziałem!
Razem z tłumem wszedłem przez małą furtkę na dziedziniec. Tuż przed płotem stała duża balja, w której dwie praczki — tęgie kobiety rosyjskie — prały bieliznę.
Byłem świadkiem bardzo charakterystycznej dla Rosjan rozmowy:
— Dzień dobry! — rzekł żołnierz do praczek.
— Dzień dobry, żołnierzyku — odparły kobiety.
— Widziałyście worek? — pytał żołnierz.
— Dużo worków w życiu widziałyśmy — zaśmiała się jedna.
— A ten, który tu wpadł? — przerwał żołnierz.
— I ten widziałyśmy.
— Gdzie on jest?

We wschodniej Gobi. Wóz chiński.

— Gdzie był, chcesz zapytać? — parsknęły śmiechem praczki.
— Można i tak... — zgodził się żołnierz.
— Ktoś rzucił jakiś worek przez plot — zaczęły opowiadanie.
— Wiem to! Dalej! — niecierpliwił się żołnierz.
— Jeśli wiesz, to poco pytasz? — odparły kobiety i, zakasawszy rękawy, wzięły się znowu do prania.
— Mówcie! Słucham — poddał się torturom niepewności żołnierz.
— Powiadam, że ktoś przerzucił worek przez płot — ciągnęła jedna z praczek, ruda jak płomień, śmiała i wesoła. — A worek sobie leciał i nagle buch! prosto w balję!
Praczki znowu parsknęły śmiechem, biorąc się pod boki.
— W balję? — szepnął żołnierz i zajrzał w nią mimowoli, chociaż wiedział, że tam nic, oprócz kilku sztuk bielizny, nie było.
— Tak! w balję! — zawołała ruda kobieta.
— A teraz... teraz... to go tam niema? — bełkotał żołnierz, chwytając się za głowę.
— A niema! — potakiwały, zanosząc się od śmiechu, kobiety.
— Dlaczego? — wrzasnął zrozpaczony biedak.
— Powiedział, że nie chce czekać na ciebie, pniu brzozowy, i frunął!
Głośny ryk tłumu zgłuszył śmiech praczek i wściekłe wymyślania żołnierza. Jednak na miejsce wypadku przybył już policjant i, podszedłszy do praczek, głosem surowym zapytał:
— Powiadacie, że frunął? A z kim? Mówcie — no!
Kobiety odrazu spoważniały i po chwili odpowiedziały:
— Była tu z nami jeszcze jedna praczka — Katarzyna Gusiejewa. Ona to wzięła worek i poszła do domu, aby go schować.
Policjant, żołnierz i cały tłum ruszyli do domu, stojącego w głębi podwórza. W pokoju praczek przeprowadzono rewizję, lecz Katarzyny Gusiejewej ani „fruwającego worka“ nikt nigdy więcej nie ujrzał.
Prędko o tym worku w mieście zapomniano, i tylko przeklinały go dwie osoby: czarno ubrana kobieta, odwiedzająca mogiłę świeżo zabitego kasjera, i głupkowaty żołnierzyk, skazany na rok więzienia za złe wypełnianie swoich obowiązków.
Lecz na świecie tak zawsze bywa. Łzy i rozpacz jednej lub kilku jednostek nie wnoszą rozdźwięku w życie społeczeństwa, które po chwili płynie dalej, obojętne i bezwzględne dla każdego zosobna. Jest to prawo natury ludzkiej, kierowanej surową walką o byt. Ludzie są ciągle pod urokiem tej walki, której formy zmieniła cywilizacja, i nie chcą, czy nie mogą jeszcze wyjść na inną, bardziej wzniosłą drogę życia społecznego.
Lecz czas ten nastąpi, niezawodnie nastąpi, a jego przyjście daje się już odczuwać.
Takich śmiałych, wprost bezczelnych napadów w Charbinie zdarzało się mnóstwo, a większość z nich pozostawała niewykryta, podobnie, jak nie wykryto mordercy nieszczęśliwego kasjera, ani miejsca pobytu Katarzyny Gusiejewy, która „frunęła“ razem z workiem pieniędzy, co spadł do jej balji.


ROZDZIAŁ CZWARTY.
POCZĄTEK KOŃCA.

Tymczasem na horyzoncie zbierały się coraz czarniejsze chmury. Pod wpływem jątrzenia monarchistów, armja zaczęła się burzyć i żądać kary na kolejowców, „którzy chcą ją pozostawić na zawsze w Mandżurji“. Na czele tych, którzy żądali zemsty nad „Związkiem pracujących“, stanął, bardzo wpływowy w Petersburgu i na dworze cara, generał Batjanow. Wystąpił on przed wodzem naczelnym z projektem wyprawy karnej przeciwko Charbinowi i, po bardzo ostrej, energicznej rozmowie z generałem Liniewiczem, potrafił skłonić go na swoją stronę, poczem nazajutrz już ze swoim oddziałem wyruszył do Charbina. Najbliższe od Sypingaju stacje przepuściły pociąg Batjanowa, ponieważ generał powiesił jednego z zawiadowców stacyj, gdy ten oznajmił, że bez pozwolenia Zarządu Związku nie ma prawa puścić specjalnego pociągu, nieoznaczonego w rozkładzie jazdy.
Gdy się o tem dowiedziałem, zaprosiłem do telefonu generała Liniewicza i rozmawiałem z nim całą godzinę, tłumacząc mu niebezpieczeństwo tego zarządzenia sztabu. Liniewicz zgodził się ze mną i natychmiast odwołał Batjonowa, lecz ten już nie chciał usłuchać rozkazu naczelnego wodza i jechał dalej.
Byliśmy zmuszeni działać samodzielnie i obmyśliliśmy rzecz niepowszednią.
Posłaliśmy Własienkę na drugą stację przed mostem kolejowym na Sungari, aby czekał tam na gen. Batjanowa i postąpił z nim według naszych wskazówek.
Jednocześnie na wszelki wypadek kazaliśmy zdjąć szyny na przestrzeni 1 kilometra przed mostem. Gdy Własienko przybył na miejsce, znowu zawezwałem generała Liniewicza do aparatu telegraficznego i prosiłem go o wysłanie kogoś znaczniejszego z rozkazem do oddziału Batjanowa, aby on natychmiast powrócił do sztabu.
Dalej będę opowiadał słowami Własienki oraz telegramów, wysyłanych przez niego do zarządu „Związku pracujących“.
„Przybyłem, czekam na Batjanowa i na wasze zarządzenia“ — telegrafował Własienko.
Na ten telegram odpowiedzieliśmy wysłaniem partji robotników do naprawy toru przy moście Sungari.
W kilka godzin później Własienko donosił:
„Pociąg Batjanowa przybył. Prowadzę rozmowę grzeczną. Generał czeka spokojnie na naprawienie toru. Pociąg ze sztabu Liniewicza zbliża się. Za pół godziny tu będzie“.
Zatelefonowaliśmy do inżyniera na moście, czy wszystko już naprawiono, i dostaliśmy twierdzącą odpowiedź.
Jednocześnie prawie odezwał się znowu Własienko:
„Przyjmujcie gościa“...
W dwie godziny później ujrzeliśmy pędzący całą parą parowóz z jednym wagonem. Z prawego brzegu Sungari przemknął po moście i wkrótce, zasłonięty kłębami pary, zgrzytnął i stanął na peronie dworca.
Z pięknego wagonu wyszedł groźny generał i obrzucił peron surowem spojrzeniem. Ujrzał oddział zbrojnych robotników i podchodzącego Własienkę. Batjanow obejrzał się i nagle krzyknął:
— A gdzie mój pociąg? Gdzie mój oddział?
Na to pytanie odpowiedział uprzejmie uśmiechnięty Własienko:
— Pociąg pana generała w tej chwili powraca do Sypingaju, a wasza ekscelencja jest tu sam i sam pojedzie dalej.
— Dokąd pojadę? — pytał zmieszany generał.
— Do granicy Mandżurji i dalej, do Czyty — meldował, prostując się służbowo, dawny huzar.
Wszystko było napozór bardzo dobrze, lecz w figlarnych błyskach oczu Własienki stary generał dojrzał coś, co nie pozwoliło mu na protest, więc zawrócił i wszedł do wagonu. Po chwili pociąg ruszył. Generał Batjanow na zawsze odjechał z Mandżurji, a nikt z nas specjalnie go nie żałował.
Własienko opowiadał nam później, śmiejąc się głośno:
— Gdy Batjanow stanął przed mostem, meldowałem mu, że na skutek katastrofy kolejowej tor jest zepsuty, lecz lada chwila ma być naprawiony. Tymczasem wyglądałem pociągu z wysłańcami generała Liniewicza, a gdy go ujrzałem, kazałem nieznacznie odczepić pociąg od wagonu generała i ruszyć całą parą. Pociąg z żołnierzami pozostał na stacji, gdzie z nim już musieli dojść do porozumienia oficerowie ze sztabu Liniewicza, ja zaś, wskoczywszy na lokomotywę, dostarczyłem wam Batjanowa. Będąc na stacji, tak pokierowałem, że adjutantów generał wyprawił do telefonu, więc porwałem go samotnego, „biedaka“.
Nazajutrz po odstawieniu Batjanowa poza granicę Mandżurji dowiedziałem się, że dowódca tyłów armji, generał N. J. Iwanow, rwał włosy na głowie z wściekłości, iż nic nie wiedział o wypadku i nie mógł przyjść wpływowemu przy dworze carskim dygnitarzowi z pomocą. Jednakże przez swoich szpiegów dowiedział się o przebiegu całej sprawy i wysłał cyfrowaną depeszę do Petersburga, z oskarżeniem generała Liniewicza o konszachty z rewolucjonistami w „spisku“ przeciwko czcigodnemu i zasłużonemu generałowi.
Ta relacja wywarła wielkie wrażenie w Petersburgu. Ponieważ ewakuacja armji była już skończona, Liniewicz został zawezwany do Petersburga, a władza wojskowa przeszła w ręce generała Iwanowa, naszego wroga.
Natychmiast po odjeździe starego Liniewicza, który żegnał nas bardzo przyjaźnie, Iwanow rozpoczął swoją działalność w sposób wyzywający. Wypuścił z więzienia swego imiennika, anarchistę Iwanowa, aresztowanego z rozkazu „piątki“, i oddał pod sąd tych oficerów, którzy we Władywostoku należeli do komitetu rewolucyjnego.
Anarchista Iwanow tegoż dnia wyjechał z Charbina, a na odjezdnem wysłał do mnie i innych członków b. Komitetu Centralnego listy z zapewnieniem, że będzie obecny, gdy nas sąd Jego Cesarskiej Mości, cesarza Mikołaja II, pośle na szubienicę. Coprawda, omal nie zgadł, gdyż wkrótce zaledwie jeden krok oddzielał nas od śmierci, a sam autor tych niezupełnie wytwornych listów pełnił przez dłuższy czas obowiązki kata w Zabajkalu. Ten „anarchista“, umiejący porywać za sobą ciemne masy robotników rosyjskich, niegdyś spędził pięć lat w więzieniu kryminalnem, jako podpalacz, a później dla karjery stał się agentem policji politycznej i nareszcie katem.
W tym samym czasie na rozkaz oddania niektórych oficerów pod sąd Władywostok odpowiedział — olbrzymią manifestacją uliczną, która zatrwożyła w jednakowym stopniu tak władze wojskowe, jak i miejscową filję naszego „Związku pracujących“. Z Władywostoku zwrócono się do Zarządu z prośbą o wydelegowanie kogoś dla narady nad bardzo groźną sytuacją.
Zarząd polecił mi to zadanie, ponieważ mieszkałem już przedtem we Władywostoku i znałem stosunki miejscowe.
Tegoż dnia do pierwszego odchodzącego do Władywostoku pociągu przyczepiono służbowy wagon, w którym dojechałem do miasta, gdzie mi sądzone było stać się świadkiem straszliwych wypadków. Przybyłem do Władywostoku o godzinie 7-ej rano 22-go stycznia 1906 r.
Członkowie Komitetu oczekiwali na mnie na dworcu i poinformowali, że grupy rewolucyjne postanowiły wykorzystać dzień dzisiejszy, który jest rocznicą krwawego mordu robotników przez gwardję cesarską w Petersburgu, na placu przed pałacem Zimowym i w innych dzielnicach stolicy, i zarządziły nowy pochód protestacyjny przeciwko powracającej reakcji starego „regimu“.
W pół godziny potem miałem rozmowę z kierownikami partyj rewolucyjnych. Na nic się nie zdały moje rady. Odpowiedziano mi, że z rządem carskim nie może być innych sposobów, jak tylko walka zbrojna na barykadach, lub śmierć bezbronnych rewolucjonistów na ulicach miast, gdyż krew męczenników poruszy sumienie innych narodów i te wystąpią przeciwko zbrodniczemu rządowi Mikołaja II.
Zrozumiałem, że w tych odłamach społeczeństwa dojrzało już postanowienie niezłomne, podyktowane przez niemą rozpacz w obliczu zbliżającej się zemsty cara. Wtedy pojechałem do komendanta fortecy, który rządził całem miastem. Był nim wówczas Gruzin, generał Kazbek, człowiek mało rozwinięty umysłowo, ambitny i karjerowicz. Chciałem przekonać go, aby zachował się biernie, gdyż demonstracja będzie miała zupełnie spokojny przebieg, a kierownicy jej nie dopuszczą do żadnych zajść i nieporządków ulicznych. Kazbek słuchał, tajemniczo się uśmiechając. Widząc to, powiedziałem:
— Od uczciwości i taktu generała zależy los Władywostoku.
Wyrwały mi się te słowa i pomyślałem, że brzmią szumnie, lecz, jak się okazało, byłem prorokiem.
O 11-tej pochód, zwiększając się z każdym krokiem, sunął w skupionem milczeniu Swietlanką, główną ulicą miasta. Tłum zatrzymał się przed katedrą prawosławną, obnażył głowy i odśpiewał modlitwę za poległych w szeregach rewolucji. Pochód ciągnął dalej. Zrzadka rozlegały się okrzyki: „Żądamy konstytucji! Żądamy obranego przez lud parlamentu!“
W zupełnym porządku, pochód dotarł nareszcie do ulicy Aleuckiej, prowadzącej w stronę dworca kolei i domu komendanta fortecy. Tłum zaczął się posuwać tą ulicą spokojnie, a nawet pogodnie, widząc, że władze nie stawiają przeszkód.
Na czele pochodu szła p. Zofja Wolkenstein, a za nią dr. Łankowski, inż. Piotrowski i inni kierownicy „Związku pracujących“ i grup rewolucyjnych.
Wspomniałem nazwisko Zofji Wolkenstein...
Staje przede mną jak żywa, spokojna, rumiana, łagodna twarz niemłodej już kobiety. W czarnych włosach srebrzą się pasma siwizny. W piwnych oczach i około pięknych, świeżych ust czai się niezgłębiona rozpacz, czy ból, czy smutek?.. O nic! Wszystko razem, bo tragiczne było życie tej rewolucjonistki.

Generał Kuropatkin.

Gdy miała 20 lat i była studentką uniwersytetu, sumienie rewolucyjne powołało ją do szeregów terorystów i brała udział w zamachu na cesarza Aleksandra II. Skazana na śmierć, otrzymała złagodzenie kary, a mianowicie zamknięto ją na całe życie do więzienia. Po kilku latach, spędzonych w samotnej celi straszliwego więzienia politycznego w Schlüsselburgu[9], Wolkensteinową wysłano na Sachalin, przeklętą wyspę wygnania i śmierci. Na Sachalinie stała się ona dobrym aniołem dla więźniów, niosąc im pomoc lekarską i duchową. Nawet zarząd Sachalina ocenił zasługi tej niezwykłej kobiety, pełnej cierpliwości, przebaczenia i ofiarności dla innych, i wystarał się dla niej o pozwolenie zamieszkania we Władywostoku, przez wzgląd na jej nadwątlone zdrowie.
Zofja Wolkenstein szła w pierwszym szeregu manifestantów ze swoim smutnym, lecz łagodnym uśmiechem na ustach, myśląc o tem, że żąda teraz dla ludu rosyjskiego praw człowieka i obywatela, żąda od wnuka tego, który za nieuznanie tych praw został porwany na strzępy wybuchem bomby, rzuconej przez rewolucjonistę.
— Niczego się nie nauczyli Romanowowie i o wszystkiem zapomnieli! — mówiła z goryczą smutna kobieta.
Słowa te przerwało grzechotanie kulomiotu.
Kule ze świstem przecięły mroźne powietrze, umilkł kulomiot. Tłum w popłochu rozpraszał się, wbiegając na plac przed dworcem i do gmachu kolejowego, lub uciekając w boczną, pnącą się wgórę, ulicę.
Na bruku pozostały dwie postaci.
Jedną z nich była Zofja Wolkenstein, stara rewolucjonistka bez skazy i cienia na swem sumieniu, które brzydziło się karjerowiczostwem, przechodzeniem z partji do partji i hałaśliwą reklamą męczeństwa. Padła, jak żyła, na posterunku bojowym.
Drugim zabitym był 10-letni chłopak, uczeń gimnazjum.
Generał Kazbek tego dnia mógł bardzo posunąć się w swojej karjerze.
W raporcie do Petersburga telegrafował bowiem, że „wierne Jego Cesarskiej Mości wojska, podlegające mojej komendzie, walecznie rozproszyły olbrzymi tłum wrogo usposobionych manifestantów“.
Lecz życie samo mści się nad zbrodnią i nikczemnością. Tak chce nieznana nam, lecz istniejąca, Najwyższa Sprawiedliwość.
Tłum rozpraszał się w panice po całem mieście.
Wiadomość, że wojsko strzelało do spokojnego pochodu, obiegła lotem błyskawicy całe miasto i dotarła do fortów Ruskiej Wyspy i na stojące w Złotym Rogu[10] statki wojenne. Śród żołnierzy było dużo rewolucyjnie nastrojonych ludzi, a śród marynarzy innych wcale nie było. Majtkowie ze statków, porwawszy za broń, biegli przez zamarzniętą zatokę do miasta, żołnierze na jednym z fortów wywiesili czerwoną flagę rewolucyjną.
Tylko jeden z pułków, niedawno przybyły z Rosji, zachowywał spokój i oczekiwał rozkazu ze sztabu.
Gdy generał Kazbek dowiedział się, co zaszło w mieście, rozkazał temu pułkowi strzelać z armat do miasta i do statków.
Na pierwsze wystrzały odpowiedziały działa z innych bateryj i okrętów. Pociski pękały w różnych miejscach w mieście i na otaczających je górach, z ukrytemi na nich fortami. W kilku dzielnicach naraz wybuchł pożar. Zapaliły się składy handlowe dzielnicy chińskiej, potem płomień szaleć zaczął w wąskich uliczkach pomiędzy japońskiemi domkami, aż nareszcie przerzucił się na Świetlankę, do śródmieścia.
Śród wyjących płomieni, kłębów dymu, walących się domów, przebiegały, podobne do wściekłych szakali, bandy, złożone z różnych mętów miejskich, członków monarchistycznych organizacyj i chunchuzów, którzy ściągali tu z gór okolicznych i z niezaludnionych brzegów zatoki Amurskiej. W niektórych miejscach odbywały się potyczki zbrojne, a nikt tego dnia nie liczył zabitych i rannych. Dawno ukrywana nienawiść, zemsta, żądza krwi i łupu miały w tej dobie klęski i zbrodni niczem nieskrępowaną swobodę.
Gdy noc zapadła, trzy czwarte Władywostoku były zamienione w ruiny i zgliszcza. Łuna drgała na niebie, powoli gasnąc, a chmury żrącego dymu zasłoniły pogodne niebo księżycowe.
Byłem już w wagonie, a dochodziły mnie jeszcze dzikie wycia rozbestwionego tłumu, trzask strzelających karabinów, rumor walących się domów i trwożne gwizdki patrolujących po ulicach żołnierzy.
25-go stycznia powróciłem do Charbina, gdzie już wiedziano o katastrofie we Władywostoku. Po zdaniu relacji w „Związku pracujących“, chciałem zobaczyć się z generałem Iwanowem, aby opowiedzieć mu o wypadkach we Władywostoku i uprzedzić, że to samo mogłoby grozić Charbinowi w razie poważnych omyłek z jego strony. Generał jednak nie dał mi posłuchania i miałem rozmowę tylko z jego adjutantem, prosząc, aby rzecz powtórzył swemu zwierzchnikowi.
W domu czekali na mnie naczelnik policji, pułkownik Zaremba, i policmajster, rotmistrz von Ziegler.
Rozpytywali mnie o szczegóły zajść we Władywostoku, a później pułk. Zaremba mruknął:
— Niech pan pamięta, że wagon służbowy będzie stał zawsze gotowy do drogi.
— Ależ nigdzie nie wybieram się obecnie — odparłem.
— Szczerze radzę, aby pan wyjechał. Niespokojne zbliżają się czasy... — dodał von Ziegler.
Spojrzałem na nich badawczo. Odpowiedzieli mi wzrokiem wymownym i, uścisnąwszy rękę, odeszli.
Minęło dwa dni.
Zdawało się nawet, że wszystko nagle ucichło.
29-go stycznia, bardzo wcześnie, przyjechał do mnie rotmistrz Ziegler i głosem urywanym zaczął szeptać:
— O 2-ej odchodzi pociąg na zachód. Każę do niego przyczepić wagon pana. Niech pan wyjeżdża natychmiast, ale to — natychmiast! Nic więcej nie mogę powiedzieć! Jedź pan, jedź!
Wybiegł, nie oglądając się.
Musiało zajść coś bardzo ważnego.
Kazałem służącemu spakować trochę rzeczy do małej walizki, a sam wyszedłem z domu i skierowałem się do inżyniera Stanisława Nowakowskiego, który mieszkał bardzo blisko. Chciałem się z nim naradzić i, być może, wyjechać razem, porozumiawszy się przedtem z innymi, starymi towarzyszami naszej rewolucyjnej, a dość burzliwej karjery.
Zapukałem do drzwi, ale nikt długo się nie zjawiał. Aż wreszcie otworzył się lufcik w oknie i wyjrzała głowa starej kucharki mego przyjaciela.
Jakieś złe przeczucie przeszyło mi serce.
— Co się stało? — zawołałem, podbiegając do okna.
— Ciszej, ciszej! — szepnęła przerażona. — Mego pana dziś w nocy aresztowano i wywieziono do więzienia.
O nic więcej nie pytając, wskoczyłem do dorożki i zacząłem objeżdżać wszystkich członków dawnego Komitetu Centralnego. Niestety! Nikogo już nie zastałem w domu. Wszyscy byli uwięzieni.
Pozostałem sam jeden, tymczasem wolny.
Zrozumiałem teraz dopiero wizytę Zaremby i Zieglcra.
Jednak nie uciekłem z Charbina. Nie uciekłem, bo sumienie kazało mi zostać i podzielić los moich towarzyszy z rządu rewolucyjnego. Pozostałem.
Nie wychodziłem z domu i oczekiwałem długo, bo aż do północy...
Siedząc w gabinecie przy biurku, ujrzałem w pewnej chwili w oknie twarz żołnierza i połyskujący bagnet; przeszedłem do salonu; tam też przy każdem oknie od strony ulicy tkwił uzbrojony żołnierz.
— Otoczyli dom ze wszystkich stron... — pomyślałem.
W tej chwili rozległ się dzwonek w przedpokoju, krzyk przerażonego służącego, dzwonienie ostróg i na progu stanęło kilku żandarmów i cywilnych agentów policji politycznej.
Zaczęła się rewizja w całym domu, spisywanie protokółu ze wszystkiemi szczegółami, jak naprzykład, czy jestem piśmienny i ochrzczony.
W godzinę później z głuchym łoskotem zatrzaśnięto za mną żelazne drzwi celi w więzieniu wojskowem, a przez zakratowane, małe okienko, nie odrywając ode mnie wzroku, patrzał żołnierz, stojący na warcie.
53 dni władzy prezesa rządu rewolucyjnego na Dalekim Wschodzie i — więzienie... Basta! Od prezydentury do więzienia! Interesująca — lecz niebezpieczna droga!
Zacząłem się rozglądać.


ROZDZIAŁ PIĄTY.
PIĘĆ DNI NA PROGU ŚMIERCI.

Moja cela nie była zbyt obszerna. Miała cztery kroki wzdłuż i trzy wszerz. Sklepienie było ciężkie i okrągłe, a tak niskie, że prawie mogłem dotknąć go ręką. Lecz, gdy spróbowałem to uczynić, żołnierz ochrypłym głosem mruknął:
— Nie wolno, bo będę strzelał!
Dałem spokój sklepieniu i podszedłem do okna. Miało nie więcej nad jedną stopę kwadratową, a było zaopatrzone w grube kraty żelazne. Nazewnątrz okienko przykryto deskami w ten sposób, że widziałem tylko skrawek czarnego nieba nocnego i kilka połyskujących gwiazd. Świeciły obojętnie i spokojnie, zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy przyglądałem się im, będąc na polowaniu w wąwozach Sichota-Alina, lub płynąc po łagodnych falach morza Japońskiego, a nawet wtedy, gdy przebiegałem zatłoczone, pełne zgiełku i śmiechu, bulwary Paryża. Jeszcze raz zaimponował mi spokój i majestatyczna obojętność natury.
— Nie wolno, bo będę strzelał! — rozległ się ponownie głos żołnierza i oderwał mnie od moich myśli.
— Czego nie wolno? — spytałem. — Myśleć?
— Nie wolno zbliżać się do okna, bo będę strzelał! — powtórzył żołnierz.
Przekonałem się, że tu będę, widocznie, dość skrępowany.
Siadłem na wąskiem, żelaznem łóżku i zacząłem oglądać ściany, oświetlone kopcącą lampką naftową, palącą się w latarni, wiszącej pod sufitem. Ściany były tynkowane, lecz przeraźliwie brudne, odrapane, pokryte jakiemiś plamami i napisami. W kącie, tuż nad łóżkiem występowała olbrzymia plama wilgoci. Gdym dotknął jej ręką, okazało się, że była to zmarznięta woda. Widocznie woda przeciekała przez otwór w zepsutym dachu, a ostre mrozy zimowe zamieniały ją w lód.
— Nie wolno dotykać ściany! — zawarczał żołnierz.
— Bo będziecie strzelać? — zapytałem.
— No tak — odmruknął. — Podług przepisu...
— Rozumny przepis — zauważyłem, lecz żołnierz nic nie odpowiedział i stał po dawnemu, wlepiwszy we mnie trwożne, służalcze oczy.
Siedziałem wciąż w futrze i czapce. Rozebrałem się, lecz nieznośne zimno odrazu ogarnęło mnie, zakradło się do wszystkich zakątków ciała i zmusiło mię drżeć i zżymać się. Szybko ubrałem się na nowo i położyłem się na łóżku. Skrzypnęło i ugięło się, podstawiając mi pod bok złamany pręt żelazny. Od twardej poduszki wionęło na mnie wilgocią i jakimś kwasem. Szary koc żołnierski pachniał wstrętnie i był prawie zupełnie mokry.
Leżałem z otwartemi oczami, o niczem nie myśląc, a czując na sobie uporczywy wzrok żołnierza.
Wkrótce zdałem sobie sprawę z tego, że o niczem nie myślę, i szukałem objaśnienia tego stanu umysłu. Znalazłem odpowiedź. Instynktownie cały mój organizm czuł niepewność każdej nadchodzącej, nowej chwili. Wrzucono mnie do wojskowego, najsurowszego więzienia, do najwstrętniejszej dziury, jaką była ta cela ze zmarzniętą, przemokłą ścianą i zasłoniętem deskami, zakratowanem okienkiem; wiedziałem, że lada chwila mogli przyjść po mnie, wyprowadzić na podwórze, postawić pod murem i wpakować we mnie kilka kul niklowych. Wiedziałem, że generał N. J. Iwanow nie czułby pod tym względem żadnych skrupułów. Więc naco się zdadzą wszystkie moje myśli?
Znowu przestałem myśleć i leżałem, patrząc w brudne, okrągłe sklepienie mojej celi i czując, jak zimne wężyki biegną mi po nogach i grzbiecie.
Lecz z tego niebardzo błogiego stanu wyprowadzili mnie nowi wrogowie. Były to pluskwy, które napadły na mnie z taką zaciekłością, jakgdyby należały do czarnej sotni „Związku narodu rosyjskiego“, lub były specjalnie wysłane przeciwko mnie przez generała Iwanowa.
Broniłem się, jak mogłem, i wciąż dziwiłem się, że żołnierz nie uprzedza mnie, iż tego też „nie wolno“. Śledził mnie, lecz milczał.

Mukden. Mury miasta.

Widziałem, jak po ścianie kierowały się w moją stronę szeregi dużych i małych pluskiew. Ich strategja przypominała mi strategję floty bojowej. Duże okazy sunęły poważnie i groźnie, podobne do drednotów, idących w „keel-water“ linji, a po obu stronach tych „pancerników“ biegły, do torpedowców podobne, drobne pluskwy. Najnowsze metody wojny współczesnej zastosowały te wstrętne pasorzyty w walce ze mną. Coraz częściej czułem obrzydliwy zapach pluskiew i pojąłem wtedy, że bombardują mnie „gazami trującemi“. Widziałem „lotników“ nawet. Były to pluskwy, które wpełzały na sufit i stamtąd spadały wprost na moje łóżko.
— Słuchajcie! — zawołałem, patrząc na żołnierza. — Tu za dużo mieszkańców i dla mnie wcale niema miejsca.
— Nie wolno rozmawiać, bo... — zaczął i urwał żołnierz.
— Bo będziecie strzelali? — dokończyłem za niego. — To dobrze, ale wystrzelajcie wpierw, proszę was, wszystkie pluskwy.
Żołnierz się odwrócił i długo, cicho śmiał się. Gdy ujrzałem go znowu w okienku drzwi, miał twarz łagodniejszą i rozbawioną.
Tymczasem brzask zaczął przedzierać się do celi. Kopcąc straszliwie, zgasła i długo dymiła lampka w latarce. Znikły pluskwy — bandyci nocni. Zmienił się żołnierz na warcie. Rozległ się sygnał trąbki wojskowej. Usłyszałem tupot ciężkich butów żołnierskich na kamiennej podłodze korytarza, krzyki, śmiech, krótkie słowa komendy, brzęk kociołków.
Po pewnym czasie z odgłosu kroków odgadłem, że żołnierze z manierkami herbaty powracali do izby, gdzie się znajdowała warta, znowu usłyszałem daleką komendę, a w chwilę później doszły mnie słowa, śpiewanej przez żołnierzy, modlitwy porannej:
— Ratuj, Panie, ludzi Twoich...
Dziwnie brzmiały te słowa tu, gdzie, istotnie, nikt oprócz Wszechmocnego nie mógłby wyratować więźnia, zamkniętego w tym wstrętnym lochu.
Chciało mi się jeść i pić, lecz prosić nie mogłem.
Najpierw duma mi na to nie pozwalała, a powtóre zbrzydły mi wkółko powtarzane słowa:
„Nie wolno, bo będą strzelał“.
Wstałem i zacząłem chodzić, robiąc cztery kroki w jedną stronę i cztery zpowrotem. Przypomniałem sobie pewnego niedźwiedzia w petersburskim ogrodzie zoologicznym. Chodził tak samo z kąta w kąt klatki, beznadziejnie smutny, co chwila opuszczając — niby w bezbrzeżnej rozpaczy — łeb i połyskując małemi, krwią nabiegłemi oczkami.
— Ja pewno też mam przekrwione oczy, gdyż nie spałem przez całą noc? — mignęła mi nagle myśl, i mimowolnie uśmiechnąłem się.
Spojrzałem na żołnierza. Był to młody, chudy blondyn. Byłem bardzo zdziwiony, gdy ujrzałem na jego twarzy uśmiech i życzliwość.
Chodziłem tak dość długo, aż mi się w głowie zakręciło, wtedy zatrzymałem się przed brudną ścianą i zacząłem odczytywać napisy. Większość zrobiona była niewprawną i nienawykłą do pisania ręką. Były tam ordynarne wymyślania, przekleństwa, miłosne wierszyki, ale jeden napis, uczyniony czemś ostrem na tynku, zatrzymał moją uwagę i obudził niejasne, lecz ciężkie myśli.
Jakiś nieznany i z pewnością już nieżyjący więzień wydrapał na ścianie straszliwe w swem znaczeniu słowa:
„Za godzinę rozstrzelają mnie... Ja zniknę, a mój napis zostanie! Co w takim razie jest warte życie ludzkie?“...
Ogarnął mnie wicher myśli i przeróżnych uczuć.
Pamiętam, że te swoje przeżycia opisałem w kilka lat później w miesięczniku rosyjskim „Życie i Sąd“, w noweli pod tytułem „Silniejsze od śmierci“, a sens tej noweli był taki, że jeśliby prawodawców i sędziów pozostawić na kilka dni w warunkach skazanego, w celi z podobnym napisem, nie byłoby nigdy wyroków śmierci w społeczeństwie XX wieku. Byłem przekonany wtedy, że gdyby zbrodniarz, który podług prawa zasługuje na karę śmierci, mógł przeczytać ten prosty, a lękiem mistycznym przejmujący napis, — gorzko zapłakałby nad swojemi czynami i przekląłby na zawsze zbrodnie swoje, oczyszczając duszę i serce, nieznane zimnemu kodeksowi karnemu i sędziom, rozumującym logicznie i lojalnie, lecz na zimno i obojętnie.
Napis pozostał, a ten, który go tu zostawił, leży gdzieś na skraju cmentarza wojskowego w mogile bez krzyża, i nikt nie uroni łzy, nikt nie westchnie nad nią. A przecież, na Boga! oprócz napisu po nim, pozostali żywi ludzie, którzy po śmierci nieznanego autora ponurego frazesu, wydrapanego na brudnej ścianie więzienia, noszą w swoich sercach rany, a w duszy nie gasnące, nie zacierające się wspomnienia o nim, bo z pewnością był dla kogoś dobry, ukochany, drogi...
Ledwie się wstrzymałem wtedy, w celi Nr. 5 więzienia wojskowego, od pozostawienia swego napisu obok słów mego poprzednika, w obawie, że znowu usłyszę sakramentalne, hańbiące mnie i tego, co mówi: „Nie wolno, bo będę strzelał“.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła ósma.
Upłynęła jeszcze godzina, gdy usłyszałem ruch na korytarzu i głosy kilku ludzi. W okienku znikła twarz wartownika. Zazgrzytał klucz w zamku i do celi weszli prokurator Miller i pułkownik żandarmów Fiedorenko.
— Pan został aresztowany z rozkazu dowódcy etapów armji mandżurskiej, generała Iwanowa, i oddany pod sąd — oznajmił tonem urzędowym prokurator.
— Kiedy będę stawiony przed sąd? — zapytałem.
— Nie wiem! Sąd może być zaoczny, obecność podsądnego w tym wypadku, na mocy specjalnego cyrkularza Głównego Sądu Wojennego, nie jest konieczna! — objaśnił pułkownik, przeglądając jakieś papiery.
Wiedziałem, co to ma znaczyć.
Cała Rosja jęczała pod krwawą ręką zaocznych sądów polowych, przezwanych „ekspres-sądami“, wydających wyłącznie wyroki śmierci na rewolucjonistów.
Uczułem, jak serce przestało mi bić w piersi, a na jego miejsce zjawił się kawał lodu. Zdusiłem jednak w sobie wzruszenie i, starając się mówić spokojnie, zapytałem:
— Czy mogę napisać listy do rodziny, panie prokuratorze?
— Jeszcze będzie na to czas! — odpowiedział rzucając porozumiewawcze spojrzenie na pułkownika.
Wyszli, i drzwi z hałasem zamknęły się za nimi. Znowu zgrzytnął klucz i w okienku zjawiła się pełna współczucia twarz żołnierza.
Po odejściu prokuratora przyniesiono mi do celi kubek herbaty i kawał razowego, żołnierskiego chleba. Było to pierwsze śniadanie. Na obiad dostałem manierkę kapuśniaku, talerz kaszy gryczanej i drugi kawałek chleba razowego.
Przed wieczorem, wywichnięta w bójce z chunchuzami na Udzimi, noga zaprotestowała przeciwko nieopalonej celi i przemarzniętej ścianie, powleczonej grubą warstwą lodu, i zaczęła straszliwie boleć. Nie mogłem chodzić wcale, położyłem się, a gdy mi przyniesiono na kolację talerz kaszy, herbatę i urzędową porcję chleba, nie byłem już w stanie podźwignąć nogi z posłania. Staw w biodrze opuchł i dolegał tak dotkliwie, że jęczałem i syczałem z bólu.
Na szczęście, zmieniający się przy drzwiach celi Nr. 5 żołnierze nie bronili mi tego niewinnego zajęcia, więc mogłem sobie na zmianę pojękiwać i syczeć.
W nocy znowu nie spałem, gdyż walczyłem z flotą i eskadrami powietrznemi czerwonych, żarłocznych pluskiew, a także z innymi napastnikami, jeszcze bardziej imponującymi, chociaż daleko mniej przykrymi.
Były to szczury. Duże, szaro-rude, o długich, nagich ogonach, wyłaziły z dziur i szpar w podłodze i całemi rodzinami urządzały harce w mojej celi, wskakując na łóżko i na taboret, gdzie leżały resztki chleba i kaszy. Rozgościły się tu, jak w pierwszorzędnej restauracji, i bardzo mało zwracały uwagi na moje protesty. Gdy sykałem na nie, odpowiadały cienkiem cykaniem i przyglądały mi się bacznie błyszczącemi, czarnemi oczkami.
Przeszedłem do ataku dopiero wtedy, gdy jakiś, widocznie najbardziej przedsiębiorczy, szczur przeskoczył z taboretu na posłanie i zaczął zbliżać się do mojej twarzy, hipnotyzując mnie wzrokiem. Poruszyłem się gwałtownie i krzyknąłem. Jak dojrzałe gruszki, pospadały z głuchym łoskotem szczury z mego koca i śmignęły w różne strony. Po chwili powróciły jednak i znowu miały zamiar dzielić się ze mną kocem, zjadać mój chleb i zawrzeć bliższą znajomość z moją twarzą. Rozpocząłem walkę artyleryjską. Porwałem but i cisnąłem go w większą kupę szczurów, za nim poleciał drugi taki sam pocisk i, widocznie, nie bez skutku, gdyż usłyszałem głośny pisk. Szczury wpadły do swoich skrytek i tylko zrzadka przemykał się po celi jakiś tajemniczy cień, sunący bez szmeru. Z pewnością były to patrole wywiadowcze.
Walka ze szczurami, do których wtedy czułem wstręt, trwała przez cały czas mego pobytu w celi Nr. 5.
Na drugi dzień przekonałem się, że nie jestem opuszczony.
Na warcie po obiedzie stanął przy moich drzwiach już znany mi sympatyczny żołnierz, blondyn. Długo stał, milcząc, lecz zauważyłem, że ostrożnie rozgląda się po korytarzu. Nagle syknął, patrząc na mnie, a jednocześnie wrzucił przez okienko skrawek papieru.
Ktoś „z wolności“, z poza murów więziennych, donosił o zachodzących wypadkach. Dowiedziałem się, że sąd zaoczny nad nami podobno się już odbył, i że skazano nas na śmierć przez rozstrzelanie. Jednak w sztabie generała Iwanowa zaszły pewne tarcia i duża grupa wpływowych oficerów nie zgadzała się z wyrokiem, żądając ponownego rozpatrzenia sprawy nie w „ekspres-sądzie“, lecz w zwykłym sądzie wojennym. Żądano też tego z różnych warstw społeczeństwa.
„Nie upadajcie na duchu, — pisał nieznany korespondent — do Petersburga wysłano depesze w waszej obronie. Tymczasem generał Iwanow przyłapał wszystkie, lecz potrafimy dopiąć celu“.
Był w tej obietnicy cień nadziei, chociaż słaby, bardzo słaby! Posiadający nieograniczone pełnomocnictwa, generał Iwanow mógł się wcale nie liczyć z protestami, lecz kazać pewnej nocy wyprowadzić nas z więzienia i rozstrzelać, tworząc w tak prosty sposób „fait accompli“, do którego często uciekały się carskie władze rosyjskie i uciekają się, nielepsze od nich, władze sowietów, współczesnych carów Rosji[11].
Do wyczerpującego mnie bólu nogi, do napastników nocnych, przyłączył się jeszcze jeden wróg, najstraszliwszy i niemiłosierny.
Była nim trwoga...
Głośniejsza rozmowa na korytarzu, szczęk karabina, wejście dozorcy, wnoszącego jedzenie — zmuszały mnie do wstawania i nadsłuchiwania z zapartym oddechem... Wtedy mimowoli obciągałem na sobie ubranie, jakgdybym musiał natychmiast iść, aby już nigdy ani tu, ani gdzie indziej nie powrócić więcej. Z godziny na godzinę, z minuty na minutę oczekiwałem śmierci.
Wiadomości z miasta nie miałem przez całe dwa dni.
Wreszcie dozorca przyniósł mi białą bułkę i kawał kiełbasy, mówiąc, że to przysłano mi z miasta. Dwa dni już nie jadłem, gdyż nie mogłem, żyjąc w trwodze i udręce. Nie jadłbym i tych przysłanych mi przysmaków, gdyby nie myśl, że w bułce lub kiełbasie znajdę coś ważniejszego niż pokarm. Udając, że chcę jeść, rozłamałem bułkę i istotnie znalazłem w niej malutki pasek bibuły, skręcony w rurkę.
Niepostrzeżenie rozwinąłem papierek i odczytałem:
„Telegramy do Petersburga poszły“.
Nic więcej...
Trwoga nie znikła, gdyż sytuacja moja nie zmieniła się bynajmniej.
Śmierć po dawnemu wisiała nad moją głową, a telegram, gdyby nawet doszedł do Petersburga i wywarł dobre wrażenie, mógł się spóźnić; generał Iwanow zaś, który wcale nie potrzebował zwlekać, mógł zarządzić wykonanie wyroku.
Minął jeszcze jeden dzień męki oczekiwania, a wieczorem tego dnia, po kolacji, gdy więzienie zaczynało ucichać, w korytarzu rozległy się głosy ludzi i bieganina. Po chwili drzwi się otworzyły i do celi wszedł generał Iwanow.
— Śmierć... — pomyślałem. — Koniec!
Za generałem wszedł kapitan, naczelnik więzienia.
— Cela Nr. 5, aresztant polityczny, skazany... — zaczął meldować stary kapitan.
— Nikt kapitana o to nie pyta! — mruknął generał i, nic nie mówiąc do mnie, zawrócił i wyszedł.
Słyszałem, jak otwierano sąsiednią celę, tylko nie mogłem dosłyszeć słów raportu kapitana.

Mukden. Brama, prowadząca do grobów cesarskich.

— Na pewno dziś w nocy skończą ze mną — myślałem, zaciskając zimne jak lód ręce.
Wlokły się straszliwie długo godziny nocne. Cicho było w więzieniu. Bez hałasu zmieniały się warty wewnątrz budynku, a z podwórza dochodziły mnie okrzyki żołnierzy: „Czuwaj! Czuwaj!“
Nie zwracałem uwagi na nic, ani na pluskwy, ani na szczury, zresztą nie wiem na pewno, ale, zdaje się, że zrozumiały moją mękę i tej nocy nie zjawiły się wcale, miłosierne i litościwe. Nie czułem ani bólu w nodze, ani głodu i pragnienia.
Wpatrywałem się nieruchomym wzrokiem w drzwi, czekając, aż się otworzą i ktoś da mi znak, abym szedł. Wsłuchiwałem się z naprężeniem w każdy dźwięk, rozlegający się w więzieniu.
Minęła ta straszna noc, przeszedł jak koszmar jeszcze jeden cały dzień, aż wieczorem, gdy z jakiemś odrętwieniem oczekiwałem tortury nocnej, śród wsłuchiwania się, czy nie zbliża się do mnie śmierć, wszedł naczelnik więzienia i oznajmił, że, z rozkazu władz, mam być przeprowadzony do celi Nr. 11. Był to zły znak! Przed straceniem więźniów zwykle przeprowadzają do innej celi, skąd idą już na miejsce kaźni.
Przeprowadzka była krótka. Wziąłem palto, kapelusz i po chwili byłem już na nowem miejscu. Gdy drzwi celi otworzono, powitały mnie okrzyki radości. Ujrzałem Nowakowskiego, Lepeszyńskiego i jeszcze trzech towarzyszy z Komitetu Centralnego.
— Dobra nasza! — wołał wesoły zawsze Lepeszyński. — Witte[12] kazał skasować wyrok „ekspres-sądu“ i oddać naszą sprawę do okręgowego sądu wojennego. Tam już nas nie skażą na śmierć!
Po pięciu dniach ciągłego oczekiwania stracenia, była to istotnie wieść radosna i szczęśliwa nad wyraz!
Później niejednokrotnie myślałem, jak względne jest pojęcie o szczęściu.
Walczymy całe życie, wytężamy mózg i siły fizyczne poto, by zdobyć sobie dobrobyt i trwałe stanowisko w społeczeństwie. Jesteśmy stale niezadowoleni, dobijamy się coraz lepszych warunków życia. Nagle bieg spraw naszych przerywa jakaś katastrofa, życie człowieka zawisa na włosku, a wtedy błahe polepszenie warunków bytu wyrasta do rozmiarów szczęścia.
Tak było ze mną 4 lutego 1906 r., i pojąłem wtedy nierealność niektórych składników naszej ideologji, ideologji mieszczańskiej.


ROZDZIAŁ SZÓSTY.
W OCZEKIWANIU SĄDU.

W małej więziennej celi, wystarczającej zaledwie na dwóch więźniów, mieściło się nas sześciu. Było ciemno, duszno i brudno, lecz zato była przed nami nadzieja.
Odrazu zjawiła się chęć do życia i do lepszych warunków istnienia. Wobec tego zaprzągłem wszystkich swoich kolegów do roboty.
Przedewszystkiem zrobiliśmy porządek w celi. Zażądaliśmy wody, mydła, szmat i papieru. Wymyliśmy podłogę, która z pewnością od dnia wzniesienia tego więzienia, nie była myta, wytarliśmy ściany i sufit, wyłapaliśmy wszystkie pluskwy, dla których byliśmy bez miłosierdzia, wreszcie rozpoczęliśmy walkę ze szczurami.
Szczelnie zatkaliśmy wszystkie dziury, któremi wyłaziły z pod podłogi rudo-szare zwierzęta. Dziury te zapchaliśmy szmatami. Nie mogły one naturalnie oprzeć się ostrym zębom bandytów nocnych, ale wymyśliłem na to sposób. Robiąc porządki w celi, znaleźliśmy na piecu kilka kawałków szkła. Potłukliśmy je i zrobiliśmy ze szmat, przesypując każdą ich warstwę drobnem szkłem, korki, któremi zatkaliśmy dziury.
Był to sposób mechaniczny. Z zawodu jestem chemikiem, więc chciałem uciec się do pomocy tej potężnej nauki. Wkrótce udało mi się to. Ponieważ straszliwie bolała mnie nieszczęśliwa moja noga, lekarz więzienny dawał mi chininę, jako jedno z dwóch lekarstw więzienia, gdzie oprócz niej uznają jeszcze olej rycynowy. Zrobiłem rozczyn chininy i namoczyłem w nim swoje korki ze szmat. Szczury nie mogły przezwyciężyć tej przeszkody, bo nieznośnie przykry i gorzki smak chininy odstraszał je, a gdyby nawet jakiś, pozbawiony od urodzenia zmysłu smaku, szczur odważył się gryźć szmaty — poraniłby się niezawodnie o szkło i zaniechałby zamiaru.
Od tego czasu szczury znikły bez śladu.
Przez dobrze wymyte szyby zakratowanego okna wpadało do celi więcej światła słonecznego, i życie wydawało się możliwe.
Jednak pobyt w nieopalanej celi Nr. 5, leżenie na wilgotnem posłaniu przy ścianie, pokrytej warstwą lodu, a także męka moralna nie przeszły bez śladu. Stan mojej nogi tak się pogorszył, że lekarz chciał przenieść mnie do szpitala więziennego, lecz, nie chcąc się rozstawać z kolegami, prosiłem go, aby mnie pozostawił w celi. Leczył mnie, jak mógł najlepiej, lecz, oglądając opuchnięty, obrzmiały i zaogniony staw, niespokojnie kręcił głową i mruczał:
— Jeżeli tak dalej pójdzie, to może dojść do amputacji.
Lecz widocznie mój organizm, zahartowany na polowaniach i w ciągłych podróżach, był mocny, gdyż zwalczył chorobę i po dwóch tygodniach, spędzonych w łóżku, zacząłem wstawać i nawet trochę chodzić, lawirując śród naszych sześciu łóżek, wypełniających celę.
Przez cały ten czas nikt nas nie ruszał. Ucichło wszystko, jakgdyby zapomniano o nas.
— To dobrze! — kombinował Lepeszyński. — Ten cham, Iwanow, wysapie się przez ten czas, może go zabiorą stąd, lub sam się domyśli i skręci sobie kark. Wtedy wyrok sądu będzie lżejszy dla nas.
Zresztą nie łudziliśmy się bynajmniej co do czekającego nas wyroku. Byliśmy przekonani, że sąd skaże nas na zesłanie na północ gubernji irkuckiej, do obwodu Leńskiego, i na osiedlenie gdzieś w tundrze wpobliżu koła podbiegunowego. Takie zesłanie oznaczało rzucenie ludzi w dzikie miejscowości na całe życie, lecz istniała zwykle nadzieja na to, że może być amnestja z powodu urodzenia się w rodzinie cara syna lub z powodu jakiegoś ważnego aktu państwowego. Życzyliśmy więc carowi Mikołajowi II, aby miał jak najwięcej synów, a co do amnestji politycznej, to, mimo wzmagającej się reakcji monarchistycznej, mieliśmy powody spodziewać się jej, gdyż cała myśląca Rosja żądała jej oddawna.
— Najwyżej przejedziemy się na koszt rządu na północ i powrócimy — mówiłem swoim kolegom. — Nigdy jeszcze nie byłem w tamtych stronach i bardzo jestem ciekaw!
— Wogóle zesłanie lepsze jest od więzienia — zdecydował Lepeszyński — gdyż człowiek może poruszać się mniej więcej swobodnie i nie tkwi mu pod nosem żołnierz z bagnetem, żandarm lub prokurator.
— Albo Jego Ekscelencja Iwanow — mruczał Nowakowski, pałający nienawiścią do tego generała, który popsuł mu tyle krwi. — Wolę codzień w tajdze irkuckiej spotykać generała Taptygina[13], bo na pewno jest większym gentelmanem.
Stary aż syczał ze złości, na wspomnienie brodatej twarzy generała Iwanowa.
Z miasta otrzymaliśmy kilka listów, przemycanych dla nas przez żołnierzy i przekupionych dozorców więziennych. Donoszono nam w nich, że sąd wojenny prowadzi energiczne śledztwo w naszej sprawie, wyszukuje świadków oskarżenia, wyznacza sędziów i zamierza wytoczyć wielki proces. Nasi przyjaciele pisali, że „Związek pracujących“ zaprosił dwóch adwokatów, którzy już zajęli się naszą sprawą i organizują świadków obrony. Informowano nas, że wkrótce będziemy wezwani do sędziego śledczego, co miało poprzedzać sam proces sądowy.
Istotnie, pewnego dnia zjawił się naczelnik więzienia i oznajmił, że pod eskortą żołnierzy będziemy odstawieni do sędziego śledczego.
Wyprowadzono nas z więzienia w otoczeniu żołnierzy z bagnetami i kilku żandarmów z obnażonemi szablami, i ruszyliśmy przez całe miasto, jak straszliwi zbrodniarze, niebezpieczni dla ludzkości. Gdyśmy przechodzili przed gmachami Zarządu kolejowego, banków, magistratu — tłumy urzędników witały nas głośnemi, radosnemi okrzykami, kobiety powiewały chustkami i rzucały nam kwiaty. Na placu przed spalonym domem Zarządu kolei oczekiwała naszego przejścia delegacja robotnicza, która powitała nas pieśnią rewolucyjną:

„Wyście padli ofiarą w walce okrutnej
Za wolność i szczęście ludu całego...“

Żandarmi szablami rozproszyli robotników.
Około rynku mieliśmy inne powitanie. Tu się zgromadził tłum mętów miejskich, zorganizowanych przez monarchistów.
Obrzucono nas obelgami i przekleństwami.
— Śmierć rewolucjonistom! Na szubienicę z nimi! Pod mur! — wołały z tłumu ochrypłe, pijackie głosy.
Okrzyki te wzmagały się, aż zaczęto ciskać w nas kamieniami. Ponieważ byliśmy otoczeni ścianą konwojujących nas żołnierzy, nikt nie doznał żadnego szwanku. Jednak przekonaliśmy się raz jeszcze, że policja polityczna była w zmowie z temi szumowinami monarchistycznemi, gdyż żandarmi, którzy tak energicznie rozpędzali robotników, względem monarchistów zachowywali się biernie. Lecz na zachowanie się napastników zareagowali kierownicy policji miejskiej, niedawno podlegający naszym rozkazom. Pułkownik Zaremba i rotmistrz von Ziegler przewidywali wrogą przeciwko nam demonstrację, i nagle z bramy jednego domu wypadł oddział konnych policjantów, którzy, siekąc zapamiętale nahajami, rozpędzili „czarną sotnię“ na cztery wiatry.
Nareszcie doszliśmy do biura sędziego śledczego. Byliśmy bardzo przykro zdumieni, ujrzawszy, że był nim najbliższy pomocnik generała Iwanowa, pułkownik żandarmów Fiedorenko.
Rozpoczęła się procedura dochodzenia.
Fiedorenko kierował sprawą w ten sposób, by dowieść, iż Komitet Centralny i Zarząd „Związku pracujących“ działali podług planu i z rozkazu „Rady robotników i żołnierzy“ w Petersburgu, — organizacji najenergiczniej ściganej przez rząd carski. W tym celu ciągle przekręcał wszystkie nasze odpowiedzi i powracał do swego twierdzenia, łączności naszej z Radą. Wreszcie obrzydło mi to i dość niecierpliwie oznajmiłem:
— Komitet Centralny i Zarząd Związku przez cały czas swego istnienia wydawał biuletyny, z których pułkownik może dowiedzieć się, iż powstaliśmy na rozkaz Centralnego Związku związków, a potem działaliśmy podług własnego planu, stosując się do całkiem odmiennych warunków życia w Mandżurji i na Dalekim Wschodzie. Myślę, że gdyby taki plan, jaki urzeczywistniliśmy tu, udał się w europejskiej Rosji, oddawna nie istniałby dawny rząd cesarza Mikołaja II i policji politycznej przedstawiciela której widzę obecnie przed sobą. Gdybyśmy zaś, na Dalekim Wschodzie, przyjęli plan i system petersburskiej „Rady robotników i żołnierzy“, to tu zapanowałaby krwawa anarchja, w której utonęłaby armja, miasta, a najpierw pan, panie pułkowniku, i inni podobni do niego działacze starego rządu, prowadzącego do najniebezpieczniejszej na święcie rewolucji w Rosji. Proszę nad tem pomyśleć i nie wysilać się na tworzenie nieistniejących szczegółów naszej sprawy, ponieważ działalność nasza szła prostą drogą. Nic nie ukrywaliśmy i nic ukrywać nie będziemy!
W tym samym sensie poczyniła zeznania reszta moich kolegów, których badano po mnie.
Jeszcze kilka razy potem zmuszeni byliśmy w ten sam sposób odbywać pielgrzymki do pułkownika Fiedorenki, który nie chciał, lub też nie mógł być uczciwym i logicznie myślącym człowiekiem i sędzią, a także do prokuratora i do sądu, gdzie nam wręczono akt oskarżenia i gdzie złożyliśmy listę wezwanych przez nas świadków obrony.
Wreszcie 31 marca 1906 r. zaczął się sąd nad nami i trwał pięć dni. Generał Iwanow istotnie zaaranżował „wielki proces“, aby w Petersburgu wiedziano, jak niebezpieczną organizację rewolucyjną potrafił zlikwidować, i aby tam nie zapomniano w odpowiedni sposób wynagrodzić go za wierną służbę.



ROZDZIAŁ SIÓDMY.
SĄD I WYROK.

Generał Iwanow poruszył wszystkie sprężyny, aby wyrok sądu wypadł dla nas jak najniepomyślniej, zakładał bowiem na nim swoją dalszą karjerę służbową.
W tym celu sprowadził z Moskwy jednego z najbardziej surowych prokuratorów wojennych, pułkownika Kuroczkina, któremu dodał za doradcę swego zaufanego pomocnika, pułkownika Fiedorenkę.
Jednak działały jednocześnie inne siły, występujące w naszej obronie.
Przedewszystkiem stary generał Liniewicz. Wezwany do Petersburga i oddany pod sąd, bronił nas jednak, twierdząc, że bez pomocy Komitetu Centralnego nie zdołałby utrzymać w karbach armji, demoralizowanej przez anarchistów i monarchistów, i zachować ładu państwowego na Dalekim Wschodzie.
Drugim głosem, któremu dano posłuch w Petersburgu, było zdanie naczelnika kolei wschodnio-chińskiej, generała D. L. Horwatta. Ten najlepiej wiedział, co dla podtrzymania życia państwowego na wschodzie Syberji uczynił 53-dniowy rząd rewolucyjny, to jest ci, którzy stanęli obecnie przez sądem wojennym w Charbinie.
Generała Horwatta poparł znany w Rosji budowniczy kolei i przyjaciel pierwszego ministra, hrabiego S. I. Wittego, Polak — inżynier Kierbedź, mający rozległe wpływy w rządowych sferach rosyjskich.
Te siły ścierały się ze sobą i walczyły na sądzie, gdyż śród sędziów byli ludzie, ulegający temu lub innemu kierunkowi w naszej sprawie.
Sala była przepełniona publicznością. Przybyli przedstawiciele różnych organizacyj, konsulatów cudzoziemskich, prasy i pism, delegaci od wojska z innych miast. Nastrój w Charbinie był bardzo podniecony. Na ulicach patrolowały oddziały konne i piesze. Szpalery wojska i żandarmów stały od więzienia aż do gmachu sądu.
Na sąd przywieziono nas powozami, w otoczeniu konnych żandarmów z obnażonemi szablami. Tłumy urzędników i robotników witały nas serdecznie okrzykami i kwiatami. Monarchiści i ich partyzanci — wyrzutki społeczeństwa — życzeniami szubienicy.
Wreszcie przybyliśmy i wprowadzono nas na salę.
Usiedliśmy na ławach oskarżonych. Na pierwszej zająłem miejsce ja, jako prezydent prześladowanego rządu, obok mnie siedział siwy, poważny, baczny na wszystko Nowakowski, dalej Lepeszyński, Kozłowski, Sass-Tisowski, Tyczyno — razem 22 podsądnych.
Zaczęła się nudna i długa procedura dochodzenia sądowego, gdyż zmuszeni byliśmy powtórzyć wszystko to, co już mówiliśmy przedtem sędziemu śledczemu.
Potem nastąpiło przesłuchanie świadków. Nasi bronili nas energicznie i zaciekle, świadkowie oskarżenia dali bardzo mało materjału, obciążającego nas, oprócz dwóch jakichś drabów, widocznie dobrze zapłaconych, którzy twierdzili, że Komitet Centralny był organizacją partji socjalistyczno-demokratycznej, co wiązało nas z „Radą robotników i żołnierzy“ w Petersburgu, gdzie wszyscy kierownicy należeli do tej partji. Na sądzie wyjaśniło się, że jeden z członków naszego komitetu istotnie należał do partji socjalistyczno-demokratycznej. Był to adwokat Kozłowski. Ta okoliczność wpłynęła ujemnie na wyrok, który, jak później dowiedzieliśmy się, mógł być znacznie łaskawszy.
Wreszcie 5 kwietnia nastąpił ostatni akt sądu.
Prokurator wygłosił mowę, żądając najwyższej kary, przewidzianej dla nas w artykułach kodeksu, a mianowicie 8 lat ciężkich robót w więzieniu.
Adwokaci nasi zbijali twierdzenia i dowody prokuratora, ten stał przy swojem żądaniu, dowodząc, iż Komitet Centralny był siłą burzącą, anarchiczną, narażającą państwo na wielkie straty materjalne i moralne.
— Panowie sędziowie! — wołał patetycznym głosem prokurator — nie poddawajcie się urokowi tych ludzi, nikomu z nas nieznanych, w większej części — nierosyjskiego pochodzenia. Słyszeliśmy, że obrońcy mówili nam, iż Komitet Centralny utrzymał w swoim ręku ster życia państwowego na Dalekim Wschodzie, a ład, zaprowadzony przez nich, zaoszczędził państwu kilka miljonów rubli. Stwierdzili to świadkowie i główny kontroler kolei. Nie mogę przeciwko temu protestować i powtarzam to. Lecz, panowie sędziowie, pamiętajcie, że Komitet Centralny tem bardziej jest niebezpieczny, gdyż nauczył rewolucjonistów, jak należy się obchodzić bez władz rządu prawomocnego i jak się powinno kierować nawą państwową. Praktyka Komitetu Centralnego będzie szkołą przyszłej rewolucji, wrogiej rządowi Jego Cesarskiej Mości.
Była to wielka pomyłka prokuratora. Zagalopował się zbytnio i wypowiedział zdanie, które było dla nas najskuteczniejszą obroną. Odrazu wykorzystał to nasz adwokat, p. Tomaszewski, i zręcznie zbił dowodzenie prokuratora o anarchizmie i o stratach materjalnych, które rzekomo przynieśliśmy Rosji.
Za stołem sędziów siedziało pięciu członków sądu wojennego z prezesem na czele. Zaczęli się nieznacznie uśmiechać i drwiąco spoglądać na prokuratora, który, zmieszany, schylił się nad swojemi papierami i czegoś w nich szukał, przewracając arkusz po arkuszu.
Ztytu, za sędziami, pod portretem cara Mikołaja II, w wygodnych fotelach siedzieli generał Iwanow ze sztabem i pułkownik Fiedorenko. Ten obrzucił pogardliwem spojrzeniem prokuratora i coś szeptać zaczął do Iwanowa. Generał spochmurniał, poczerwieniał i zaczął gładzić swoją długą brodę.
— Więcej nic nie mam do powiedzenia, — wybełkotał wreszcie prokurator, kładąc papiery do teki.
— My też! — oznajmili nasi adwokaci.
— Podsądni, — rzekł prezes sądu — przysługuje wam prawo ostatniego słowa przed wyrokiem sądu. — Proszę!..
Z porządku rzeczy wypadało mi mówić pierwszemu.
Mówiłem niedługo, a zakończyłem swoją mowę słowami:
— Prokurator był tyle uczciwy, iż wydał tu poświadczenie państwowego kierunku naszej działalności. Teraz odwołuję się do uczciwości panów sędziów i panów generałów tu obecnych, prosząc ich o stwierdzenie, że, gdyby w dobie wybuchu rewolucyjnych namiętności Komitet Centralny nie potrafił ująć pełni władzy w swoje ręce, panowie zginęliby niezawodnie od kuli swoich żołnierzy lub na latarniach, powieszeni przez rozbestwionych anarchistów. Tylko tego żądam od sądu i od sumienia tych, którzy posłali nas na ławę oskarżonych!
Jeden po drugim wygłaszali mowy moi koledzy.
Wysłuchano z wielkiem zainteresowaniem mowy Nowakowskiego, który dał szczegółową analizę stosunków, panujących na Dalekim Wschodzie. Dla sędziów, którzy przybyli do Mandżurji z Rosji europejskiej, było to zupełną nowością, gdyż w Petersburgu i Moskwie nikt nie miał najmniejszego pojęcia o tem, co się działo przed rewolucją na tych kresach i jak się tu formowały zupełnie odrębne warstwy społeczne i tworzył charakter i ideologja miejscowej ludności.
Około 8-mej wieczór posiedzenie sądu było zakończone, i sędziowie udali się na naradę, która trwała prawie do północy, a przechodziła nadzwyczaj burzliwie. Nareszcie sędziowie znów wyszli na salę i prezes odczytał wyrok.
Prezydent rewolucyjnego rządu, czyli Komitetu Centralnego, a więc ja, otrzymał 1½ roku twierdzy, bez zaliczenia jednak dwóch miesięcy, które spędziłem już w więzieniu wojskowem. Nowakowski został skazany na jeden rok, reszta na krótsze terminy. Sąd wydzielił z pośród nas Kozłowskiego i Lepeszyńskiego, jako należących do określonych partyj rewolucyjnych i socjalistycznych, i poza zasadniczem osądzeniem na 1 rok — dostali jeszcze: pierwszy — dodatkowo dwa lata, drugi — jeden rok więzienia w twierdzy.
Był to wyrok nadzwyczaj łagodny, jeżeli wogóle można tak mówić o sprawie, która nie podlegała prześladowaniu i karze z wyroku sądu.
Powróciliśmy do naszej celi już więźniami innego gatunku, niż reszta siedzących w więzieniu wojskowem.
Więzienie w twierdzy miało w kodeksie rosyjskim specjalną nazwę „straży honorowej“, a z tą nazwą były związane pewne przywileje. Do nich należało prawo noszenia własnego ubrania, otrzymywanie pożywienia i książek z domu i codziennej przechadzki godzinnej w obrębie więzienia.
Jednak zastanawialiśmy się, gdzie będziemy więzieni, gdyż Charbin nie posiadał fortecy. Na to poradził generał Horwatt, zaprojektowawszy natychmiast urządzenie specjalnego więzienia politycznego w Charbinie, motywując to tem, że w mieście zebrało się dużo więźniów tej kategorji. Rzeczywiście, generał Iwanow bardzo się o to starał, tworząc coraz to nowe procesy sądowe różnych grup rewolucyjnych.
Wynajęto przeto na skraju miasta, niedaleko od cmentarza, dom prywatny, zakratowano w nim okna, urządzono mocne drzwi i lokal dla komendy żołnierzy i dozorców i otoczono cały dom i dość duże podwórze wysokim płotem z desek.
W kilka dni po wyroku byliśmy już na nowem miejscu, gdzie zaczęliśmy się urządzać na długi czas pobytu przymusowego. Zażądaliśmy pozwolenia na przysłanie z domu ubrania i zapasu bielizny, książek, papieru, zorganizowaliśmy dostarczanie nam pożywienia i pomału wciągaliśmy się do nowego życia.


ROZDZIAŁ ÓSMY.
ELDORADO WIĘZIENNE.

Prowizoryczne więzienie polityczne w Charbinie było, w stosunku do innych miejsc tego rodzaju, prawdziwem „Eldorado“. Budynek był dobry i czysty, okna duże i cele pełne światła.
Umieszczono mnie w jednej celi z Nowakowskim. Bardzo szybko zainstalowaliśmy się tu na dobre. — Przecież 18 długich miesięcy trzeba spędzić w tych ścianach — myślałem, — więc powinienem urządzić sobie życie jak najdogodniej, — aby ten czas niewoli nie przepadł bez śladu.
Sprowadziłem sobie z domu książki i notatki naukowe, czynione podczas wycieczek po różnych obwodach rosyjskiego Dalekiego Wschodu i w laboratorjach we Władywostoku i Charbinie.
Całemi dniami i nocami pracowałem. W ciągu trzech pierwszych miesięcy napisałem i za pozwoleniem prokuratora Millera wysłałem do Warszawy do miesięcznika „Chemik Polski“ i do Petersburga — również do naukowych czasopism chemicznych — szereg artykułów z zakresu chemji węgla kamiennego, nafty i złota oraz chemiczno-technicznych badań różnych towarów wschodnio-azjatyckich.
Dużo czytałem w tym okresie życia, a między innemi uważnie przestudjowałem dwie książki znakomitego uczonego-samouka, N. A. Morozowa, który doszedł do wielkiej wiedzy, spędziwszy 24 lata w samotnej celi więzienia politycznego w Schlüsselburgu. Wyszedł z niego w roku 1905, niosąc pod pachą jedyną swoją majętność — trzy grube rękopisy. Były to książki: „Przyczynek do wyjaśnienia perjodyczności pierwiastków chemicznych“, „Astronomiczny podkład Apokalipsy“, oraz zbiór pełnych nadziei i promiennej radości życia wierszy.
Były to nader interesujące i porywające, zarówno z naukowego jak i z psychologicznego punktu widzenia, prace człowieka, całkowicie oderwanego od zgiełku życia i zagłębionego w swoich myślach i w jakiejś mistycznej, proroczej ekstazie.
Bardzo prędko zrozumiałem znaczenie samotności dla człowieka.
Mogę porównać teraz dwa rodzaje samotności, znanej mi z własnych przeżyć.
W roku 1920 spędziłem w zupełnej samotności cztery długie miesiące zimowe w lasach syberyjskich, ukrywając się przed bolszewikami i czając pod korzeniami złamanego przez burzę drzewa.
Wtedy, pozostawiony własnym siłom fizycznym i moralnym, czułem, że szybko odradza się we mnie pierwotny człowiek — myśliwy, rybak i wojownik, który czuje każdym nerwem swoim piękno i potęgę natury, a jednocześnie widzi na każdym kroku dowody istnienia mądrości Boga-Twórcy, niewidzialną ręką kierującego życiem najdrobniejszej istoty żyjącej. Obserwowałem na samym sobie odradzający się w duszy pierwotny mistycyzm i jeszcze coś, co było najstraszniejsze dla cywilizowanego człowieka a zarazem najpiękniejsze. Był to powrót utraconych już prawie całkowicie przez ludzi współczesnych zdolności telepatycznych, któremi w szerokim zakresie posługują się istoty dzikie: lecące z południa na północ dzikie ptactwo, skradający się w dżunglach indyjskich lub w tajdze amursko-ussuryjskiej tygrys, słowik śpiewający w wiosennym gąszczu krzaków, lub odbywające dalekie pielgrzymki emigracyjne lemingi, wiewiórki i szczury.
Tu w samotności więziennej, mając obok siebie milczącego Nowakowskiego, pogrążonego w studjowaniu Pisma Świętego, a później żyjąc w celi sam na sam ze sobą, wyczuwałem różne zmiany duchowe, zachodzące we mnie.
Nabyłem zdolności rozumienia całego procesu duchowego, poprzedzającego jakąś skrystalizowaną myśl. Czytając dzieła Morozowa i innych uczonych i pisarzy, widziałem przed sobą tych ludzi, otoczenie, w którem tworzyli, pochłaniałem wszystkie procesy psychiczne, odbywające się w ich mózgu i duszy, czułem i myślałem, jak oni, dążyłem do jednakowego z nimi celu, takiemi samemi drogami logicznemi, męcząc się ich zwątpieniami, zapalając się ich wewnętrznem życiem duchowem.
W kilka lat później miałem sposobność sprawdzić swoje przeżycia, opowiadając o nich Morozowowi i znakomitemu poecie belgijskiemu, Verhaerenowi, którego utwory dały mi w więzieniu dużo niezapomnianych chwil.

Mukden. Grobowce cesarskie.

Wydawało mi się wtedy, że widzę nawet przyszłe losy tych ludzi, których dusze płonęły przed mojemi oczami i które mogłem badać, jak swoją własną. Nie realizowałem wtedy, myśląc w cichej, samotnej celi więziennej, tych wrażeń, nieuchwytnych odruchów własnej duszy, przesuwających się przed oczami niejasnych cieniów tego, czego jeszcze nie było. Gdy Verhaeren, palący się w wielkim ogniu nowej twórczości, zginął na ulicy, pozostawiając po sobie gorycz niesprawiedliwości losu i krzywdy, wyrządzonej przez ślepy przypadek całej ludzkości — przypomniałem sobie te czarne, beznadziejne chmury, przesłaniające blade, martwe oblicze poety, a wyłaniające się z głębi mojej duszy, jak ponura zjawa, co dręczyła mnie przez kilka dni w mojej celi, gdzie nieraz przez cały dzień nie słyszałem nic, oprócz przeciągłych okrzyków warty: „Czuwaj! Czuwa-a-a-j!“
W tych chwilach, gdy mury więzienne oddzielały mnie od życia z jego zgiełkiem i walką, gdy czułem się zupełnie samotny, otaczały mnie jakieś nieznane, niewidzialne istoty, wynurzające się z niezbadanych zakątków duszy, mówiły do mnie, radząc i nauczając. Pojąłem wtedy, jakie potęgi niewidzialne ukrywa w sobie znikome ciało ludzkie, jakie skarby wydobyć można z tych potęg, z tych sił, uśpionych przez życie współczesne.
Mogłem odtworzyć w swojej pamięci wszystkie znane mi osoby z taką dokładnością, iż stawały przy mnie, szeptały niemal rzeczywistemi głosami, a ja czułem ciepło, bijące od ich postaci, słyszałem szelest ich ubrania, szmer oddechu i odgłosy ich ruchów.
Był to dziwny, przerażający, a zarazem budzący dreszcz rozkoszy stan.
Wydawało mi się wtedy, że znalazłem się w innym świecie, w którym moje ciało i dusza zostały zmienione, czyniąc ze mnie jakąś nieziemską, wyższą i bardziej doskonałą istotę.
Pewnego razu, w dzień, wyznaczony dla odwiedzania więźniów, przyszedł jeden z moich przyjaciół i przyniósł mi wiadomość, że wszystko jest przygotowane do mojej ucieczki z więzienia i wyjazdu do Japonji.
Takie same propozycje dostali aresztowani we Władywostoku: dr. Łankowski, inż. Piotrowicz i mój charbiński towarzysz z Zarządu „Związku pracujących“, dr. Czaki. Starano się o to dlatego, że były powody do obaw, iż rząd petersburski nie ograniczy się do więzienia, lecz obmyśli dla nas, jako najbardziej czynnych działaczy i przytem Polaków, jakieś specjalne przykrości.
Łankowski, Piotrowicz i Czaki skorzystali z propozycji i szczęśliwie wyjechali do Japonji, a stamtąd na wyspy Hawajskie, a dr. Czaki nawet dalej, bo aż do Argentyny.
Mnie zaś ten projekt zastał w okresie opisanych wyżej dziwnych przeżyć, które pochłonęły mię całkowicie. Bałem się nawet myśleć o tem, że ten niezwykły stan duchowy może pierzchnąć, co byłoby dla mnie wielką, niepowetowaną klęską. Stanowczo odmówiłem ucieczki, ku rozpaczy moich przyjaciół.
Kosztowało mnie to drogo, lecz, doprawdy, nie żałuję tego teraz, gdyż udało mi się widzieć bezdenną otchłań nędzy i męki i obnażoną duszę człowieka, co daje zrozumienie, przebaczenie i pogodę myśli.
Po takich przeżyciach wewnętrznych już się nigdy nie mówi:
„Dobry lub zły człowiek!“ lecz:
„Człowiek, porwany dobrym lub złym prądem życia!“
Mimowoli wtedy, nie znając jeszcze mądrości Buddhy-Gotamy, przyszedłem do wniosku, który on sformułował tak poetycznie i mądrze:
„Człowieku! Możesz się wynieść wyżej od boga Indry i upaść niżej od robaka, czołgającego się w bagnie!“
Pozostałem więc w swojej celi i razem z milczącym, zamyślonym Nowakowskim pędziliśmy nasze dziwne nigdy niezapomniane życie.
Nowakowski, chociaż nie pytałem go o to, przeżywał to samo co ja, tylko, nie będąc zupełnie marzycielem, nie zastanawiał się nad tem.
Po kilku tygodniach, od chwili, gdy zauważyłem zmiany psychiczne, zaszłe we mnie, zacząłem cierpieć na bezsenność. Nie jest to ścisłe określenie mego stanu w tym okresie czasu.
Bezsenność jest to stan chorobliwy, gdy człowiek czuje znużenie i tęskni do snu, lecz nie może zasnąć. Ja wcale nie czułem znużenia mózgowego i wcale nie potrzebowałem snu, chociaż najczęściej czytałem i pisałem po 18 godzin na dobę. Umysł miałem zupełnie świeży, fantazję wyborną. Jednocześnie z zanikiem snu straciłem apetyt. Wprost nie mogłem jeść mięsa, ryb i chleba.
Prosiłem, aby mi przysyłano z domu konserwy owocowe i białe suchary. Zacząłem się żywić w ten sposób, rano i wieczorem dodając do tego po szklance mocnej herbaty. Całodzienne pożywienie moje stanowiły: pudełko zakonserwowanych gruszek lub brzoskwiń, cztery suchary i dwie szklanki herbaty.
Czułem się duchowo wybornie, lecz zmizerniałem i osłabłem. Oddawna nie używałem przechadzki i starałem się robić jak najmniej ruchów. Zarzuciłem nawet gimnastykę, podług systemu atlety Sandowa, którą uprawiam od młodzieńczych lat i o której nie zapomniałem nawet w celi Nr. 11, przed sądem.
Nie wiem, na czemby się skończył ten eksperyment, gdyby nie to, że w stanie mego zdrowia zaszły bardzo dziwne i nagłe zmiany.
Najpierw zauważyłem nadzwyczaj szybki porost włosów na głowie, policzkach i brodzie. Włosy rosły z tak przerażającą szybkością, że musiałem je strzyc co najmniej raz tygodniowo, a golić się niemal dwa razy dziennie. Ogolona z rana twarz, przed wieczorem stawała się podobna do takiej, która przez kilka dni nie widziała brzytwy. Zjawisko to trwało około miesiąca, później nagle zacząłem tyć, raczej puchnąć straszliwie. Twarz stała się woskowo-żółta, prawie zupełnie okrągła, wargi straciły barwę, ręce i nogi były stale zimne, a serce chwilami ściskało się w piersi, powodując jakiś nieokreślony lęk.
— Źle ze mną — myślałem — trzeba poradzić się lekarza. Umierać w więzieniu nie chcę!
Tegoż dnia lekarz więzienny — Polak, dr. Łazowski odwiedził mnie, opukał, wysłuchał i bardzo szczegółowo wypytał o tryb życia.
— Nie pracować przez dwa tygodnie, jeść więcej, używać spacerów i ruchu, ruchu, ruchu! Inaczej — nikt na to nie poradzi.
Usłuchałem doktora. Schowałem książki i notatki do kuferka, mocno zakorkowałem kałamarz i wyszedłem na podwórze.
Było już lato, przyjścia którego w swojej celi prawie nie spostrzegłem.
Podwórze więzienne było niepociągające i brudne, zarzucone śmieciami, gruzami, odłamkami cegły i tynku, pozostałemi od czasu, gdy ten dom chiński przerabiano na więzienie dla nas. Nie lubię bezcelowej pracy, bezcelowej przechadzki, bezcelowych ruchów, więc postanowiłem przepis lekarza o ruchu zużytkować do celów ogólno-więziennych.
Skrzyknąwszy kilku młodszych więźniów, przystąpiłem do uporządkowania podwórza, a gdy to skończyliśmy, zrobiliśmy kilka grzęd, na których rozpocząłem kulturę ogrodową, sadząc groch i pomidory. Ziemię na grzędach użyźniłem starym nawozem, wziętym ze stajni, oraz siarczanem amonu, nabytym na moją prośbę przez dozorcę więziennego. Dzięki takiemu zastosowaniu chemji mieliśmy dobry urodzaj, mimo, że pora rozpoczęcia uprawy była już spóźniona. Jedna grzęda była zasadzona przez nas kwiatami — astrami, pachnącemi groszkami i lewkonjami, i od tego czasu w mojej celi zawsze stał i cieszył wzrok bukiet świeżych kwiatów.
Powoli, odżywiając się starannie, odzyskałem apetyt i sen i zacząłem forsownie uprawiać gimnastykę, od której moje mięśnie nabrały dawnej elastyczności i siły, czego nieraz dowiodłem, borykając się z najtęższymi więźniami, a czasem nawet z żołnierzami, gdy naczelnik więzienia i dyżurny oficer wymknęli się pokryjomu do sąsiedniej restauracji na szklankę wina lub partyjkę bilardu.
Wreszcie po jakimś miesiącu powróciłem do normalnego stanu.
Ten czas, spędzony razem z innymi przymusowymi mieszkańcami więzienia, dał mi bardzo dużo fascynujących przeżyć i interesujących spostrzeżeń.
Rozpoczęło się to od p. Nowakowskiego.
Spokojny, poważny staruszek nagle się zmienił. Stał się zły i rozdrażniony.
Ze mną po dawnemu był w dobrych, przyjacielskich stosunkach, gdyż instynktownie rozumiałem, że przymusowy pobyt w jednym pokoju jest sprawą ciężką i drażniącą, starałem się więc jak najmniej dawać mu odczuwać moją obecność. Mówiłem tylko wtedy, gdy on sam nawiązywał rozmowę, nie śmieciłem i nie hałasowałem w pokoju, ruszałem się jak najmniej i jak najciszej. Tak samo zachowywał się i Nowakowski, przeto życie nasze ułożyło się w formach bardzo dla nas obydwóch dogodnych. Telepatycznie poprostu rozumieliśmy się wzajemnie i prawie nie potrzebowaliśmy posługiwać się słowami.
Wszystko zaś, co się działo poza ścianami naszej celi, drażniło Nowakowskiego.
Głośne krzyki dozorcy więziennego na korytarzu wyprowadzały go z równowagi. Podbiegał do drzwi i, bijąc w nie pięściami, krzyczał:
— Wrzuciliście nas do tego kamiennego worka i nie dajecie nawet spokoju, kaci!
Wymyślał więźniom i żołnierzom, gdy na podwórzu zaczynali krzyczeć i biegać.
Miał ciągłe pretensje o to, że dawano nam źle wypieczony chleb, który dostawaliśmy z kuchni więziennej.
Pewnego razu, gdy Nowakowski był szczególnie nie w humorze, prokurator i pułkownik żandarmów przybyli zwiedzić nasze więzienie. Wieść o tem podziałała na Nowakowskiego mniej więcej tak samo, jak czerwona mantyla torreadora na rozwścieczonego już byka andaluzyjskiego na arenie cyrkowej.
— Kaci, złodzieje, zbóje! — mruczał, sapiąc głośno gniewnie.
Słyszeliśmy, jak jedne po drugich otwierały się drzwi cel, aż nareszcie przyszła kolej na nas.
— Czy nie macie, panowie, jakich pretensyj co do pobytu swego w więzieniu? — zapytał wchodząc prokurator, z poza którego wyglądała uśmiechnięta, czerwona twarz pułkownika żandarmów.
Milczałem, ale Nowakowski nie poszedł za moim przykładem i wypalił:
— Mamy jedną zasadniczą pretensję. Bezprawnie trzymają nas w więzieniu, chociaż jesteśmy kulturalnymi i spokojnymi ludźmi!
„Władze“ milczały i ze zdziwieniem patrzyły na Nowakowskiego.
— To już nie w naszej mocy! — odparł nareszcie prokurator. — Nie możemy zmienić wyroku sądu. Pytam o pretensje co do życia codziennego...
— Niech pan patrzy, jaki nam dają chleb! — krzyknął nagle Nowakowski, porywając bochenek chleba i podsuwając go pod nos prokuratorowi. — Czy dobre wypiekanie chleba też nie jest w mocy panów?
Prokurator obejrzał chleb, powąchał go, pocisnął, oddał pułkownikowi, który zkolei obejrzał bochenek, powąchał, pocisnął i zwrócił Nowakowskiemu.
— Tak... — mruknął niepewnym głosem.
— Co tak? — surowo dopytywał Nowakowski.
— Chleb... — mruknęły władze.
— Nie chleb — wybuchnął Nowakowski — tytko zły, niewypieczony zakalec! Żądam zbadania tej sprawy.
— Dobrze — odparł prokurator i, pożegnawszy nas, wyszedł wraz z żandarmem.
Jednak Nowakowski z chlebem w ręku nie odchodził ode drzwi i czatował, jak kot na szczury.
Gdy „władze“, odprowadzane przez naczelnika więzienia, oficera dyżurnego i dozorców, zbliżały się do schodów, Nowakowski gwałtownie otworzył drzwi i wypadł na korytarz.
— Bomba, bomba! — krzyknął wysokim falsetem i, stanąwszy w pozycji klasycznego diskobola, cisnął bochenkiem chleba. „Bomba“ potoczyła się po podłodze, skacząc po nierównościach desek, w stronę „władz“.
Rezultat był nieoczekiwany.
Prokurator, pułkownik, a za nimi naczelnik więzienia i dozorcy, tłocząc się i wyprzedzając wzajemnie, w panice zaczęli zbiegać ze schodów, nastraszeni „bombą“ rozjuszonego staruszka.
Tylko dyżurny oficer stał spokojnie. Poczekał, aż bochenek dotoczy się do niego, złapał go, podniósł wgórę, przechylił się przez parapet schodów i, mrugając oczyma na wyglądających z cel więźniów, krzyknął wdół:
— Panie prokuratorze, panie pułkowniku! To chleb! Bochenek chleba!

W parku cesarskim w Mukdenie.

Gdy Nowakowskiego za ten figiel odprowadzono do kancelarji, oczekiwałem z niecierpliwością jego powrotu. Zjawił się wesoły, figlarnie uśmiechnięty, pozostawiwszy w biurze więziennem całe swoje rozdrażnienie, które było wynikiem przedenerwowania, nieraz dającego się we znaki więźniom.
— Cóż tam pan mówił? — spytałem.
— Ha! Prokurator, nadrabiając miną, pytał mnie, co krzyczałem, gdym cisnął bochenek — jął opowiadać staruszek, drżąc od cichego śmiechu. — Był bardzo groźny, gdyż wszyscy żołnierze i dozorcy widzieli, że, uciekając, opamiętał się ze strachu dopiero na podwórzu, przy bramie. Odpowiedziałem mu całkiem łagodnie i grzecznie, że, rzuciwszy chleb, krzyknąłem: „Zapomniał pan wziąć ze sobą bochenek do dochodzenia sądowego, bo taki chleb jest niejadalny, gdyż, fermentując, przypomina raczej bombę przed wybuchem, niż chleb“. Naturalnie, że nic podobnego nie mówiłem, poprostu chciałem nastraszyć tych katów carskich i wymyśliłem swoją „bombę“. Teraz będziemy mieli z pewnością lepszy chleli i nigdy już tu nie zobaczymy prokuratora, co jest wielką pociechą w naszem życiu.
Takiego figla wypłatał stary Nowakowski, zawsze cichy, rozsądny i pogrążony w swoich myślach. Po tym wypadku, istotnie, chleb mieliśmy zawsze wypieczony, a prokurator rzadziej do nas zaglądał.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
NIEZNANE NIKOMU TRAGEDJE.

Nasze więzienie szybko się napełniało. Przyprowadzano coraz to nowych więźniów politycznych. Jedni byli już skazani, inni oczekiwali jeszcze na wyrok. Ponieważ, po faktycznem zlikwidowaniu „Związku pracujących“, grupy rewolucyjne już nie miały żadnego hamulca, wypadki aktów terorystycznych, agitacji antypaństwowej i eksproprjacji pieniędzy rządowych na cele rewolucyjne stały się dość częstemi zjawiskami na terytorjum Dalekiego Wschodu. Niektórym z nowych więźniów groziły wyroki śmierci. Obecność tych ludzi i ich przygnębiony nastrój działały na wszystkich deprymująco. Więźniowie są bardzo wrażliwi. Dość, aby się dowiedzieli, że jest ktoś wśród nich skazany na śmierć, natychmiast zjawia się jakieś ponure skupienie, które bardzo łatwo przechodzi albo w wybuch rozpaczy, albo w prawdziwą wściekłość.
Pamiętam, że pewnego ranka przywieziono do więzienia młodego, przystojnego blondyna, nazwiskiem Arsenjew. Miał może 25 lat, ale w jego niebieskich, rozmarzonych oczach był głęboki smutek. Tegoż dnia stanął przed sądem i powrócił, usłyszawszy tam wyrok śmierci na siebie. Historja młodego człowieka była prosta i zrozumiała dla tego, kto znał życie rosyjskie. Żandarmi rozstrzelali w Błagowieszczeńsku jego brata — rewolucjonistę. Arsenjew z zemsty zastrzelił naczelnika żandarmerji i zbiegł do Charbina, lecz tu go wykryto i aresztowano.
Przybył z sądu około 9-ej wieczór, a w parę minut później otwierał drzwi do każdej celi pokolei, zaglądał do wnętrza i przypatrywał się bacznie i przenikliwie twarzom więźniów. Wszedł też i do nas. Spojrzał nam w oczy, zamknął za sobą drzwi i począł szeptać:
— Zostałem skazany na śmierć. Z pewnością dziś w nocy skończą ze mną, gdyż będą się śpieszyli. Chcecie uratować mi życie?
— Naturalnie! — zawołaliśmy obaj.
— Dziękuję! — szepnął. — Gdy przyniosą kolację, zróbcie w więzieniu skandal. Przyczepcie się do jakiegokolwiek drobiazgu. A ja tymczasem coś dla siebie obmyślę...
Po chwili wyszedł, a my z Nowakowskim obchodziliśmy wszystkich więźniów i dawaliśmy im potrzebne wskazówki co do projektowanego „skandalu“.
Powodu nie potrzebowaliśmy wymyślać, gdyż znalazł się bardzo dobry i zupełnie prawdziwy. Na kolację podano więźniom, nie otrzymującym pożywienia z domu, kapuśniak, w którym znaleziono kilka ugotowanych robaków. Zaczął się hałas, wymyślania, krzyki, bicie pięściami w stoły i drzwi, żądanie przyjścia naczelnika więzienia, oficera dyżurnego, prokuratora, omal, że nie samego cara. Gdy taki hałas podniosą dwie setki zdenerwowanych i podnieconych ludzi, robi się koncert nie do zniesienia. Zbiegło się wszystko, co żyło, do ostatniego żołnierza i nawet pomocnika kucharza. Przechodnie na ulicy, zwabieni krzykiem w więzieniu, zatrzymywali się zdumieni. Nastraszeni dozorcy w popłochu nie zamknęli drzwi, prowadzących na podwórze. Na placówkach pozostali tylko żołnierze, stojący na warcie poza ogrodzeniem.
Arsenjew bacznie obserwował wszystko, a gdy władze stłoczyły się w najbardziej zaludnionej i hałasującej celi, wyślizgnął się i niepostrzeżenie wyszedł na podwórze. Podskoczywszy, uczepił się ręką za wierzchołek płotu i spojrzał wdół. O dwa kroki dalej stał żołnierz i gapił się na okna hałasującego więzienia. Za ogrodzeniem znajdował się wtedy plac, porośnięty wysokiemi chwastami i gęstemi krzakami.
Arsenjew nagle przeskoczył przez ogrodzenie i upadł tuż przed zaskoczonym tem żołnierzem, który z przerażenia upuścił karabin na ziemię.
Po chwili zbieg dopadł już krzaków, i dopiero wtedy buchnął strzał karabinowy i rozległy się trwożne gwizdki innych posterunków.
Arsenjew znikł bez śladu, żołnierz zameldował o wypadku, został oddany pod sąd i skazany na 4 miesiące więzienia. Nic nigdy nie słyszałem o dalszych losach śmiałego zbiega. Czy udało mu się ukryć przed ścigającemi go władzami, czy schwytały go i straciły, jako już skazanego na śmierć i jeszcze bardziej, jako zbiega, pozostającego poza prawem? Pamiętam doskonale jego rozmarzone i niewymownie tęskne oczy!
Wielkie przykrości miały władze więzienne z powodu tej ucieczki. Na nas też spadły pewne kary, byliśmy pozbawieni spaceru przez tydzień i w ciągu tygodnia nie mogliśmy opuszczać swoich cel, gdyż drzwi zamknięto na klucz.
Jednak i to nie przeszkodziło jeszcze jednemu z naszych więziennych towarzyszy zniknąć jak kamfora.
Śród więźniów zwracał na siebie uwagę piękną i subtelną, jak u młodej dziewczyny, twarzą chłopak siedemnastoletni; jego długie, wijące się włosy, które zarzucał na tył głowy, były miękkie i delikatne, jak u kobiety. Nazywał się Kostenko, a pracował w telegrafie. Kostenko był wmieszany w jakąś sprawę, za co groziło mu zesłanie na północ Syberji.
Pewnej niedzieli, gdy sala, gdzie aresztanci przyjmowali gości, była przepełniona tłumem odwiedzających, do Kostenki przyszła z wizytą młoda panienka. Oddała pakuneczek, przyniesiony mu w prezencie, zdjęła kapelusz i długie, szerokie okrycie i usiadła przy oknie, wesoło rozprawiając z pięknym chłopakiem i śmiejąc się głośno.
Gdy dano sygnał, aby goście opuścili budynek, więźniowie natychmiast odeszli do cel, a odwiedzający tłumnie wychodzili, wręczając dozorcy przepustki. Gdy wszyscy wyszli, naczelnik więzienia, idąc do swego biura, ujrzał panienkę, siedzącą przy oknie.
— Co pani tu robi? — zawołał zdumiony.
— Nie mogę wyjść, bo pan Kostenko zabrał mi kapelusz i okrycie, nałożył na siebie, zrobił ze swoich włosów modną fryzurę i odszedł, powiedziawszy, że chce tą maskaradą rozśmieszyć swych towarzyszy więziennych.
— Nieporządki! — mruknął naczelnik więzienia. — Takie żarciki i zabawy w więzieniu? Pokażę ja dozorcom!
Zadzwonił i kazał przyprowadzić Kostenkę.
Po pewnym czasie wpadł nastraszony dozorca i zawołał:
— Więźnia Kostenki nigdzie nie znaleziono! Pewno zbiegł, panie naczelniku!
Zaczęły się poszukiwania. Więzień znikł istotnie.
— Gdzie pani ma przepustkę? — pytał naczelnik więzienia.
— Miałam ją w kieszeni okrycia, które zabrał mi pan Kostenko! — odrzekła panienka i zaczęła płakać, skarżąc się żałośnie:
— Proszę zwrócić mi wartość okrycia i kapelusza! Jestem biedna dziewczyna, sama zarabiam na życie, a wasz aresztant ograbił mnie. Będę skarżyła!
Jednak łzy biedaczce nie pomogły. Gdy przybył sędzia śledczy i zaczął badać sprawę, kazał zamknąć panienkę do maleńkiej celi Nr. 8, na cały czas poszukiwania Kostenki, gdyż podejrzewał płaczącą o zmowę ze zbiegiem.
Biedaczka przesiedziała dwa tygodnie, ciągle się skarżąc na niesprawiedliwe podejrzenie, które ją obraża, i na straty materjalne z powodu nieuczciwego „aresztanta“, jak pogardliwie nazywała Kostenkę. Po dwóch tygodniach zwolniono ją, gdyż zbiega nie znaleźli.
Gdy już miała wyjść i żegnała pozostających, zwracając się do grupy przyjaciół Kostenki, szepnęła, mrużąc wesołe oczy:
— On już powinien być w Szanghaju!..
I odeszła, bez kapelusza i okrycia, lecz z radosnem uczuciem, że ocaliła życie bliźniego, a, być może, i... bliskiego człowieka. Długo więzienie pamiętało miłą dziewczynę i dało jej przezwisko „Chytra orliczka“...
Zdarzały się i mniej pomyślne wypadki ucieczki więźniów.
Pamiętam, pewnego wieczora przywieziono trzech robotników.
Zaledwie dozorcy zdążyli ich rozlokować w różnych celach, aresztowani wyszli do umywalni, zaszeptali coś do siebie, i nagle przez kuchnię wypadli na podwórze, przesadzili płot i zaczęli uciekać.
Strzelono do nich z kilku posterunków naraz.
Wszyscy trzej upadli. Gdy do nich podbiegli dozorcy i żołnierze, dwóch już zmarło, dostawszy śmiertelne postrzały, trzeci leżał ze zranioną nogą. Sądzono go we dwa miesiące później i skazano na 6 lat ciężkiego więzienia.
Takie oto wypadki zakłócały spokój życia więziennego i wnosiły doń coś nowego, czasem wesołego, czasem smutnego.
Pomału wszedłem w życie braci więziennej. Poznawszy wśród przygodnych towarzyszy sporo ludzi młodych, lecz zupełnie niewykształconych, podałem Nowakowskiemu myśl zorganizowania kursów naukowych. Uczyliśmy czytać, pisać i rachować, mieliśmy codziennie ogólnokształcące pogadanki z nauk przyrodniczych, historji i literatury. Na te pogadanki przychodzili nawet dozorcy więzienni i żołnierze, a nieraz zaglądał i uważnie słuchał niebardzo uczony naczelnik więzienia i jego pomocnicy. Więźniowie garnęli się do nas i otaczali nas szacunkiem i prawdziwą sympatją. Władze też nas poważały. Mieliśmy z tego tę korzyść, że gdy po jakiej ucieczce więźniów spadały na wszystkich kary, my z Nowakowskim nie podlegaliśmy im, a tryb naszego życia w niczem się nie zmieniał.
Bardzo pouczające było też studjowanie psychologji ludzi, stłoczonych razem w czterech ścianach i zmuszonych do współżycia.
Widziałem nieraz ludzi poważnych i kulturalnych, którzy kłócili się o to, że ktoś z nich wziął większy kawał chleba lub mięsa, stawali się wrogami i nie podawali sobie ręki. Było to zjawisko dziwne, przyczyna zaś leżała w nienormalnych i drażniących warunkach życia więziennego i nużącem, przymusowem obcowaniu z innymi w ciągu długich miesięcy.
Byłem świadkiem, jak dwóch inżynierów pokłóciło się i rozstało potem w śmiertelnej nienawiści ku sobie z powodu — kociaków.
W kuchni więziennej mieszkała kotka, mająca bardzo miłe i mądre potomstwo. Jeden z więźniów, jak już wspomniałem, inżynier, przyniósł kocięta do ogólnej sali, gdzie się mieściło około 20 osób, i stał się opiekunem potomstwa kotki kuchennej. Pewnego razu inny inżynier, obudziwszy się wcześniej, nalał do miseczki mleka, nakruszył do niego sucharów i zaczął karmić zgłodniałe przez noc kocięta. Opiekun ich obudził się i, ujrzawszy innego, który, klęcząc, przyglądał się zajadającym stworzeniom, napadł na niego z wyrzutami, że „uzurpuje“ sobie prawo opieki nad kociętami, że to jest „anarchistyczna zasada“, pogwałcenie „świętego prawa własności prywatnej“, że jest nieuczciwym towarzyszem i wypowiedział dużo innych obraźliwych myśli i zdań.

Wywiązała się sprzeczka, po której kocięta przywłaszczył sobie ktoś trzeci, a dwaj inżynierowie na zawsze rozstali się w nieprzejednanej nienawiści.
W Mukdenie. Brama miejska.

Taki demoralizujący, poniżający wpływ ma życie więzienne w ogólnych celach. Tu ludzie zapadają albo w jakieś odrętwienie, obojętność na wszystko i ponure, ciężkie milczenie, zabijające ducha, albo wybuchają nagle, a wtedy nie mogą już opanować swego podrażnienia i gniewu, zupełnie zapominając o kulturze i dostojeństwie człowieka, stworzonego na „podobieństwo boskie“.
Pamiętam zdarzenie, gdy całe więzienie było ciężko zatrute nieświeżą rybą, podaną na obiad, a ten oburzający rzeczywiście wypadek przeszedł bez śladu i protestu, gdyż przygnębieni więźniowie milczeli, nie mając sił i ochoty do protestu. Innym zaś razem, w lecie, nie wstawiono odrazu wybitej przez wiatr szyby, co niespodziewanie wywołało taki bunt więźniów, że do celi wprowadzono żołnierzy z bagnetami.
Nieraz sam przeżywałem takie dziwne skoki psychiczne.
Nigdy nie zapomnę wypadków, jakie zdarzały się podczas mego pobytu w więzieniu.
W mojej celi nigdy nie zamykano drzwi na klucz. Mogłem w każdej chwili wyjść na korytarz, do kuchni po herbatę lub wodę, na podwórze po pomidory lub groch z naszych grzęd, albo na przechadzkę i mimo to nieraz tygodniami całemi nie wychodziłem. Jednak, gdy oczekiwano przybycia jakichś władz wyższych, cele na wszelki wypadek, aby nie było gadania, zamykano. O! wtedy zjawiały się odrazu przyczyny, zmuszające do wyjścia z celi! Dość było usłyszeć zgrzyt klucza, zamykającego celę, a natychmiast biegłem do drzwi, waliłem w nie pięścią, wołałem na dozorcę i żądałem, aby otworzono celę, gdyż potrzebuję przynieść wody lub drzewa z kuchni, wytrzepać ubranie, oczyścić obuwie.
Myślę, że uczucie pozbawienia wolności budzi się w takich chwilach silniej i wywołuje protest całego organizmu, który podświadomie za szczyt szczęścia uważa wolność i tylko wolność, jako jedyny warunek świadomego życia człowieka, członka społeczeństwa, narodu i państwa.
Pewnego razu zawezwano mnie do kancelarji. Ujrzałem tam jakiegoś oficera i znajomego urzędnika z administracji kolejowej.
Wstali na moje spotkanie i, podając mi jakiś papier i małe z czerwonej skóry pudełko, oznajmili, że z Petersburga, na wniosek jeszcze generała Kuropatkina, przysłano mi dość wysoki order za moje zasługi dla armji, „naturalnie przedtem, nim zostałem prezydentem rządu rewolucyjnego“, jak objaśnił oficer.
Nie wiedziałem narazie, co mam robić z tym fantem. Nagle porwała mnie złość. Oceniano moje zasługi za węgiel, który dałem armji, a zato, że uratowałem armję od anarchji i śmierci głodowej podczas rewolucji — omal nie rozstrzelano mnie, a teraz zmuszano pędzić życie w kamiennym worku!
— Nie mogę przyjąć orderu od rządu, który lewą ręką daje nagrody, a prawą wrzuca do więzienia! — rzekłem i, ukłoniwszy się, wyszedłem z kancelarji.
Ten wypadek pozbawił mnie raz na zawsze prawa otrzymania jakiegokolwiek bądź orderu, nadawanego przez cara, lecz... nigdy tego nie żałowałem.
Zawsze mówiłem, żartując, że jesteśmy z Mikołajem II w nader naprężonych i zaostrzonych stosunkach, chociaż on usiłował przeciągnąć mnie na swoją stronę, zaofiarowawszy mi na dwa lata „bezpłatne mieszkanie z pełnem utrzymaniem“.
Tak upływały dnie, tygodnie i miesiące.
Przerywane nieoczekiwanemi wypadkami, życie naogół płynęło spokojnie. Czasami tylko wdzierały się, jak porywy wichru, trwożne wieści, że ciągłe ucieczki więźniów zwróciły na nas uwagę Petersburga, który żądał likwidacji więzienia politycznego w Charbinie i rozmieszczenia więźniów w innych miastach Syberji wschodniej. Prawdopodobnie żądania te byłyby uwzględnione, gdyby nie usiłowania generała Horwatta, który bardzo energicznie bronił naszego więzienia.
Jednak czuliśmy, że z pewnością nie uda się nam dosiedzieć w nim do końca terminu.
Tymczasem więzienie coraz bardziej się zaludniało. Zaczęto do niego przywozić aresztowanych z innych dalekich miast. Pewnego razu przywieziono grupę aresztantów, a śród nich postać bardzo dziwną. Człowiek ten nazywał się Feklin. Był podoficerem jednego z pułków strzelców syberyjskich, uczestniczył w wojnie bokserskiej w Chinach w r. 1899—1900, był przy zdobyciu Pekinu, a później przez cały czas wojny rosyjsko-japońskiej na froncie, odznaczał się nadzwyczajną odwagą, otrzymał kilka ciężkich ran i miał wszystkie stopnie rosyjskiego krzyża walecznych Św. Jerzego. Feklin pochodził z fińskiego plemienia Czuwaszów, osiadłego pomiędzy rzeką Kamą, a głównym grzbietem Uralu.
Odesłany z frontu, zakochał się w młodej dziewczynie, córce bogatego kupca. Udekorowany bohater podobał się kupcównie i wkrótce byli już narzeczonymi. Naraz, podczas jakiejś manifestacji politycznej, Feklin wystąpił z mową, krytykującą porządki, które panowały w armji, został aresztowany i z niezrozumiałych przyczyn przesyłany z więzienia do więzienia, aż dotarł do Charbina, gdzie się nareszcie zatrzymał.
Był to człowiek mało inteligentny, ale bardzo rozmowny i szczery.
Wkrótce całe więzienie, wszyscy dozorcy i żołnierze wiedzieli, że kocha do szaleństwa swoją narzeczoną, że męczy go zazdrość i niepewność, czy ona zechce czekać na niego, chociaż nie wątpił, że będzie na sądzie uniewinniony.
Biedak nieraz płakał całemi nocami, rozpaczał, gryzł poduszkę i jęczał żałośnie, jak małe, skrzywdzone dziecko.
Trapiła go w dodatku dziwna choroba.
Spędziwszy kilka dni w jakiemś więzieniu na Uralu, zaraził się nieznaną chorobą skórną. Gdy zdjął koszulę i pokazał swój grzbiet, zdumiałem się. Miał wytatuowaną całą skórę, która była pokryta ciemno-granatowym rysunkiem, przypominającym liście akantu, lub kwiaty lodowe na zamarzniętej szybie.
Sprowadziliśmy do niego naszego lekarza, który nigdy nie widział i nie słyszał o niczem podobnem. Długo badał Feklina, zaprosił do pomocy innych lekarzy z miasta, aż nareszcie pewien bakterjolog kwestję rozstrzygnął i orzekł, że Feklin zaraził się jakiemiś wodorostami, które wżerały się w skórę na grzbiecie i tu się szybko rozwijały, sprawiając dotkliwe cierpienie.
Gdy diagnoza została postawiona, leczenie szybko i pomyślnie zaczęło postępować naprzód, i w parę tygodni Feklin stracił na zawsze swój ogród botaniczny, noszony na grzbiecie.
Nareszcie doczekał się dnia sądu. Proces jego trwał dwa dni, a zakończył się bardzo smutno. Feklina osądzono na zesłanie na północ obwodu amurskiego. Nieszczęśliwy był w rozpaczy, łkał, tłukł głową o ścianę, rwał na sobie włosy.
— Nigdy, nigdy już nie ujrzę mojej ukochanej Maryni! — wołał, prawie odchodząc od zmysłów.
Kiedy już do wywiezienia pozostawało trzy dni, nagle wezwano go do kancelarji. Gdy wszedł tam, zachwiał się i padł zemdlony. Powróciwszy do przytomności, ujrzał nad sobą zapłakaną, lecz radosną twarz narzeczonej. Szukała go wszędzie, aż odnalazła i przybyła do niego.
Nazajutrz zjawił się duchowny prawosławny i pobłogosławił związek córki kupca z pozbawionym praw obywatelskich zesłańcem do tundry.
Dobrowolnie, stając się żoną Feklina, zrzekała się wszelkich praw i dzieliła z nim los wygnańców.
Wyjechali razem w wagonie aresztanckim do Chabarowska, skąd końmi i na piechotę przez parę miesięcy wleczono ich na daleką północ, do dzikiej, niezaludnionej miejscowości, gdzie „sprawiedliwy sąd“ wyznaczył dla nich miejsce pobytu. Tam, śród bagien i gnijących na trzęsawisku lasów, założyć mieli swoje gniazdo i rozpalić ognisko rodzinne.
Miłość ich była potężna i czysta i mogłaby, z pewnością, przetrzymać najcięższą próbę, lecz czy nie wtargnęła do ich ubogiego domu choroba, lub straszliwe mrozy północne czy nie zgasiły ogniska, a wraz z nim i życia tych dwojga ludzi?
Długo nie mogło więzienie zapomnieć Feklina i Maryni. Gdy wicher wył za oknami i rzucał śniegiem w szyby więzienne, niejeden z więźniów wzdychał i rzucał pełne wzruszenia słowa:
— Eh! Jak tam Feklinowie żyją... i czy żyją jeszcze?
Na to trwożne pytanie nie było jednak żadnej odpowiedzi.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.
WIELKIE ZMIANY.

Przeczucia nasze zaczęły się sprawdzać.
Petersburg coraz bardziej nalegał na zamknięcie więzienia politycznego w Charbinie i na przewiezienie wszystkich już osądzonych do stałych więzień w miastach Dalekiego Wschodu. Wtedy nasi wpływowi przyjaciele zaczęli robić starania, aby nas ulokować w fortecy władywostockiej, gdzie już odbywała swoją karę grupa członków miejscowej filji Komitetu Centralnego z bratem generała D. L. Horwatta, inżynierem W. L. Horwattem na czele.
Korespondencja między Charbinem a Petersburgiem trwała długo, denerwując nas i wyprowadzając z równowagi.
Był to marzec 1907 r. Nowakowskiemu i innym osądzonym na rok więzienia, pozostawało do dnia zwolnienia ze dwa tygodnie. Naturalnie, że im najmniej uśmiechała się podróż w wagonach aresztanckich do Władywostoku lub innego miasta.
Pewnego razu otrzymaliśmy wiadomość, że reakcyjny minister spraw wewnętrznych w Petersburgu, Durnowo, wydał rozkaz, aby wszystkich skazanych na więzienie w fortecy umieścić do końca terminu kary w więzieniach kryminalnych. Uczynił to dlatego, aby wrogowie rządu odczuli cały ciężar kary i przeszli piekło rosyjskiego więzienia kryminalnego.
Rozkaz ten był nieodwołalny. Byliśmy zrozpaczeni, gdyż z opowiadań i literatury rosyjskiej znaliśmy całą otchłań nędzy, w której żyją więźniowie kryminalni.
Jednak i ten przykry wypadek miał pewną komiczną stronę.
Zauważyłem, że po odczytaniu tej niepomyślnej wiadomości mój przyjaciel Nowakowski zaklął energicznie i zupełnie stracił na humorze.
— Idjota! idjota! — mruczał, chodząc całemi dniami z kąta w kąt celi.
— Kto jest idjotą? — zapytałem go wreszcie.
— Ja! — wypalił, zatrzymując się przede mną, gdym podniósł ku niemu zdumioną twarz.
— Ja! — powtórzył z mocą i przekonaniem. — Bo to przecież ja sam zbudowałem kryminalne więzienie w dzielnicy handlowej Charbina i teraz tam sam siedzieć będę! Czyż to nie ironja losu, nie drwiny życia?
Energicznie splunął i znowu zaczął biegać po celi, sapiąc i mrucząc.
Nie mogłem się wstrzymać od serdecznego śmiechu.
Istotnie, życie nie mogło spłatać lepszego figla budowniczemu więzienia!
Przykrość ta ominęła jednak mego przyjaciela. Przygotowanie więzienia kryminalnego dla umieszczenia w niem aresztantów politycznych przeciągnęło się, a 5 kwietnia 1907 r. Nowakowski i kilku jeszcze naszych towarzyszy niedoli skończyli swój termin i zostali wypuszczeni na wolność, gdzie czekały na nich inne prześladowania urzędników i żandarmów carskich.
Pozostałem w swojej celi zupełnie samotny.
Narazie brakowało mi zgarbionej postaci siwego i milczącego Nowakowskiego, tęsknota nieraz szarpała mi serce i mózg, lecz wkrótce wszystko to zatonęło w jakiejś dziwnej, tępej obojętności na własne przeżycia moralne i fizyczne.
Jest to takie uczucie, jakgdyby człowiek na pewien czas wykreślił siebie z życia, wpadł w stan letargu, chwilami tylko budząc się poto, aby pogrążyć się w jeszcze głębszy i cięższy sen bez marzeń i zjaw przeszłości. Tem się objaśnia, dlaczego więźniowie czasami przez długie lata dobrowolnie nie zabierają się do żadnej roboty, stale odczuwając, niby wiedzeni instynktem, że czas wykreślenia ich z życia państwa i społeczeństwa jeszcze nie minął. W tem zawiera się największy, demoralizujący wpływ więzienia. Po letargu, o którym wspomniałem, człowiek rzadko potrafi szybko przejść, odzyskawszy wolność, do porządku dziennego, do normalnego życia, ponieważ powinien przetrwać jeszcze okres zwątpienia, zniechęcenia i nienawiści, nietylko do władz, które go skazały, lecz także i do całego społeczeństwa, które w milczeniu spogląda na tortury moralne mieszkańców więzienia.
Doprawdy nie wiem, kto zostaje silniej przeżuty zębami więzienia rosyjskiego: człowiek niekulturalny, czy inteligent?
Jeżeli u pierwszego zjawiają się: nieprzeparte lenistwo i nienawiść, nabyte w więzieniu, to w drugim — powstaje coś bardziej groźnego i burzącego cały jego ustrój duchowy. Mówię tu o nie dającem się sformułować zwątpieniu o wartości życia i pracy, w dobie, gdy prawnie istnieje tak wielka niesprawiedliwość, jak pozbawienie człowieka wolności i naturalnych warunków normalnego życia, czyli przejawów ludzkich uczuć, zmysłów, myśli i czynów.
Po 14 miesiącach, spędzonych w stosunkowo dobrych warunkach więziennych, spostrzegałem nieraz w sobie te zmiany, o których mówię, a opędzić się od nich, po wyjściu z kamiennego worka, przez długi czas nie czułem się na siłach.
Z dalszego mego opowiadania wynika, że znam więzienie gruntownie, że miałem sposobność zajrzeć w głąb duszy jego ponurej i bardzo nieszczęśliwej ludności, mam więc prawo do wypowiedzenia jednej zasadniczej myśli.
Społeczeństwo współczesne jest tak zorganizowane, że bez wyeliminowania z życia społecznego niektórych zbyt ekspansywnych, a więc niebezpiecznych jednostek, obejść się nie może, lecz, na Boga! nie czyńcie z nich potworów, tchnących nienawiścią i na zawsze wykolejonych! Postawcie ich w bardziej normalne warunki życiowe, zapełnijcie ich smutne dusze pracą, nauką, rozmową z mądrymi, pełnymi wyrozumienia ludźmi, usiłujcie rozpalić w ich sercach wstyd, obrzydzenie do ich dawnych czynów, leczcie ich i umoralniajcie — nie słowami tylko i przepisami więziennemi, lecz samym ustrojem ich przymusowego życia za ponuremi murami, za żelaznemi kratami więzienia. Pamiętajcie o tem w imię Miłości i Sprawiedliwości, pamiętajcie też w imię własnego bezpieczeństwa, widząc przed sobą straszliwy przykład Rosji!
Tam, w tym kraju więzień, wygnania i katów, przelały się potoki niewinnej, a cennej krwi głównie dlatego, że dawni mieszkańcy „kamiennych worków“ mieli sposobność dokonać zemsty nad winnymi ich mąk i nad niewinnymi, lecz w milczeniu uznającymi zbrodnię winnych.
W pierwszych dniach kwietnia, gdy do końca terminu kary pozostawało mi jeszcze sześć miesięcy, spakowano nasze rzeczy na wóz, wsadzono nas do karet bez okien i przewieziono o godz. 7-ej z rana do więzienia kryminalnego, znajdującego się w dzielnicy handlowej Charbina.
Olbrzymi z czerwonej cegły gmach z oknami zakratowanemi stał za wysokim murem. Na rogach tego kwadratu wznosiły się wieżyczki, ze stojącymi w nich żołnierzami; uzbrojeni żołnierze stali też przy bramie i chodzili miarowym krokiem nazewnątrz murów.
Gdy z głuchym brzękiem i łoskotem zatrzaśnięto za nami małą, żelazną furtkę bramy, jakieś ciężkie przeczucie, jakaś niewysłowiona tęsknota ścisnęła serce.
Na podwórzu stało kilku uzbrojonych w rewolwery i szable dozorców, a grupa aresztantów niosła duże kubły z pomyjami. W zagrodzie, przeznaczonej do przechadzki dla aresztantów, pośrodku olbrzymiego podwórza, chodził ciężkim, kołyszącym się krokiem jakiś więzień. Przy każdym jego ruchu głucho odzywały się kajdany na nogach.
Z bocznego skrzydła więzienia wybiegło pod komendą dozorczyni kilka kobiet-aresztantek. Niosły bieliznę, dążąc z pewnością do pralni.
Jedna z aresztantek zbliżyła się do mnie.
Była to wysoka, już niebardzo młoda kobieta, o twarzy wychudłej i ponurej, na której groźnie połyskiwały surowe, czarne oczy. Pochyliła się ku mnie, przechodząc obok, i szepnęła:
— Może chce pan umrzeć? Mam niezawodnie działającą truciznę. Ziółka... szczypta, wrzucona do herbaty, wystarczy...
Milczałem, czując wielkie przygnębienie.
— Gdy będzie pan potrzebował, proszę pamiętać moje imię. Nazywam się Darja Czarna... Mam dobre, silne ziółka!
Odeszła, gdyż dozorczyni krzykliwym głosem zaczęła wołać na nią.
Dość długo staliśmy na podwórzu, ponieważ w kancelarji przyjmowano i spisywano nasze rzeczy, rejestrowano dokumenty i fotografje.
Z głównego korpusu gmachu wypadło kilkudziesięciu aresztantów, wypuszczonych na spacer. Nie zwracając uwagi na krzyki i popychania dozorców, aresztanci otoczyli nas i zaczęli wypytywać.
— A-a! — wykrzyknął przeciągle jakiś aresztant, niewysoki, o szerokich barach i rękach sięgających do kolan. — Burżuje... kochana inteligencja! Ha! Ha! Pakujecie nas do swych więzień, zato, że czasami poszczypiemy was trochę, ale, widzę, że teraz samych siebie tępić zaczynacie, to dobrze, burżuje!
Mówiąc to, pięścią trącił mnie w bok. Jednocześnie inni z równą poufałością i natręctwem zaczęli szarpać moich towarzyszy i dość złośliwie żartować.
Spojrzałem na aresztanta. Miał złą, bladą twarz, skośne oczy, patrzące w różne strony, i odstające, jak u nietoperza, uszy.
— Jak się nazywacie? — zapytałem.
— Tak, jak ochrzczono! — odparł ze śmiechem i, objąwszy mnie za szyję, dodał:
— No, towarzyszu, nie bzdycz się!
— Zostaw mnie w spokoju, bo inaczej będzie źle! — powiedziałem spokojnie, lecz stanowczo. — Nie lubię niemądrych żartów i poufałości!
— A co mnie to obchodzi, że ty nie lubisz, „towarzyszu!“ — zawołał i uczynił ruch, jakby chciał znowu objąć mnie za szyję.
— Masz! — zawołałem i silnem pchnięciem odrzuciłem go od siebie, tak, że stracił równowagę i upadł.
Aresztanci cofnęli się natychmiast.
— E! To zły ptaszek! — mruczeli.
Poturbowany tymczasem podniósł się i, nie rzekłszy ani słowa, skierował się ku zagrodzie na przechadzkę.
— To Mironow — powiedział, podchodząc do mnie jeden z dozorców. — Dobrze go pan poczęstował, no ale teraz już będzie pana szanował.
W godzinę później, siedząc w swojej celi, mającej okienko pod sufitem i 4 kroki wzdłuż i wszerz, pomyślałem, że więzienie kryminalne przywitało mnie bardzo znamiennie — trucizną i omal, że nie bójką.
„Tu, widocznie, trzeba albo uciec od życia, albo wywalczyć własnemi siłami możliwość bytowania“ — zapisałem w swoim notatniku pierwsze przeżycie w więzieniu.
Teraz wszystkie wspomnienia i wrażenia, wyniesione z więzienia, zlały się w jedną olbrzymią zmorę, ciężką i mroczną, lecz na tle ponurego i monotonnego, w swej nieustającej męce, życia, jak błyskawice jaskrawe i olśniewające, mkną postacie niezwykłe, wypadki pełne wyrazu i siły, miotające się dusze, nieszczęśliwe a piękne w swej udręce i tęsknocie, nieraz potężne w niektórych swoich porywach.
Los niezbadany rzucił mnie do worków z „kurzawą ludzką“, do najdziwniejszego świata, pełnego sprzeczności, zamkniętego w granicach murów, otaczających więzienia aresztantów kryminalnych w Rosji, tych parjasów i wyrzutków społeczeństwa, tych ofiar rosyjskiej tępej bezwzględności i okrucieństwa.



CZĘŚĆ TRZECIA.
W KURZAWIE LUDZKIEJ.
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
POZA ŻYCIEM.

Wszędzie, gdzie rzucano nas, mieliśmy, jako skazani na zamknięcie w fortecy, oddzielne cele, a wszystkie były do siebie podobne. Były to nory brudne i wilgotne, o grubych murach, mocnych, żelaznych drzwiach, z zakratowanem okienkiem pod sklepieniem, z łóżkiem, taburetem, stolikiem i kuferkiem, zawierającym rzeczy, należące osobiście do każdego z nas.
Ponieważ umieszczano nas, więźniów politycznych, zawsze w jakiemś jednem skrzydle głównego gmachu, więc pędziliśmy odrębny tryb życia; drzwi cel nie były zamykane; wyznaczano zwykle aresztanta kryminalnego, który sprzątał nasze cele, czyścił obuwie i ubranie i gotował inną, niż w całem więzieniu, strawę, na co wpłacaliśmy do kancelarji pieniądze, otrzymane z domu.
Wszędzie, gdziekolwiek pozostawiano mnie na czas dłuższy, rozpoczynałem pracę kolejno w dwóch zakresach. Najpierw zaprowadzałem porządek i czystość, a później zakładałem grzędy z jarzynami i kwiatami; w więzieniu charbińskiem, w części podwórza, wydzielonej na nasze przechadzki, urządziłem z resztek cementu, pozostałego w beczce, leżącej na składzie, basen betonowy, napełniłem go wodą, wrzuciłem dostarczone przez żonę jednego z dozorców wodorosty z gatunku „Cladofora“ i rzęsę wodną, a gdy te rośliny zaaklimatyzowały się na dobre, wpuściłem kilka karasi i dwa małe żółwie. To zaimprowizowane akwarjum dało nam — ludziom pozbawionym wolności, dużo miłych chwil, ponieważ mogliśmy śledzić życie ryb i żółwi, które znały nas i z rąk brały pożywienie.
Uzyskałem z biegiem czasu pozwolenie władz na odwiedzanie ogólnych sal więziennych, gdzie mieściło się nieraz po 200. aresztantów, i prowadziłem nieskończone pogadanki na poważne tematy, aby oderwać tych ludzi od smutnej i ciężkiej rzeczywistości i rzucić w ich dusze i umysł ziarna zdrowych myśli.
Pamiętam, że nieraz opowiadałem o wielkich, szlachetnych ludziach, dobroczyńcach całej ludzkości, w sali Nr. 1, gdzie otaczało mnie stu dziesięciu najcięższych zbrodniarzy, osądzonych na noszenie kajdan na nogach i na przebywanie w więzieniu przez całe życie, a wrażenia, które sprawiały moje opowiadania, niczem się nie różniły od wrażeń ludzi normalnych, którzy tylko zdaleka spoglądają na więzienie.
Aresztanci lubili mnie i poważali, gdyż wiedzieli, że nie zostawię bez protestu żadnego bezprawia lub nadużycia władz, a w razie gdyby ktokolwiek z aresztantów obraził mnie, potrafiłbym odpowiedzieć tak, jak pierwszego dnia odpowiedziałem Mironowowi.
W więzieniu charbińskiem byłem z tego powodu zawsze obierany na „starostę“ całego więzienia, to znaczy na takie stanowisko, które nieoficjalnie uznawały władze więzienne i sądowe i uznawali i szanowali sami aresztanci. Starosta jest pośrednikiem pomiędzy władzami a aresztantami i jest sędzią w wewnętrznych sprawach więzienia.
Po zainstalowaniu się w nowem otoczeniu, zacząłem znowu dużo pracować. Czytałem i pisałem pamiętniki, których część była materjałem do niniejszej książki. Napisałem kilka nowel fantastycznych, które odrywały mnie od szarości dnia powszedniego, pozwalając zagłębiać się w nieznane kraje i światy, do których wprowadzała mnie wyobraźnia.

Generał Liniewicz.

Zresztą pracowałem w założonym przez siebie ogrodzie, kilka razy dziennie używałem przechadzek, prowadziłem pogadanki z więźniami i uprawiałem gimnastykę. Przez okno celi słyszałem rozmowy więźniów z dwóch sal drugiego piętra, wchodziłem do cel aresztantów i bardzo prędko całe życie więzienne było przede mną jak na dłoni; znałem je do najdrobniejszych szczegółów, przenikałem dusze ludzi zamkniętych w tych murach, rozumiałem ich mękę, rozpacz, nadzieję i radość, starałem się dopomóc im, dodać im otuchy, pocieszyć ich, oddziałać na twarde, jak kamień, sumienia i pchnąć ich na inną drogę życia.
Nieraz śmieli się ze mnie starzy aresztanci, lecz naogół lubili mnie i z widoczną przyjemnością rozmawiali ze mną. Nieraz dawali mi upominki. Były to przeważnie bardzo misternie i artystycznie wylepione z chleba figurki i całe sceny z życia aresztantów: ludzie w kajdanach, popychający wózki z węglem, zbiedzy w lesie przy ognisku, z wiszącym nad niem kociołkiem, — takie tematy wzbudzały twórczą fantazję aresztantów.
Zrzadka dostawałem inne podarunki: ostry, wąski nóż, piłę do przepiłowania krat, buteleczkę z trucizną, łańcuszek do zegarka, spleciony z własnych włosów aresztanta, i t. p. Całe muzeum takich podarunków miałem w swojej celi.
Pewnego wieczora, około godziny 10-ej, siedziałem przy stoliku i pisałem. Nagle raczej odczułem, niż usłyszałem, że ktoś ostrożnie, bez szmeru, otworzył drzwi i jakiś cień stanął za mną. Wśliznął się tak szybko i bez hałasu, że nawet nie odwróciłem głowy, myśląc, że wydało mi się tylko.
Jednak po chwili usłyszałem oddech człowieka i spojrzałem poza siebie. Za mojemi plecami stał Mironow i patrzał skośnemi oczami, w których była prośba.
— Czego chcecie? — zapytałem, podnosząc się na wszelki wypadek.
— Wyznaczyli mnie tu na posługacza — odparł. — Zobaczyłem, że nie śpicie, i przyszedłem. Gniewacie się pewno na mnie, żem podle postąpił, gdyście tu przybyli? Wybaczcie!
— Nie gniewam się na was — rzekłem. — Zapomniałem o wszystkiem.
— Dziękuję wam! — zawołał. — Mogę was o coś poprosić?
— O co chodzi?
— Pozwólcie, gdy pracujecie, siedzieć w waszej celi.
— Co wam z tego przyjdzie? — zapytałem zdziwiony.
Mironow westchnął i zaczął szeptać, wskazując ręką na więzienie, którego okna zaglądały w moje okienko pod sufitem.
— Wy nie wiecie, a tam, gdzie my siedzimy, tam — piekło! piekło! Sześć lat już ubiegło od chwili, gdym wszedł do tego przeklętego więzienia. Tu u was czuję coś innego! Inne powietrze, inny wygląd samych ścian nawet, czuję, że tu jest coś, czego niema tam. Teraz będę sypiał na korytarzu, pozwólcie, że będę przychodził do was... posiedzieć... Dwa tygodnie będę u was posługaczem, chcę odpocząć, odetchnąć, nabrać trochę sił do życia...
Całą noc przegadaliśmy z Mironowem. Służył kiedyś, jako majtek, na statku handlowym, a później dokonał szeregu strasznych i ohydnych zbrodni, kilkakrotnie uciekał z więzienia, dostawał baty i wreszcie skazano go na całe życie, co w języku aresztanckim brzmi „na wieki“.
Był to człowiek bardzo nieszczęśliwy, a część jego winy spadała na ciężki i powikłany zbieg okoliczności.
Po tej pierwszej wizycie każdego wieczora w mojej celi na kuferku usadawiał się Mironow, reperował ubranie lub buty i myślał o czemś, co go zmuszało marszczyć czoło lub zrzadka uśmiechać się do siebie.
Ja pisałem lub czytałem, ale uważałem sobie za obowiązek codziennie chociaż trochę porozmawiać z moim gościem.
Jeżeli Mironow nauczył się ode mnie czegoś, to ja również skorzystałem z tej znajomości.
Przedewszystkiem nauczył mnie „radjotelegrafji“ więziennej. Jest to wystukiwanie na ścianie lub rurach centralnego ogrzewania słów i całych zdań alfabetem umówionym, zmienianym w każdem więzieniu w inny sposób, dla zachowania sekretu korespondencji.
Posiadanie tej sztuki dało mi możność wysłuchania całego szeregu dramatów i romansów więziennych, a później, gdy Mironow skończył swe obowiązki posługacza, często słyszałem jego umówione sygnały i wtedy rozpoczynałem z nim rozmowę.
Uczyłem się od Mironowa gwary więziennej i wkrótce już wiedziałem, że dozorca nazywa się po aresztancku „ment“, więzienie — „kicza“, nóż — „pióro“, mieszkanie — „chaza“, rewolwer — „szpajer“, trucizna — „mleko“, mord — „mokre“, zabijać — „szyć“, uciekać — „lecieć“, fałszywy paszport — „twarz“, i dużo innych wyrazów miałem w swojej pamięci i w notatniku.
Uwagę moją zwrócił pewien frazes, używany przez aresztantów, który przyszedł do więzień rosyjskich z nad Wołgi, w tych czasach, gdy na tej głównej arterji kraju grasowali piraci rzeczni. Grabili i zabijali kupców, wiozących z Persji i Kaukazu drogie, wschodnie towary, walczyli z regularnemi wojskami Moskwy. Twórczość narodowa upoetyzowała nawet jednego z wodzów bandytów, a mianowicie Steńkę Razina, uczyniwszy z niego bohatera, walczącego o wolność chłopów-niewolników, uciemiężonych przez bojarów — właścicieli ziemskich.
Frazes ten, używany przez Steńkę Razina w chwilach ryzykownych wypraw, brzmi:
„Saryn da na kiczku!“
Fonetycznie daje się tu odczuwać wpływ języków kałmuckicgo i tatarskiego i tak jest w rzeczywistości.
Frazes ten posiada podwójne znaczenie: jedno — dla rozbójników, drugie — dla aresztantów. Pierwsze oznacza: „Zabij i idź do więzienia“, drugie: „Złam kraty i uciekaj z więzienia“.
Później, gdy słyszałem w więzieniu powtarzane; „Saryn da na kiczku“, wiedziałem, że przygotowywano dla któregoś z aresztantów ucieczkę.
W więzieniu w wielkiem poszanowaniu jest śpiew. Śpiewają tu różne pieśni, wesołe i smutne, śpiewają pojedyńczemi głosami i chórem, śpiewają, wkładając w to całą duszę i wysoko ceniąc i kochając dobrych śpiewaków.
Najbardziej popularną piosenką jest ta, która zaczyna się od słów:

„Słońce wschodzi i zachodzi
Lecz w mej celi wieczny mrok“.

Rosyjskie śpiewy więzienne zasługują na specjalne studjum naukowe, gdyż spotkać w nich można echa historyczne, motywy pieśni innych narodów, wchodzących w skład imperjum rosyjskiego, wpływy legend Mongołów różnych szczepów, a szczególnie wyraźnie ślady poezji cygańskiej, barwnej i uczuciowej. Tylko pieśni nabożnych nigdy nie śpiewają.
— Wyklęci jesteśmy — powiadają — Bóg nie zechce wysłuchać modłów naszych!
W słowach tych mieści się tragizm, tem większy, że zosobna każdy aresztant gorąco, chociaż beznadziejnie, zwraca oczy ku Niebu i tylko od niego oczekuje z tęsknotą i rozpaczą ratunku i pomocy.
Na takich obserwacjach dzień po dniu przechodził dość prędko.
Czułem, że tam, za ścianami mojej celi, wre całkiem inne życie, to „piekło“, o którem Mironow mówił z przerażeniem i wstrętem, lecz po przybyciu do więzienia nie mogłem odrazu wejść we wszystkie jego zakątki i poznać wszelkie szczegóły. Na to potrzebny był czas i sprzyjające okoliczności. Jednak hałas, panujący stale w głównym gmachu i na podwórzu, brzęk kajdanów, straszliwe przekleństwa dozorców i aresztantów, jakiś odczuwany każdym nerwem zgiełk w życiu zamkniętych ludzi, drażnił mnie, podniecał lub nużył.
Odczuwałem chwilami gniew i nienawiść, to znowu przychodziła rozpacz i jeszcze bardziej mnie dręczyła.
Podczas takiego ciężkiego nastroju, przechodziłem pewnego razu około naszych grządek z ogórkami i pomidorami. Nagle spostrzegłem, że coś się poruszyło śród liści. Zacząłem szukać i znalazłem młodego wróbla ze skaleczonem skrzydełkiem. Skąd się tam wziął, niewiadomo. Zabrałem go do siebie i zrobiłem staranny opatrunek, po którym umieściłem swego pacjenta na oknie, zaciągniętem przeze mnie gazą od much — tej plagi Charbina. Z pudełka zrobiłem mu gniazdo, postawiłem wodę i jedzenie i odszedłem. Gdy powróciłem, z radością spostrzegłem, że wróbel dziobał rozmoczoną bułkę. Nie wątpiłem, że dojdzie do zdrowia, i obawiałem się tylko, czy będzie mógł latać.
Po kilku dniach mój pacjent zupełnie oswoił się ze mną, brał z rąk pokarm i, krzycząc przeraźliwie, żądał, abym go przenosił z okna na stolik. Przeszło jeszcze kilka dni i postanowiłem zdjąć opatrunek. Gdy wróbel został zwolniony z opasek, zaczął się cieszyć, podskakiwał wysoko, trzepotał skrzydełkami i próbował latać. Pierwszego dnia nie szło mu to, lecz nazajutrz już sam z okna przefrunął na stolik i przewrócił mi kałamarz. Od tej chwili wprawiał się coraz bardziej, aż zaczął energicznie szybować pod sufitem, napełniając ruchem i świergotem całą celę. Ptaszek był nad podziw mądry i doskonale wyczuwał moje usposobienie. Przekonałem się o tem kilkakrotnie. Gdy byłem wesół i spokojny, wróbel zachowywał się jak szalony, siadał mi na plecach i na głowie, skubał mię, lub skakał po papierze. W chwilach ciężkiego i ponurego nastroju, który mnie nieraz ogarniał, ptaszek uważnie mi się przyglądał, siedząc na oknie cicho, nie skakał i nie szczebiotał, lecz dość mi było spojrzeć na niego i uśmiechnąć się mimowoli do jego naprawdę zamyślonej główki, spadał niby kamień do mnie na stół, fruwał, hałasował, skakał i dokazywał w widocznym zamiarze rozweselenia mię ostatecznie.

Pozycje pod Sypingajem.

Rano o świcie budził mnie, latając po celi i siadając mi na twarzy z głośnym świergotem. Musiałem wtedy wstawać, ponieważ przyjaciel mój w ten sposób żądał czystej wody do tualety i pierwszego śniadania.
O, to był zupełnie mądry ptak! Znał się na ludziach, rozumiał ich i swojemi czarnemi, jak paciorki, oczkami zaglądał w ich dusze.
Bardzo przychylnie witał naczelnika więzienia, a nie znosił prokuratora, który raz na tydzień nas odwiedzał. Gdy wchodził naczelnik więzienia, wróbel świergotał głosem przyjaznym, sfruwał na stół i, zabawnie skacząc bokiem, ostrożnie zbliżał się do wygalonowanego rękawa urzędnika i skubał go.
Całkiem inaczej zachowywał się, gdy przyjeżdżał prokurator. Najczęściej krył się wtedy do swojego gniazda i nie odzywał się wcale. Czasami jednak, gdy prokurator dłużej zatrzymywał się w celi, wróbel siadał na samym brzegu okna, rozpuszczał skrzydła i histerycznym, ordynarnym głosem wymyślał nieprzyzwoicie. Gdy drzwi zamykały się za prokuratorem, mój skrzydlaty przyjaciel zaczynał radośnie fruwać po celi i cieszył się niewymownie.
Przekonawszy się, że wróbel jest zupełnie zdrów i w pełni sił, postanowiłem wrócić mu wolność. Wyniosłem go na podwórze, gdzie się zebrało na tę uroczystość niemal całe więzienie, i puściłem. Z radosnym krzykiem, jak kula, pomknął ku dużym drzewom, które widniały za murem.
Nigdy już do mnie nie powrócił, ale ja się nie gniewałem o to, gdyż rozumiałem, że wolność — to najwyższy skarb i najwyższe prawo istot żyjących.
W więzieniu miałem niejednokrotnie przyjaciół śród różnych zwierząt. Miałem koty, psy, szczury, żółwie, wróbla, ryby, kurę i — pająka.
Przedewszystkiem przekonałem się, że w więzieniu wszystkie żyjące istoty bardzo prędko oswajają się z człowiekiem, lecz muszą wiedzieć czego człowiek od nich żąda i czy spełni to, czego one sobie życzą.
Jestem pewny, że zwierzęta posiadają bardzo rozwinięty szósty zmysł, coś nakształt „bocznej linji“ ryb, a zmysł ten posługuje się siłą jakby telepatyczną. Zapomocą tej siły odgadują poniekąd życzenia i zamiary innych istot żyjących, nie wyłączając tak skomplikowanej duchowo, jak człowiek.
Naprzykład szczury, te duże rudo-szare gryzonie, śmiałe i żarłoczne, szybko poddają się tresurze i mogą stać się przyjaciółmi człowieka, chociaż, coprawda, nadają tym dobrym stosunkom charakter „business’u“. Chodzi im tylko o własne wygody i dobrobyt i dlatego zawierają z więźniem umowy wyłącznie dyplomatyczne bez cienia sentymentu.
W mojej celi znajdowała się nora szczurów. Nie lubię takiego sąsiedztwa, więc już myślałem o zatkaniu otworu, prowadzącego do legowiska tych „sublokatorów“, gdy uczyniłem spostrzeżenie, że w norze mieszka tylko jedna rodzina szczurza: duży szczur — widocznie matka, oraz pięcioro małych. Z pewnością matka była wdową, gdyż nigdy nie widziałem innego dużego szczura, który mógłby być uważany za męża, zresztą stara miała nawet, jak mi się wydało, smutny i przygnębiony pyszczek, jak przystoi na wdowę. Tylko sześć szarych postaci śmigało po celi, gdy zmrok zapadał, i nigdy więcej! Gdy pewnego wieczora wszystkie wylazły ze swej nory, tupnąłem nogą i zmusiłem je skryć się pod podłogą.
Po chwili stara wysunęła pyszczek i ostrożnie wyśliznęła się z nory. Odbiegła od niej i cichutko pisnęła; natychmiast wysunęły się dwie główki małych. Tupnąłem nogą, i znowu dały nura zpowrotem. Wdowa zaczaiła się za kuferkiem i nie wychodziła. Po chwili, widząc, że zachowuję ciszę, znowu pisnęła. Ponownie zjawiły się główki małych i ponownie zmusiłem je do ukrycia się w norze.
Stara się nie pokazywała, chociaż czułem, że przygląda mi się bacznie i usiłuje zrozumieć, o co mi chodzi. Wtedy rzuciłem na podłogę kawałek cukru; matka wyskoczyła, porwała go i zaniosła do nory. Zjawiła się znowu po chwili, rzuciłem następny kawałek. Tym sposobem dałem wdowie razem sześć kawałków cukru — pięć dla dzieci, jeden dla niej. Procedura ta powtarzała się dwa razy dziennie, i rezultaty były nieoczekiwane. Młode wcale więcej nie wychodziły ze swej nory, zjawiała się tylko wdowa po porcję dla siebie i dzieci, zjawiała się rano i wieczór, o innej zaś porze nigdy jej nie widziałem.Jeżeli nie spostrzegłem odrazu, że przyszła już po żywność, wdrapywała się na kuferek i, siedząc na tylnych łapkach, bystro mi się przyglądała i cichutko piszczała. Otrzymawszy sześć kawałków słodkiego suchara, cukru lub szynki, przenosiła wszystko do nory i znikała.
Raz tylko cała rodzina zjawiła się znów gremjalnie. Na czele jej kroczyła wdowa, porozumiewawczo patrząc na mnie, za nią zaś sunęła dziatwa, bardzo grzeczna i dyscyplinowana. Pochód ten przeszedł przez całą celę i znikł w szparze pode drzwiami, prowadzącemi na korytarz. Od tego dnia zaczęło się to powtarzać co wieczór. Zacząłem śledzić szczurzą rodzinę i odkryłem, że chodziła do wodopoju, na koniec korytarza, gdzie się mieściła umywalnia.
Szczury powracały w takim samym ordynku do swej nory, spokojnie i lojalnie defilując przede mną. Widocznie matka przestała karmić swoje małe mlekiem i trzeba było prowadzić je do wody.
Po kilku tygodniach rodzina znikła bez śladu i nora opustoszała. Domyślałem się, że wobec tego, iż dzieci dorosły, wdowa musiała przenieść się z niemi do bardziej kulturalnego ośrodka, niż Charbin, aby dać młodym szczurom... należyte wychowanie i naukę.
Egoistyczne cechy szanownej wdowy w stosunku do mnie widziałem w tem, że nigdy nie przychodziła dla mnie, lecz wyłącznie w swoich ściśle materjalnych sprawach. Zrozumiała, że nie chcę mieć pod nogami, na łóżku i w kuferku jej rodziny, pogodziła się z tem, a że zato płaciłem hojnie, weszła ze mną w porozumienie i umowy dotrzymywała do dnia wyjazdu swego z Charbina.
Jednak muszę zaznaczyć, że odczuwała nastroje, gdyż w chwilach mojej depresji duchowej zabierała żywność szybko i bez szmeru znikała, jakgdyby nie chcąc narzucać się ze swoją obecnością, gdy zaś byłem w dobrym humorze, czyniła to zwykle na wesoło, z piskiem i nawet figlami, podrzucając kawałki pożywienia i skacząc niezgrabnie, lecz zabawnie.
Nie mogę, pisząc o przyjaznych mi istotach, nie wspomnieć tu o jednym czarowniku, który wpełzł do mojej celi i zamieszkał ze mną.
Był to ciemno-żółty, gruby, poważny pająk z czarnym krzyżem na grzbiecie.
Skąd się wziął, nie mam pojęcia, może sam go przyniosłem na ubraniu ze swoich grządek pomidorów. Dostawszy się do celi, odrazu rozpostarł w kącie okna sieć i czekał na zdobycz, lecz z pewnością byłby tu umarł z głodu, lub musiał wyemigrować, gdyż gaza, zasłaniająca okno, nie przepuszczała żadnej muchy. Ujrzawszy to, a wiedząc z opisów innych więźniów, że pająk jest miłym sąsiadem człowieka, pozbawionego wolności, zaopiekowałem się nim tak starannie, iż wkrótce trzeba było obawiać się, że pęknie od tłuszczu. Łapałem dla niego muchy na podwórzu i rzucałem mu do sieci. Wcale więc się nie ruszał, nie pracował i tył, tył straszliwie!
Było to nadzwyczajne stworzenie. Z jego zachowania się wiedziałem, czy będzie deszcz, burza lub ładna pogoda. Wnioskowałem o tem z pozy, w jakiej pozostawał, zawieszony w centrum pajęczyny, mój sąsiad. Przed zbliżającą się burzą trzymał się wszystkiemi łapami siatki a nawet czasami przymocowywał się do niej nowemi nićmi, przed deszczem zmieniał się w ciemną kulkę, chowając się do kąta i podgarniając pod siebie nogi; gdy się zbliżały suche dni upalne, rozkładał nogi, jak mógł najszerzej, trzymając się siatki jedną lub dwoma haczykowatemi łapkami. Prawdopodobnie pająk cierpiał na reumatyzm w nogach lub miał wypadek podobny do mego na Udzimi, gdyż ja też dotkliwie czułem wszelkie zmiany pogody.
Jednak najdziwniejsze było zachowanie się mego pająka, gdy odczuwałem upadek ducha i gnębiącą mię tęsknotę. Zwykle zupełnie dla mnie obojętny, w takiej chwili zaczynał się denerwować. Biegał po siatce, jakgdyby się starał zwrócić na siebie uwagę, a gdy i to nie pomagało, wstrząsał siatką, kołysząc się na niej. Pewnego razu siedziałem w bardzo ciężkim nastroju przy stole, ścisnąwszy głowę rękami. Różne niewesołe myśli sunęły mi przez mózg. Byłem wtedy daleko poza murami więzienia, nawet poza granicami Azji. Nagle uczułem, że ktoś mi się przygląda bacznie, nawet się obejrzałem, lecz nikogo nie zobaczyłem w celi. Spojrzałem na pająka i ku swemu zdziwieniu nie znalazłem go. Nie było go ani w siatce, ani w kącie framugi okna. Pierwszy raz w ciągu całego czasu swego pobytu u mnie znikł. Zacząłem oglądać ściany i odszukałem go nareszcie. Siedział wprost przede mną, spuściwszy się z sufitu na czysty arkusz papieru, leżący na stole. Miał podniesione wysoko duże łapy przednie, i czułem, że się we mnie wpatruje swojemi tajemniczemi oczyma. Siedział nieruchomo i skupiony, a nad nim, ciągnąc się od sufitu, srebrzyła się nitka, na której się opuścił. Swym surowym wyglądem i podniesionemi łapami przypominał mi srogiego nauczyciela, który czyni gorzkie wymówki uczniowi. Mimowoli zaśmiałem się na tę myśl. Mój pająk ciężko przewalając się swem grubem ciałem, odszedł trochę i zaczął wspinać się ku sufitowi. Wkrótce uspokojony i wyraźnie zadowolony, siedział już pośrodku swojej sieci i przepowiadał dobrą pogodę. Przyniosłem mu kilka much w nagrodę za oderwanie mnie od niewesołych i nużących myśli. Żeby nie zdradzić żarłoczności i nie dowieść złego tonu, długo nie dotknął żadnej.
Spostrzeżenia i wrażenia tego rodzaju, jak myślę teraz, są właściwością tych ludzi, którzy, pozostając przy życiu, pędzą w samotności długie miesiące i lata poza społeczeństwem. Wtedy wszystko zwraca na siebie uwagę samotnika, który wyczuwa i rozumie przeczuloną duszą, zaostrzonemi nerwami i umysłem, którego nic nie odrywa, nic nie mąci, nic nie zapala.


ROZDZIAŁ DRUGI.
SARYN DA NA KICZKU“.

Więzienie śpi. Niespokojny, czujny sen zmorzył ciała leżące na brudnych pryczach, nakrytych pstrą kołdrą lub poprostu szarym aresztanckim chałatem. Nie słychać odsuwanych zasuw i grzmiących zamków drzwi. Tylko z korytarza dochodzą głośne stąpania dyżurnego dozorcy. Jego ciemna sylwetka chwilami znika w ciemności, chwilami znowu zjawia się w oświetlonym końcu długiego korytarza z kilku żelaznemi, zakratowanemi drzwiami, za któremi leżą, pogrążeni we śnie lub ciężkiej zadumie, aresztanci kryminalni. Umilkły przekleństwa i wymyślania, wynalezione przez umęczoną ludność więzienia, a także ordynarne okrzyki dozorców i drażniący dźwięk kajdan.
Znajdująca się naprzeciwko mojego okienka sala Nr. l też ucichła.
Ledwie się jarzy, kopcąc i zatruwając powietrze dymem niedopalonej nafty, mała lampka. W kącie przy drzwiach czerni się cuchnący kubeł, tak zwana „parasza“, zastępująca w nocy wszelkie współczesne urządzenia higjeniczne. „Parasza“ — to jest najzłośliwszy kat aresztantów kryminalnych.
Na pryczach wzdłuż ścian leżało około stu uśpionych ludzkich postaci. Tu się mieściła najpoważniejsza część ludności więziennej, prawie sami, tak zwani, „Iwany“ — ludzie obeznani oddawna z więzieniami całej Rosji, z mroźną zimą Syberji, z ciężkiemi robotami przymusowemi, czyli „katorgą“ Zerentuja, Akatuja, Onona. Późno usnęła sala Nr. 1, gdzie długo po północy, nie zwracając uwagi na okrzyki i groźby dozorców, grano w karty.
Nie spał tylko aresztant Wasyl Drużynin.
Leżał nawznak, ręce założył pod głowę i wpatrywał się szeroko rozwartemi oczyma w żółty krąg lampy na brudnym, zakopconym suficie.
Drużynin myślał o czemś uporczywie, a oczy chwilami zaczynały mu błyskać. Wreszcie, widocznie, przypomniał sobie coś, bo podniósł się gwałtownie i usiadł na posłaniu. Przy tym ruchu brzękły ciężkie żelazne kajdany, któremi był skuty.
Z prycz dochodziły go oddechy śpiących ludzi, niewyraźne słowa, często bez znaczenia, chwilami zaś pełne tajemnej, złowrogiej treści.
Wasyl siedział i czekał, nadsłuchując.

Sobór prawosławny w Charninie
podczas odczytywania manifestu 30. X. 1905.

Wreszcie już przed świtem, biegnąc od cegły do cegły po ścianie, przypłynął skądeś szmer jeszcze niewyraźny. Po chwili znów się powtórzył. Drużynin drgnął i uśmiechnął się. Poznał umówiony sygnał swego przyjaciela, Eljasza Łapina, siedzącego za karę w podziemnej celi.
Wasyl trzykrotnie uderzył w ścianę bransoletą kajdan, dając znak, że słyszy. Wtedy już wyraźniej doszło znane każdemu aresztantowi stukanie, jeden raz głośny, pięć cichych uderzeń i znowu dwa mocne.
Oznaczało to „saryn da na kiczku“ — ucieczka z więzienia.
Drużynin uśmiechnął się radośnie i, upadłszy na posłanie, odpowiedział mocnem uderzeniem w mur.
Znowu wszystko ucichło. Aresztant, dzwoniąc kajdanami, przewrócił się na bok; zdawało się, że zasnął. Na wschodzie wkrótce obłoki zaczęły nasiąkać szkarłatem. Zbliżał się nowy dzień, więzienny dzień.
Dozorca uderzył w dzwon, wiszący przy schodach i krzyknął:
— Wynosić „parasze“, prędzej!
Głośno przeklinając, podnieśli się z prycz najbardziej, upadli moralnie, słabi i pozbawieni woli ludzie i wynieśli cuchnące, żelazne kubły.
Jednocześnie prawie w kuchni więziennej zawrzała praca. Dyżurni aresztanci zaczęli grzmieć mosiężnemi i blaszanemi kotłami i wiadrami, przygotowując wrzątek na herbatę i przystępując do przyrządzenia „bałandy“, czyli zupy. Wszczął się taki hałas, w którym się zmieszały: dzwonienie kotłów, stuk toporów, rąbiących mięso, śmiechy, krzyki i nieodstępne przekleństwa, że o śnie nikt już marzyć nie mógł.
Aresztanci zaczęli się podnosić z prycz, wyciągać ręce i nogi, później myć twarze i ręce, co chwila wyrzucając z ust przekleństwa.
Żaden się nie modlił, żaden nie uczynił znaku krzyża.
Drużynin też podniósł się, umył, przygładził włosy i wyszedł na środek sali, dzwoniąc kajdanami, gdy podciągał je rzemykiem do pasa.
Był to człowiek lat trzydziestu, niewysoki, lecz zgrabny i silny. Nie był przystojny, lecz na bladej, trochę zwiędłej twarzy płonęły śmiałe, piwne oczy, które nie mrugały, co nadawało twarzy charakter marzycielstwa, chwilami — jakiejś zwierzęcej czujności.
Po chwili dozorca otworzył drzwi i aresztanci z krzykiem i tupotem nóg zaczęli zbiegać schodami nadół do kuchni po herbatę i chleb i powracali z kubkami, pełnemi gorącego płynu, i kawałkami razowego chleba.
Znowu zapanowało milczenie, gdyż wszyscy jedli i pili, a skończywszy, pochowali swoje kubki i podzielili się na grupy. Większość zaczęła grać w karty, kłócąc się i bijąc nawet. Kilku aresztantów czytało stare dzienniki i książki zatłuszczone od użycia, lub pisało listy do osób, które, być może, już nie żyły, a nawet istniały tylko w ich wyobraźni. Najczęściej były to listy do kochanek.
Trzech Gruzinów siedziało osobno i cichemi głosami rzucało zdania krótkie, pełne rzewnej melancholji.
— Na Kaukazie teraz u nas raj! — odezwał się jeden.
— Wszystko kwitnie, na tle zielonem białe i różowe plamy drzew wiśniowych i brzoskwiniowych! — dodał drugi..
— Wieczorem, gdy słońce zachodzi, — w naturze cicho, cicho... Stada powracają do „aułów“[14] — z westchnieniem dorzucił trzeci i głowę sobie ścisnął rękami.
— Nic wzdychajcie wy, kaukascy ludzie! — wrzasnął któryś z aresztantów. — I bez waszego wzdychania człowiek z tęsknoty umiera. Do djabła z wami!
Gruzini podnieśli głowy i patrzyli hardo, do drapieżnych ptaków podobni.
W najdalszym kącie wybuchła sprzeczka. Jeden z grających w karty popełnił fałszerstwo, zaczęła się bójka, w ruch poszły noże i wkrótce dozorcy wynieśli do szpitala więziennego dwóch ciężko rannych aresztantów.
Wkrótce zapomniano o tem. Jakiś stary, siwy aresztant i stojący obok chłopiec, mający z pewnością nie więcej, niż lat 14, usiedli na oknie i zaczęli karmić gołębie, które z całem zaufaniem siadały im na rękach i ramionach.
Ciężar bezcelowego, pełnego zgiełku dnia dawał się we znaki. Coraz bardziej pochmurnieli i milkli aresztanci. Tylko „Iwany“ nie tracili humoru. Za dwa dni zupełnej wolności zawsze byli gotowi oddać swoją krew i żyli nadzieją na tę krótką wolność, którą mogli zdobyć tylko własnemi siłami, pomysłowością i odwagą. W tym celu „Iwany“ zawsze posiadali w nikomu nieznanej skrytce kwas do rozmiękczania cegły i kamienia, piroksylinę do rozsadzania ścian, truciznę, piłki i noże. „Iwany“ z łatwością stawiali na kartę swoje życie i z taką samą łatwością brali cudze, szczególnie jeżeli to było życie „menta“ — dozorcy, lub „wyżła“ — zdrajcy.
Drużynin, dzwoniąc kajdanami i obojętnie patrząc na wszystko, co się działo dokoła, chodził po sali w głębokiej zadumie.
Wkrótce wypuszczono wszystkich na przechadzkę.
Tłum aresztantów napełnił podwórze, ogrodzone wysokiemi kratami drewnianemi, tworzącemi klatkę. Ludzie zaczęli biegać, gonić się wzajemnie, podrzucać piłkę, zrobioną ze szmat, grać w karty i warcaby. W tej chwili ożywienia i podniecenia więźniowie bardzo przypominali oswojone zwierzęta drapieżne, wypuszczone na arenę cyrkową.
Drużynin, wyszedłszy na przechadzkę, zbliżył się na moment do niektórych starszych „Iwanów“, zamienił z nimi kilka słów i stanął w kącie zagrody, wyglądając kogoś.
Wkrótce do klatki wpuszczono Eljasza Łapina. Ręce i nogi miał skute najcięższemi łańcuchami, nakładanemi za karę; na blado-szarej twarzy malowała się zawziętość i znużenie; miał groźne, połyskujące oczy, łypiące z pod brwi krzaczastych. Szedł, ciężko stąpając nogami szeroko rozstawionemi i prostując potężne, kościste bary.
Z nikim nie rozmawiając, podszedł do Drużynina i zaczął coś do niego szeptać, wreszcie zapytał:
— „Włos“[15] masz?
— Mam — rzucił krótką odpowiedź.
— To dobrze, bo w umywalni trzeba będzie przepiłować kraty — rzekł Łapin. — Rozumiesz?
Drużynin skinął głową i, odszedłszy od towarzysza, znikł w tłumie aresztantów.
Jednak śledził dozorców, a gdy przekonał się, że nie zwracają na niego uwagi, podszedł do kraty, oparł się o jedną ze sztab i coś w niej zaczął namacywać ręką. Po chwili uczuł ukłucie w palec, wtedy odwrócił się i szybkim ruchem wyciągnął ze szpary — długą, cienką piłę. Ukrył ją na piersi i spokojnie zaczął chodzić po klatce, pogwizdując. Wreszcie zbliżył się do krat, oddzielających zagrodę aresztantów kryminalnych od podwórza więźniów politycznych, i zwrócił się do mnie.
— Starosto, — rzekł głosem cichym — jeżeli dziś w nocy posłyszycie coś, nie niepokójcie się i nikomu nic nie mówcie...
— „Saryn da na kiczku“? — spytałem szeptem.
Kiwnął głową i odszedł od kraty.
Drużynin był jednym z tych ludzi, których rzeczywistość rosyjska nieraz przerabiała na złoczyńców.
Był to prosty chłop, myśliwy syberyjski.
Pewnego razu, gdy powracał z polowania, został na drodze schwytany przez policję i oskarżony o to, że brał udział w napadzie na pocztę. Żadnych dowodów prócz tego, że szedł z karabinem tą samą drogą, na której uczyniono napad, nie było, jednak sędzia śledczy kazał go zamknąć do więzienia na cały czas śledztwa. Śledztwo szło powoli i po roku beznadziejnego przebywania w więzieniu Drużynin uciekł, przy pościgu zranił dwóch żołnierzy, został zakuty i wrzucony zpowrotem do więzienia, mając już dwie sprawy sądowe. Gdy go poznałem, upływał już piąty rok jego pobytu w więzieniu. Czasami zrywała się w nim rozpacz, a wtedy miotał się, jak rozwścieczone zwierzę, napadał na dozorców, i w rezultacie znowu nakładano mu kajdany.
Zresztą władze więzienne lubiły Drużynina, bo zwykle był grzeczny i spokojny. Naczelnik więzienia w rozmowie ze mną nawet wyrażał przekonanie, że Drużynin niesprawiedliwie cierpi w więzieniu, gdyż jest ofiarą omyłki sądowej.
Po skończonym hałaśliwym, jak zwykle, i męczącym dniu zapadł mrok i wkrótce w celach zapalono lampy. Gdy aresztanci otrzymali kolację, nagle ciszę przerwał świst przeciągły. Tylko potężne piersi mogły wydać taki długi, przeraźliwy dźwięk.
— To Łapin — szepnął jeden z „Iwanów“, porozumiewawczo mrugając na innych.
— Trzeba się przygotować — dodał inny i, podszedłszy do drzwi, wrzasnął w korytarz:
— Muzyka i teatr!
Jak na komendę, rozpoczęły się śpiewy i tańce z tupotem butów i hałasem nadzwyczajnym. Była to „muzyka“, a gdy dozorcy zaczęli mitygować rozweselonych aresztantów, rozpoczął się „teatr“, czyli awantury, kłótnie, żądania przyjścia starosty więziennego i naczelnika więzienia, który „gnębi“ aresztantów i znęca się nad nimi, nie pozwalając na niewinne rozrywki, jakiemi są śpiewy i tańce. Coś do dziesiątej wieczór trwały te zamieszki i spory w więzieniu, odrazu we wszystkich celach wyższego piętra.
Tymczasem Drużynin demonstracyjnie żadnego udziału w tej awanturze nie brał i siedział pogardliwie uśmiechnięty. Gdy nareszcie wszystko się skończyło, aresztant podszedł do naczelnika więzienia i pokornym głosem rzekł:
— Panie naczelniku, bardzo proszę kazać zdjąć ze mnie kajdany! Proszę spojrzeć, mam od nich rany na rękach i nogach. Ja już więcej na karę nigdy nie zasłużę!
Naczelnik, który widział zachowanie się aresztanta podczas awantury, chcąc czynem dyplomatycznym załagodzić podniecenie więzienia, kazał zaprowadzić Drużynina do kuźni i rozkuć go. Drużynin wrócił wkrótce bez łańcuchów.
Po kolacji, gdy dwóch aresztantów chciało iść do umywalni po „parasze“, Drużynin podszedł do jednego z nich i rzekł surowym głosem:
— Zostań tu! Słyszysz? Ja zastąpię ciebie... — poczem wyszedł natychmiast z drugim. W umywalni szepnął coś do aresztantów i ci zaczęli z hałasem szorować i płukać kubły, biegać i bić się, a Drużynin tymczasem piłował cienkie sztaby krat. Gdy przepiłował, odgiął kratę, spojrzał nadół, szybko wlazł na okno, a po chwili aresztant, który mu pomagał, usłyszał odgłos nóg Drużynina, który skoczył na podwórze. Tu się mieściła zarzucona studnia dokąd wychodziły rury ogrzewania centralnego.
Aresztant przygiął i doprowadził do porządku kratę i po chwili cała czereda więźniów z kubłami powróciła do cel. Sprawdzanie obecności aresztantów odbywało się zawsze podczas kolacji, więc dopiero nad ranem władze mogły zauważyć zniknięcie Drużynina. Na jego posłaniu na pryczy leżała postać ludzka, szczelnie osłonięta kocem. Były to różne szmaty i rupiecie aresztanckie, z których uczyniono kukłę, przypominającą kształt ludzki.
Tymczasem zbieg, zeskoczywszy na ziemię, szybko odsunął zgniłe deski, któremi była pokryta studnia, opuścił się na rękach, trzymając się za zrąb, i namacawszy nogami otwór kanału z leżącemi w nim rurami, wśliznął się do wąskiego tunelu. Długo czołgał się w nim, ocierając się bokami o ściany i uderzając głową o sklepienie. Czasami, gdy widział przecinające ciemności, jasne pasma światła na ziemi, posuwał się ostrożniej i wolniej. Czynił tak, bo wiedział, że to przebija światło przez szpary w podłodze, a nie był pewny, czy sunie pod podłogą celi aresztanckiej czy biura więziennego, lub mieszkania któregoś z dozorców. Przy jednej ze świecących się szpar zatrzymał się, gdyż zawadził głową o wbitą przez kogoś drzazgę.
Ostrożnie zapukał w deski podłogi.
Usłyszał ciężkie stąpania, brzęk wlokących się kajdan i gruby, stłumiony głos:
— Leć! Nikt nie zauważył.
Był to głos Łapina. On to wynalazł ten kanał z rurami, siedząc w podziemnej celi, przepełzł go cały, zrobił odnogę w stronę muru, wykopawszy krecią norę w ziemi nie dla siebie, bo nie mógł uciekać, będąc skuty na rękach i nogach, ale dla kogoś nieznanego, kto musi „lecieć“ albo od śmierci, albo od pomieszania zmysłów z tęsknoty i rozpaczy. Na szczęście, takim kandydatem do ucieczki okazał się przyjaciel, dawny towarzysz więzienny — Drużynin, czyli Waśka, jak go nazywali aresztanci.
Więzień kryminalny, skazany na długie lata, ciągle marzy o ucieczce. Dlatego ustawicznie coś w tym celu robi. Wyjmuje pokryjomu przed dozorcami i innymi aresztantami cegły ze ściany, podpiłowuje deski w podłodze, przecina dzień po dniu sztaby krat, za wszelką cenę kupuje piłę, nóż, krótki lewarek, czyli tak zwany przez aresztantów „tomek“ do wyłamywania zamków, a czasem nawet „szpajer“ — rewolwer. Takie przygotowania do ucieczki przechodzą u starych więźniów poprostu w chorobliwą manję, gdyż ich myśl i ręce ciągle pracują nad tem. Nikt lepiej od aresztantów nie zna planu więzienia, wszystkich jego kryjówek, a szczególnie lokali podziemnych, skąd łatwiej zaryć się w ziemi, jak kret, i wyśliznąć poza znienawidzone mury.
Podczas mego pobytu w więzieniu, nieraz widziałem u aresztantów zadziwiająco szczegółowe plany różnych „kamiennych worków“ z wymiarami przestrzeni, dzielącej pewne najdogodniejsze do ucieczki punkty od zewnętrznej strony muru, otaczającego cały gmach, i ze wskazówkami, z jakim gatunkiem ziemi będzie się miało do czynienia — sypką czy twardą, miękką czy kamienistą, suchą czy wilgotną.
Drużynin, posłyszawszy, że Łapin zaczął chodzić po celi, wlokąc za sobą kajdany, jął posuwać się dalej. Widocznie przyjaciel dał mu dobre wskazówki, gdyż nie zbaczał w odnogi kanału, ale pełznął główną arterją, czując pod ręką grube rury, ciągnące się po ziemi, okręcone azbestową papą i wojłokiem.
Gdy Drużynin mijał pod podłogą moją celę, usłyszałem tylko cichy szmer i szelest. Nie odezwał się do mnie, więc nie dałem mu żadnego znaku. Muszę się przyznać, że bardzo życzyłem Drużyninowi powodzenia i w myśli obliczałem, ile metrów pozostało mu do muru, odgradzającego wszystkich nas, tu zamkniętych, od wolności. Czułem się podniecony, oddychałem ciężko i miałem zimne ze wzruszenia ręce.
Drużynin pełznął tymczasem dalej. Wkrótce spostrzegł, że rury się skończyły, a głową dotknął muru. Był to fundament gmachu. Zbieg zaczął macać rękami cegłę i odnalazł wyłom, uczyniony przez Łapina. Od wyłomu ciągnęła już na ulicę wąska „krecia nora“, wykopana wprost w ziemi. Tu było jeszcze ciaśniej i Drużynin sunął, czołgając się jak wąż.
Posuwał się bardzo powoli, gdyż powietrza było bardzo mało i każdy żywszy ruch osłabiał zbiega. Czując, że coraz silniej kołacze mu serce i żyły na skroniach nabierają i tętnią krwią, Drużynin dotarł nareszcie do miejsca szerszego, gdzie mógł uklęknąć. Namacał kilka kawałków deski, któremi Łapin podparł ziemię, aby się nie zawaliła.
Drużynin wytężył słuch i zamarł. Żaden dźwięk tu nie dochodził. Panowała martwa cisza, niby w grobie. Zbieg wczołgał się zpowrotem do nory i ręką wybił deski. Z głuchym szmerem obsunęła się ziemia i drobne kamienie na dno. Gdy Drużynin wytknął głowę z nory, ujrzał pogodne niebo nocne.
Wygramolił się z nory i jednym susem wyskoczył.
— Trzymaj! trzymaj! — rozległy się głosy, przeraźliwe trele gwizdka, odgłosy biegnących ludzi i, nim Drużynin zdążył opamiętać się i schwycić za nóż, powalono go i nałożono ręczne kajdanki. Śród napastników dojrzał naczelnika więzienia, kilku dozorców i żołnierzy, a za nimi kryjącego się aresztanta z sali Nr. l — Tatarzyna Małajkę. Tatarzyn wiedział o ucieczce i za pewne ulgi dla siebie zdradził przed władzami cały plan.
Drużynin, po spisaniu protokółu w kancelarji, został okuty na nowo i odprowadzony do więzienia.
Gdy wszedł blady, z drżącemi ustami i ponuro patrzącemi oczami, nikt z więźniów nie odezwał się ani słowem. Wszyscy rozumieli, co się dzieje w duszy tego człowieka, który był o krok od wymarzonej wolności, a teraz wszedł do obmierzłej celi więziennej z głuchą i zimną rozpaczą.
Drużynin podszedł do pryczy i z brzękiem łańcuchów rzucił się na posłanie. Długo nie ruszał się wcale, a gdy przekonał się, że wszyscy już usnęli, schwycił się oburącz za głowę i zaczął łkać, wcisnąwszy twarz do poduszki, aby nie jęczeć, nie krzyczeć, nie szaleć z bólu i zawiedzionej nadziei.
Nazajutrz, gdy sala Nr. 1 w skupionem milczeniu patrzyła na Drużynina, oczekując od niego szczegółów nieudanej wyprawy, on rzucił tylko jeden krótki frazes:
— Małajka — wyżeł![16]
Ta wiadomość z szybkością błyskawicy obleciała całe więzienie i wkrótce już wiedziano, że władze w nagrodę przeniosły Małajkę na posadę kucharza u dozorców i jakoby miały go zwolnić zupełnie. W salach i mniejszych celach aresztanci zbierali się gromadkami i nad czemś się naradzali.
Wreszcie wszystko się uspokoiło, a Drużynin już obojętnym głosem opowiadał o swoich przejściach podczas nieudanej ucieczki.
O zwykłej godzinie więźniów wypuszczono na przechadzkę. Jak zwykle, tłumnie wybiegli ludzie na podwórze, chociaż wprawne oko dozorców dojrzeć mogło niezwykłe ich podniecenie.
Gdy aresztanci przechodzili przez podwórze, kierując się ku zagrodzie, z kuchni dozorców wybiegł Małajka, dążąc do lodowni. Tłum w okamgnieniu otoczył go i porwał do zagrody, żartując i łagodnie z nim rozmawiając.
Nastraszony Małajka już zaczął się uspokajać, gdyż nie spostrzegł aresztantów ze zdradzonej przez niego sali, groźnych „Iwanów“. Naraz zbladł, gdyż ujrzał ich wychodzących z głównego gmachu. Chciał krzyknąć, wołać o pomoc, lecz jeden z aresztantów zarzucił mu na głowę swoją kurtkę, a inni otoczyli go kołem i ukryli przed oczami dozorców.
Po chwili ściągnięto mu kurtkę z głowy. Małajka zadrżał. Przed nim stał Łapin i zimnym wzrokiem wpatrywał się w wylęknioną twarz zdrajcy.
— Boisz się? — szepnął złowrogo. — Zrozumiałeś, coś zrobił i co cię czeka?...
Zamyślił się na chwilę, a później ciągnął dalej:
— Mógłbym uderzyć cię pod serce i umarłbyś, lecz chcę ci dać możność ratunku. Słuchaj! Jeżeli zdążysz dobiec do tamtej ściany — nikt cię nie ruszy. Jeżeli nie potrafisz — umrzesz...
Nie zdążył jeszcze skończyć, gdy Małajka, roztrącając aresztantów, już mknął w stronę przeciwległej ściany, przeraźliwie wołając na dozorców.
W połowie odległości od ściany, na Małajkę rzucił się wysoki, zwinny jak wąż, aresztant, przezwiskiem Szydło, lecz Tatarzyn, nie zatrzymując się, błysnął nożem. Szydło odrazu zatrzymał się na zgiętych w kolanach nogach i podniósł nad głową obydwie ręce ze zwisającym z nich łańcuchem kajdan. Po chwili zrobił straszliwy skok i z rozmachem opuścił łańcuch na głowę uciekającego zdrajcy. Ten padł, jak rażony piorunem.
Po chwili wszystkie władze więzienne były na miejscu wypadku. Zabitego Małajkę wyniesiono do szpitala; milczącego Szydłę wrzucono do podziemnej celi, gdzie miał oczekiwać przybycia sędziego śledczego; aresztantów zapędzano do więzienia i zamykano za nimi drzwi.
Więzienie przyczaiło się i milczało.
Tak zawsze bywa, gdy surowy wyrok więźniów zostaje wykonany.
Więzienie wszystko wybaczy oprócz zdrady.
Tegoż wieczora wszedł do mojej celi Mironow i po długim milczeniu ostrożnie zapytał:
— Starosto! Czyż zdrada nie jest najpodlejszą rzeczą na świecie?
— Tak! — odparłem krótko.
— Sprawiedliwie mówicie! — szepnął i wyśliznął się z mojej celi.
Lecz „saryn da na kiczku“ na tem się nie skończyła.
W kilka dni później, podczas przechadzki aresztantów, ujrzałem Drużynina już bez kajdan. Jego wygląd zastanowił mnie. Był tak blady, że wydawał się przezroczystym, a oczy pałały mu, jakgdyby płonął w nich jakiś wewnętrzny ogień.
Miał ściągnięte brwi i drżące usta.
— Co wam jest? — spytałem go, zbliżając się do kraty klatki.
— Nie mogę dłużej tak żyć! — szepnął stłumionym głosem. — Dochodzę do kresu...
Po tych niezrozumiałych słowach odszedł i zaczął rozmawiać z Łapinem.
Łapin nagle się zatrzymał, długo, uważnie słuchał przyjaciela, a później zaczął mu coś objaśniać, wskazując na mur przy bramie.
Wkrótce zrozumiałem treść rozmowy.
Gdy termin przechadzki był skończony i aresztanci szli do więzienia, z tłumu powracających wybiegło dwóch. Byli to Łapin i Drużynin. Narazie nie zwrócono na nich uwagi i dozorcy zaczęli dopiero wtedy wołać na nich, gdy obaj podbiegli do muru. Nagle Łapin pochylił się i oparł rękami o mur, a Drużynin wskoczył mu na plecy. Wtedy Łapin wyprostował się i podrzucił towarzysza do góry. Ten schwycił się ręką krawędzi muru i zawisł na nim. Na jedną chwilę zamarł, lecz natychmiast ciało jego wyprężyło się i zaczęło sunąć wgórę. Uczepił się muru drugą ręką. Jeszcze chwila i byłby już poza nim, lecz gruchnęła bezładna salwa; kule z szelestem i trzaskiem uderzać zaczęły o cegły muru.
Drużynin nagle drgnął, wyprostował się i miękko osunął się na ziemię, gdzie leżał już, rozrzuciwszy swe potężne ręce, Łapin.
Tragedja tych dwóch ludzi była skończona. „Odlecieli“ z więzienia na zawsze, bezpowrotnie.


ROZDZIAŁ TRZECI.
„SZANOWNY STARUSZEK“, „RUCHOMA GIEŁDA“, „ELFY“ i „KSIĄŻĘ WIĘZIENIA“.

Siedziałem w dużej celi aresztantów kryminalnych i uczyłem ich trudnej sztuki pisania. Szczególnie starannie „rysował“ litery jeden z aresztantów. Nazywał się Szymon Sałow. Był to sędziwy starzec o długich srebrnych włosach i brodzie, czyniącej go podobnym do patrjarchy biblijnego, co zresztą nie przeszkadzało mu być — podpalaczem, recydywistą.
W trakcie nauki usłyszałem jakiś sygnał na korytarzu i po chwili przed zakratowanemi drzwiami celi zatrzymała się grupa ludzi, a śród nich poznałem prokuratora, policmajstra i kilku urzędników.
Drzwi otworzono i urzędnicy weszli do wnętrza.
— Wstać! — skomenderował naczelnik więzienia i, gdy wszyscy się podnieśli, zaczął coś szeptać do siwego, o poważnej twarzy urzędnika w tużurku z oznakami stopnia radcy tajnego. Ten kiwnął głową i rzekł, zwracając się do mnie:
— Dziękuję panu, że się pan zajmuje nauczaniem aresztantów! Jest to dobry, bardzo dobry uczynek!
— Sądzę, że to jest nietyle dobry uczynek, ile poprostu obowiązek, który spełniam, zastępując w tym wypadku rząd, ponieważ nie zwraca on na tę stronę życia więziennego należytej uwagi — odparłem z ukłonem.
Wysoki urzędnik bystro spojrzał na mnie i rzucił, nie zwracając się do nikogo:
— Istotnie mamy jeszcze dużo do zreformowania w tej dziedzinie!
Był to książę Szarinskij-Szachmatow, naczelny inspektor wszystkich więzień rosyjskich, rewidujący je obecnie na Dalekim Wschodzie.
Był on uważany za rozumnego, uczciwego i postępowego urzędnika, czego też nieraz dowiódł.
Książę zaczął rozpytywać aresztantów, czy nie mają jakichkolwiek pretensyj, co do szczegółów ich życia w więzieniu, lecz aresztanci prawie nigdy nie zanoszą na to skarg do władz wyższych, prowadząc o swoje prawa i przywileje walkę wewnętrzną na własną rękę. Gdy jednak książę zapytał, czy niema jakichkolwiek próśb do sądu, wtedy wszyscy sypnęli się do niego, wyciągając „nadrapane“ niesfornem pismem prośby na brudnych skrawkach papieru. To jest już zwykła metoda aresztancka, którą więźniowie nazywają w swoim żargonie „wolynką“, co w tłumaczeniu na język zwykły oznacza „blaga“. Dlaczego tak czynią — niewiadomo, gdyż te aresztanckie prośby nigdy żadnego skutku nie odniosły.
Sekretarz księcia zebrał wszystkie papiery i ruchem obojętnym wrzucił je do teki. Ostatni podszedł do wysokiego urzędnika stary, podobny do patrjarchy, Sałow. Poważnym, jakimś tajemniczym głosem zaczął opowiadać mu o swojej sprawie, dowodząc, że stał się ofiarą pomyłki sądowej. W słowach i głosie „patrjarchy“ było tyle rozumu i szczerości, że Szirinskij zaczął wypytywać go o szczegóły jego sprawy, coś przytem zapisując do notatnika. Aresztant opowiadał, robiąc odpowiednie ruchy rękami i coraz bardziej się zapalając, ocierając łzy i bijąc się w piersi.
Zapisawszy najważniejsze szczegóły opowiadania Sałowa, książę zwrócił się do prokuratora i rzekł:
— Chcę osobiście przejrzeć całą sprawę tego szanownego staruszka.
— Słucham! — odezwał się prokurator.
— Niech Bóg stokrotnie pana naczelnika wynagrodzi! — wybuchnął rozrzewniony Sałow, chwytając księcia za rękę i usiłując ją ucałować. — Ojcze! dobroczyńco! obrońco nieszczęśliwych! opiekunie niewinnie cierpiących!...
„Patrjarcha“ zaczął głośno szlochać.
Szirinskij z asystą wyszedł, skinąwszy wszystkim głową na pożegnanie.
W kwadrans później do cel i sal zaczął zaglądać strwożony naczelnik więzienia i pytać, czy książę nie zostawił tu swego pugilaresu z pieniędzmi i dokumentami. Jednak nigdzie zguby nie odnaleziono.

Generał Rennenkampf.

Gdy zmieszany i niezadowolony książę, opuszczając więzienie, przechodził przez podwórze, kierując się wraz ze świtą ku bramie, „szanowny staruszek“, Sałow, podbiegł do okna i, cisnąwszy pugilares, krzyknął przeraźliwym głosem:
— Łap swój pugilares, psie ślepy! Ciu! Ciu!..
To „ciu“ odrazu zapaliło wszystkich więźniów. Zewsząd ozwały się te „ciu“, któremi aresztanci wyrażają swoją nienawiść i pogardę dla władz. Więzienie zamilkło dopiero wtedy, gdy za odchodzącym, okradzionym dygnitarzem zamknęła się furtka bramy więziennej.
Później dowiedziałem się, że „szanowny staruszek“ wyrzucił tylko sam pugilares, całą jego zawartość, a więc pieniądze i dokumenty pozostawiwszy sobie. Ale „patrjarcha“ był wielkim mistrzem, i Szirinskij dopiero w hotelu przekonał się, że został doszczętnie okradziony, gdyż Sałow wyciągnął mu zegarek z dewizką i brylantową spinkę z krawata. W więzieniu, naturalnie, nikt z władzy nie wiedział, kto dokonał kradzieży. Zarządzono rewizję, lecz bez rezultatu, gdyż aresztanci potrafiliby z pewnością bez śladu ukryć nawet skradzioną lokomotywę, a cóż dopiero jakieś pieniądze, zegarek i szpilkę! Ruchome, niby klawisze fortepianu, cegły ścian i wypiłowane i sklejone chlebem kawałki desek w podłodze czynią tyle skrytek!
Tak podstępnie i niegodziwie postąpił nasz „szanowny staruszek“, „patrjarcha biblijny“, Sałow z poważnym, sędziwym i liberalnym księciem Szirinskim-Szachmatowem. W kilka lat później, będąc w Petersburgu, przeczytałem w dziennikach, że w jakiemś małem miasteczku zaaresztowano księcia Szirinskiego, który pożyczał u obywateli i władz pieniądze i nie oddawał długów.
Niewypłacalny książę, jak podawały dzienniki, okazał się... samozwańcem. Wtedy wstała w mojej pamięci cela aresztancka i stylowo-biblijna postać Sałowa, bijącego się w piersi, łkającego i całującego po rękach księcia.
— Toś ty, stary wygo więzienny — myślałem — „wyleciał“ z więzienia i ukrył się pod osłoną skradzionych u księcia dokumentów?
Widziałem przed sobą, jak żywą, drwiącą i roześmianą twarz Sałowa, mego „ucznia“ — coprawda, nie z tej dziedziny, w której on był wielkim mistrzem, przeszedłszy „akademję“ więzienną.
Mniej więcej w tym samym czasie mieliśmy w naszem więzieniu jeszcze jeden zabawny a tajemniczy wypadek. Do więzienia przywieziono dziwną parę. On — piękny, rasowy mężczyzna o wspaniałych, wielkoświatowych ruchach, już niemłody, o zwiędłej, zblazowanej twarzy, ona — młoda, przystojna, wesoła kobieta. Jego umieszczono w celi pozostających pod śledztwem, ją — w sali aresztantek.
Od dwóch przyjaciół, odwiedzających mnie w niedzielę, dowiedziałem się, że jest to bardzo zagadkowa para, która zwróciła na siebie uwagę policji nadzwyczaj szerokim i wspaniałym trybem życia. Żadnych poszlak bezpośrednich nie było, lecz policja śledziła ich, jeżdżąc po świecie za tą bardzo ruchliwą parą. Wreszcie pierwszy raz potknęli się w Moskwie, gdzie mieszkali w najlepszych hotelach i wydawali ogromne sumy pieniężne. Raz jeden tylko, płacąc olbrzymi rachunek za brylanty, tajemniczy arystokrata zaproponował akcje jakiegoś zagranicznego przedsiębiorstwa. Kupiec przyjął akcje, lecz, sprawdziwszy na giełdzie, dowiedział się, że są one oddawna wycofane z obiegu. Tymczasem bogata para ulotniła się z Moskwy, a wtedy rozpoczął się pościg. Zatrzymano tajemniczych miljonerów w Charbinie. Przy nich, oprócz stosów przeróżnych bagaży, znaleziono dwie duże walizy skórzane, wypchane akcjami. Ich właściciel ze zdumieniem przyjął wiadomość o areszcie i żądał sprawdzenia realności posiadanych przez niego akcyj.
Śledztwo miało trwać bardzo długo, gdyż sąd powołał ekspertów z petersburskiej i zagranicznych giełd, a elegancka para tymczasem z nonszalancką swobodą przebywała w więzieniu. Ta „ruchoma giełda“, jak nazywano tajemniczych więźniów, miała paszporty cudzoziemskie, wydane, zdaje się, w Meksyku. Elegancki pan i jego towarzyszka biegle mówili wszystkiemi językami, byli dowcipni i zawsze weseli. Zagadkowe walizy leżały w biurze więzienia, opieczętowane i strzeżone.
Pewnego razu w więzieniu zjawił się urzędnik w towarzystwie policjanta i doręczył naczelnikowi pismo, żądające natychmiastowego wysłania „cudzoziemców“ do prokuratora. Po chwili wsadzono ich do powozu i razem z urzędnikiem i policjantem odjechali. Gdy jednak zbyt długo przeciągała się ich nieobecność, naczelnik więzienia zatelefonował do prokuratora, z zapytaniem, kiedy ma się spodziewać powrotu aresztowanych. Prokurator odpowiedział, że nic o odstawieniu tych ludzi do jego biura nie wie, gdyż żadnego rozporządzenia nie wydawał. Wtedy się wykryło, że cała sprawa z wywiezieniem „cudzoziemców“ była zainscenizowana przez wspólników.
Pod kołdrą eleganckiego pana znaleziono list, w którym radził władzom nie puszczać w obieg akcyj, gdyż są bardzo przestarzałe i spieniężenie ich wymaga wielkiego sprytu, o który nie podejrzewa on prokuratora.
Istotnie wkrótce ekspertyza dowiodła, że akcje są albo przedawnione, albo były wypuszczone kiedyś przez dawno nieistniejące przedsiębiorstwa. Gdy o tem dowiedziano się w więzieniu, zręczni aresztanci podpruli walizki i wykradli sporo akcyj, któremi potem grali w karty i w warcaby, a na podwórzu wszędzie poniewierały się udziały przedsiębiorstw brazylijskich, meksykańskich, afrykańskich, nowozelandzkich, niemal takich, których zarządy i kopalnie znajdują się na księżycu.
Wesoła para znikła jak kamfora, a o tej „ruchomej giełdzie“ więzienie długo nie mogło zapomnieć.
Niedługo potem miałem spotkanie ze starym znajomym. Przyprowadzili go wraz z całą grupą aresztowanych Gruzinów. Gdy po zarejestrowaniu wszystkich w kancelarji, wyszli na podwórze na przechadzkę, jeden z Gruzinów zbliżył się do mnie i zawołał:
— Nieładnie zapominać o starych znajomych! Jestem książę Eristow.
Nazwisko to znałem oddawna, lecz nie mogłem sobie narazić przypomnieć osobistości.
— Nie przypominam sobie pana! — odparłem. — Znałem kilku Eristowów w Petersburgu.
— Tego Eristowa — rzekł, uderzając się w piersi i śmiejąc się głośno, — poznał pan w innem miejscu!
Spojrzał na swoich towarzyszy, którzy uśmiechali się, patrząc na mnie.
— Nie pamiętam! — powtórzyłem.
— Czyżby pan zapomniał tych „dżygitów“ w starym szybie, niedaleko od brzegu Sungari, których pan wykurzył z jamy piroksyliną, jak jaźwców?
Mówiąc to, Gruzin zanosił się od śmiechu.
Przypomniałem sobie „elfów“, z któremi postąpiłem niebardzo grzecznie, chociaż, coprawda, pierwsi strzelali do mnie i moich ludzi.
— Aha! Już sobie przypominam! — zawołałem ze śmiechem.
— Wszyscy tu zebraliśmy się! — zauważył Eristow. — Ja, Gogio, Nawadze i... pan. Dziwne spotkanie!
— Istotnie dziwne! — zgodziłem się. — Ale co panów tu sprowadziło? Z pewnością jakieś nieporozumienie, o którem wtedy wspominaliście mi panowie?
— Hm! hm! — mruknął Eristow. — Oskarżają nas o to, że zorganizowaliśmy napad na kasjera w Charbinie.
— Na tego, co szedł z żołnierzem i niósł worek z pieniędzmi.... kasjera zabito, a worek przerzucono przez płot, gdzie znikł bez śladu? — pytałem.
— Tak! A pan i to wie?
— Na własne oczy widziałem ten wypadek — odparłem. — Pamiętam nawet postać napastnika...
Zacząłem bacznie przyglądać się wysokiej, zgrabnej jak topola, figurze Eristowa. Uśmiechnął się, spuścił oczy i rzekł.
— Różnie bywa na świecie...
Często rozmawiałem z temi „dziećmi wolnego Kaukazu“. Tchnęło od nich siłą i świeżością gór, gorącem słońcem i niepohamowaną śmiałością — cechami ludzi wolnych. Niedługo posiedzieli w więzieniu — „wylecieli“. A jak to uczynili — zasługuje na opowieść.
Późno w nocy do dużej celi, w której umieszczono Gruzinów, a gdzie oprócz nich było kilku dawnych aresztantów-recydywistów, pół życia wałęsających się od więzienia do więzienia, wprowadzono nieznanego człowieka, lat 25. Wysoka, zwinna postać zdradzała niepospolitą siłę, lecz młodzieniec miał wygląd milczący i nieśmiały.
Mieszkańcy celi powitali go nieprzyjaźnie.
— Jakiś „szczupak“[17] — zadecydowali. — Wsadzić takiego do nas, „rzetelnych“ aresztantów! No, no!... pokażemy mu, towarzysze, gdzie pieprz rośnie! — szepnął ogromny, niby z kamienia wyciosany, koniokrad Ruzia, porozumiewawczo patrząc na resztę aresztantów.
Wszyscy jak na komendę podnieśli się i zaczęli nieznacznie otaczać „szczupaka“, skromnie siedzącego na końcu ławki. Tylko Gruzini pozostali na swoich pryczach.
Nagle siedzący skromnie młodzieniec podniósł głowę, zmrużył ciemne oczy i zapytał głosem drwiącym a dźwięcznym:
— Na kogo zamierzacie napaść? Na mnie? Na Dymitra Jastrzębia?
Mówiąc to, podniósł się i dumnie się wyprostował:
— Patrzcie! Spróbujcie teraz — rzucił z pogardą i, schyliwszy się, ze zdumiewającą łatwością podniósł do góry długą, ciężką ławę i zamachnął się nią.
— Wszystkich wytłukę zato, że Jastrzębia nie poznaliście, zielone djabły! — zawołał, wybuchając głośnym śmiechem.
— Nie wolno się bić! — krzyknął dozorca, podchodząc do drzwi.
Jastrząb spojrzał na niego i z siłą cisnął ławą we drzwi. Zahuczało w powietrzu od potężnego rozmachu, wiatr wionął w celi, a drzwi żałośnie skrzypnęły pod ciosem.
Dozorca gwizdnął, przybiegli żołnierze i wyprowadzili aresztanta za karę do podziemnej celi. Jastrząb nie opierał się, opuszczał celę spokojnie, lecz na progu zatrzymał się i rzekł z ukłonem:
— Żegnajcie! Nie wypada takim hetmanom, jak ja, pozostawać z robakami.
Odprowadzony głębokiem milczeniem celi, pewnym krokiem wyszedł z dumnie podniesioną głową.
Długo milczeli zdumieni aresztanci. Wreszcie Ruzia drżącym głosem szepnął:
— Więc to Jastrząb? Zupełnie chłopak jeszcze...
Inny aresztant zawołał radośnie:
— Jastrzębiem, niby djabłem przez trzy lata na całym Uralu straszono ludzi! Nikt nie mógł go złapać! Grasował po całej Rosji!
Długo jeszcze opowiadali sobie aresztanci o legendarnym prawie bandycie, za jakiego uchodził Jastrząb.
Po paru dniach wprowadzono go zpowrotem do celi, gdzie siedział Eristow z towarzyszami — Gruzinami.
Aresztanci witali Jastrzębia z głębokiem uszanowaniem.
— Aha! — uśmiechnął się. — Tak — to rozumiem!
Kilka dni zrzędu widywałem tego herszta bandytów, rozmawiałem z nim i przyglądałem się mu. Bardzo grzeczny w rozmowie, miękki w ruchach, nie zdradzał żadnego wzruszenia, zachowując zupełny spokój. Jednak był to pozorny spokój, spokój tygrysa zamkniętego w klatce.
Leży ten wspaniały drapieżnik, wyciągnąwszy potężne łapy i dumnie podniósłszy głowę, a jego jarzące się, okrągłe, żółte oczy, nie mrugając, patrzą wdal, nie widząc ani żelaznych sztab klatki, ani dozorców, ani tłumu widzów. Gdy przypadkowo padną na człowieka jego czarne, jak szczeliny w żółtym berylu, źrenice, wydać się może, że przebija wszystko swym wzrokiem i przez ciało ludzkie widzi ciemną knieję rodzimą, i rwie się do niej.
Tak patrzał na towarzyszy, dozorców i więzienie Jastrząb. Dusza jego, nieokiełznana i dzika, rwała się do wolności. Co tam pozostawił za sobą? Namiętny pociąg do niebezpiecznych przygód, których potrzebowała, jak pokarmu, jego burzliwa natura? A może widział w swoich marzeniach sad, pełen drzew wiśniowych, i ją, umiłowaną całym żarem młodego serca?
Jastrząb uważnie przyglądał się mieszkańcom celi. Nareszcie uczynił wybór.
Podszedł do grupy Gruzinów i szepnął:
— Chcecie „lecieć“?..
— Bardzo! — odpowiedział za wszystkich Eristow. — Niebardzo „pochwalą“ nas na sądzie...
— No, to — jazda! Słuchajcie...
Długo pocichu naradzali się aresztanci, a po kolacji Jastrząb podchodził pokolei do każdego towarzysza swojej celi i powtarzał jedno i to samo.
— Ja z Gruzinami uciekam. Dziś zaczynamy pracę. Musicie pomagać i milczeć!
Zaglądał w oczy i odchodził.
Tejże nocy rozpoczęto robotę. Jastrząb znał miejsce, gdzie były przez kogoś podpiłowane deski w podłodze i, położywszy zamiast siebie na pryczy — swoje ubranie i, przykrywszy je kołdrą, wlazł pod podłogę. Wkrótce aresztanci usłyszeli ciche uderzenie małej, ostrej łopatki i szmer osypującej się ziemi. Jastrząb „rył“. Przerywał robotę tylko wtedy, gdy słyszał uderzenie w podłogę, co oznaczało zbliżanie się dozorcy do drzwi celi. Przed świtem Jastrząb zaczął wysypywać pod pryczę wydobytą ziemię, wynosząc ją w dwóch workach. Gruzini mu pomagali starannie. Najtrudniejszą rzeczą było niepostrzeżenie wynieść z celi ziemię, wydobytą w nocy. Część jej wsypywano do „paraszy“, a dwóch najtęższych aresztantów wynosiło ją, udając, że jest bardzo lekka. Resztę ziemi wszyscy aresztanci zgarniali do kieszeni, zanadrza, do zawiniątek, schowanych pod ubraniem, i podczas przechadzki nieznacznie rozsypywali ją potrochu na podwórzu.

Gmach dyrekcji kolei wsch.-chińskiej po pożarze.

Co noc trwała ta podziemna, krecia robota. Jastrząb prowadził podkop pod fundamenty, opuszczając się na znaczną głębokość pod ziemię, a później podnosząc się znowu ku powierzchni, kierując tunel za mur ku istniejącemu stokowi kanalizacyjnemu, wychodzącemu na brzeg rzeki.
Praca z każdym dniem stawała się coraz trudniejsza, gdyż pracować wypadało prawie bez powietrza. Ludzie się zmieniali co kilka minut i powracali z podkopu wycieńczeni i osłabli. Po kilku dniach — nie mogłem poznać Gruzinów.
Mieli szare twarze, koloru ziemi; blade wargi, chorobliwie błyszczące oczy, a drżące ręce świadczyły o ciężkiej i wyczerpującej pracy.
Gdy wypytywałem Eristowa o przyczynę jego wyglądu, wtedy właśnie z całem zaufaniem opowiedział mi o wszystkiem i prosił o wyprawienie listu na wypadek, jeżeli zginie podczas ucieczki.
Gruzini po kilku dniach zupełnie osłabli. Pozostał tylko Jastrząb. Pracował za wszystkich, inni mu tylko pomagali, wyciągając worki z ziemią i ukrywając ją pod podłogą i pod pryczą. Lecz nie wytrzymał i Jastrząb. Pewnej nocy wczołgał się do tunelu, ciągnąc za sobą sznur z uwiązanemi doń dwoma workami, jak na „nieskończonym pasie“.
Czołgał się w zupełnej ciemności, aż ujrzał zdaleka światełko. Była to kieszonkowa latarka elektryczna, paląca się w końcu kanału. Leżąc na piersiach, Jastrząb ostrą łopatką, jakiej używają murarze, rył ziemię, a ona czarnemi wężykami obsypywała się pod niego. Napełnił worek i szarpnął za sznur. Worek, ciągniony przez towarzyszy, z cichym szelestem znikł w podkopie; na jego miejsce przysunął się nowy, pusty. Długo pracował Jastrząb, lecz coraz głośniej i ciężej oddychał i coraz powolniej wbijał łopatkę w wilgotną ziemię. Aresztant nie wiedział, że z nosa i uszu dawno płynie mu krew, mieszając się ze spływającym z ciała potem. Nagle poczuł, że ktoś z całej siły uderzył go w głowę. W oczach natychmiast zapaliły się złowrogie, gorące ogniki, zgasły i znowu zapaliły się, kręcąc się i wirując dokoła. Chciał się odwrócić i zasłonić od nowego razu lub odbić go, lecz coś ścisnęło go za gardło i zaczął charczeć. Łopatka wypadła mu z rąk, otworzył oczy i ujrzał tylko oświetlony latarką kawałek ściany.
Tymczasem w celi aresztanci szeptali do siebie z podziwem:
— Mocarz ten Jastrząb! Tyle czasu pracuje i nie wychodzi z podkopu!
Wynurzały się z mroku torby, pełne ziemi, i jakimś ponurym lękiem tchnęło od tych milczących gońców, wysyłanych przez człowieka, co się wdzierał coraz głębiej i głębiej we wnętrzności ziemi.
Nagle Eristow zauważył, że Jastrząb dawno nie daje sygnału, aby wyciągnąć napełniony worek. Targnięto za sznur, lecz odpowiedzi nie było.
— Zemdlał z braku powietrza! — domyślili się Gruzini. — Musimy go wyciągnąć.
Przy pomocy dodatkowego sznura, uwiązanego zwykle do nóg pracującego pod ziemią, wydobyto Jastrzębia i przywrócono go do przytomności. Jednak już wkrótce wczołgał się znowu w wąską norę, gdzie wraz z małą latarką świeciła mu nadzieja i wolność.
Prawie miesiąc pracowali tak ludzie-krety. Nareszcie podkop połączono z główną arterją kanalizacji więziennej. Pamiętam, że już spałem, gdy rozległ się trzask łamanych prycz, krzyki, wycie rozwścieczonych ludzi, nawoływania i gwizdki dozorców i tupot nóg zbiegających się żołnierzy. Wprawne ucho wyczuwało jednak „wołynkę“, — sztucznie zaaranżowaną awanturę. Domyśliłem się, że ma się w tej chwili odbywać ucieczka, i nie omyliłem się!
Tejże nocy podczas straszliwego hałasu, który podniosła cela Gruzinów, a z nią, jak zwykle, całe więzienie, Jastrząb, Eristow i jego towarzysze „wylecieli“ poza mury więzienne.
Miał przeczucie Jastrząb, ten „książę więzienia“, gdy powiedział do aresztantów:
— Żegnajcie! Nie wypada takim hetmanom, jak ja, pozostawać z robakami.
Zbiegów zaraz nie złapano, gdyż nazajutrz podczas przechadzki aresztantów przez mur przerzucono drewnianą litrową baryłkę ze spirytusem. Na jednej stronie baryłki było wydrapane nożem słowo „Kaukaz“, a na drugiej zamaszysty podpis:
„Jastrząb“.
Baryłka nie doszła do rąk aresztantów, gdyż podniósł ją stojący na warcie żołnierz i zaniósł do kancelarji więzienia. Były to bilety wizytowe rycerskich Gruzinów — książąt kaukaskich i groźnego wodza bandytów, „księcia więzienia“.


ROZDZIAŁ CZWARTY.
MIŁOŚĆ W KAJDANACH.

Wszędzie, gdzie się mogą spotkać mężczyzna i kobieta, czy to w wielkich, pięknych miastach, czy na samotnej wyspie, czy nawet w więzieniu, gdzie w dzień i w nocy rozlega się brzęk kajdan, — przylatuje skrzydlaty Eros, piękny Kupido, uzbrojony w łuk i strzały. Wypuszcza je w serca ludzi, niebaczny na to, co niosą te słodkie pociski — radość i szczęście, czy mękę i rozpacz.
Zadanie swoje spełnia Eros także i w więzieniu, gdzie, oddzieleni od siebie grubemi murami i żelaznemi kratami, pędzą pełne rozpaczy i tęsknoty życie mężczyźni i kobiety, nigdy nie spotykając się i tylko zrzadka mogąc zamienić kilka słów zdaleka.
Mimo to strzały bożka miłości trafiają i tu do celu niechybnie.
Figlarny bożek nie przebiera wcale. Widzi on tylko serce i nie dba o to, czy ciało jest dostatecznie piękne; wypuszcza strzały w ofiarę nawet wtedy, gdy twarz jej jest ospowata lub piegami upstrzona, oczy skośne, a usta brzydko wydęte.
Pewnego wieczora pisałem w swojej celi, gdy nagle usłyszałem hałas na podwórzu, radosne krzyki aresztantów, głosy kobiet, a później — i tak już przez całą noc — świst i rozmowy „telegraficzne“, wystukiwane w ścianę. Całe więzienie jakgdyby się wściekło, stuki i szmery uderzeń w mury biegły ze wszystkich stron, tak, że zrozumieć oddzielnych sygnałów nie mogłem. Zasnąłem, przysłuchując się ciągłemu stukaniu i gwizdkom więźniów.
Rano dowiedziałem się o wszystkiem. Do więzienia przyprowadzono dużą partję kobiet. Były to aresztantki, skazane na dłuższe terminy. Umieszczono je na parterze, pod salą Nr. 1, gdzie siedzieli groźni „Iwany“ i gdzie często urządzałem swój podróżujący uniwersytet, gdyż był to najbardziej zaludniony oddział.
Polewając kwiaty w ogrodzie, przypatrywałem się bardzo zajmującej scenie. Kilka aresztantek usadowiło się przy oknach i głośno rozmawiało z mężczyznami, siedzącymi na wyższem piętrze.
Rozmowy były bardzo poważne, a czasem brzmiały w nich nuty rzewne i rozpaczliwe. Kobiety opowiadały o swojem życiu i o tych ciężkich, tragicznych okolicznościach, które doprowadziły je do więzienia. Czego tu nie było!
Zawiedziona miłość i zazdrość, znęcanie się pijanych, brutalnych mężów, ciężkie warunki materjalne, obawa śmierci głodowej dla siebie i dzieci, zemsta, zwyrodnienie, odziedziczona zbrodniczość, niezadowolenie z życia, szaleństwo chwilowe i zupełnie wyraźne zboczenia psychiczne, nieuleczalna, straszliwa choroba — te grymasy życia codziennego wtrącały kobiety na drogę zbrodni i wrzucały je do więzienia. Aresztantki mówiły smutnemi, szczeremi głosami, jakgdyby na spowiedzi. Niektóre płakały nawet, łamiąc ręce w rozpaczy.
Dla mnie był to obraz tak nieoczekiwany, tak dziwny i wzruszający, że długo nie mogłem przyjść do równowagi.
Przypatrując się temu, co się działo teraz w więzieniu, zauważyłem, że z okien celi „Iwanów“ aresztanci zaczęli spuszczać nadół sznurki z uwiązanemi na nich listami, paczkami papierosów, cukru, kawałkami mydła i innemi upominkami.
Zdołu zapomocą tych samych sznurków wyciągano odpowiedzi na listy i prezenty „dam“: kawałki lustra, wstążeczki, tytuń, czasami nawet tabliczkę czekolady lub karmelek.
Gdy po obiedzie wszedłem do sali Nr. 1 i zaproponowałem pogadankę, jeden z aresztantów podszedł do mnie i rzekł:
— Starosto! Dziś nie to mamy na myśli i... tu...!
Mówiąc to, pokazał na serce.
— Dziś — ciągnął dalej — przyprowadzono do więzienia kobiety. Jest to radosny dzień. W tych ohydnych workach z cegły i kamienia, w tych celach, sto razy przeklętych przez nas, ciężkie, bez jutra, bez nadziei pędzimy życie. Gdy usłyszeliśmy głosy kobiet, które jeszcze nie zdążyły zmienić się w takie potwory, jakie z nas zrobiło więzienie, poczuliśmy jakby prąd świeżego powietrza! Przypominamy sobie nasze rodziny, których z pewnością nigdy w życiu nie ujrzymy. Przenosimy się myślą w inne miejsca, gdzie pozostały nasze matki, siostry, żony i narzeczone... Zjawiła się nadzieja, która oczyszcza dusze, gnijące za temi kratami...
Uśmiechnął się zmieszany i dodał szeptem:
— Dziś już nie trzeba nauki, starosto! Dobrze?
Zaśmiałem się i chciałem już wychodzić, gdy, głośno stukając drewnianą nogą, podszedł do mnie najstarszy w więzieniu aresztant, dawny bandyta, rabujący poczty. Miał około 70-ciu lat, na twarzy nosił piętna Sachalinu, tej wyspy wygnania zbrodniarzy. Były to wyrwane nozdrza, prawie ukryte w gęstych, najeżonych wąsach i brodzie, rosnącej mu niemal z pod oczu. Nazywał się Bojcow, był olbrzymiego wzrostu i kolosalnej siły mimo tak podeszłego wieku.
— Niech pan usiądzie, — mruknął — pogadamy!
Usiadłem, Bojcow długo milczał, wreszcie wskazał na tłoczących się przy oknach aresztantów, którzy rozmawiali z kobietami i komunikowali się z niemi zapomocą sznurków, czyli według więziennej gwary — „telefonów“.
— Czy pan to rozumiesz, starosto!? — zapytał prawie szeptem.
Milczałem.
— Przecież to straszne! — szepnął jeszcze ciszej. — Dorośli, nawet starzy ludzie, a zachowują się, jak żółtodzióby!
Umilkł i zaczął nabijać fajkę.
— Więzienie to sprawia! — mówił dalej stary bandyta. — Pozbawieni wszelkiej radości życia, szukają jej, jak ryba świeżej wody, jak ptak — czystego powietrza, jak kwiat słońca... Gdzież sprawiedliwość? Czy taka kara oczyści, wyleczy? Ludzkość popełnia wielką zbrodnię... wielką!... My, aresztanci jesteśmy „kurzawą ludzką“... Wznosi się i opada kurzawa... To my... — my, których zmełło ciężkie, bezwzględne życie!
Wypuścił długie pasmo dymu i mówił dalej:
— Ludzie nie rozumieją, że nastał czas, aby przestać deptać po upadających ciałach słabszych, aby nie podnosić coraz to nowych kłębów kurzawy. Gdy zaczyna ona zasypywać ludziom oczy, drapać w gardle, ohydną powłoką pokrywać całe ich życie, wrzucają ją do worków z kamieni, do więzień i, uspokojeni, nową kurzawę robić zaczynają, mknąc w szalonym, bezmyślnym pędzie dalej i dalej drogą życia... Dokąd pędzą? Dokąd? — Do przepaści, do dnia zemsty!...
Oczy starego zbrodniarza pałały, ciężko podnosiła się pierś, a słowa padały jak kamienie.
Uważnie słuchałem tego co mówił Bojcow, bo wiedziałem, że były to myśli ludności więzień rosyjskich, pozbawionej wszelkich praw. Z przerażeniem myślałem wtedy o tem, coby się stało, gdyby wszyscy tak myślący wyrwali się nagle za mury więzienne i ujęli w swoje ręce sprawę zemsty.
Los chciał, abym był świadkiem takiego okresu. Stało się to wtedy, gdy bolszewizm powołał do zemsty tę właśnie „kurzawę ludzką“.
Tymczasem życie w więzieniu szło swoim trybem, a przejawy jego były zwykłe i w życiu normalnem spotykane. Kobiet było mało, a mężczyzn około pięciuset, z nich zaś prawie każdy chciał usłyszeć głos kobiety, zwrócony do niego wyłącznie. Stąd powstawały kłótnie, sceny zazdrości, walki, w których posługiwano się nietylko silnemi pięściami, lecz i nożami. Po przybyciu kobiet, szpital więzienny wkrótce zapełnił się rannymi aresztantami. Jednocześnie jednak zauważyłem, że atmosfera stała się czystsza. Już nie rozlegały się bez przerwy w dzień i w nocy dzikie, ohydne wymyślania i przekleństwa. Ludzie mówili glosami cichemi i skupionemi, nie śpiewali brudnych piosenek, nie opowiadali sobie nieprzyzwoitych, tchnących zgnilizną, historyjek. Obecność kobiet dawała się wyczuwać na każdym kroku. Ich oczyszczający i uszlachetniający wpływ na mężczyzn odrazu wydał skutki. O ile aresztanci stali się czystszymi moralnie, o tyle też fizycznie zaczęli więcej dbać o siebie. Rzadko już można było spotkać nieumytych, nieuczesanych, pół-ubranych, zupełnie zaniedbanych osobników. Zdawało się, że się więzienie odrodziło.

Most kolejowy na Sungari w Charbinie.
W tej atmosferze, przed memi oczyma zawiązało się kilka romansów.

Pewnego dnia, siedząc z powodu deszczu w swojej celi, mimowoli podsłuchałem rozmowę takiej treści:
— Już wszystko sobie powiedzieliśmy, Katarzyno! — mówił jakiś aresztant. — Znamy się tak dobrze, jakgdybyśmy dziesięć lat z sobą przeżyli.
— To prawda! — odpowiedział kobiecy głos, — to prawda! Masz dobre, rozumiejące cudzą niedolę, serce...
— Posłuchaj, Katarzyno! — znowu odezwał się więzień. — Skazany jestem na trzy lata, pozostały mi tylko dwa miesiące do końca terminu...
— Szczęśliwy jesteś! — westchnęła Katarzyna. — Ja muszę jeszcze siedzieć tu dwa lata! Długa jeszcze moja męka...
— To nic! — zawołał mężczyzna — wyjdę z więzienia i zacznę pracować... dużo pracować... jestem cieślą, znam swój fach. Teraz, gdy ciebie poznałem, nie chcę już dawnego życia, życia, aby odrazu zdobyć dużo pieniędzy, a później... chociażby do więzienia! Teraz ja już nie taki! Chcę pracować uczciwie...
— Dobrze, sprawiedliwie mówisz, Pawle! — cichym głosem odparła kobieta.
Zapadło milczenie. Widocznie oboje pogrążyli się w swych myślach, jednak wyczuwałem, że rozmowa nie była skończona, i że w sercu tych ludzi ważą się w tej chwili ich losy.
— Katarzyno! — wyrzekł półszeptem aresztant.
— Jestem — odezwała się kobieta.
— Posłuchajcie, co powiem! Życie nas zgniotło i rzuciło tu, do „kiczi“[18]. Przeszliśmy wielką mękę zbrodni, sądu i kary. Możebyśmy zostali na zawsze zgubionymi ludźmi, zbrodniarzami na całe życie... lecz Bóg zechciał, abyśmy się spotkali... i wszystko się zmieniło... wszystko!... Możemy teraz dopomóc sobie wzajemnie, powrócić do życia na wolności i zapomnieć o naszej męce... Chcecie tego?
Aresztantka długo nie odpowiadała, aż wreszcie rzuciła ciche pytanie:
— Jak?
— Bądźcie, Katarzyno, moją żoną! — cichym, poważnym, niby w kościele, głosem odpowiedział mężczyzna. — Rozumiesz? Wyjdę z więzienia i zażądam ślubu...
— Wypuszczą mnie dopiero za dwa lata... — szepnęła z rozpaczą Katarzyna.
— Nic to! — odezwał się radośnie więzień. — Będę czekał, pracował, przygotowywał nasz dom na wasze przyjście... No, jakże? Czy zgoda?
— Dziękuję wam, Pawle, w imię Boga, dziękuję! — szeptać zaczęła aresztantka i po chwili już przez łzy zaczęły się jej rwać słowa: — Poczciwe, dobre, „białe “ macie serce!.. Życie za was oddam!.. Myślałam, że zginę tu... wyście mi rękę podali... ratujecie!.. Pawle... Pawle!
W tej chwili ktoś głośno krzyknął:
— Woda na herbatę! Wychodzić do kuchni.
Rozmowa się urwała. W dwa miesiące później w cerkwi więziennej odbyła się uroczystość. Zwolniony po odbytym terminie kary, aresztant Paweł Riazanow brał ślub z Katarzyną Gulajewą. Mąż po ceremonji ślubnej odszedł i z hałasem zatrzaśnięto za nim żelazną furtkę bramy, żona pozostała w celi więziennej, lecz była cicha, promienna i skupiona.
Paweł co niedziela odwiedzał ją, przynosił jedzenie i upominki i z dumnemi błyskami w oczach pokazywał jej spracowane, twarde dłonie.
— Ci ludzie nie zginą! — myślałem radośnie. — Więzienie nie pożre ich i pozostanie za nimi, jak zmora dawno minionej nocy...
Może być, że ta para, skojarzona przez niedolę i mękę, była później bardzo szczęśliwa?
Gdy aresztantki i aresztanci już się zapoznali zapomocą „telegrafu“ i „telefonu“, zaczęła się część druga romansów więziennych. Zjawiła się chęć zobaczenia się nawzajem. Pomysłowość aresztancka przyszła natychmiast z pomocą.
Spostrzegłem wkrótce, że wszyscy byli zaopatrzeni w zwierciadła. Mężczyźni kręcili w ręku odłamki lustra, kobiety siedziały na oknach też z lustrami. Rozpoczęły się oględziny. Kobieta umieszczała się z lusterkiem tak, żeby aresztant swoim kawałkiem szkła mógł przyłapać jej odbicie w lustrze. Zaczynały się uśmiechy, kokieterja, flirt, posyłanie sobie nawzajem pocałunków, śmiechy i westchnienia. Bożek miłości fruwał z celi do celi, z sali do sali, wypuszczając strzałę po strzale.
Wiem z własnych spostrzeżeń i z opowiadań aresztantów, że niejedno prawdziwie szczęśliwe i uczciwe małżeństwo zawiązało się w więzieniu i przetrwało nieraz bardzo ciężkie próby na wolności, gdzie ludzie walczą o swój byt i nie oglądają się za tymi, którzy, upadłszy, usiłują się podnieść i dążyć za resztą.
Jednak romanse więzienne niezawsze miały tak pogodne zakończenie. Pamiętam jeden bardzo interesujący, z różnych punktów widzenia, wypadek. Kiedyś w lecie przyprowadzono kobietę. Zabiła męża i sama się oddała w ręce sądu. Na czas śledztwa, zamknięto ją w osobnej celi w naszem więzieniu. Kobieta ta pochodziła z bogatej rodziny kupieckiej, a była bardzo piękna, wysoka, o wiotkiej i zgrabnej figurze, z koroną płowych włosów na głowie. Twarz miała łagodną i bardzo smutną. Patrzyła wprost przed siebie szeroko otwartemi, niby zdziwionemi, szafirowemi oczami. Gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, wydała mi się niezupełnie normalna. Nie jestem jednak pewny, czy tak było w rzeczywistości. Z powodu swej piękności, a może dlatego, że ktoś zapłacił naczelnikowi więzienia, pozwolono jej spacerować w zagrodzie dla aresztantek cały dzień. Korzystała z tego prawa i ciągle można było ją obserwować, jak zlekka się kołysząc, chodziła z kąta w kąt zagrody, zamyślona, uśmiechająca się smutnie do swoich myśli.
Aresztanci zaczęli ją nagabywać, chcąc nawiązać znajomość z nowoprzybyłą. Lecz ona z przerażeniem patrzyła na kraty więzienne z wyglądającymi z poza nich aresztantami i milczała.
— Dumna jakaś pani!.. — zadecydowali więźniowie i więcej już na nią nie zwracali uwagi.
Pewnego razu, gdy przechadzała się w klatce, podszedł do niej naczelnik więzienia i długo z nią rozmawiał. Kobieta, dawno nie widząc ludzi kulturalnych, ucieszyła się, rozgadała i nawet raz głośno się zaśmiała. To ją zgubiło.
Aresztanci złowrogiemi oczyma przypatrywali się spacerującej parze, a gdy naczelnik więzienia, pożegnawszy się, odszedł, zerwała się burza przekleństw i straszliwych wymyślań i obelg.
Przestraszona kobieta wybiegła z zagrody i uciekła do swojej celi.
Nazajutrz, gdy aresztanci byli na przechadzce, nieznajoma weszła do swojej klatki i, zbliżywszy się do krat, śmiało podniosła głowę i zapytała smutnym, dźwięcznym głosem:
— Czemu wczoraj tak strasznie skrzywdziliście mnie? Za co?
Aresztanci, zmieszani, milczeli, aż nagle jeden z Gruzinów, Mikoładze, podbiegł do krat i krzyknął z wściekłością:
— Dla nas jesteś dumna, a dla kata, dla naczelnika więzienia, to nie!
Krzyknąwszy to, cisnął w nią kamieniem. Kobieta zachwiała się i schwyciła za serce. Więźniowie polityczni pobiegli jej na pomoc, lecz aresztanci już odeszli od kraty. Zemsta została dokonana i nikt już na jej ofiarę nie zwracał uwagi.
Nikt, oprócz jednego.
Był to nowy obywatel więzienia, groźny jak najdrapieżniejszy ptak, podobny nawet do drapieżnego ptaka z przezwiska, z wyrazu oczu, z ostrych rysów i ruchów — ociężałych a potężnych zarazem.
Nazywał się Orzeł, a niedawno był wodzem bandytów, grasujących nad Amurem. Chodził w kajdanach, skuty na rękach i nogach, i spodziewał się wyroku śmierci. Lecz sąd zwlekał z jego sprawą, prowadząc śledztwo w różnych miastach, gdzie wynajdywał krwawe ślady działalności Orła.
Orzeł, zamknięty w osobnej celi, godzinami stał, trzymając się kraty okna, i nie spuszczał oczu z pięknej kobiety. Tego dnia, spotkawszy Gruzina, który cisnął w nią kamieniem, zrzucił go z klatki schodowej, a ten spadł z połamanemi żebrami.
— To od Orła, za nią! — krzyknął zgóry groźny aresztant, dzwoniąc kajdanami, i spokojnie poszedł do kuchni po wodę.
Napad na nieznajomą kobietę pobudził aresztantki, które też czuły się obrażone dumą „pani“. Zaczęły się drwiny, drobne przykrości i prześladowania. Kilka starych aresztantek rzuciło się kiedyś na nią i dość poważnie poraniło. Wtedy władze więzienne przeniosły ją do osobnej celi drugiego piętra. Przez kilka dni nikt jej nie widział. Nie wychodziła na przechadzkę i nawet nie zjawiała się w kuchni po wodę. Daremnie Orzeł wyglądał jej z poza krat swojej celi, daremnie oczekiwało więzienie swojej ofiary, aby krzykiem „ciu!-ciu!“ Wyrazić pogardę i nienawiść tej, która była w szczególnych łaskach u władz.
Smutna kobieta znikła, chociaż wszyscy wiedzieli, że pozostaje w więzieniu.
Była burzliwa noc. Czarne, ciemnemi chmurami powleczone niebo co chwila rozdzierały olśniewające błyskawice. Huk grzmotów wstrząsał gmachem więziennym. W naturze zaczaiła się trwoga, a jakieś niespokojne przeczucie zgrozy zakradło się do duszy więźniów. Orzeł spojrzał na czarne niebo, na przeszywające go błyskawice i zaczął chodzić po celi. Sam nie wiedząc o tem, chodził coraz szybciej, prawie się miotał, jak dziki zwierz w klatce. Nagle zatrzymał się i spojrzał przez drugie okno, do połowy zabite deskami. Nigdy tam nie zaglądał, bo wychodziło w kąt podwórza i miało o jakie dziesięć kroków przed sobą ścianę przeciwległej oficyny z zasłoniętem deskami oknem. Teraz desek nie było, okno było zawieszone białą firanką, czy prześcieradłem, a przez zasłonę widać było światło w celi.
Orzeł stał i patrzał.
Na tle oświetlonej z wewnątrz firanki zjawił się cień. Orzeł widział, że ktoś chodzi, zarzuciwszy ręce na głowę. Naraz cień zbliżył się do okna i wtedy Orzeł rozpoznał kobietę. Przeczucie czy instynkt kazały mu wejść na pryczę i twarz przycisnąć do szyby. Jednak deski przeszkadzały więźniowi. Uchwycił je swemi potężnemi dłońmi i ze zgrzytem zardzewiałych gwoździ jął odrywać jedną po drugiej. Przywarł twarzą do szyby i patrzył na przeciwległe, oświetlone okno. Kobieta powolnemi ruchami wyjęła szpilki z włosów, które natychmiast, niby wspaniały płaszcz, spadły jej na ramiona i plecy.
Orzeł wydał cichy, radosny okrzyk. Poznał smutną kobietę, którą skrzywdzili aresztanci. Więzień, dzwoniąc kajdanami, otworzył okno, długo wpatrywał się w jasną plamę na sąsiedniej ścianie, chociaż cień kobiety dawno już znikł.
Orzeł jakiś czas czekał, a gdy się przekonał, że kobieta już się nie pokaże, zaczął śpiewać.
Była to ponura, monotonna pieśń, podobna do szelestu deszczu lub do szmeru jesiennego wiatru w suchych krzakach. Śpiewał o szerokiej rzece, o czółnach bandytów, o potyczkach, pościgu i ucieczce, niby jękiem opowiadał o życiu więziennem, a później coraz głośniej i dźwięczniej jął śpiewać o marzeniach nieziszczonych, o dawno minionej miłości. Coś żywiołowego, a zarazem pięknego było w tej pieśni bandyty. Zdawało się, że jakaś fala, potężna wezbrała mu w piersi i bije o mury więzienne. Nagle urwał pieśń i zaczął gwizdać. Z szerokiej piersi tego nawykłego do rzek, lasów i stepów człowieka płynął cichy, drżący świst, pełen rozmarzenia i rzewności, lecz dźwięki stawały się coraz mocniejsze i silniejsze, aż zmieniły się w nieprzerwaną melodję, namiętną, dziką i gorącą...
Była to miłość, tęsknota za umiłowaną kobietą, było to wołanie potężne, rozkazujące, wszechwładne.
Usłyszała je kobieta z celi naprzeciwko. Nieprzeparta wola bandyty pociągnęła ją ku oknu, uchyliła firanki i ujrzała jego oczy, pełne żądzy, zachwytu i błagania.
Urwał się świst. Orzeł wyciągnął do kobiety skutą rękę i szepnął:
— Nie mogę już nie widzieć ciebie, nie mogę!
Kobieta milczała, on wciąż szeptał:
— I tacy jak ja kochać mogą... może głębiej i goręcej niż ci... ludzie z wolności. Słyszysz?
— Smutno mi... — rzekła kobieta.
— Co ci jest? Powiedz! Ulżyj duszy! Ja wszystko zrozumiem... bo sam przeszedłem mękę ogniową... i kocham... — szepnął Orzeł, zapatrzony w piękną twarz kobiety.
Kobieta, być może po raz pierwszy i ostatni w życiu, zaczęła snuć smutną opowieść swego życia, a zakończyła ją westchnieniem:
— Jeden dzień wolności, żebym mogła zobaczyć swoją córeczkę, a później chociażby śmierć!
Orzeł zamyślił się, wreszcie rzekł:
— Poco śmierć? Ja ci urządzę ucieczkę... Zato wspomnij czasem o Orle i módl się za mnie!
— Ucieczka? — spytała, nie wierząc własnym uszom.
— Tak! — odparł Orzeł. — Zażądaj, aby cię w sobotę zaprowadzono do sędziego. Takie jest prawo — nie mogą odmówić! Resztę już inni zrobią.
— Nigdy o tobie nie zapomnę... nigdy, jeżeli to uczynisz! Bóg usłyszy modły moje i mego niewinnego dziecka!
Dozorca więzienny przerwał rozmowę, zjawiwszy się dla sprawdzenia, czy wszystko w porządku.
Przez dwa dni Orzeł gwizdał, założywszy palce w usta, gwizdał, podając przeróżne sygnały, aż podczas spaceru niewidzialna ręka przerzuciła przez płot kamień z napisem „zrobione“.
W sobotę wieczorem dozorca więzienny wszedł do celi kobiety i oznajmił, że na jej prośbę ma ją odstawić do prokuratora.
Kobieta do więzienia nie wróciła. Z ruchu — jaki panował całą noc w kancelarji, wnioskowałem, że musiało zajść coś niezwykłego. Po paru dniach dowiedziałem się od naczelnika więzienia, że jacyś bandyci napadli na dozorcę, odebrali mu broń, zakneblowali usta i związanego wcisnęli pod stos desek. Konwojowaną przez niego kobietę porwano, i dotychczas jej nie odszukano. Śledztwo ustaliło, że była w domu, zabrała dziecko i znikła.
Orzeł przez dwa tygodnie chodził zamyślony, ale radosny i dumny. Śmiały watażka miał za murami więzienia wiernych towarzyszy, sprytnych i oddanych. Wkrótce stanął przed sądem w swojej sprawie, za którą oczekiwał śmierci, lecz, widocznie, smutna kobieta i jej mała córeczka gorące zanosiły modły przed oblicze Boga, bo sąd nieoczekiwanie wynalazł okoliczności łagodzące, i Orła skazano zaledwie na 4 lata ciężkiego więzienia. Gdy go wywożono, pokłonił się wszystkim do ziemi, jakgdyby przysięgę na tę ziemię składał, i rzekł:
— Odsiedzę swój termin i odszukam ją, bo żyć bez niej nie chcę!
Nikt, prócz Mironowa i mnie, nie wiedział, o kim mówił wódz rozbójników, groźny Orzeł.
My jednak milczeliśmy.


ROZDZIAŁ PIĄTY.
MONTE CARLO WIĘZIENNE.

Hazard w życiu więziennem stanowi ważną, i jak się wydaje, nieodłączną stronę wegetowania pod kluczem. W dzień i w nocy grają aresztanci we wszystkie możliwe i niemożliwe gry w karty. Z tego powodu wynikają kłótnie i bójki, zwiększając ilość pacjentów w szpitalu więziennym. Karty czyli „paragrafy“ lub „kanony“, jak je nazywają aresztanci, są najmilszą dla nich rozrywką. Podczas gry rzadko zdarzają się wypadki fałszerstwa, a przyłapanego na gorącym uczynku biją ciężko i długo. Jednak ludzie o wielkiej zręczności w palcach nieraz zgromadzają u siebie cały dobytek więzienia.
Szczególnie często dzieje się to wtedy, gdy na podwórzu, podczas przechadzki, lub w jednej z cel utworzy się „majdan“. Jest to słowo tatarskie i oznacza — plac.
„Majdan“ staje się wtedy jakgdyby Monte-Carlo. Tam gra całe więzienie i tam się przyjmuje wszelkie stawki, a więc pieniądze, ubranie, obuwie, różne przedmioty: mydło, szczotki, grzebienie, papierosy, scyzoryki, porcje codziennej strawy więziennej, przysmaki, przynoszone z miasta. Któryś z aresztantów nagle ogłasza, że zakłada „majdan“. Wywiera to duże wrażenie i wszyscy zaczynają się przygotowywać do odwiedzenia „Monte-Carlo“. Władze więzienne patrzą na to przez palce, gdyż w takich chwilach więźniowie są znacznie spokojniejsi i posłuszniejsi, gdyż mają jakie takie zajęcie i przeżycia.
Gdy właściciel majdanu zbierze sporo pieniędzy i przedmiotów od nieszczęśliwych graczy, zjawiają się aresztanci najbardziej hazardujący. Jedni z nich proponują przedsiębiorcy grę „do skóry“, drudzy „o wolność“.
Jeżeli pierwsi przegrają, wtedy łatwo zrozumieć, co znaczy grać „do skóry“. Przegrawszy cały majątek, ryzykują oni wszystko, co mają na sobie, a po nieszczęśliwej karcie pozostają tylko we własnej skórze. Taki niefortunny gracz kryje się później w swojej celi, otula się kołdrą i prowadzi życie bardzo nędzne, życie praojca Adama z tą tylko różnicą, że w więzieniu niema Ewy, któraby go nakarmiła chociażby zakazanem jabłkiem. Kończy się na tem, że władze spostrzegą wreszcie opłakany stan nieszczęśliwego gracza, który przegrał szaty więzienne, wydadzą mu inne łachmany i wsadzą do ciemnej celi za karę, a przekonawszy się, że „majdan“ za daleko się posunął, pakują jego właściciela do jednej celi z ofiarą, gdzie obaj po kilku bójkach nareszcie zawierają traktat pokojowy i wychodzą potem na światło dzienne w zupełnej zgodzie.
Bardziej tragiczną jest gra „o wolność“. Aresztant — stary, wprawny, doświadczony sam sobie zdobywa wolność. O niej marzy i do walki o nią stale się przygotowuje. Orężem do tej walki są: piła do przecinania kajdan i krat, nóż — do napadu i obrony; rewolwer, łopatka do kopania podziemnych kanałów, prowadzących poza mury, patron dynamitowy, blok piroksylinowy do podminowania fundamentów i inne przyrządy i materjały do robienia podkopu.
Grający „o wolność“ aresztant stawia wszystko, co posiada do zdobycia wolności, a przegrawszy to, traci nadzieję na wyrwanie się poza mury kamiennego worka i, zrozpaczony, nieraz sam przerywa nić swego życia. Bywają wypadki, gdy gracz stawia nawet swoje życie, a bywa to wtedy, gdy jego szczęśliwy przeciwnik żąda zrobienia dla siebie podkopu do ucieczki. Jeżeli nawet aresztant przy tej pracy nie zginie w norze podziemnej, przywalony ziemią, to w każdym razie może ucierpieć bardzo, bo sędzia, wykrywszy jego udział w ucieczce, doda mu do terminu więzienia 5 albo nawet 10 lat.
Taki jest hazard więzienny. Czasami najniewinniejszą stawką jest własny nos. Zapomocą dwunastu kart szczęśliwy przeciwnik umiejętnie zmienia nos przegranego w olbrzymi burak lub pomidor, okładając tę niewinną część ciała tylu razami, ile punktów właściciel niefortunnego nosa przegrał. W więzieniu stale się widzi aresztantów z czerwonemi, obrzmiałemi nosami, — ofiarami hazardu, uprawianego w „Monte Carlo“ za kratami. Nieraz daje się słyszeć taka rozmowa:
— Znowu, Michale, przegrałeś? — pyta ze współczuciem aresztant, bacznie przyglądając się barwnemu, opuchniętemu nosowi przyjaciela.
— A znowu! — odpowiada ten melancholijnie, ostrożnie dotykając się zdeformowanej części swego rozgoryczonego oblicza.
— Widzę, że miałeś do zapłacenia sto punktów?
— Sto pięć... — pada cicha, pełna rezygnacji odpowiedź, i rozmowa się urywa.
Czasem zaś hazard żąda ciężkiej ofiary — ofiary z nadziei na wolność, lub nawet życia.
Lecz istnienie w czterech ścianach jest tak niewymownie ciężkie i przygnębiające, że hazard święci swoje triumfy, i ludzie w kajdanach i bez kajdan uciekają się do niego, jako do źródła wrażeń i emocyj, stawiając na kartę nawet własne życie.
Nieraz obserwowałem majdany i aresztantów, grających w gry najhazardowniejsze. Pamiętam jedną scenę. Na majdanie szła gra w „Macao“. Szczególnie zapamiętale grał stary, gruby Żyd, Jakób Ruzia. Nie miał „fartu“[19], i cała postać Ruzi z dużym, zwisającym brzuchem i łysą głową, potwornie cienkiemi nogami i załzawionemi oczami zdradzała niepowodzenie, „pech“.
Jakób był pijany i, mieszając do rosyjskiej mowy żydowskie wyrazy żargonowe, ohydnie klął, rzucał grę, znowu chwytał karty drżącemi palcami, schylał się nad majdanem, klękał, padał na czworaki, lecz nic nie pomagało i wciąż przegrywał.
Kilku przyjaciół chciało go od gry powstrzymać.
Lecz Ruzia, klnąc i skacząc ze złości, znowu porwał karty i rozpoczął nową grę, krzycząc:
— Wszystko jedno! Stary Jakób powinien umrzeć. Jakób dziś pijany! Jakób gra w „paragrafy“! Człowiek powinien coś robić, póki nie zdechnie tu z wami...
— No! Poco ci, Jakóbie, umierać?! — zaprotestował któryś z aresztantów.
— A ty co sobie myślisz, bałwanie?! — krzyknął z wściekłością Ruzia. — Mam tu żyć bez końca? Niech ogień spali takie życie, bo mnie ono niepotrzebne!..
Jakób zmieszał karty i nagle zaczął wykrzykiwać głosem płaczliwym:
— Jakób pijany! Gra dziś stary Jakób! A nikt nie pomyśli o tem, jak Jakób żyć będzie dalej, gdy przegrał cały „sormak“?[20] Skąd weźmie Ruzia teraz herbaty i cukru? Za co kupi spirytusu i tytuniu? Za co kupi teraz to wszystko? Nie mogę przecież wpełznąć do cudzej „hazy“[21] i ukraść dla siebie. Eh, wy, wisielcy!
Gracze śmieli się z łez pijanego Ruzi, lecz jeden z aresztantów ulitował się nad nim i umyślnie przegrał do niego srebrnego rubla i kilka drobnych monet. Stary Żyd spostrzegł to, wziął pieniądze, zamyślił się, spojrzał potem załzawionemi oczami na uśmiechnięte twarze graczy i nagle wybuchnął straszliwem przekleństwem. Przez potok ohydnych słów słychać było:
— Litować się nad Jakóbem? Litować się nad starym Ruzią? Kto śmie litować się? Kto prosi o łaskę? Jakób nic od nikogo nie potrzebuje! Jakób pijany, ale rozumie, że jest na świecie samotny... jak...
Stary umilkł, szukając porównania, i nagle cichym, poważnym głosem skończył:
— ...jak kat...
Ruzia wstał, podrzucił kilka razy na dłoni wygrane pieniądze a później, zabawnie rozkraczywszy cienkie nogi i przechyliwszy się całem ciałem, z rozmachem cisnął monety za mur. Zrobiwszy to, poprawił na sobie ubranie i odszedł w kąt zagrody, mrucząc:
— Nic dla Jakóba nie potrzeba! Jakób zdechnie w więzieniu nędzarzem!..
Aresztanci zanosili się od śmiechu, patrząc na rozwścieczonego towarzysza, i mówili między sobą:
— Ten Ruzia to — hardy djabeł!.. A gdy pijany — płacze, jak dziecko!.. Stary błazen!..
Po chwili rozpoczęto nową grę.
Ruzia jednak już nie zbliżał się do majdanu. Siedział na ziemi, podwinąwszy pod siebie cienkie, pałąkowate nogi. Był zamyślony, a w jego zaczerwienionych, łzawych oczach świecił głęboki smutek.
Oprócz kart Monte-Carlo więzienne uprawia inny hazard, coś nakształt sportu: boksu, czy foot-ball’u. Są to gry „w żgut“, „w nieboszczyka“ i „w kozła“.
„Żgut“ jest słowem pochodzenia rosyjskiego; oznacza narzędzie, które pali. Jest to gruba, twarda lina, spleciona z trzech namoczonych ręczników. Uderzenie taką liną sprawia straszliwy, palący ból. Odbywa się owa gra w taki sposób. Jednemu z graczy zawiązują oczy chustką i otaczają go kołem. Ktoś z aresztantów zadaje liną cios w plecy stojącego pośrodku towarzysza i chowa „żgut“. Uderzony zdejmuje z oczu opaskę i powinien wskazać tego, który go uderzył. Jeżeli nie zgadnie, znowu nakłada opaskę, i powtarza się ta sama procedura, która czasami trwa tak długo, że zmienia się nareszcie w torturę. Jeżeli zaś uderzony zgadnie, wtedy ten, który go smagnął „żgutem“, dostaje od niego pięć uderzeń i sam staje w środku.
Jest to „sport“ bardzo bolesny.
Podobna do niego jest gra „w nieboszczyka“.
Ktoś z aresztantów kładzie się na ziemi twarzą do góry, na piersiach umieszczają mu małą deseczkę. Leżący przedstawia nieboszczyka, a gracze schylają się nad nim i ustami dotykają deseczki. Nieboszczyk stara się rękami i nogami objąć któregoś ze schylających się nad nim graczy, a gdy ten boryka się z nieboszczykiem, inni sieką go linami z ręczników.
Trzymany przez nieboszczyka powinien wyrwać się z jego objęć i złapać któregoś z graczy w chwili, gdy ten zamachnął się na niego. Wtedy zadaje mu pięć ciosów i gra trwa dalej.
Gra w „kozła“ jest mniej dzika i należy do ćwiczeń z lekkiej atletyki. Dwóch czy trzech graczy obejmuje się rękami, a przez tę grupę inni skaczą, rozpędzając się zdaleka i odbijając od ich pleców rękami. Hazard polega na tem, że gracze zakładają się o najlepszego sportsmena, a gdy skok się nie udał, sportsmen płaci swoim grzbietem, ponieważ przegrani biją go cienkiemi, jak linijki klasowe, deszczułkami.
W ten sposób ludność więzień rosyjskich uprzyjemniała sobie swoje smutne i bezcelowe życie.
Czy teraz lepiej, czy gorzej w tych więzieniach? — mimowoli nasuwa się pytanie.
Odpowiem bez wahania i namysłu, że gorzej! Gorzej, ponieważ legendarnych „Iwanów“ i aresztantów kryminalnych już prawie niema po więzieniach, a ludność kamiennych worków stanowi inteligencja i burżuazja, nie godząca się z teorjami komunizmu i z rządem sowietów. Ci już nie grają w karty, nie zabawiają się sportem w rodzaju „kozła“ lub „żguta“, gdyż wiedzą, że w lochach więzienia czeka na nich kat. Jeżeli władze teraźniejsze wypuszczą ich na wolność, to poto tylko, aby umarli śmiercią głodową, przeklinając dzień swego zjawienia się na świat na ziemi nieszczęśliwej Rosji, duszącej się w „kurzawie ludzkiej“, w oparach niewinnie przelanej krwi.


ROZDZIAŁ SZÓSTY.
STRASZNA NOC I PROMIENNY PORANEK.

Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że Szydłę, który zabił zdrajcę Tatara na podwórzu, odstawiono do sądu. Sprawa jego miała się dziś odbyć. Nikt z nas nie wątpił, że Szydło przywiezie z sądu wyrok śmierci.
Całe więzienie umilkło. Ludzie mówili głosami przyciszonemi, jakgdyby bojąc się spłoszyć coś, co zakradło się do więzienia i ogarnęło wszystkich swem ciężkiem, nieruchomem spojrzeniem. Był to śmiertelny lęk i tęsknota, zabijające duszę i serce.
Podczas przechadzki aresztanci usłyszeli turkot kół za bramą; po chwili otwarła się furtka i, nisko schylając się, z brzękiem kajdan wszedł Szydło. Za nim szli żołnierze z karabinami. Szydło zmęczonym, powolnym krokiem szedł przez podwórze do kancelarji. Gdy się zbliżył do zagrody aresztantów, przelotnie spojrzał na przywarte do krat twarze towarzyszy i, nie rzekłszy ani słowa, poszedł dalej.
Aresztanci zrozumieli jednak spojrzenie człowieka skutego, gdyż krzyczało ono bez dźwięku z przerażenia i rozpaczy i namiętnie błagało o pomoc. Już sama postać Szydła, sztywna i zimna uderzyła aresztantów.
— Gotów... — szepnął ktoś i ciężko westchnął.
— Teraz on już niby nieboszczyk — zaczął szeptać młody, rudy jak płomień, aresztant. — Do nocy będzie czekał, że, być może, gubernator nie zatwierdzi wyroku... a w nocy... oh! towarzysze... straszne to, straszne przeżywać mękę nocną... oczekiwanie śmierci!..
Nagle rozległo się ciężkie, głośne łkanie. Wszyscy drgnęli i obejrzeli się. Jakiś olbrzymi, tęgi chłop ściskał sobie palcami gardło, żeby nie krzyczeć i nie łkać.
— Tęsknota w nocy — gorsza od tortury... A tu śmierć... — rwały mu się słowa.
Chłop długo nie mógł się uspokoić, aresztanci otaczali go w milczeniu, a na ich bladych twarzach były rozpacz i strach.
W tym czasie w osobnej klatce dla zakutych w kajdany aresztantów zjawili się „Iwany“. Wchodzili do klatki każdy zosobna, ponurzy i groźni. Ostatnim był Szydło. Już opanował wzruszenie i szedł swoim zwykłym krokiem, wysoko trzymając śmiałą, drapieżną głowę i bystro patrząc na wszystkich.
— Osądzono mnie dziś! — rzekł, podchodząc do Mironowa i Bojcowa.
— Wiemy... — odparli.
— Skończyli ze mną dziś sędziowie, zupełnie skończyli — zasądzili! — rzucił Szydło.
— Co? — mimowoli wyrwał się okrzyk z ust starych, doświadczonych więźniów.
— Szubienica... — szepnął Szydło i szybko odszedł od nich. Zaczął chodzić po klatce, lecz coś go ciągnęło do ludzi, bał się pozostać ze swemi myślami.
— Bronił mnie jakiś adwokat, — zaczął opowiadać Szydło — dobrze, sprawiedliwie mówił, iż nie mogłem nie zabić zdrajcy, a gdy wyrok zapadł, obiecał napisać podanie o ułaskawienie.
— Zamienią ci karę śmierci na ciężkie więzienie... — odezwał się Mironow głosem niepewnym, nie patrząc na skazańca.

Generał Batjanow.

— Powieszą! — z przekonaniem odparł Szydło. — Jeżeli dziś do nocy nie będzie odpowiedzi — wtedy koniec! Eh! zresztą wiem, że zginąć muszę...
Głos jego stał się suchy i syczący, lecz Szydło natychmiast wstrząsnął grzywą włosów i zanucił zbójecką piosenkę o wisielcu.
Nie skończył jednak tej ponurej pieśni i odszedł do środka zagrody, podchodząc coraz to do innych aresztantów i powtarzając:
— Dziś przed nocą będę miał odpowiedź. Wiem, że powinienem zginąć...
Mówiąc to, pytająco zaglądał w oczy towarzyszom, namiętnie oczekując od nich protestu i słowa nadziei i pociechy.
Wreszcie znowu podszedł do Mironowa i rzekł:
— Powieszą mnie dziś w nocy?.. Jak myślisz?..
— Zostaw! Nie wiem... — odpowiedział Mironow, spuszczając oczy.
— Powiedz, chcę wiedzieć... muszę wiedzieć!.. Nie bój się, nie osłabnę...
Mironow spojrzał mu prosto w oczy, zamyślił się i po chwili szepnął:
— Słuchaj, Piotrze! Będziemy dziś przez całą noc rozmawiali ze sobą stukiem. Lżej ci będzie! Dobrze?
Szydło uczuł zimno, które go przeszyło, nic nie odpowiedział i odszedł.
Na twarz mu wypłynął uśmiech męczeński, lecz natychmiast zgasł.
— Piotrze!.. Piotrze! — nagle zawołał na niego z sąsiedniej zagrody stary Żyd, Ruzia. — Chodź!
— Czego chcesz? — spytał, podchodząc, skazaniec.
Ruzia obejrzał się i zaczął szeptać:
— Zaraz dam ci bochenek chleba, a w nim coś...
— Co takiego? — rzucił, zniżając głos, Szydło.
— Rewolwer... Gdy cię już wyprowadzą... tam... strzelaj! Być może... wyrwiesz się im... Dla skazańca już wszystko jedno... a może... zginiesz w walce... wszakże to lżej, niż tak... na szubienicy?...
— Daj! — rozkazującym głosem powiedział Szydło.
Gdy Ruzia wyciągnął do niego chleb, Szydło nagle cofnął rękę i, odchodząc od krat, rzekł:
— Nie chcę, Ruzia, nie chcę!.. Przyszedł już na mnie czas... Wszystko jedno... jeden koniec!...
W tych słowach był ostatni wyrok skazańca.
Na ziemię tuż przed Szydłem upadła piłka, rzucona przez jakiegoś aresztanta. Skazaniec błyskawicznym ruchem schylił się i, schwyciwszy piłkę, z całej siły wyrzucił ją wgórę. Ciężka, z rzemieni spleciona, piłka podniosła się tak wysoko, iż zamieniła się w czarny punkcik, ledwie dostrzegalny.
— Uciekaj... uciekaj na zawsze! — krzyknął Szydło.
Lecz piłka spadła, głucho uderzając o piasek. Szydło znowu cisnął ją, a gdy zmalała wysoko w powietrzu, zawołał dziwnym, rozkazującym głosem:
— Uciekaj! Wolność ci daję! Uciekaj...
Gdy piłka spadła, Szydło z pogardą kopnął ją nogą.
— Piotrze, rzuć nam piłkę! — krzyknął młody Gruzin.
Szydło przerzucił piłkę przez wierzch kratowej ściany zagrody, Gruzin złapał ją i odrzucił skazańcowi... Rozpoczęła się gra. Tłumy aresztantów walczyły o piłkę, uganiały się za nią, krzycząc i śmiejąc się. Szydło napozór wesoły uczestniczył w zabawie, lecz jakiś drobny, kłujący dreszcz, rodził się gdzieś głęboko w piersi i ściskał serce. Szydło walczył z tem uczuciem i coraz mocniej zaciskał zęby. Śmiał się głośno, lecz w jego oczach chwilami zjawiały się zdumienie i trwoga. Wreszcie zawołał:
— Dość!... zmęczyłem się...
Nic więcej nie mówiąc, ociężałym krokiem powlókł się do swej celi.
Skończyły się godziny przechadzki. Aresztanci byli już zamknięci w celach. Cicho było w więzieniu. Tylko całe drugie piętro słyszało niemilknący brzęk kajdan i odgłos szybkich i ciężkich kroków skutego skazańca. Szydło chodził i chodził po celi. Nareszcie położył się, gdy spostrzegł, że ostatnia przed północą warta zmieniać się zaczęła. Leżał, wyciągnięty, nieruchomy, z założonemi pod głową rękoma i szeroko roztwartemi, pełnemi przerażenia i oczekiwania oczami. Chwilami szczękał zębami.
Gdzieś w mieście zegar wydzwonił północ. Aresztanci drgnęli i zaczęli nadsłuchiwać. Skazaniec nie odzywał się.
Nagle po ścianie zaczęły biec, jakgdyby w popłochu, zmieszane, trwożne sygnały.
— To Szydło! — szeptano po celach.
Tymczasem skazaniec wystukiwał słowo po słowie.
— Mironow! Mironow!... Już północ wybiła... Żadnej wieści z sądu... Straszliwy lęk schwycił mnie za serce... Jakże tak? Umrę... czy to możliwe?
— Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami — szeptali, wzdychając i zaciskając zimne ręce, aresztanci.
Mironow odpowiedział twardym, pewnym stukiem.
— Takie już nasze życie!... Dziś żyjemy, jutro już po nas... kiedykolwiek trzeba umrzeć, Piotrze!
— Ależ już noc zapadła, a o świcie... o świcie przyjdą po mnie!... Boże!...
— Nie poddawaj się, Piotrze!... Nie bój się!... Wszyscy tam będziemy... wszyscy...
— Straszno mi... straszno!... — z szelestem biegły sygnały Szydła — Za co?
Pukanie ustało. Aresztanci długo i niespokojnie słuchali. Lecz skazaniec nie odzywał się. Z miasta dochodziło dalekie szczekanie psów i niewyraźny, nigdy niemilknący gwar, unoszący się nad miastem. Księżyc trwożnie wyjrzał z ciemnych obłoków, płynących na północ.
— Straszno mi!... Pociesz... poradź! — znowu zerwały się stukania skazańca.
Mironow nie odpowiedział.
— Usnął, czy co? — z westchnieniem niepokoju zapytał któryś z aresztantów.
— Pst! — zasyczał na niego stary Bojcow.
Znowu wszyscy z naprężoną uwagą wytężali słuch, łowiąc szmer rozmowy.
Szydło sygnalizował coraz natarczywiej, nie kończąc słów i plącząc wyrazy. Dręczyła go śmiertelna tęsknota, lęk, więc błagał o pociechę, pokrzepienie, radę.
Nagle Mironow się odezwał. Bił w ścianę czemś twardem, uderzenie było mocne i wyraźne.
— Piotrze, słyszysz? — pytał sygnał, biegnąc zdaleka.
Szydło uderzył jeden raz.
— Słuchaj, — wystukiwał Mironow — umierać ciężko, wiem to, szczególnie jeżeli bez walki! Umrzyj... sam...
Aresztanci przestali oddychać... Szydło długo milczał, walcząc z myślami, wreszcie spytał:
— Naucz!...
Znowu całe więzienie przyczaiło się i słuchało.
Mironow tym samym, pewnym stukiem rzucił jedno słowo:
— Szkło!...
Wszystko umilkło, lecz ludność więzienia jeszcze staranniej łapała każdy dźwięk, rodzący się w ciszy nocnej. Wreszcie dosłyszeli, suchy, syczący brzęk, raczej zgrzyt pękającego szkła.
Cisza...
Warta zaczęła się zmieniać. Rozległy się głosy żołnierzy i dozorców, chrzęst karabinów, odgłosy kroków i znowu cisza...
Wtedy, biegnąc od cegły do cegły, przemknęło wołanie Mironowa:
— Szydło!
Milczenie odpowiedziało na to wołanie... Znowu sygnały, szybkie, trwożne.
— Szydło! Szydło!
Skazaniec nie odpowiadał.
— Już wszystko skończone — rzekł głosem ponurym Bojcow. — Boże, zlituj się nad jego duszą!
Słowa starego aresztanta zmieszały się z trwożnem stukaniem Mironowa.
— Szydło!... Szydło!
Była to straszna noc; pamiętam ją, jak okropną zmorę. Współczułem z męką skazańca, bo przecież sam przed kilkunastu miesiącami przeżywałem to samo. Leżałem, ściskając rozpaloną głowę rękami, i czułem, jak żal, rozpacz i nienawiść rozdzierają moje serce i trują duszę. Ile czasu trwał ten stan, nie wiem, lecz nagle zerwałem się z łóżka i zacząłem wpatrywać się w okno, przez które już się przebijały pierwsze blaski przedświtu.
Nagle po ścianie, niby stado małych zwierzątek, biec poczęły sygnały:
— To ja — Szydło!... Ułaskawiony! Ułaskawiony!... Gdy warta się zmieniła, zaprowadzono mnie do kancelarji, dokąd od gubernatora zatelefonowano, że jestem skazany na ciężkie więzienie... Dopiero co wróciłem do celi... Ułaskawiony!... ułaskawiony!... życie!...
W więzieniu, niby w ulu, wszczął się gwar, jakiś nieznany mi dotąd, radosny, pełen rozrzewnienia i wdzięczności.
Podczas przeglądu, dokonywanego codziennie z rana przez naczelnika więzienia, aresztanci wszystkich cel prosili o nabożeństwo w kaplicy więziennej. Chociaż nie jestem wyznania prawosławnego, poszedłem też, gdyż spodziewałem się ujrzeć tam niezwykłe rzeczy. Nie omyliłem się.
Z pierwszą partją aresztantów przyprowadzono Szydłę.
Modlił się gorąco, żegnając się starannie i szeroko, klękał i raz po raz bił pokłony do ziemi przed ołtarzem. Gdy się podnosił i wpatrywał w krucyfiks, w oczach jego pałała taka wdzięczność i wiara, że czułem, iż dusza tego zbrodniarza, co przeszedł straszną mękę oczekiwania śmierci, w tej chwili padała do stóp Boga-Sędziego i łkała, powtarzając jedno tylko słowo: życie!... życie!...
Aresztanci, patrząc na skutego towarzysza, który nic nie widział i nie słyszał, modlili się gorąco i poważnie, a w oczach ich płonęły ognie rozrzewnienia i rozradowania.
O, niezawodnie, że w tej chwili wielkiej radości rzucone mądre, dobrotliwe słowo pociechy, zrozumienia i nadziei wyrwałoby na zawsze ze szponów instynktów zbrodniczych niejedną zbłąkaną, miotającą się duszę!
Lecz działo się to w więzieniu, które na wszystko było obojętne — a w duszę jego nikt nigdy nie zaglądał.


ROZDZIAŁ SIÓDMY.
STARA I NOWA KURZAWA.

Ludność więzienia naogół nie jest szara i jednostajna. Trafiają się tam jednostki osobliwe, jakie w życiu normalnem niezawsze się spotyka.
Już wspomniałem o Darji Czarnej, którą poznałem pierwszego dnia pobytu w więzieniu kryminalnem. Ponura, ciągle wpatrzona w ziemię, stale zrywająca jakieś trawy, wygrzebująca korzonki roślin, rosnących na podwórzu, ciągle śpiesząca się, małomówna, — oto jaką była trucicielka.
Ciążył na niej wyrok za liczne zbrodnie. Przywieziono ją tu zdaleka i nikt jej nie odwiedzał, ale, jak mi opowiadano, czasami, podczas pełni księżyca, siadała przy oknie, rozkładała jakieś ziółka i kamyki i szeptała:
— Przychodź! przychodź!..
Zawsze, podobno, po takich praktykach, zjawiała się w najbliższą niedzielę wśród odwiedzających cyganka, przynosiła drobne upominki i łakocie, przez cały czas wróżąc Darji z ręki i z brudnych, zatłuszczonych kart.
Za mojego pobytu zdarzył się też taki wypadek. Darja Czarna w tajemniczy sposób wezwała do siebie cygankę. Siedząc na ziemi, cyganka wróżyła wszystkim aresztantkom, na co łaskawie zezwoliły władze, gdyż ze wskazówek „czarownicy“ chciały też skorzystać żony dozorców i urzędników więziennych. Pozostała tylko jedna Darja. Czekała cierpliwie, ponura i tajemnicza, jak zwykle. Kobiety odeszły i aresztantka została z cyganką. Ta długo coś mruczała pod nosem, później wyjęła inną talję kart i zaczęła wróżyć. Kilka razy sprawdzała swoje spostrzeżenia, aż odezwała się głuchym, chrapliwym głosem:
— Za tydzień będziesz wolna... za tydzień...
Darja podniosła na mówiącą ponure oczy, w których było zdumienie.
— Ja... wolna? — spytała niedowierzająco.
— Tak mówią karty, a te nigdy się nie mylą! — odparła cyganka i dodała: — Podaj mi lewą rękę!...
Mówiąc to, wydobyła z zanadrza jakiś płyn, obmyła nim dłoń Darji i zaczęła się wpatrywać w gęstą siatkę linij i kresek, pokrywających rękę ponurej zbrodniarki.
— Widzisz? — szepnęła. — To linja męki, cierpienia. Raz, dwa... siedem kresek przecina ją. Nie było ich przedtem, musiały zjawić się od wczoraj. Coś zaszło wczoraj i od tego dnia upłynie siedm nocy, poczem będziesz wolna! Patrz! Linja dalej idzie gładka i sięga aż do małego palca. Za tydzień będziesz wolna...
O tym wypadku opowiadał mi dozorca dyżurny, a gdy zapytałem Darję Czarną, potwierdziła mi to.
Istotnie, wkrótce przyszła z Kazania wiadomość urzędowa, że przypadkowo okazało się, iż zbrodnia, za którą skazano Darję najciężej, była dokonana nie przez nią. Sąd więc zwolnił ją z więzienia, gdyż kilka lat, spędzonych za kratami, całkowicie pokrywały karę za inne przestępstwa. Darja nazajutrz była już na wolności.
Z jej odejściem znikł z naszego więzienia bardzo charakterystyczny typ doradczyni we wszystkich najcięższych okolicznościach życia aresztantek. Każde więzienie rosyjskie, gdzie przebywają kobiety, zawsze ma swoją Darję Czarną, otoczoną poważaniem i pewnym łękiem mistycznym.

Dworzec kolejowy w Charbinie.

Będąc starostą więziennym, spotkałem się z jeszcze jednym typem, też dość pospolitym w więzieniach. Był to niejaki Szutkow, przezwany „bibljotekarzem“.
Biografja jego była krótka i smutna. Półinteligent, niegdyś służył w jakiejś instytucji i za drobne przekroczenie prawa dostał się na krótki czas do więzienia. Ciężkie życie za kratami i tęsknota za wolnością zniewoliły go do ucieczki. W jakiś sposób uciekł z więzienia, był schwytany i dostał trzy lata, zemknął znowu, dodano mu jeszcze trzy. W rezultacie z Szutkowa, człowieka cichego i skromnego, zrobiono „wiecznego aresztanta“. Pozostał jednak cichy i skromny, a nabył chorobliwej namiętności do czytania. Całemi dniami przesiadywał w ubogiej czytelni więziennej, pochłaniał przeróżne książki, miesięczniki i stare dzienniki, a jednocześnie porządkował bibljotekę, ciągle zmieniając system. Raz ustawiał książki podług treści, drugi raz podług wysokości lub koloru okładek, to znów — podług objętości. Ponieważ chwytano go w różnych miastach, był więc mieszkańcem różnych więzień, znał wszystkie bibljoteki i wszędzie je porządkował. Nazywano go z tego powodu „bibljotekarzem“ i lubiono za usłużność, grzeczność i ciche usposobienie. Pisywał listy więźniom, opracowywał własne pamiętniki, komponował wiersze i tworzył tragedję w 10 aktach, która miała zaćmić Szekspira. Dozorcy szanowali go, i gdy po ucieczce zjawiał się w więzieniu w asyście żołnierzy i policji, mawiali, uśmiechając się przyjaźnie:
— Znowu pan, panie Szutkow, raczył nas odwiedzić? Bibljoteka bez pana w zupełnym nieładzie.
— Boże mój! — wzdychał niespokojnie „bibljotekarz“ i, zaraz po zapisaniu go do ksiąg ludności więziennej, biegł do książek i rozpoczynał pracę.
W głowie miał moc nazw książek, wiadomości z różnych dziedzin wiedzy, pogmatwane i pomieszane straszliwie. Lubił się chełpić swoją wiedzą, wypowiadając nieraz horrendalne teorje własnej fabrykacji.
Nigdy jednak nie sprzeczał się, a gdy spotkał kogoś, umiejącego coś lepiej od niego, milkł i odchodził jakby urażony.
Poznałem kilku takich „bibljotekarzy“ w więzieniu. Uważałem ich za manjaków, których wytworzyło życie więzienne, i dziwiłem się zawsze szczerze, dlaczego takich nieszkodliwych i poczciwych dziwaków trzymają za kratami?
Zdarzało się nieraz, że policja, schwytawszy takiego „bibljotekarza“, który uciekł z więzienia, przyprowadzała go do urzędu, sporządzała protokół i, oddając go aresztowanemu, mówiła:
— Pan widzi, że jesteś pan złapany? Proszę więc teraz iść do więzienia i oddać ten protokół. Trudno! Takie prawo!...
„Bibljotekarz“ wstydliwie się uśmiechał, kłaniał i wychodził. Szedł przez całe miasto, gapił się przed wystawami sklepów, ale wkońcu dotarł do więzienia i, po oddaniu protokółu, szedł albo do celi, albo do bibljoteki, co nie przeszkadzało mu pewnego dnia znowu „wylecieć“ poto tylko, aby w innem więzieniu ustawiać podług swego systemu książki na półkach i przemyśliwać nad nową ucieczką, niewiadomo dokąd i niewiadomo poco.
„Bibljotekarze“ zawsze czują pociąg nieprzeparty do ludzi nabożnych i do kwestyj religijnych. „Bibljotekarz“ Szutkow nie stanowił wyjątku.
Szczególnie był zaprzyjaźniony z trzema aresztantami; Gruszką, Nikołowem i Biełousem. Zawsze chodzili razem na przechadzkę i cichemi, poważnemi głosami roztrząsali najważniejsze zagadnienia wiary i kultu. Nigdy żadnych kłótni pomiędzy nimi nie było, chociaż, jak się okaże, byli to ludzie zupełnie różnych poglądów. Widocznie, umieli prowadzić rozmowy zasadnicze i zapatrywać się na rzeczy z teoretycznego punktu widzenia, co nieczęsto zdarza się nawet śród bardzo wykształconych ludzi. Do siebie zwracali się w wyjątkowo grzeczny sposób i mówili o sobie wzajemnie z wysokim szacunkiem.
Siedzieliśmy pewnego razu w naszej „politycznej“ oficynie, pijąc herbatę z truskawkami, które wyrosły na naszych grzędach, gdy wszedł naczelnik więzienia i zapytał, czy niema śród nas życzących sobie pójść w niedzielę do cerkwi do miasta, gdyż proszą o to Szutkow i Gruszko, więc mógłby razem z nimi i za zgodą prokuratora puścić nas pod eskortą żołnierzy.
Dwóch z moich towarzyszy więziennych zechciało skorzystać ze sposobności wychylenia się poza mury więzienia.
W niedzielę istotnie wyszli i powrócili około drugiej po południu, gdy naczelnik więzienia już zaczynał się niepokoić. Oprócz więźniów politycznych i Gruszki, wszyscy inni, a więc Szutkow, jeszcze dwóch aresztantów i żołnierze eskorty powrócili pijani.
Nasi towarzysze opowiedzieli, że po wyjściu z cerkwi otoczył ich tłum mężczyzn i kobiet. Z okrzykami „nieszczęśliwi!“ zaczęto ich obdarowywać bułkami, ciastkami, kiełbasą i jajkami, a później częstować wódką, przyjęcia której żołnierze i dozorca odmówić nie mogli. Nie pił tylko jeden Gruszko, niemłody, poważny człowiek, o długiej, wspaniałej brodzie. W rezultacie, jak sami widzieliśmy, cała kompanja powróciła dobrze podchmielona.
Widocznie jednak „nabożni“ aresztanci z Szutkowem na czele tak dużo wchłonęli w siebie alkoholu, że jego oparami zatruli wszystkich ludzi, siedzących z nimi w celi, a nawet niektórych aresztantów z innych pięter.
Zaczęły się bójki i awantury tak wielkie, że naczelnik więzienia zarządził rewizję w celach, aby wynaleźć źródło tego podniecenia. Naturalnie, że jak to zawsze bywa w więzieniach, nic nie znaleziono.
Władze były przekonane, że ktoś przerzucił baryłkę z wódką przez mur, co się zdarzało, a czego warty często nie spostrzegały. Powoli wszyscy się uspokoili i przeszli nad tem do porządku dziennego.
Następnej niedzieli powtórzyło się ściśle to samo i tak trwało przez trzy tygodnie, aż wreszcie pewnej niedzieli po powrocie z cerkwi odprowadzono „nabożnych“ do kancelarji i poddano rewizji osobistej. Wtedy cała sprawa wyjaśniła się ostatecznie. Okazało się, że między aresztantami był „przemytnik alkoholu“. Był nim Gruszko. Gdy mu kazano rozebrać się, bardzo się zmieszał. Zrzucił wreszcie swoje więzienne szaty i wtedy okazało się, że jest okręcony grubą kiszką gumową, napełnioną alkoholem. Opowiedział szczerze wszystko. Gdy aresztantów i żołnierzy częstowano i zasypywano gradem pytań, organizatorzy tej manifestacji nalewali do „kiszek“ trzeźwego, bogobojnego Gruszki najmocniejszego alkoholu. Gruszko sprzedawał go potem w więzieniu za gotówkę i miał znaczny procent z tego business’u.
Rzecz prosta, że po zdemaskowaniu pielgrzymek do cerkwi pijaństwo znikło, a Gruszko długo „odpoczywał“ w lochu za karę.
Inny znowu przyjaciel sympatycznego „bibljotekarza“ — Michał Nikołow był skazany na dwa lata za włóczęgostwo i ciągłe zmiany nazwiska i dokumentów. Wysoki, chudy, już niemłody, zawsze był zgarbiony i zamyślony. Twarz miał wymizerowaną i ostrą, ale w tej naogół nieprzyjemnej twarzy pałały olbrzymie, czarne oczy. Mówił basowym, powolnym głosem i nigdy się nie uśmiechał. Spokojny i rozsądny — nikomu nie przeszkadzał i wcale na siebie nie zwracał uwagi. Można było tylko dziwić się niemądremu artykułowi prawa, karzącemu więzieniem takie typy, jak Nikołow, typy w Rosji, niestety, często spotykane. Olbrzymie przestrzenie tego państwa, domieszka krwi koczowników mongolskich i niezadowolenie z warunków istnienia wytworzyły w Rosji specjalne zboczenia psychiczne, które wyrażały się między innemi w zamiłowaniu do zmiany miejsca pobytu, do „bezpłatnych podróży“ i do włóczęgostwa.
Ponieważ władze policyjne nie pozwalały obywatelom bez przyczyny zbyt często zmieniać miejsca zamieszkania, taki podróżnik przybierał inne nazwisko i zjawiał się w nowem miejscu, zaopatrzony w sfałszowane dokumenty. Często włóczęga posługiwał się dokumentami kogokolwiek bądź z umarłych znajomych, a dostawszy się w ręce policji, musiał dowieść, że nie jest „nieboszczykiem“. Gdy fałszerstwo zostało wykryte, — „żywy nieboszczyk“ kroczył w asyście policji do więzienia. W jaki sposób żyją włóczęgi? Jak ptaki boże! Rosyjscy chłopi nazywają ich „ludźmi przechodzącymi“ albo „przechodniami“ i nigdy im nie odmawiają gościny i pożywienia. Przechodzień zato odwdzięcza się swoją pracą, ponieważ każdy z nich zna się na krawiectwie, szewstwie a szczególnie na... znachorstwie. Leczą wszystkie choroby czarodziejskiemi sposobami, naszeptywaniem, zaklęciami magicznemi, ziółkami i przyjętemi od cyganów formułami, tchnącemi pleśnią przebrzmiałych wieków.
Kim był właściwie Nikołow, o tem dowiedziałem się przypadkowo.
Myłem się kiedyś w umywalni, gdy wszedł Nikołow z dwoma aresztantami. Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi i ciągnął dalej rozmowę, rozpoczętą jeszcze w celi:
— Modlić się do Boga — rzecz dobra! Lecz niekażda modlitwa dochodzi do Boga, o, niekażda!
— Naucz nas! — rzekł z ciężkiem westchnieniem jeden z przybyłych, młody, wynędzniały człowiek o smutnych oczach.
Nikołow zapalił świeczkę w latarni, zwisającej z sufitu, ponieważ mrok już zapadał, i swoim powolnym głosem jął mówić:

Port w Władywostoku.

— Jeżeli modlisz się z trudem, a myśl twoja odbiega od słów i powtarzasz je bez zrozumienia — taka modlitwa na nic! Słowa waszej modlitwy po drodze do nieba przyłapie djabeł, który z pomocą swego czarnego wojska czatuje na nas wszędzie, nawet w świątyni Bożej... Modlić się — trzeba umieć! Modlitwa powinna być taka, aby każde jej słowo ogniem wypalało ślad w sercu i mózgu, żeby słowa modlitwy powtarzały za ustami każda myśl, każda kropla krwi, każde westchnienie. Tylko my umiemy się modlić naprawdę. Tylko my! Nauczę was — lecz trzymajcie to w tajemnicy!..
Umilkł i podszedł do mnie. Schyliwszy się nade mną, zaczął szeptać:
— Starosto! Pan rozumie mękę i tęsknotę żyjących tu ludzi... Wszystko, co może im dać człowiek na pociechę i radość, będzie dobrym, miłym Bogu uczynkiem. Więc nie dziwcie się, starosto, i nikomu nie mówcie o tem, co zobaczycie!
— Dobrze! — odparłem.
Nikołow tymczasem zdjął z piersi krzyż mosiężny, wiszący na sznurku, powiesił go na ścianie i, żegnając się raz po raz, padał na kolana, dotykał ziemi czołem, znowu wstawał, powtarzając to coraz szybciej. Usta jego szeptały tylko jedno zdanie:
— Chryste, zmiłuj się nad nami!
Jak dwa nieruchome cienie, stali więźniowie, wpatrzeni w modlącego się; usta ich bezdźwięcznie się poruszały. Twarz Nikołowowi zbladła, usta rozwarły się i oddychały z jakimś świstem, oczy stawały się coraz większe, coraz bardziej pałające. Wreszcie zerwał się i wybiegł na środek izby. Bezustanku powtarzając te same słowa, zaczął zataczać koła, coraz bardziej je zwężając, aż począł się obracać na miejscu coraz szybciej i bardziej porywczo; doszedł wkrótce do takiej szybkości, że widziałem dwie twarze i cztery miotające się w powietrzu ręce Nikołowa. A on coraz to zawrotniej krążył, aż zmienił się w jakiś nawpół przezroczysty cień, z przerażającą szybkością wirujący w półciemnej izbie. Wreszcie znikł bez śladu, gdyż od błyskawicznych ruchów włóczęgi zerwał się wicher, który wionął nam w twarz i zgasił świeczkę w latarni. Usłyszałem głuchy łoskot upadającego ciała. Kazałem aresztantom zapalić świecę, a sam zacząłem cucić leżącego, nieprzytomnego Nikołowa. Miał otwarte, nieruchome oczy i pianę na ustach, pierś ciężko mu się podnosiła, rzęził i chrapliwym, ledwie dosłyszalnym głosem powtarzał:
— Chryste, zmiłuj się nad nami!
W kilka minut później Nikołow siedział już na ławie i, ciężko oddychając, mówił urywanym od wyczerpania głosem:
— Tak powinniście się modlić! Tylko tak!.. Wtedy usłyszycie, jak modły wasze i błagania z cichym szelestem, jak kwiaty wonne, padać zaczną do stóp Twórcy... My to wiemy!.. Wiemy jednak też, że w zgiełku dnia, w wirze życia, w tłumie niewtajemniczonych ludzi tak się modlić nie można. Więc uciekamy od ludzi, kryjemy się po nocach w opuszczonych domach, w mieszkaniach wtajemniczonych, na starych cmentarzach i odprawiamy nasze modły...
Stało mi się jasne wtedy, kim właściwie był ten sędziwy człowiek, pełen jakiejś tajemnicy, odczuwanej przez każdego, kto się do niego zbliżył. Należał do znanej w kościele prawosławnym sekty „Wirujących“. Ten odłam prawosławnego kultu przyszedł z Bizancjum i niezawodnie jest jednego pochodzenia z istniejącymi w Islamie „wirującymi derwiszami“, których spotykałem na Krymie, w Rosji, w Małej Azji, w północnej części Persji, w meczetach pomiędzy Reshtem i Teheranem i na północy Afryki, w kolonjach francuskich; jest on też zbliżony do niektórych misteryj szamanów azjatyckich.
Trzecim przyjacielem Szutkowa był Biełous, niski, prawie kwadratowy, z zarośniętą twarzą i powichrzonemi, kędzierzawemi włosami. Jego małe, jak u niedźwiedzia, oczy, stale biegały trwożnie i podejrzliwie. Mało mówił, a zapytany, odpowiadał krótkiemi, urywanemi zdaniami, jakgdyby odniechcenia.
Prowadząc swój „uniwersytet“ w ogólnych celach więziennych, gdzie nieraz siedziało po kilkunastu więźniów, pewnego razu byłem świadkiem interesującej, chociaż skądinąd znanej mi już sceny.
Biełous zebrał koło siebie dużą grupę aresztantów i... czarował.
Tylko system jego czarowania był nieco odmienny od tych, które widziałem przedtem na północo-wschodzie Syberji. Tam zwykle, celem wprowadzenia ludzi w stan hipnozy, działały dźwięki jednostajne, wzmagające się stopniowo i w ten sposób nużące system nerwowy. Biełous postępował inaczej.
Później dowiedziałem się, że był myśliwym z tajgi nad rzeką Witim[22] i nauczył się tej sztuki od tubylców szczepu tunguskiego. Nosił na piersi mały, ze skóry jeleniej uszyty, woreczek z jakiemiś ziółkami. Kładł szczyptę ich na płaski kamień i zapalał. Z ziółek unosił się aromatyczny, odurzający dym, od którego widzom bardzo prędko zaczynało się kręcić w głowie. Wtedy „szaman“ brał okrągły, jak kula, kamień, pomalowany w pasy różnokolorowe, i ciskał go na pryczę. Kamień kręcił się, migając kolorowemi bokami, wprowadzając widzów swoim ruchem w stan hipnozy. Ludzie widzieli wtedy sceny ze swego życia, twarze krewnych i znajomych i różne zdarzenia. Tak przynajmniej twierdzili wszyscy ci, którzy poddawali się urokom szamana. Biełous cieszył się wielkiem wzięciem w więzieniu, gdyż prawie każdy z tych ludzi pragnął ujrzeć drogie, kochane przez siebie istoty. Bywały też i inne wypadki. Pewnego razu szaman, na prośbę jednego z niedawno wrzuconych do więzienia aresztantów, palił czarodziejskie ziółka i kręcił kamień, gdy nagle klient krzyknął, zasłonił twarz rękami, a później z rykiem wściekłości rzucił się na czarownika.
Z wielkim trudem zdołano uratować Biełousa. Nie czuł się jednak obrażony lub pokrzywdzony. Rozcierał sobie nabrzmiałą od duszenia szyję i mruczał:
— Zdarza się to, zdarza!.. Zobaczył — czego nie daj Boże widzieć...
Widocznie aresztant ujrzał coś, co go przejęło rozpaczą i lękiem, a co skryła zazdrośnie noc, panująca w duszach wielu mieszkańców więzienia.
Można było się tylko domyślać, bo nie wolno zaglądać do duszy innego człowieka, gdy chce on ukryć ją głęboko przed spojrzeniami ludzkiemi.
Raz, po jednej z pogadanek z przyrodoznawstwa, zbliżył się do mnie nieznany mi aresztant. Uderzyła mię jego nieruchoma twarz. Z oczu wyzierał mu obłęd.
Jąkając się i śpiesząc, zaczął opowiadać, że był niegdyś robotnikiem w kopalni złota na Uralu i znalazł nad rzeką Berezowką jakiś dziwny piasek, który zwrócił jego uwagę, jako doświadczonego poszukiwacza. Wraz z młodszym bratem zaczęli go przemywać i otrzymali kilka pięknie błyszczących w wodzie kryształów; gdy zanieśli je do inżyniera górniczego, ten uznał je za diamenty[23]. To odkrycie nie dawało odtąd biedakowi spokoju. Porzucił kopalnię złota i cały sezon przemysłowy spędził na przemywaniu piasku. Wydobył jeszcze kilka diamentów, lecz były to małe kryształy a ilość ich bardzo nieznaczna. Jednak postanowił wynaleźć takie miejsce, gdzie mógłby „założyć własną kopalnię diamentów”. Obszedł z bratem cały Ural północny, lecz nigdzie nic nie znalazł. Wtedy przeniósł się na Syberję, a mianowicie nad brzegi jeziora Bajkalskiego, w góry Khamar-Daban.
— Tu — opowiadał dalej więzień — znalazłem w północnej części grzbietu wąską dolinę, bardzo bogatą w kwarce różnobarwne. Zawierały w sobie złoto w formie drobnych ziarnek lub listków, a także czasami malutkie kryształy, połyskujące pod wodą. Były to diamenty! Jestem tego pewien! Praca jednak była bardzo ciężka dla dwóch ludzi, więc zebrałem partję i pracowaliśmy tam przez dwa lata. Zebraliśmy dość dużo złota i założyliśmy głęboki szyb w zboczu jednej góry. Pracując w galerji, pod ziemią, odbiłem pewnego razu kawał kwarcu, który mi się wydał bardzo ciężki. Myśląc, że znajdę w nim złoto, powiedziałem o tem memu bratu i oddałem mu go na przechowanie. Wieczorem poprosiłem brata, aby mi oddał kwarc. Powiedział, że zgubił go, pracując przy przemywaniu piasku i drobnych kamieni. Nazajutrz przypadkowo znalazłem ten kamień, lecz tylko jedną jego część. Znaleziony kawałek miał wklęśnięcie prawidłowej, sześciennej formy. Widocznie brat rozbił kamień, pustą część odrzucił, a drugą z kryształem, który, wiem to na pewno! — był olbrzymim diamentem, — przywłaszczył sobie. Zacząłem śledzić brata i spostrzegłem — że coś ukrywa przede mną. Podejrzenie rosło. Pewnej nocy zrewidowałem jego rzeczy, lecz nic nie znalazłem. Brat mój jednak dowiedział się, że go podejrzewam, i postanowił uwolnić się ode mnie. Myśląc, że jestem w szybie, spowodował wybuch przy wejściu. Część góry runęła i przysypała szesnastu robotników. Nie mogliśmy ich uratować — zginęli. Brat mój po tym wypadku znikł, lecz wyrok śmierci, wydany przez naszych towarzyszy, zawisł nad nim. Po paru miesiącach dowiedziałem się, że go złapano w jakiejś jaskini gry w Barguzinie[24] i zastrzelono. Widocznie brat mój miał dużo pieniędzy, bo stawiał ogromne sumy na kartę i hulał, jak miljoner. Przetrwonił diament, znaleziony przeze mnie i okupiony życiem 16-tu towarzyszy i jego własnem...
Umilkł, odetchnął głęboko i po chwili zaczął opowiadać dalej.
— Coś mnie ciągnęło do starego szybu... Miałem i mam przeczucie, że tam są złoża piasków diamentowych, lecz nie zdążyliśmy dotrzeć do nich... Długo borykałem się sam z sobą, lecz nie mogłem wytrzymać i pojechałem znowu na Khamar-Daban. Zanocowałem wpobliżu zawalonego szybu, a nad ranem, zabrawszy ze sobą potrzebne narzędzia, poszedłem. Dzień był dżdżysty, wiatr wył w wąwozach i szczelinach gór. Nareszcie doszedłem do miejsca porzuconych robót. Ujrzałem nasze dawne szałasy i niezarośnięte jeszcze ścieżki, przez nas wydeptane. Gdy podchodziłem ku wejściu do galerji, zdaleka już uderzyły mnie jakieś niewyraźne głosy i nawoływania. Pomyślałem, że jakaś partja rozpoczęła tu pracę poszukiwania złota, zwabiona naszem powodzeniem w tym wąwozie. Jednak, obszedłszy całą okolicę, nikogo nie spotkałem. Wtedy począłem się zbliżać ku wejściu do szybu.
Cicho było dokoła, jak na cmentarzu. Nagle z podziemi zerwały się głuche krzyki, wycia i jęki. Słyszałem coraz wyraźniej krzyki przeciągłe i groźne:
— Morderca! Morderca!
Uciekłem, pozostawiwszy wszystko, co miałem ze sobą. Biegłem przez cały dzień, aż późno wieczorem dotarłem do wioski, gdzie miałem znajomych. Wieśniacy z podziwem przyglądali mi się, aż nareszcie jeden z nich spytał:
— Co wam się stało? Jesteście siwi, a oczy macie jakieś dziwne!
Aresztant utkwił we mnie swe błędne oczy i zakończył opowiadanie słowami:
— Od tego dnia mam siwe włosy i stałem się — takim!
Więcej nic nie powiedział i odszedł, drżąc na całem ciele i chwytając się rękami za głowę.
Chciałem mu wytłumaczyć, że nie mógł znaleźć w górach Khamar Daban diamentów, lecz po namyśle nie uczyniłem tego, ponieważ zrozumiałem, że, pozbawiwszy go jedynej, chociaż bardzo słabej, racji, usprawiedliwiającej śmierć brata i towarzyszy, i jego własną mękę, rzucę go w otchłań rozpaczy, która niezawodnie pochłonie go bez śladu, jak pochłonęła tylu innych.
W „kamiennym worku” spotkałem jeszcze jedną postać z piętnem rozpaczy i bólu. Był to stary już aresztant — Maksym Suwarow. Nigdy nic nie mówił i nie wiem, jak się to stało, że raz na spacerze podszedł do krat i rozgadał się ze mną. Mówił tajemniczym, przenikającym do głębi głosem, widocznie czując potrzebę wypowiedzenia swoich myśli:
— Dziś, panie, straszny dla mnie dzień! Rocznica mojej zbrodni... Dawno to było, bo już dwunasty rok spędzam w więzieniu. Dwunasty... Kawał czasu, nieprawdaż?
Milczałem, bojąc się przerywać toku jego myśli. Po chwili ciągnął dalej:
— Pan młody jest i nie pamięta tych czasów, gdy przez niezmierzone, śnieżne równiny Syberji ciągnęły długie karawany sani, ładownych herbatą i jedwabiem. Wieźliśmy je z Kiachty, z Chin, aż do Irkucka, gdzie była główna komora celna i główne składy największych firm. Przy każdej parze sani był jeden człowiek — furman, czyli „jamszczyk”. Czasami szło naraz po 500 sani, a więc 250 jamszczyków bywało w karawanie. Ciężka to była praca! Jechaliśmy dzień i noc, śpiąc na saniach, marznąc podczas straszliwych mrozów, zamieci śnieżnych i szalejących wiatrów północnych. Popasaliśmy tylko tyle, ile potrzeba było dla wypoczynku koni. Na zmianę pełniliśmy wartę przy saniach, gdyż wieźliśmy ładunek kosztowny, a na Syberji, po wielkich drogach, sporo błąkało się wtedy bandytów. Mieszkańcy wsi, leżących przy drogach, uprawiali specjalny, tak zwany „biały przemysł”. Polegał on na tem, że chłopi, ubrani w białe płaszcze, czaili się po nocach na śniegu i gdy „jamszczyki” posnęli, skradali się i odcinali paki z towarem. Karawana jechała dalej, a chłopi później zbierali to, co z wozów, po przecięciu rzemieni lub sznurów, spadało.
Suwarow zapalił papierosa i zamyślił się.
Po długiej przerwie dalej snuł swoją opowieść.
— Muszę teraz powrócić do wcześniejszych czasów! Oprócz mnie, rodzice mieli jeszcze drugiego syna, Grzegorza. Poszedł do wojska, skończył służbę, lecz do domu nie wrócił. Później doszły nas wieści, że się ożenił i mieszka gdzieś w Zabajkalu. Pewnego razu jechałem z karawaną i byłem na samym jej końcu. Noc zapadła ciemna, jechałem i rozglądałem się bacznie, obawiając się rabusiów. Nagle usłyszałem jakiś szmer. Obejrzałem się i spostrzegłem biały cień, który podniósł się nad ostatniemi saniami i odrazu znikł. Krzyknąłem, zbiegli się towarzysze, obejrzeli sanie i przekonaliśmy się, że powrozy były już przecięte i jedna bela z jedwabiem znikła. Przed godziną mijaliśmy dużą wieś i nie wątpiliśmy, że to chłopi miejscowi dokonali rabunku, zrobiwszy na drodze zasadzkę. Naradziwszy się, postanowiliśmy ukarać chłopów, a że było nas 200 zdrowych i silnych ludzi, napad nasz na wieś skończył się dla rabusiów bardzo niepomyślnie. Gdy po napadzie i zemście dogoniła nas policja i aresztowała, na sądzie już dowiedzieliśmy się, że 11 chłopów zmarło od ran, a między nimi Grzegorz Suwarow. Prosiłem, aby mi pokazano ciało zabitego, i poznałem w nim swego rodzonego brata... Od tej pory sam zadałem sobie pokutę: spędzić życie w więzieniu, aby Bóg przebaczył mi moją zbrodnię! Chociaż sąd skazał nas, wobec konieczności obrony naszego ładunku, zaledwie na rok więzienia, ja ciągłemi ucieczkami z więzienia i buntami potrafiłem przedłużyć swoją karę do 12 lat! Jeszcze muszę przemęczyć się trzy lata, bo taki termin sam sobie wyznaczyłem... Dziś rocznica tego dnia, gdy zginął mój brat, a kto wie? być może, że to ja właśnie zadałem mu śmiertelny cios...
Więzienie odsłoniło wtedy przede mną jeszcze jedną kartę swojej tajemniczej księgi, abym ujrzał głębię duszy ludzkiej, która jest czasem najsurowszym sędzią dla — siebie.
Ileż takich, często nikomu nieznanych, stronic straszliwej księgi nędzy ludzkiej dało mi do przeczytania więzienie!
Prowadząc kiedyś wieczorem pogadankę z aresztantami, spostrzegłem, że kilku z nich, wcisnąwszy się w kąt, siedzi zasłuchanych, lecz bynajmniej nie w to, co opowiadałem, lecz w to, o czem szeptał jakiś wysoki, na bronzowo opalony człowiek, o chudej, wyrazistej twarzy.
Dość zjadliwie zapytałem tych aresztantów, czy im nie przeszkadzam. Zmieszali się nieco, lecz po chwili jeden z nich podszedł do mnie i zawołał:
— Nie gniewajcie się, starosto, bo widzicie, ten nowy aresztant — Szczupak opowiada bardzo ciekawe rzeczy, a że jutro wiozą go dalej, chcielibyśmy dosłuchać do końca, gdyż może to kiedyś przydać się naco takim „ptakom” jak my! Posłuchajcie i wy, starosto, bo to ciekawe!
Nie było rady, przerwałem więc swoją pogadankę i poprosiłem „Szczupaka”, aby mówił głośniej i streścił to, o czem już mówił.
Szczupak wyszedł na środek obszernej sali i, usiadłszy na taborecie, rozpoczął swą opowieść:
— Mieszkamy oddawna na Kamczatce, we wsi rybackiej i myśliwskiej na brzegu Oceanu. Zajmujemy się połowem śledzi, łososi i polowaniem na foki i wieloryby. Doszliśmy do wielkiego dostatku, ale nie przez nasz morski przemysł, bo, chociaż jest on zyskowny, lecz trudny, i nie mamy dość dobrych łodzi, jak np. Amerykanie z Alaski, lub Japończycy z Hondu... Pewnego razu płynęliśmy właśnie z północy, trzymając się wpobliżu brzegów Kamczatki. Wiatru wcale nie było. Żagle często opadały bezsilnie, posuwaliśmy się więc bardzo powoli, dopomagając sobie wiosłami. Nasze łodzie były jednak bardzo ciężkie, gdyż wieźliśmy pełny ładunek śledzi. Nagle ojciec mój dojrzał na brzegu stóg siana. To go zdziwiło, ponieważ najbliższa osada była stąd odległa o jakie 100 kilometrów.
— Zawińmy, chłopcy, do brzegu! — zawołał ojciec. — Zobaczmy, co to znaczy!
Gdy wyszliśmy na brzeg i zaczęliśmy się zbliżać do tajemniczego stogu, wybiegło z niego kilku Japończyków i, przyjrzawszy się nam, rozpoczęło nas ostrzeliwać. Płynęło nas razem 15 łodzi, więc wkrótce wszyscy byli już na brzegu i rozpoczęła się wojna. Japończycy umknęli za pobliskie góry do lasu, my zaś zaczęliśmy przetrząsać stóg. Okazało się, że Japończycy mieli na brzegu wyciągniętą szkunę[25], którą ukryli pod stogiem siana. W szkunie znajdował się wspaniały ładunek najdroższych skórek fok z wysp Komandora, ciemnych lisów i soboli, które przebiegli Japończycy wyłudzali od tubylców-myśliwych za alkohol, tytuń i proch.
To było początkiem naszej fortuny. Tegoż roku nabyliśmy sobie dwie szkuny i rozpoczęliśmy polowanie morskie całkiem inne, niż przedtem. Już nie płynęliśmy na morze Berynga po wieloryby i na Ochockie po śledzie i łososie. Nasze dwie, dobrze uzbrojone szkuny grasowały daleko na morzu, a miały na masztach flagi japońskie. Japońscy piraci, przemytnicy, kupcy nielegalni, zbliżali się do nas, biorąc nas za swoich. My zaś na nich napadaliśmy i zabieraliśmy od nich to, co bezprawnie wywozili z Rosji, lub co wieźli bez cła, aby spajać i truć spokojnych, ciemnych Kamczadalów — tubylców. Doskonały to przemysł, towarzysze, zajmujący, rentowny i do tego bezpieczny, gdyż fale oceanu skrywały wszystkie ślady walki i naszej „roboty”! Rozumiecie? Prawda, że czasem jedna lub dwie kule japońskie komuś ugrzęzły w ciele, bywało, że ktoś nawet plusnął za burtę i dał nura na wieki, lecz bez tego przecież być nie może, skoro się prowadzi taki zyskowny proceder? Ryzyko jest konieczne! Pamiętajcie o tem, towarzysze! Tam na brzegach Kamczatki można żyć i dobrze zarobić. Przedzierajcie się tam! Śmiali, wytrzymali ludzie są tam bardzo potrzebni. Pamiętam, przybył do nas jeden zbieg z Sachalinu... Eh! może lepiej nie opowiadać... bo to już moja sprawa...
— Opowiadajcie, towarzyszu! Prosimy! — rozległy się głosy.
Zauważyłem, że Szczupak nagle zbladł i sposępniał.
— Dobrze — rzekł po chwili. — Dobrze! Otóż przyjechał nie sam, lecz z młodą kobietą. Oboje na małej łódce przecięli morze i dotarli do nas... Śmiali byli to ludzie i mocni... Całe lato mężczyzna spędził z nami, strzelał wyśmienicie, w walce na noże nie było mu równego, lecz w jednej potyczce otrzymał postrzał i umarł. Kobieta rozpaczała długo, a jam ją pocieszał, jak umiałem. Później pokochałem ją i — pobraliśmy się. Razem pływaliśmy na wyprawy i nie było szczęśliwszego ode mnie człowieka. Słońce dla mnie nigdy nie zachodziło, miałem stale uśmiech na twarzy, a w sercu radość, co śpiewała mi pieśni... Dziękowałem Bogu za każdy nowy dzień mego życia!... Tak trwało trzy lata, do czasu, aż zjawił się w naszej wsi jakiś młody kupiec. Skupywał od nas całą zdobycz i woził ją do Władywostoku. Podobała mu się moja żona, lecz on też, widocznie, wkradł się do jej serca... Widziałem, gdy płynęliśmy morzem, że ukradkiem wzdychała a nawet płakała nocami... Gdy powróciliśmy do wsi, żona moja tegoż dnia znikła! Zrozumiałem wszystko i pobiegłem do kupca. Powiedziano mi, że wyjechał. Jednak przekonałem się, że jego parowiec stoi na kotwicy... Wywnioskowałem z tego, że uciekł z moją żoną końmi... Puściłem się za nim w pogoń i...
Nagle Szczupak krzyknął przeraźliwie, upadł na podłogę, zaczął wić się, łkać i jęczeć... Z trudem przyprowadzono go do przytomności w szpitalu więziennym.
Wszyscy zrozumieliśmy, że przed oczami pirata odżyły wypadki, które zaszły wtedy, gdy dogonił niewierną żonę i przejezdnego kupca, co zgasił słońce jego życia i zabił radość w sercu...


ROZDZIAŁ ÓSMY.
MOJA MATKA.

Więzienie zjada człowieka, zatruwając go powoli, dzień po dniu, godzina po godzinie. Podobne to do niewidzialnej roboty rzeki wezbranej na wiosnę, gdy nieznacznie odrywa kawałek po kawałku krępującego ją lodu, z głębi, od dołu. Widz wtedy dopiero zaczyna odgadywać tę robotę, gdy toczony od dołu lód naraz z hukiem i pluskiem runie, rozrzucając całe potoki wody i piany, a prąd go porywa i niesie ku nieznanemu morzu, gdzie grzywiaste bałwany rozbiją go o skalisty brzeg.
Tak samo w więzieniu. Toczy ono siły człowieka i w pewnej chwili wpada on w otchłań rozpaczy, a prąd życia unosi go ku nieznanemu celowi. Czy będzie to samobójstwo, czy wybuch nienawiści, czy ponury obłęd?
Tego nikt nie wie w więzieniach i przewidzieć nie może.
Pamiętam jeden taki okres w mojem życiu więziennem. Porwała mnie rozpacz, boleśnie odczuwana każdym fibrem duszy bezcelowość życia. Wszystko i wszyscy dookoła wydawali mi się obcymi, żyjącymi niezrozumiałem dla mnie i nie rozumiejącem mię życiem. Wszystko zdawało mi się zabarwione na martwy, żółty kolor, obojętny, czasami męczący i wrogi. Coś się czaiło poza mną i szeptało do mnie złowrogie słowa, brzmiące, niby głos przeznaczenia, surowego i bezwzględnego.
Przychodziły takie okresy po roku więzienia coraz częściej. Nazywałem je „dniami żółtemi“ i śmiertelnie bałem się ich, z przerażeniem przeczuwając ich przyjście, gdy z każdego zakątka celi, z każdej szczeliny w podłodze wyglądały martwe źrenice tęsknoty i wyciągały się ku mnie, zabijające duszę, macki rozpaczy.
Podczas jednego z okresów „żółtych dni” szczególnie się męczyłem.
Dochodziłem już do kresu cierpliwości i siły woli, i obawiałem się, że staczam się w przepaść obłędu, nieuleczalnej melancholji.
I nagle podczas najostrzejszego ataku błysnął mi w duszy jakiś promyk jasny, poczem przyszło niepojęte i niespodziewane ukojenie.
Gubiłem się w domysłach, coby to mogło być, lecz nie znajdowałem odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że coś uleczyło i uspokoiło mię.
W tydzień później wezwano mnie do kancelarji.
Ujrzałem czarno ubraną kobietę, lecz w kancelarji było ciemno, nie poznałem więc, kogo mam przed sobą.
— Do pana... matka przyjechała! — rzekł cichym głosem naczelnik więzienia — pozostawiam państwa samych...
Naczelnik więzienia wyszedł, i dopiero wtedy matka dała ujście swej radości i boleści zarazem widząc syna, lecz widząc go więźniem. Jednak matka moja była kobietą o duszy silnej. Uspokoiła się prędko.
Przyjechała sama z Petersburga. Przyjechała, aby pożegnać mnie, gdyż moja siostra zachorowała, i lekarze wysyłali ją zagranicę na kurację. Lecz matka wiedziała, że jej drugie dziecko — syn — tęskni i boryka się ze swojemi myślami, nie mogła więc odjechać, nie zobaczywszy się ze mną i nie pożegnawszy mnie.
Matka przyjechała zaledwie na jeden dzień, przebywszy w wagonie kolejowym 12 dni, i tegoż wieczora musiała odjechać. Cały ten czas spędziłem z nią. Dzięki grzeczności naczelnika więzienia, mogłem ją zaprowadzić do celi.
Gdy weszła, nie wytrzymała i zaczęła szlochać, a ciężkie, gorzkie łzy, jakiemi płaczą tylko matki, toczyły się jej z oczu. Drżącemi ustami szeptała:
— Za co? Za co?...
Nie mogłem wtedy wytłumaczyć matce, za co odebrano mi dwa najlepsze lata mego życia, lecz pocieszałem ją, jak mogłem i jak umiałem.
Zjedliśmy razem obiad więzienny; dodałem do niego świeżych jarzyn i pomidorów z naszych grządek, napiliśmy się herbaty, i opowiedziałem o całym przebiegu rewolucji i o życiu w „kamiennym worku”, starając się przekonać ją, że ten czas nie przeszedł dla mnie bez pożytku, gdyż dużo pracowałem nad sobą samym i nad tem, co w normalnem życiu pozostawało jeszcze niedokończone i odkładane na później. Pokazałem jej swoje rękopisy, odkryłem swoje plany na przyszłość.
Matka słuchała, lecz cały czas krzątała się, sprzątając w celi, upiększając ją, o ile to było możliwe, przestawiając rzeczy i książki, naprawiając zniszczone ubranie i bieliznę. Gdy zapalono lampę, ujrzałem pochyloną nad stołem kochaną głowę matki, a wtedy, jakgdyby na jawie, wstało przede mną moje dzieciństwo bez trosk i bólu, i gryzący smutek ścisnął mi serce.
Chciało mi się wtedy zapłakać i tak samo, jak ona, rzucić komuś namiętne pytanie:
— Za co? Za co?
Lecz matka widocznie odczuła te myśli, bo podniosła głowę, bystro spojrzała na moją spochmurniałą nagle twarz i, schwyciwszy mnie za rękę, rzuciła twardym, prawie surowym głosem:
— Wytrzymasz wszystko! wytrzymasz, synu!

Generał N. I. Iwanow.

Słowa te cechowały duszę mojej matki, duszę dumną, silną i nieugiętą! Jako młoda dziewczyna, przeżyła ona krwawe czasy powstania 1863 r. Ojca jej rozstrzelano, a sama ze swoją matką kryła się przez długie tygodnie po lasach. Patrzyła na śmierć setek powstańców, widziała szeregi bojowników za wolność Polski, skutych kajdanami i pędzonych na Syberję, pamiętała matki, żony i córki powstańców, smagane nahajami kozackiemi. Przeżyła po konfiskacie majątku rodziców lata niedoli i nędzy, lecz, mimo wielkich trudności życiowych, zdołała skończyć szkoły. Kiedy po krótkiem pożyciu z moim ojcem, została wdową, zdobyła już sobie stanowisko samodzielne, założywszy szkołę i pracując nad wychowaniem młodzieży.
To życie, ciężkie i pracowite, ukształtowało duszę matki.
Ona wiedziała, że „wszystko wytrzymam”, i to przekonanie rzuciła mi w serce tak samo, jak od dzieciństwa zaszczepiała wiarę w zmartwychwstanie Ojczyzny.
Około 10-ej wieczorem matka opuściła więzienie. Błogosławiła mnie, pożegnała ze spokojnym uśmiechem, pełnym siły wewnętrznej i mocnej wiary, i odeszła, wyniosła, zrównoważona, dumna... Naczelnik więzienia, bez mojej prośby, odprowadził ją na dworzec i dopomógł urządzić się w wagonie na długą, 12-dniową podróż.
Po odjeździe matki spokój i pogoda zapanowały w mojem sercu i myślach. Wszyscy wydawali mi się lepszymi i szlachetniejszymi, życie znośniejszem, nadzieja bardziej wyraźną. Pracowałem po dawnemu bardzo dużo, wiedząc, że „wytrzymam” do końca, a koniec ten zbliżał się z każdym minionym dniem i był już bliski.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
POEZJA MĘKI.

Widziałem w więzieniu niezapomniane sceny, które zdarzały się szczególniej na jesieni a na wiosnę, gdy wysoko nad miastem ciągnęły pod obłokami sznury dzikich, wolnych gęsi i łabędzi. Wtedy oczy wrzuconych do „kamiennych worków” ludzi z tęsknotą niewypowiedzianą kierowały się ku odlatującym ptakom, niczem nieskrępowanym i wolnym jak wiatr.
Tęsknota, rozpacz i zazdrość były w tych spojrzeniach skutych i więzionych ludzi. Czasem łzy widziałem w tych oczach, które nieraz obojętnie patrzyły w zimne źrenice śmierci i widziały najstraszliwsze zbrodnie.
Często przypatrywałem się młodemu aresztantowi Antipowowi, którego cela była niedaleko mego okna. Gdy wieczorami więzienie uciszało się, Antipow siadał na oknie i, schwyciwszy się rękami za kraty, wpadał w zadumę.
Patrząc na niego, starałem się odgadnąć stan jego duszy. Udało mi się przeczuć wiele z jego wrażeń i myśli, bo gdym mu je podpowiedział, kiwnął głową i odezwał się jednem słowem:
— Tak!...
Kiedyś, gdy był szczególnie podniecony i smutny, opowiedział mi, co czuł wczoraj, gdy siedział samotny, oparłszy głowę o framugę okna i patrząc na tonące w mroku niebo.
Otoczyła go cisza i zaczęła nawiewać taką rzewną tęsknotę, która zdaje się bać ruchu i światła. Młodzieniec siedział zadumany, a ostry słuch łapał każdy dźwięk, co się rodził daleko w mieście i dopływał tu przyciszony, miękki, tajemniczy. Chwilami jakiś dźwięk odzywał się nagle gdzieś zupełnie blisko, wesoły, rzeźki i śmiały.
Gdzieś zaszczekał pies... blisko... temu natychmiast zaczęły odpowiadać inne, dalej i dalej, narazie rzadko, z przerwami, później coraz szybciej i zajadlej, lecz wkrótce wszystkie te dźwięki zgłuszył natrętny ryk parowozu. Umilkł za chwilę... gdzieś wpobliżu zaturkotała lokomotywa... Znowu ryk maszyny... a potem głuchy, szybki warkot mknącego pociągu.
Nagle zbliska przebrzmiała gwizdawka policjanta, natychmiast wtórować jej zaczęły ujadanie psów i pogmatwane, trwożne głosy ludzkie.
Cisza... I znowu gwizdawka...
— O...o, słowik! — wyrywa się więźniowi z wściekłością.
Przez kilka chwil panowała cisza martwa i nieruchoma. Nawet oddechu śpiących towarzyszy nie słychać. Wszystkie dźwięki bez śladu tonęły w jakiejś otchłani.
Antipow ze zdziwieniem wsłuchiwał się w ciszę. Później wsłuchał się jeszcze ostrzej... żadnego dźwięku, żadnego echa...
Tylko cisza i niebieskawe światło lamp elektrycznych płynęły bezdźwięcznemi, szerokiemi falami, dobiegały do Antipowa i znikały nagle bez śladu, doganiane przez następne, nieme, co chwila znikające fale.
W mózgu Antipowa mignęła myśl: dlaczego tak cicho? Przecież wokoło wszystko jest w ruchu, wszystko dźwięczy, a tymczasem tu — taka niema cisza? Może to śmierć? Może już wszystko na ziemi umarło? Lecz nie! Przecież on i inni obok żyją? Aresztanci śpią, oddychają, jęczą przez sen... Za murami tysiące ludzi nie śpią, chodzą, rozmawiają, spierają się, być może zabijają w tej chwili, lub giną, tam — zgiełk i hałas, tam — ocean dźwięków, a tymczasem tu — nic! tylko martwa cisza, wchłaniająca w siebie wszystko.
Rzeka niedaleko... na niej czółna, statki... Tam także żyją ludzie, co chwila z pluskiem wyskakują ryby, kwili ptak nocny i, uderzywszy o wodę mocną piersią, zrywa się spóźniona dzika kaczka i ze świstem tnie powietrze nocne silnemi skrzydłami.
Wszystkie dźwięki, cały zgiełk — wszystko wchłonęła w siebie cisza! Antipow uczuł lęk przed morzem martwoty bez dźwięku i poruszył się gwałtownie, by spłoszyć ciszę.
Znowu usłyszał ujadanie psów... W powietrzu z miękkim szelestem skrzydeł przemknął nietoperz i, cienko syknąwszy, z przerażeniem miotał się w ciemności.
Napływały na falach ciężkiej ciszy dawno minione wypadki i nawpół zapomniane oblicza dawno porzuconych ludzi, już obojętnych i niepotrzebnych.
Noc na wsi... noc i cisza...
Tylko w trawie coś bezustannie dzwoni i lekki wiaterek ledwo dosłyszalnie szeleści wśród liści, wiśni i śliw.
Po drodze, zsunąwszy czapkę na tył głowy, idzie on... Antipow... Pod pachą bałabajka.
Chata na skraju wsi, sad, wysoki płot, zarośnięty chmielem i powojami.
Cicho dokoła.
Słychać słowa pełne rozmarzenia i miłosnych wyrzutów, odgłosy pocałunków i przysięgi...
Westchnienie podnosi pierś aresztanta. Poruszył się i odpędza napływające, oddawna obce mu, wspomnienia. Lecz znowu płyną fale ciszy i otaczają głowę więźnia mgłą przeszłości.
Knieja. Mróz i skrzepły na kamień, głęboki śnieg.
Jakieś postacie majaczą na tle śniegu i ciemnego, prawie czarnego lasu.
Antipow zbladł i dotyka rękami twarzy.
Przemknął suchy, urwany strzał rewolwerowy. Daleko... daleko... bez echa... Z tajemniczą groźbą brzęknął, zawadziwszy o ścianę, bagnet żołnierza z najbliższej warty. Ktoś przez sen krzyknął w sąsiedniej celi.
Rozległy się głosy aresztantów, z początku zaniepokojone, po chwili złe. Ktoś zaklął... Znowu cisza...
Antipow oparł się czołem o żelazo krat i nie ruszał się. Czernił się na tle okna, jak cień ponury, bez kształtów i życia.
Przez kraty wślizgnęła się niewidzialna ręka tęsknoty, objęła głowę aresztanta, ścisnęła, usiłując nachylić i przyciągnąć bliżej do bladych warg okropnej twarzy, aby wyssać wszystko, czem istniał jeszcze ten człowiek.
Oczy Antipowa zgasły i beznadziejnie spoglądały na dziedziniec, gdzie światło latarni padało na brudny, na pył przetarty piasek.
Antipow chciał się poruszyć, westchnąć, zapomnieć o wszystkiem, lecz w tej chwili poczuł, że coś lepkiego otoczyło go ze wszystkich stron, napełniło niemocą serce i mózg i pozbawiło siły i woli.
Aresztant objął rękami kolana, opuścił bezwładnie głowę na piersi, i całem ciałem jego wstrząsać zaczęły ciężkie łkania.
— Czemu to płakaliście tej nocy? — zapytałem nazajutrz Antipowa, spotkawszy go na przechadzce.
Spojrzał na mnie wylęknionemi, zbolałemi oczami i odezwał się:
— Tęsknota wczoraj wyssała moje serce...
Śpiesząc i zapalając się, opowiedział wszystko, com przed chwilą opisał:
— Czyżby nic dla was nie istniało, do czego warto byłoby dążyć? — spytałem go znowu.
Długo myślał, a później odpowiedział:
— Jest... Panu opowiem... Było to pięć lat temu, gdy po raz pierwszy uciekłem z więzienia. Najpierw ukryłem się w stepach i, jak wilk, nocami posuwałem się w stronę lasów. Wpadłem w nie, jak do otchłani. Zima szalała i mrozy skuły wszystkie rzeki i potoki... Idąc, natrafiłem na samotną chatę, gdzie ktoś pędził smołę ze starych pni sosnowych. Tam ukrywałem się dwa tygodnie — może nawet dłużej. Za życie płaciłem, gdyż pieniądze miałem, pomagałem w pracy, raz udało mi się niedźwiedzia z barłogu wypędzić i zarąbałem go siekierą... Cicho, spokojnie żyłem!... Nikt o nic nie wypytywał: skąd? kto? poco? Nikt się nie przyglądał, nie myślał o mnie z jakiemś podejrzeniem, obrażającem i ciężkiem... Dwoje ich tam było... Mąż i żona.
Antipow przerwał opowiadanie i zaczął chodzić po zagrodzie.
— On — wysoki, silny starzec, ona — młoda — ciągnął dalej. — Nie żyli z sobą w zgodzie. Kobieta widocznie kochała kogoś innego, a stary wyrzucał jej to bezustanku, z nienawiścią i okrucieństwem. Zaczynała się śmiać... źle! „Tak — mruczał, świdrując ją oczami — śmiałaś się do niego!”... Gdy chodziła milcząca, smutna i surowa — znowu źle! „Za tamtym tęsknisz?“ — pytał mąż i zębami zgrzytał w bezsilnej nienawiści. Złe, ciężkie miała życie ta kobieta z samotnej chaty w lesie! Widziałem to, chociaż o nic nie pytałem. Boć to nie moja sprawa! Każdy żyje tak, jak mu sądzono. Kobieta też nigdy się nie skarżyła. Nad życie pokochałem ją za jej dolę męczeńską, sierocą, za siłę, za dumę! Patrzałem w jej duszę, nie widziałem ani piękności jej, ani postawy! Na setkę mil dokoła nie było ani wsi, ani duszy bliskiej i przyjaznej! Tylko las i las! Z nim mogła tylko rozmawiać kobieta, jemu — skarżyć się! Lecz las słuchał w milczeniu i nie odpowiadał, a gdyby nawet zaczął mówić, — czyż człowiek potrafiłby zrozumieć jego mowę potężną? Ona... surowa i spokojna, sama jak las milcząca, z utajoną, nieznaną siłą, lecz o sercu łagodnem, rozumiejącem i czułem! Gdy kozacy wytropili mnie w tej chacie i zaczęli się dobijać do domu, ona ich nie wpuściła, dopóki nie wyskoczyłem przez okno... strzelać do kozaków chciała, ledwom ją wstrzymał... O nią się obawiałem!... Teraz wiem, że razem z nią obroniłbym się przed wszystkimi i przed wszystkiem, nawet przed życiem samem! Droższą i bliższą od matki rodzonej mi się stała! Znaleźli mnie kozacy zmarzniętego w lesie i od tego czasu wałęsam się z więzienia do więzienia. Jeszcze mi 4 lata pozostało, lecz dałem sobie słowo mocne, aresztanckie słowo, że, gdy będę wolny, odnajdę samotną chatę w kniei i wezmę tę kobietę sobie za żonę! Będę pracował dzień i noc, zarobię dużo pieniędzy, przyjdę do nich do lasu i zapytam jej, czy chce być moją przed Bogiem i ludźmi, na dolę i niedolę, na to i tamto życie? Jeżeli powie, że chce, wtedy do nóg staremu padnę, oddam mu wszystko, co będę miał, i będę go błagał, aby mi ją oddał.
Antipow ciężko westchnął i dorzucił szybko:
— Jeżeli stary odmówi, przemocą, z nożem w ręku ją zdobędę...
Tak myśleli i czuli ludzie, zamknięci w brudnych celach, ponurych gmachach więziennych za wysokiemi murami, skuci kajdanami, strzeżeni, jak dzikie zwierzęta, przez żołnierzy i dozorców... Do tych zbiorników „kurzawy ludzkiej” wrzucano zarówno wielkich zbrodniarzy o rękach krwawych i myślach krwawych, jak i nieszczęśliwych, słabych ludzi i warjatów... Wszyscy żyli w wielkiej męce i tęsknocie, walcząc z potworem rozpaczy, nękani wspomnieniami o minionem i często bezpowrotnem życiu.
Wszyscy byli jednakowo nieszczęśliwi w obliczu nielitościwej tęsknoty, gdy cichemi, smutnemi głosami śpiewali najstarszą pieśń więzienną:

„Na bagnecie u żołnierza połyskuje“
„Gwiazda wschodnia“...

Jak echo mrocznej teraźniejszości, jak nowa męka, odpowiadały na wszystkie wspomnienia, łzy i utrapienia przeciągłe, obojętne okrzyki wart:
— Czuwaj! Czu-wa-a-aj!



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
BUNT.

— Nic nie wiecie, starosto, co się stało? — zawołał, wchodząc do mojej celi, aresztant kryminalny, wyznaczony do sprzątania oficyny więźniów politycznych. — Przyprowadzono dziś w nocy trzech nowych aresztantów i wpakowano ich do sali „Iwanów”. „Iwany” rzucili się na nich, jak to zawsze z nowymi czynią, aby ich zbić i obrabować. Dwóch pobili, a trzeci tak ich „urządził”, że teraz nikt prawie wstać nie może!

Gmach sądu wojskowego w Charbinie, gdzie zapadł wyrok na autora.

— A z nim co się stało? — spytałem, przypomniawszy sobie moją pierwszą „rozmowę“ więzienną z Mironowem.
— Siedzi sobie, gwiżdże i opowiada takie zabawne rzeczy, że poturbowani „Iwany” boki sobie ze śmiechu zrywają!
Po obiedzie poszedłem przyjrzeć się nowej osobistości, tak wspaniale przedstawionej mi przez usługującego aresztanta.
Zastałem go siedzącego na taborecie i spokojnym, melodyjnym głosem coś opowiadającego niedawnym wrogom, którzy ryczeli ze śmiechu. Człowiek ten był wysoki, nieco zgarbiony, o łagodnej twarzy, szerokich barkach i wypukłej piersi.
Wkrótce opowiedział „zabawną historję” dostania się do więzienia.
— U siebie, w kraju, słyszałem, że na Syberji dobrze płacą robotnikom kolejowym, więc przyjechałem. Istotnie, wkrótce już zacząłem zbierać trochę zbywających pieniędzy, pozwoliłem więc sobie nato, aby marzyć, jak to kupię trochę ziemi dla swoich starych rodziców, a później i sam osiądę. Jestem ślusarzem, więc poza warsztatami kolejowemi pracowałem jeszcze w mieście. Żadnej pracy nie bałem się, wszystko robiłem i ciułałem grosze. Pewnego razu w niedzielę wyszedłem na stację, aby popatrzeć na przejeżdżającą kurjerem publiczność. Gdy pociąg się zatrzymał, z wagonu pierwszej klasy wyszedł bardzo elegancki pan, obejrzał się i podszedł do mnie. Zapytał, co tu robię, a gdy dowiedział się, że mieszkam i pracuję, bardzo się ucieszył i poprosił, abym przechował walizę dla jego znajomego, który po nią do mnie się zgłosi. Dał mi za tę przysługę 25 rubli. Byłem bardzo szczęśliwy, zaniosłem walizę do domu i oddałem później innemu panu, który się o nią upomniał. Powtarzało się to parę razy w tygodniu, zarabiałem doskonale, ale daję wam słowo uczciwego aresztanta, że nie podejrzewałem nawet, co się dzieje! Dopiero po paru miesiącach zrozumiałem wszystko. Nastąpiło to wtedy, gdy kiedyś nocą wpadli do mnie żandarmi i policja, zrobili rewizję i znaleźli walizę, oddaną mi tego dnia na przechowanie, a w niej skradzione komuś rzeczy. Aresztowano mnie i, chociaż broniłem się na sądzie, jak mogłem, skazano mnie na pół roku więzienia. Nie mogłem znieść takiej niesprawiedliwości, gdyż nie wiedziałem, że złodzieje zrobili z mego mieszkania skrytkę dla swych łupów. Protestowałem, podawałem prośby i skargi. Nic nie pomogło! Wtedy postanowiłem „wylecieć”. Przelazłem już przez mur, ale natrafiłem na patrol. Walczyłem z żołnierzami i w walce jednego śmiertelnie zraniłem, drugi ledwie się wylizał. Dostałem za to 8 lat ciężkiego więzienia...
— Tak! to bywa! — smutnym głosem zauważył któryś z aresztantów.
— Bywa, lecz nie powinno być! — zawołał, podnosząc się i prostując potworne ramiona, nowy więzień. — Nigdy z tem pogodzić się nie mogę i nie pogodzę się! Tyle już razy uciekałem, tylu ludzi natłukłem, a za co? Dlaczego? Dziwny splot okoliczności, niesprawiedliwość i obojętność sędziów...
Poznałem się z tym nowym mieszkańcem więzienia. Nazywał się Tomasz Wierzbicki. Był to człowiek nadludzkiej siły, łagodności zupełnie dziecinnej i takiej samej naiwności.
Rozmawialiśmy z nim dużo i dojrzałem wielką rozpacz w jego oczach. Rozpacz, co łatwo mogła przejść w szał.
— Tu nie chodzi o to, czy mnie skazano na 6 miesięcy, czy na 8 lat. Tu chodzi o to, że gdy za mną zatrzaśnięto drzwi więzienia, jednocześnie pozbawiono mnie szacunku w oczach ludzi. Starzy rodzice płakali, gdy się dowiedzieli o mojej biedzie, lecz nie przebaczyli i zapomnieli o mnie, jak o umarłym. Panie! Panie! rosyjski sąd zabił we mnie duszę! Rozumie pan? Duszę uczciwą! Czyż ja to mogę im darować? Nigdy! Nigdy!
Mówiąc to, uderzył pięścią w stół, aż deski skrzypnęły.
Inni aresztanci z obawą podnieśli głowy, myśląc, że Wierzbicki ma zamiar postąpić ze mną tak, jak postąpił z nimi na powitanie, lecz olbrzym, po wybuchu, nagle przytulił się do mnie, jak dziecko skrzywdzone, i zaczął szlochać.
— Dojechali biedakowi! — mruknął Bojcow i westchnął. — Ten to już na zawsze pozostanie „prawdziwym” aresztantem i pokaże im, co umie.
Zaznajomiłem się też z innymi aresztantami, przyprowadzonymi z nim razem.
Jeden z nich nazywał się Barabasz. Był to młody, inteligentny, elegancki człowiek. Krucze włosy, czarne oczy i śniada, piękna twarz czyniły go podobnym do kreola. Po nieprzyjaznem przywitaniu przez towarzyszy więziennych, gdy starzy aresztanci zbili go i ograbili, Barabasz ciągle wszystkiego się bał, stale drżał na całem ciele i z przerażeniem oglądał się, jak ścigane i osaczone zwierzę.
Co przyprowadziło tego biedaka za kraty więzienne?
Krótka, prosta i smutna historja! Pracował, jako urzędnik w banku. Podczas rewizji wykryto, że w jednej z ksiąg rachunkowych była wyskrobana i poprawiona jakaś suma. Przy obliczaniu kasy okazało się, że brakowało... 11 rubli. Oddany w ręce sędziego śledczego, Barabasz przysięgał, że nie dopuścił się nadużycia, lecz słów dla usprawiedliwienia się było za mało. Osadzono go w więzieniu, z którego już mu nie było sądzone wyjść.
Nie wiem, czy przywłaszczył sobie, czy nie, — te tragiczne dla niego 11 rubli, lecz przysięgał, że nie brał ich, a przytem widziałem lęk tego człowieka, mękę jego, wstyd palący i — śmierć. Wydało mi się wtedy, że widzę 11 srebrnych monet, szkarłatnych od krwi, a w ich brzęku słyszałem słowa.
— Zbrodnia!... Zbrodnia!...
Nie mówiły jednak monety, kto był sprawcą zbrodni...
Barabasz tymczasem czekał na sąd nad sobą, a sędzia śledczy wcale się nie śpieszył, gdyż nikt w Rosji zazwyczaj nie myślał o mękach i nędzy „kurzawy ludzkiej”.
Trzecim był jakiś chłop, prosty, niepiśmienny człowiek o długiej brodzie i włosach spadających na czoło i przewiązanych cienkim rzemykiem przez całą głowę. Z powodu tego rzemyka wziąłem go odrazu za szewca wiejskiego i istotnie był szewcem.
Nie wiem, co go doprowadziło do więzienia. Być może, po pijanemu lub w szale zazdrości, zbyt pośpiesznie uciekł się do pomocy krótkiego, ostrego kozika, którym krajał skórę na buty? Nie wiem...
Był to człowiek smutny, zgnębiony i głęboko w swoich ponurych myślach zatopiony, już niemłody, stateczny i spokojny.
Gdy go zagadnąłem pewnego razu, radząc mu, aby szedł na przechadzkę, gdyż zauważyłem, że wcale się ze swojej pryczy nie ruszał, machnął ręką i mruknął:
— Dajcie mi spokój! Mnie już nic ani pomóc, ani zaszkodzić nie może. Jestem skazany na śmierć...
— Jakto? — zawołałem, wiedząc, że jeszcze nie był stawiany przed sąd.
— Wróżka — odrzekł z głębokiem przekonaniem — powiedziała mi, że za 63 dni powinienem umrzeć. Pozostało mi zaledwie 30 — i koniec.
Westchnął ciężko, przewrócił się na drugi bok, twarzą do ściany, i umilkł.
Nie był to nazbyt rozmowny dżentelman, lecz zdawałem sobie sprawę z jego ciężkiego nastroju, w którym obliczał każdy przeżyty dzień i nadsłuchiwał, czy nie dosłyszy stąpania śmierci.
Pewnego razu, podczas przechadzki, do zagrody aresztantów kryminalnych weszło kilku dozorców i pomocnik naczelnika więzienia. Zaczęli robić rewizję, gdyż poszukiwano skradzionych z kancelarji dokumentów. Gdy dozorcy zbliżyli się do Wierzbickiego, jeden z nich rzekł:
— Rozbieraj się! N-no!
— Proszę mówić do mnie grzecznie! Ja nie jestem bydlęciem, tylko człowiekiem. Człowieka należy szanować! — odparł, śmiertelnie blednąc, Wierzbicki.
— Będziesz mi tu kazanie prawił, wisielcze! — wrzasnął dozorca. — Rozbieraj się!
— Nie rozbiorę się! — rzekł, oddzielając każde słowo Wierzbicki. — Nigdy nic nie skradłem... Nie pozwolę się hańbić jeszcze raz! Słyszycie!
— Zedrzeć z niego ubranie i zrewidować! — krzyknął pomocnik naczelnika więzienia.
Dozorcy rzucili się na Wierzbickiego. Lecz on usunął się w kąt zagrody i bronił się, jak odyniec, osaczony przez sforę psów. Po chwili mocno poturbowani dozorcy wołali o pomoc. Z kancelarji biegło kilku nowych dozorców, od wart szli żołnierze z karabinami.
Spostrzegłszy to, Wierzbicki krzyknął:
— Towarzysze! Dosyć milczenia i pokory! Milczenie nasze daje siłę niesprawiedliwości. Pokora nasza gorsza od największej podłości! Nie dajmy tym ludziom znęcać się nad nami! Towarzysze!
Słowa te zupełnie nieoczekiwanie padły, jak iskra do beczki z prochem.
Z głuchem, złowrogiem wyciem aresztanci rzucili się do krat klatki i zaczęli wyrywać z nich deski i drągi, inni podnosili z ziemi kamienie i odłamki cegły. Po chwili wszyscy aresztanci rzucili się do walki. Zawarczały w powietrzu straszliwe maczugi, zaświstały lecące kamienie i wkrótce poranionych i pobitych dozorców wyparto z klatki. Na hałas nadbiegł naczelnik więzienia, wlot ocenił sytuację, która mogłaby się stać groźną i niebezpieczną, i dał znak ręką.
Dozorcy pierzchli z dziedzińca aż pod mury gmachu, a w chwilę później gruchnęła salwa żołnierzy, zgrupowanych około bramy. Z głośnym, rozpaczliwym krzykiem upadł, miotający się po klatce, Barabasz i już się nie podniósł. Runął, jak podcięty dąb, Wierzbicki. Rozłożywszy ręce, padł nawznak, z niedokończonem przekleństwem, aresztant z głową przepasaną rzemykiem. Kilku więźniów, kulejąc lub oblewając się krwią, starało się ukryć za stosem cegły, złożonej w kącie klatki; inni, rycząc i wyjąc, ciskali jeszcze kamienie i kawałki drzewa w żołnierzy.
Po drugiej salwie, danej w powietrze, wszystko się uspokoiło.
Aresztantów po jednemu wypuszczano z klatki, nakładano ręczne kajdanki i odprowadzano do więzienia.
Gdy nastąpiła głucha, złowroga cisza, dozorcy uprzątnęli ciała zabitych, i wtedy dopiero przybyły władze sądowe.



ROZDZIAŁ JEDENASTY.
WOLNY!

Wkrótce skierowano mnie znowu do więzienia tymczasowego, gdzie znalazłem dużo starych znajomych. Nic się nie zmieniło. Dawni towarzysze podtrzymywali po staremu moją plantację pomidorów, jarzyn i kwiatów, a barwne astry cieszyły wzrok. Tylko akwarjum było zapuszczone i zaniedbane. Woda w niem wyschła, a na dnie pozostało prawie stwardniałe już błoto. Żółwie uciekły z niego dawno, chociaż nikt tego nie spostrzegł, i gdzieś się ukryły. Postanowiłem oczyścić basen cementowy, stanowiący akwarjum. Drewniana łopatka z trudem wbijała się w ziemię, przyniosłem więc kubeł wody i wylałem go do akwarjum. Po pewnym czasie, gdy ziemia od wierzchu rozmokła, zacząłem ją rozgrzebywać swoją łopatką i wtedy zdumieniu memu nie było granic! Z ziemi, która przechowała w głębi dość wilgoci, zaczęły z wielkim impetem wyskakiwać małe karpie i karasie, które niegdyś wpuściłem do akwarjum.
W każdym razie przyjechałem wporę, gdyż jeszcze kilka dni i mieszkańcy akwarjum więziennego niezawodnie zginęliby w coraz bardziej wysychającej ziemi.
Pozostawał mi do końca terminu uwięzienia zaledwie tydzień.
Dziwny niepokój ogarniał mnie coraz bardziej. Czy było to niecierpliwe oczekiwanie oswobodzenia? czy radość?
Nie mogę na to odpowiedzieć.
Być może, był to niepokój nawet lęk przed nową fazą życia, po tej prawie dwuletniej wyrwie, która pozostaje w mojej pamięci do dnia dzisiejszego, jak głęboka, ciemna przepaść. Ze strachem myślałem o tem, w jaki sposób będę żył teraz wśród ludzi, gdym ujrzał otchłań nędzy i męki duszy i ciała ludzkiego. Na wszystko patrzyłem wtedy innemi oczami, wszystko widziałem w nowem oświetleniu, odczuwałem lepiej, pojmowałem zjawiska szybciej, głębiej.
Nareszcie nastał dzień 6 października 1907 roku.

Tymczasowe więzienie polityczne w Charbinie.

O 8-ej z rana zjawił się u mnie naczelnik więzienia i oznajmił, że jestem wolny.
Obszedłem wszystkie cele i żegnałem znajomych.
Aresztanci w milczeniu, z powagą podawali mi ręce i patrzyli na mnie oczami pełnemi błysków, lecz nie były to błyski zazdrości. Stanowczo nie!
Pożegnałem swoich towarzyszy, pozostających jeszcze w więzieniu, i zbliżyłem się do otwartej przede mną furtki w bramie. Obejrzałem się raz jeszcze. Przy wszystkich kratach ujrzałem blade twarze więźniów. Patrzyli na mnie odchodzącego jarzącemi się, pełnemi współczucia i rzewności oczami...
Zagrzmiała za mną zatrzaśnięta furtka, lecz nie zagłuszyła miarowych tonów marsza rewolucyjnego, śpiewanego przez więźniów politycznych.
Tłum przyjaciół, oczekujących za bramą więzienia, otoczył mnie. Rozpoczęły się powitania i powinszowania. Jeden z obecnych podał mi śliczną tekę z adresem, dowodzącym zasług, położonych w okresie rewolucji. Ten dokument miał setki podpisów przedstawicieli wszystkich warstw ludności Dalekiego Wschodu.
Przykrym momentem było zjawienie się oficera policji, który wręczył mi wezwanie prokuratora do zlikwidowania moich interesów w ciągu trzech dni, poczem miałem wyjechać z terytorjum Dalekiego Wschodu.
W wyznaczonym terminie byłem już w wagonie i jechałem do Petersburga. Znowu byłem samotny, gdyż otaczali mnie ludzie obcy, którzy nic nie wiedzieli o moich ciężkich przeżyciach. Mało rozmawiałem z pasażerami, nie czując do tego żadnego popędu. Nie rozumiałem, jak oni mogą śmiać się wesoło, rozmawiać o interesach, żartować, zatrzymywać swoją uwagę na rzeczach błahych? Czułem, że wyszedłem z innego świata, i że on wyrył w mojej duszy ślad głęboki.
Przed oczyma mojemi przesuwały się postacie Wierzbickiego, Mironowa, Orła, Łapina, Barabasza i moich towarzyszy z więzienia politycznego. W pamięci, jak w kinematografie, sunęła nieskończenie długa wstęga z odbitemi na niej wypadkami, ponuremi i krwawemi, to znowu rzewnemi i jasnemi, jak łza; więźniowie w ruchu, w czynie, z pałającemi, zrozpaczonemi lub załzawionemi oczyma; brudne, szare ściany cel, okna zakratowane, ohydne „parasze“, żołnierze na warcie i dozorcy, przechadzający się po korytarzach i zaglądający do okienek, wyciętych w drzwiach cel. Dochodziły nawet jakieś szmery i odgłosy życia: przenikliwy zgrzyt i świst krat przecinanych, brzęk kajdan, cichy szelest wysypywanej z podkopu ziemi, jakieś zgłuszone krzyki bólu, nienawiści lub błagania, echa walki, strzały...
Gdy, zdumiony, oprzytomniałem i zacząłem się rozglądać, spostrzegłem, że to przed oknami wozu biegnie panorama mijanej miejscowości, a z turkotu kół, brzęku i zgiełku mknącego pociągu pamięć mimowoli wyłaniała dźwięki, podobne do znanych, sto razy słyszanych tam, gdzie pozostawiłem poza sobą „kurzawę ludzką“.
Zacząłem myśleć o tych, co pozostali, i o tych, co przewinęli się przed mojemi oczami w ciągu tych 20 męczeńskich miesięcy. Co wyryli oni w mojej pamięci, w pamięci kulturalnego człowieka, który starał się wszystko zrozumieć, dojrzeć każdy błysk w duszy tych ludzi, najsłabszy nawet odruch, czyniący ich podobnymi do tych, którzy nigdy nie słyszeli hałasu zamykanej za nimi bramy więziennej i przeciągłego nawoływania wart?
Długo i często myślałem o człowieku rosyjskim. Przecież widziałem go nietylko na tle życia wielkich miast, na wolności, gdzie normalne warunki nie różnią go wiele od innych narodów. Widziałem go z duszą nagą, bez sztucznych szat w obliczu męki i cierpienia, bez maski i dekoracyj, skrywających nieuchwytne w życiu codziennem, w tej „trwodze dnia“, rysy tak mu właściwe.
Rosjanin, sądzę, jest najbardziej tragicznym typem śród ludzi na kuli ziemskiej. Rodzi się już ze swoją straszną chorobą — melancholją, — niewysłowioną, często nawet nie odczuwaną wyraźnie, lecz osłabiającą ducha. Od pierwszych dni życia zdaje się czuć ciążący nad nim wyrok losu, przeznaczenia.
Jadąc w wagonie, przypomniałem sobie słowa jednego z aresztantów.
— Nie wpadaj w rozpacz! Nigdy! Bo jutro jest zawsze lepsze od dnia dzisiejszego. Gdy dziś jest bardzo źle i ciężko, to jutrzejsze pogorszenie losu nie będzie już tak ostre i boleśnie odczute, gdyż dziś do złego już się przyzwyczaiłeś. A gdy takie złe dni będą się ciągnęły długo, sam nie zauważysz, jak cała twoja istota będzie pragnęła śmierci, tego, podobno, najstraszniejszego, najboleśniejszego końca. Więc śmierć nawet nie będzie już czemś gorszem, lecz nieporównanie lepszem! Gdy zaś po dzisiejszym złym dniu nastąpi trochę lepsze jutro, będziesz się czuł wprost szczęśliwym. O, jutro jest zawsze lepsze od dzisiaj!
Naturalnie, że dla nas, ludzi czynu i walki, jest to psychologja niewolnika, kroczącego bez woli i bez porywów drogą, wytkniętą przez los. Dla zwykłego Rosjanina w ciężkich warunkach jego istnienia przy wszelkich systemach państwowych ta niewolnicza psychologja jest poprostu zbawiennym kodeksem życia.
Być może, że chwiejność i niestałość poglądów Rosjan jest uzależniona od tradycyjnych formuł ich życia. Poco oni mają wytężać siły ducha i ciała na walkę o pewien ideał, gdy wcześniej czy później przeznaczenie uczyni to, co było przesądzone przed wiekami?
Lecz poza temi właściwościami psychologji osobistej i społecznej, widzimy Rosjanina, jako człowieka bardzo podatnego na wpływy zewnętrzne. We wszystkich tych straszliwemi zbrodniami okrytych „Iwanach“, zarówno jak i w przypadkowych mieszkańcach więzień, spotykałem takich ludzi. Rzucone wporę słowo potrafi albo rozjaśnić duszę rozrzewnieniem i pogodą albo też rozpalić płomień pożaru, a zarzewie jego krwawym szkarłatem zabarwi wszystko dookoła.
Niezawodnie, że ujęta w mądre i uczciwe ręce dusza Rosjanina może wyłonić skarby poświęcenia, ofiarności, polotu i idealizmu niezrównanego, pozostawiona sama sobie — zdolna jest do zbrodni, która jest rezultatem rozpaczy i niewysłowionej tęsknoty za czemś, czego sama nie wie i zrozumieć nie może.
Dlatego we wszystkich tych „Iwanach” widziałem ludzi, a w każdym z nich człowieka, za którym, jak czarny cień, czaiła się męka — niebezpieczny doradca.
Już wtedy w wagonie kolejowym, w mózgu i sercu, układał mi się plan powieści o „Kurzawie ludzkiej”, którą napisać udało mi się dopiero w trzy lata później, gdyż twarde i ciężkie życie byłego więźnia politycznego, ściganego przez rząd carski, wysunęło na pierwszy plan inne zadanie, ściśle związane z walką o byt.
Ta moja książka pociągnęła za sobą nowe prześladowania policji politycznej i cenzury państwowej. Pierwsze wydanie zaaresztowano i spalono, mnie zaś pociągnięto do odpowiedzialności sądowej. Jednak na sądzie, po mojej mowie obrończej, oskarżający mnie prokurator okazał się człowiekiem uczciwym, gdyż oznajmił publicznie, że chociaż książka zadaje ciężki cios rządowi, jednak wszystko, co opisałem, jest prawdą. Oskarżać zaś prawdę jest zadaniem trudnem i niemoralnem. Po tej sprawie zwróciło się do mnie kilku wydawców z propozycją nowego wydania „Kurzawy ludzkiej”. Książka doczekała się sześciu wydań, podlegała zawziętym napaściom prasy reakcyjnej i bardzo przychylnej krytyce obozu liberalnego. Leon Tołstoj w dzienniku swoim, wydanym przez sekretarza Orłowa, napisał bardzo pochlebną opinję o tej książce.
Moja powieść przyczyniła się do interpelacji w Dumie o więzieniach i spowodowała poważne zmiany w trybie życia aresztantów kryminalnych.
Opowiedziałem o tem, co się stało w 3 lata po mojem przybyciu do stolicy Rosji, jednak lata, poprzedzające wydanie „Kurzawy ludzkiej”, były pełne przeróżnych przeżyć.
W Petersburgu skończyłem uniwersytet i miałem tam dużo dobrych znajomych i przyjaciół. Spodziewałem się też zastać w stolicy matkę, lecz okazało się, iż była na Uralu u siostry.
Dwa lata, spędzone w wirze rewolucji i więzieniu, zupełnie wyczerpały moje zasoby finansowe, musiałem więc szukać jak najenergiczniej pracy. Zatrzymałem się u mego starego nauczyciela i przyjaciela, profesora Stanisława Zaleskiego, który przyjął mnie wzruszająco serdecznie. Wkrótce dowiedziałem się, że w Instytucie inżynierów cywilnych jest wakująca posada docenta chemji technicznej, i że na tę posadę ogłoszono konkurs. Do konkursu stanęło 11 kandydatów, lecz na podstawie zgłoszonych prac naukowych Rada Instytutu wybrała zaledwie dwóch, a w tej liczbie mnie.
Teraz trzeba było tylko odbyć trzy próbne wykłady konkursowe. Po wykładach Rada profesorów wypowiedziała się za mną. Gdy o tem postanowieniu Instytutu poinformowano ministra oświaty, ten, wiedząc z dokumentów o mojej rewolucyjnej przeszłości, nie zatwierdził mnie.
Pozostałem więc bez pracy. Wszędzie, gdzie się zwróciłem, mówiono mi, że radzi byliby mieć mnie u siebie, jednak fakt, że byłem więźniem politycznym, czyni przyjęcie niemożliwem.
A pieniądze tymczasem płynęły i już coraz wyraźniej widziałem dno szybko opróżniającej się sakiewki. Nic nie pomogły starania i rekomendacje prof. Zaleskiego i Rady Instytutu politechnicznego w Tomsku, gdzie rozpoczynałem swoją karjerę naukową.
Wreszcie machnąłem ręką na zawód uczonego i poszedłem do fabryki farb anilinowych, gdzie podałem się za prostego majstra-chemika. Zacząłem pracować, lecz wkrótce popełniłem straszny błąd. Ujrzawszy pewne niedokładności procesu chemicznego, stosowanego przy fabrykacji farby, zaproponowałem ulepszenia i zmiany. Właściciel był z tego bardzo zadowolony, zwiększył nawet moją pensję, lecz jakiś szpieg policji politycznej doniósł o tem, że w fabryce pracuje „podejrzany majster”, który za dużo umie. Śledztwo dowiodło, kim jestem, a w parę dni później policja zmusiła właściciela do wydalenia mnie z fabryki.
Znowu zostałem bez zarobku, znowu biegałem po mieście w poszukiwaniu pracy, lecz nadaremnie.
Profesor Zaleski też starał się znaleźć coś dla mnie. Dowiedział się, że w Kijowie pewna fabryka asfaltu i papy dachowej poszukuje takiego chemika, któryby mógł nietylko prowadzić technikę produkcji, lecz porobić pewne ulepszenia, potrzebne fabryce.
Trzeba było jechać do Kijowa, lecz brakowało mi pieniędzy. Miałem jednak strzelby, więc sprzedałem je i pojechałem.
Właściciel fabryki odrazu mi się nie podobał, lecz chodziło mi o zarobek, a wcale nie o jego fizjognomję, wobec czego podpisałem kontrakt i począłem pracować. Poruczono mi wynalezienie takiej masy z asfaltu i smoły gazowej, która byłaby niepalna i elastyczna jak guma, aby papa papierowa, pokryta tą masą, była doskonałym i tanim materjałem do pokrywania dachów budynków i dla izolacji rur wodociągowych, kanalizacyjnych i parowych.
Pracowałem ciężko przez miesiąc i wreszcie otrzymałem żądany produkt, który nazwałem „Aflamit” przez wzgląd na jego niepalność.
Pamiętam, że powróciłem do swego mieszkania, spokojny i szczęśliwy, gdyż wiedziałem, iż dostanę od fabryki 5.000 rubli i 10% od produkcji, oprócz stałej pensji. Poszedłem do teatru na operę. Kładąc się spać, marzyłem, jak nazajutrz przedstawię właścicielowi swój wynalazek i powiem sobie, że wyszedłem znowu na prostą i pewną drogę.
Z rana po śniadaniu przyszedłem do laboratorjum, aby zabrać swoje notatki, raport, kosztorys i próbki, lecz spotkała mnie klęska. Prawdziwa klęska!
Zamek w biurku był wyłamany i wszystkie notatki znikły. Pobiegłem do biura fabrycznego. Powiedziano mi, że właściciel jeszcze wczoraj wieczorem wyjechał do Petersburga.
Pozostawało tylko czekać na jego powrót. Trwało to cały tydzień, aż wreszcie zjawił się. Gdy opowiedziałem mu o wypadku z moim wynalazkiem, uśmiechnął się chytrze i oznajmił, że jestem nieostrożny i naiwny. Z jego miny zrozumiałem odrazu, że on sam nie był ani nieostrożny ani naiwny, i że to on właśnie ograbił mnie.
Powiedziałem mu to wręcz.
Nie obraził się. Uśmiechając się triumfująco, powiedział:
— Pan na to nie ma dowodów. „Aflamit” zaś już opatentowałem w Petersburgu. Trudno, mój panie. Walka o byt, walka o byt!
Chciałem z początku spróbować na tym złodzieju siły swoich mięśni, które są czasami też bronią w „walce o byt”, lecz nagle ukazał się przede mną, jak widmo, ciemny gmach więzienny, a za jego murami postacie tych, którzy dostali się do „kamiennego worka”, oddając się bez namysłu pierwszemu popędowi oburzenia i zemsty. Drgnąłem na widok tej zjawy i odprężyłem mięśnie i zaciśnięte pięści.
Zajrzałem w zimne, bezczelne oczy tego, który ukradł wysiłek mego mózgu, patrzyłem długo i przenikliwie, aż się zmieszał. Wtedy, nie spuszczając z niego wzroku, rzekłem dobitnie:
— Pan jest bandytą, rabusiem! Skrzywdził pan człowieka, który panu nic złego nie zrobił, a który przeszedł wielką mękę więzienia, o czem pan wiedział. Bóg-Sędzia tego panu nie przebaczy!
Odwróciłem się i wyszedłem. Nie wziąłem nawet reszty należnej mi pensji.
Wynająłem sobie pokój w tanim hotelu i znowu zacząłem szukać zarobku. Jeździłem do różnych fabryk i cukrowni na południu Rosji, proponując swoje usługi, jako chemik, lecz moja rewolucyjna przeszłość zawadzała mi.
Pewnego razu zjawił się u mnie urzędnik policji i oznajmił:
— Pan był więźniem politycznym, jak to doniósł nam pański dawny szef, właściciel fabryki asfaltu. Gdyby pan miał tu jakie stałe zajęcie, moglibyśmy jeszcze patrzeć przez palce na pobyt pana w Kijowie. Obecnie zaś, gdy pan nie ma żadnego stanowiska, gubernator uprzedza pana, że jeżeli w ciągu 24 godzin pan nie opuści Kijowa, zostanie pan aresztowany i wagonem aresztanckim wysłany do Petersburga, skąd pan przybył...
Tegoż wieczora wyjechałem z Kijowa w nastroju bardzo ponurym z powodu stanu mojej kasy. Do prowadzenia jej nie potrzebowałem żadnej księgi buchalteryjnej; pozostało mi bowiem po zapłaceniu rachunku w hotelu i nabyciu biletu do Petersburga... siedm rubli.
Znowu zatrzymałem się u prof. Zaleskiego.


ROZDZIAŁ DWUNASTY.
NIECH BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONE ŻYCIE!

Natura ludzka jest bardzo dziwna! Mieszkając u prof. Zaleskiego, zawsze byłem przez niego zapraszany na śniadanie i obiad, i przyjmowałem to bez skrupułów, wiedząc, że stać mnie na to, aby tem samem odwdzięczyć się staremu przyjacielowi.
Po powrocie z Kijowa, z mocno nadszarpniętą nadzieją na polepszenie sytuacji i prawie zupełnie pozbawiony pieniędzy, gdyż te nieszczęśliwe 7 rubli nie były kapitałem, pozwalającym być spokojnym o jutro, stałem się bardzo drażliwy. Zaczęło mi się wydawać, że jestem ciężarem dla Zaleskiego, intruzem w jego samotnym zresztą domu, że nadużywam jego gościnności.
Zmieniłem całkowicie swój tryb życia.
Nigdy nie byłem bogaty, lecz zawsze miałem dostateczne środki do życia, gdyż od dwunastego roku życia pracuję na siebie i żadnej pracy się nie boję. Tymczasem po więzieniu różne okoliczności wytrąciły mi broń z ręki i uczyniły bezbronnym i bezsilnym. Były to: zemsta rządu carskiego i tchórzliwość tych, którzy mogli mi dopomóc, lecz obawiali się prześladowania policji. To zabijało we mnie nadzieję.
Miałem 7 rubli... Musiałem oszczędzać... Od Zaleskiego nie chciałem nic przyjmować. Wychodziłem z domu, kiedy profesor jeszcze spał, i zostawiałem list, że na śniadaniu i obiedzie nie będę, gdyż jestem zaproszony do znajomych. Obchodziłem fabryki i urzędy, kołacząc o zarobek, lecz nigdzie go nie znajdowałem. Do matki nie pisałem, aby jej nie zatruwać życia i nie zasmucać.

Autor i jego koledzy z więzienia politycznego.

Jadłem w bardzo podłej jadłodajni raz na dzień, płacąc za „obiad” 15 kopiejek. Gdy wieczorem powracałem do domu, starałem się przed profesorem wydawać się wesołym i pełnym najlepszych nadziei.
Pewnego razu przyszedłem do domu, gdy profesora jeszcze nie było, lecz po chwili wpadł i już z przedpokoju zaczął wołać na mnie. Przybiegłem i ujrzałem rozwiane, siwe włosy mego nauczyciela i podnieconą twarz z błyszczącemi z poza szkieł okularów oczami.
— Czytaj! Czytaj! — krzyknął, wciskając mi do ręki wieczorne wydanie dziennika.
Zobaczyłem podkreślone czerwonym ołówkiem miejsce w rubryce wypadków miejskich. Była to wiadomość, iż przybyły z Kijowa do Petersburga mój dawny szef, fabrykant asfaltu i papy dachowej, przechodząc Newskim prospektem, nagle zmarł na ulicy wskutek ataku apopleksji.
— Jesteś czarownikiem! — zawołał Zaleski, gdy skończyłem czytanie. — Przepowiedziałeś temu bandycie karę, a on się rzeczywiście pośpieszył!
Nie zmieniło to jednak mojej sytuacji i nazajutrz znowu chodziłem po mieście, szukając zarobku i marząc o obiedzie za 15 kopiejek.
Tego dnia zdarzył się jeszcze jeden wypadek, który zadał nowy cios mojej zbolałej i zapadającej coraz bardziej w rozpacz duszy.
Spotkałem na ulicy dwóch znajomych. Udali, że nie poznają mnie. Gdy jednak podszedłem do nich, jeden z nich rzekł:
— Niech pan się do nas nie zbliża! Teraz rząd organizuje takie prześladowania za stosunki z politycznymi, antyrządowymi działaczami, że znajomość z panem grozi nam przykrościami. Bardzo przepraszamy, lecz pan rozumie, iż musimy pamiętać o sobie i naszych rodzinach. Do widzenia!
Z pośpiechem odeszli, nawet się nie oglądając...
A więc tak? Jestem, jak zadżumiony? Ludzie już się mnie obawiają?
Rozpacz mocniej ścisnęła mą duszę. Ujrzałem przed sobą nędzę. Któż w takich warunkach da mi pracę? Przede mną wyrósł mur nie do przebycia i nie do przebicia. To jasne!
Wieczorem, przeglądając w gabinecie profesora dzienniki, natrafiłem na ogłoszenie, że niejaki Rass zakłada nowy tygodnik i szuka współpracowników.
Błysnęła mi myśl, żeby pójść i zaofiarować swoje usługi.
Nie odkładając, zerwałem się i poszedłem.
W redakcji spotkał mnie otyły, pewny siebie, dowcipny jegomość.
— O, słyszałem o panu! — zawołał.
Pomyślałem, że zapewne do wszystkich mówi w ten sam sposób, więc przystąpiłem do interesu.
— Napisz mi pan wesoły, satyryczny feljeton, gdyż znam się na ludziach i widzę, że pan jest wielkim komikiem! — rzekł, śmiejąc się wesoło i pykając cygarem, pan redaktor.
— Dobrze! — odparłem. — Kiedy przynieść?
— Jutro o drugiej po południu — odpowiedział. — Honorarjum wypłacę w poniedziałek, gdyż w niedzielę pierwszy numer mego tygodnika „Świt” zjawi się we wszystkich kioskach i na dworcach kolejowych. O! uczyni on przewrót, prawdziwy przewrót w czasopiśmiennictwie, gdyż siły mam pierwszorzędne. Zupełnie wyjątkowe!
Dopóźna w nocy pisałem wesoły, satyryczny feljeton. Śmiałem się ze wszystkiego, a więc ze swego głodu, rozczarowania, rozpaczy, tchórzostwa i podłości ludzkiej, z szczęśliwych i nieszczęśliwych, z życia i śmierci.
Tylko naprawdę głodny człowiek mógł napisać taką beztroską, wesołą rzecz!
Redaktor był w zachwycie, ja zaś miałem jeszcze przed sobą dwa dni do honorarjum, a w kieszeni... 20 kopiejek. Musiało mi to starczyć na dwa dni...
Nareszcie nadszedł poniedziałek. Poleciałem do redakcji „Świtu”.
Drzwi lokalu były otwarte, stróż zamiatał podłogę w pokojach, gdzie nie było nawet śladu mebli.
— Gdzie jest pan Rass? — zapytałem, czując, jak się pode mną uginają nogi.
— Wyjechał cichaczem i nic nam nie zapłacił! — odpowiedział stróż i zaklął.
Wybiegłem na ulicę i zacząłem pytać w kioskach o „Świt”. Nikt nic nie słyszał o tym, „mającym uczynić przewrót w literaturze”, tygodniku. Później już dowiedziałem się, że Rass dostał pozwolenie na wydawanie pisma, zebrał pieniądze za ogłoszenia i — znikł, pozostawiwszy stos rękopisów, a śród nich — mój, pod tytułem „Wesołe myśli o niewesołych rzeczach”...
To przepełniło kielich mojej cierpliwości.
Dwa dni nic nie jadłem. Przesiadywałem całemi dniami w parku, o niczem nie myślałem i nie marzyłem, a gdy łapałem siebie na jakiejś myśli, słyszałem, że szepczę raz po raz:
— Teraz rozumiem was... rozumiem!
Widocznie wtedy myśli moje bezwiednie powracały do więzienia i widziały tych, których nielitościwe życie doprowadziło do upadku zupełnego, gdyż ich myślą i wolą kierować zaczęły nienawiść i zemsta.
Po tych dniach głodu powracałem do domu wtedy, gdy profesor już spał. Na trzeci dzień wyszedłem rano i udałem się jak zwykle do parku.
Siedziałem na ławce i patrzyłem przed siebie bez celu i jakichkolwiek uczuć. Mknęły powozy, samochody i tramwaje, przesuwały się tłumy ludzi; słyszałem śmiech, wesołe rozmowy, dzwonki, świergot ptaków.
Naraz zrozumiałem, że to już nie dla mnie, że patrzę na to wszystko z poza światów.
Mignął mi przed oczami cień Drużynina, i mimowoli pozazdrościłem mu, że już skończył ziemską tułaczkę. Obok na ławce usiadł młody człowiek, wesoły, roześmiany, a z nim dziewczyna o radosnych, szczęśliwych oczach.
Znowu poczułem się w innym świecie, obcym dla tych wszystkich, którzy otaczali mnie. Pomyślałem nawet, że, z pewnością, nie widzą mnie, że stałem się podobny do nieuchwytnego, zaledwie majaczącego cienia.
— Wytrzymasz wszystko, synu! — doszły do mnie, niby zdaleka, słowa matki, wypowiedziane w więzieniu.
Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem głośno:
— A widzisz, matko, że nie wytrzymam! Nie wytrzymam!..
— Co pan powiedział? — zapytał, ze zdziwieniem patrząc na mnie, siedzący obok młodzieniec.
Z trudnością wstałem i powlokłem się dalej, bez celu i myśli.
Nie zdawałem sobie sprawy, dokąd i jak długo idę, i dopiero zimniejszy prąd powietrza przywrócił mnie do przytomności.
Obejrzałem się. Stałem na moście, przerzuconym przez Newę.
Zatrzymałem się przy parapecie i oparłem o niego. Już słońce zapadało za niewidzialnym w wielkich miastach horyzontem i mrok leniwie napływał ze wszystkich stron.
Uczułem przykre ściskanie w żołądku z głodu i jakąś przerażającą pustkę w piersi. Wydało mi się, że nie mam już ani serca, ani płuc, lecz tylko próżnię, którą pozostawiła po sobie żrąca rozpacz.
Przechyliłem się przez parapet. Ujrzałem pędzącą w wartkim biegu głęboką rzekę, uwięzioną w granitowych brzegach i skutą trzema mostami, przerzuconemi przez nią. Woda, pędząc ku morzu, rozbijała się o kamienne filary mostu, głośno i groźnie pluskała, uderzając z wściekłością w bloki granitu i tworząc wiry, pełne piany i chaosu ruchu.
Postanowienie przyszło odrazu. Przyszło i porwało do czynu, ostatniego i gwałtownego czynu.
Już oparłem się nogą o przepierzenie parapetu, aby jeszcze lepiej się przechylić i skoczyć z mostu do wody. Wiedziałem, że prąd i wiry porwą mnie i poniosą pod mostem, za którym o jakie sto metrów stały krypy, naładowane belkami i deskami; tam wtłoczą mnie pod czarne, śliskie kadłuby statków, zaplączą w całej sieci łańcuchów i sznurów kotwic i — wszystko będzie skończone, skończone na zawsze.
Jeszcze chwila i już spadałbym do wody, gdy nagle drgnąłem i obejrzałem się. Jakiś ubogo ubrany człowiek z przeraźliwym, pełnym rozpaczy krzykiem wdrapał się na parapet i skoczył do rzeki.
Nie spojrzawszy nawet, co się z nim stało, przebiegłem na drugą stronę mostu, gdzie wisiały przyrządy ratownicze, i zacząłem w pośpiechu zrzucać do wody duże kule korkowe i koło, obszyte nieprzemakalną tkaniną.
Gdy wszystko już wyrzuciłem do rzeki, spojrzałem nadół. Samobójca już się wynurzył z wody, bezradnie i bezładnie podnosił ręce i nagle wydał okrzyk. Zgroza i rozpacz bezgraniczna były w głosie tonącego człowieka. Jednak ujrzał płynące o jakie 10 kroków przed nim ratunkowe koło, zaczął doganiać je, z całej siły bijąc rękami i nogami o wodę. Jednocześnie od brzegu pomknęła ku niemu łódź posterunku policji. Wkrótce wydobyto go z wody, drżącego, niemego z przerażenia. Gdy łódź dobiła do brzegu, zbiegłem nadół i spojrzałem uratowanemu człowiekowi w oczy. Przecież to był w tej chwili najbliższy dla mnie człowiek, gdyż obaj jednocześnie staliśmy już w obliczu śmierci! Zdziwiłem się, bo w oczach jego spostrzegłem taką szaloną żądzę i radość życia, iż wydało mi się, że słyszę nawet triumfujący krzyk, witający powrót do ludzi, ruchu, walki, zmagania się z losem.
Nie czułem więcej głodu i rozpaczy. Nie wiedziałem jeszcze, co mam czynić dalej i co ze mną będzie, lecz czułem, że Bóg nie dopuści do mojej zguby, jak nie pozwolił temu biedakowi umrzeć w chwili rozpaczy.
Schodziłem z mostu, w stronę parku. Nagle mignął mi zapalający się i gasnący szyld elektryczny:
— „Fabryka tutek do papierosów Coillou”.
Nie mając zupełnej świadomości tego, co i poco to robię, odczytałem adres fabryki i poszedłem na drugi koniec miasta.
Biuro fabryki było już zamknięte, lecz przekonałem szwajcara, iż muszę w pilnej sprawie rozmówić się z dyrektorem.
W kilka minut później wprowadzono mnie do gabinetu. Przy biurku siedział jakiś chudy, rudy, o bladej, schorzałej twarzy człowiek.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem dyrektorem? — odpowiedziałem pytaniem.
— Tak jest! — rzekł, przyglądając mi się bacznie.
— Przepraszam pana! — powiedziałem. — Wiem, że nie przychodzę wporę. Lecz jestem zmuszony to uczynić, gdyż potrzebuję zarobku.
— Posad wolnych nie mamy — mruknął. — A zresztą dlaczego właściwie do nas pan się zgłasza? Czy jest pan specjalistą od tego rodzaju fabrykacji?
— Nie wiem dlaczego, lecz coś kazało mi iść tu! — odparłem i opowiedziałem z całą szczerością, kim byłem i kim jestem.
— Dla chemika, niestety, nie mamy roboty! — rzekł.
— Przepraszam! — szepnąłem i chciałem już odejść, gdy dyrektor mnie zatrzymał i rzekł:
— Niech pan zaczeka chwilę!
Wyszedł i powrócił z innym panem. Był to właściciel fabryki.
— Wie pan co? — rzekł dyrektor. — Mój szef proponuje panu jedną rzecz, lecz na pańskie ryzyko. Uprzedzam.
— Słucham — odpowiedziałem.
— Konkurencyjna firma wypuściła tutki z jakąś watą, pochłaniającą nikotynę. Jest to sekret naszych konkurentów. Gdyby pan potrafił wynaleźć coś podobnego, to fabryka wypłaci panu odrazu 500 rubli i w ciągu 10 lat będzie rocznie wypłacała 1000 rubli. Jak pan sądzi? Tylko, powtarzam, wszelkie wydatki na doświadczenia w laboratorjum powinien pan ponieść sam.
Powiedziawszy to, dyrektor pytająco spojrzał na mnie. Ja zaś już układałem sobie w mózgu, jaka to powinna być wata, która chwyta z dymu tytuniowego trujący alkaloid nikotyny, i już widziałem drogę, po której powinien był pójść mój eksperyment.
— Spodziewam się, że mi się ta praca uda — odparłem i nagle uczułem straszliwy zawrót głowy i bezsilnie opuściłem się na krzesło.
— Co panu jest? — pytali zaniepokojeni fabrykanci, pojąc mnie wodą i rozcierając ręce.
— Słabo mi się zrobiło — odpowiedziałem.
— Chory pan jest? — pytał dyrektor.
— Głodny jestem... — bezwiednie wyrwała mi się szczera odpowiedź.
Dobrzy to byli i szlachetni ludzie, ci fabrykanci! Nie mogę nie wymienić ich nazwisk. Jeden był to p. François Coillou, drugi p. M. A. Szapłygin. Przez trzy dni karmili mnie i poili, bo pieniędzy wziąć nie chciałem, a robili to w sposób nadzwyczaj delikatny i ujmująco prosty.
Pracowałem wytrwale w laboratorjum profesora Zaleskiego nad ową watą. Moje teoretyczne wywody dały praktyczne rezultaty. Wynalazłem watę, która pochłaniała dwadzieścia pięć procent nikotyny.
Prosiłem prof. Zaleskiego, aby sprawdził rezultaty i wydał mi poświadczenie. Kontrola profesora wypadła świetnie i poświadczenie miałem tegoż dnia w kieszeni. Pomalowałem swoją watę na piękny różowy kolor i zaniosłem do fabryki.
Gdy w miejskiem laboratorjum chemicznem sprawdzono działanie waty, okazało się, że pochłania ona 30% nikotyny, a więc o 10% więcej od waty konkurentów firmy Coillou.
Nazajutrz po ekspertyzie byłem już „bogatym” człowiekiem.
Firma wypłaciła mi pięćset rubli, stanowiących prawie połowę tantjemy za pierwszy rok eksploatacji mojej waty.
Już byłem spokojny nietylko o jutro, ale o cały szereg „jutr”, nie śpiesząc się więc, rozglądałem się i szukałem sobie stałego zarobku i pewnej sytuacji.
Zacząłem pisać do dzienników i do miesięczników i stałem się zawodowym dziennikarzem.
Ciągnęło mnie jednak stale do dwóch ulubionych rzeczy: do beletrystyki i do nauki.
Doszedłem wkrótce i do tego.
Często myślałem potem, pracując w laboratorjum lub siedząc przy biurku, że najbardziej porywające przeżycia pozostały już poza mną. Nie wiedziałem wtedy, że zobaczę jeszcze w swem życiu nowe kraje i nowe, dziwne wypadki, nie przeczuwałem, że sądzone mi będzie rzucić się w nurt szalonych niebezpieczeństw i porywających zjawisk, które wstrząsną całym światem, i że, z pośród miljonów ginących ludzi, wypłynę znowu takim, jakim jestem, — zdrowym na ciele i duchu, nie cofającym się przed walką i wierzącym płomiennie iż —
Życie jest piękne!


Warszawa, luty 1925.






  1. Dopływ rzeki Amur.
  2. Kurta.
  3. Rosyjska pogardliwa nazwa Chińczyków, oznacza „włochaty“, z powodu noszonego przez nich warkocza.
  4. „Dżygit“ — jeździec, wojownik.
  5. Accipenser orientalis, z gatunku jesiotrów. Patrz książkę autora „W ludzkiej i leśnej kniei“, wydaną w Warszawie 1924 przez księgarnię Gebethnera i Wolffa.
  6. Patrz art. W. A. Posse’go, dod. do książki Ch. Seignobos’a „Polityczna historja współczesnej Europy“, Petersburg 1907 r. str. 521.
  7. Według stylu gregoriańskiego 7 grudnia.
  8. Starożytna nazwa Kaukazu.
  9. Schlüsselburg znajduje się przy ujściu rzeki Newy z jeziora Ładoga o 60 kilometrów od Petersburga na wschód.
  10. Zatoka, nad którą jest położony Władywostok.
  11. Jednym z najświeższych przykładów tego jest rozstrzelanie ks. prałata Butkiewicza, fakt, który oburzył cały świat cywilizowany.
  12. Hrabia S. J. Witte — ówczesny prezes ministrów rządu petersburskiego.
  13. Rosjanie tak nazywają niedźwiedzia.
  14. Wieś kaukaska.
  15. Piła.
  16. Zdrajca.
  17. Człowiek, po raz pierwszy trafiający do więzienia.
  18. Więzienia.
  19. Fortuny, szczęścia.
  20. Sormak — gotówka.
  21. Mieszkanie.
  22. Rz. Witim od S. E wpada do rzeki Leny.
  23. Nad rz. Berezowką, istotnie, jak się później dowiedziałem z literatury fachowej (W. Reutowskij), jacyś robotnicy znaleźli kilka kryształów diamentu.
  24. Miasto nad brzegiem Bajkału.
  25. Żaglowa łódź.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.