Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Spóźniony projekt Wejwary
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.
Spóźniony projekt Wejwary.

Od owej fatalnej nowiny nie było można z mistrzem nawet pomówić spokojnie.
Niedzielnej wyprawy na Winohrady, celem obejrzenia wymalowanego mieszkania zaniechano. Jeszcze w sobotę wieczorem, nim Wejwara odszedł, wspomniała o tem pani Kondelikowa:
— Nie gniewaj się już, staruszku — uspakajała — powiedz nam raczej, kiedy ma jutro przyjść Wejwara, ażebyśmy to sobie obejrzeli.
— Co obejrzeli? — wyrwał się mistrz.
— No, to wymalowane mieszkanie, na Winohradach...
— Poco patrzeć! — krzyknął pan Kondelik. — Poco, kiedy wszystko na próżno! Mam się znowu irytować, mam zrujnować, mam dom z wściekłości zburzyć? Gdy się z tem cztery tygodnie mordowałem, kiedy wszystko wykończone, im mieszkać nie wolno! Poco ich mam drażnić, poco mam w sobie burzyć żółć! Wychlapałem na to najkosztowniejsze farby, zmieszałem z najlepszym morawskim klejem, ażeby trzymało, wziąłem na gwiazdy prawdziwe złoto, za dwie setki bym tego nikomu nie zrobił, co zrobiłem dla mojego dziecka, a teraz mi się tam wprowadzi jaki agent lub handlarz, rozpleni mi pluskwy i prusaki, a ja pęknę ze złości! Nie, za nic patrzeć nie pójdziemy...
W końcu jednak mistrz uległ i w niedzielę kroczyli Kondelikowie i Wejwara na Winohrady, na ulicę Czelakowskiego, by obejrzeć ten cud sztuki malarskiej pana Kondelika i jego pomocników.
Szli wszyscy smutni, z głowami pochylonemi, jak za trumną. Kondelik szedł, jak chmura, z której w każdej chwili może wylecieć tysiące piorunów, za nim pani Kondelikowa, dysząc ciężko i poruszając ustami, jakby się modliła, nareszcie Wejwara z Pepcią, której ciągle drgały kąciki ust. Musiała dużo zużyć silnej woli, by nie wybuchnąć płaczem.
Nikt nie przemówił nawet słowa, a gdy się znaleźli w fatalnym domu, na drugiem piętrze i rozglądali po ścianach i sufitach pokojów, malowanych dla młodej pary, wyrwało się z ust Pepci ciężkie westchnienie, a zaraz potem spływały jej po twarzy gorące i gorzkie łzy. Pepcia padła na pierś Wejwary. Wszystko było tak piękne, te gwiazdy, słońce i księżyc w sypialni, błyszczące złotem, a nie sądzono jej, by się pod niemi do snu układała, by się pod niemi przebudzała. Teraz dopiero spostrzegła, jak ją tatko kocha. Jakie szczęśliwe życie wiedliby tutaj. Pepci zdawało się, że utrata tego mieszkania jeszcze przed weselem jest ogromnem nieszczęściem, że jest zło wieszczym znakiem na całe jej przyszłe życie. Gdyby przynajmniej rok, choćby pół roku mogli byli tu mieszkać!
Pani Kondelikowa pocieszała córkę, choć jej samej ogromnie ciężko było na sercu, a Wejwara upadał pod ciężarem bólu obu kobiet. Patrzył właśnie na wodospad Niagary, i myślał nad tem, czy nie byłoby lepiej, gdyby się z ukochaną Pepcią rzucił w te pieniące fale.
Mistrz Kondelik nie wyrzekł nawet słowa. Chmurny, jak gniewny Perun, chodził z pokoju do pokoju i mimowoli przejeżdżał ściany dłonią, przekonywając się, czy farba nigdzie nie puszcza. Instynkt powołania zwyciężył w nim nad człowiekiem zagniewanym. Nie puszczała nigdzie, dobrze była klejona, a okoliczność ta łagodziła poniekąd jego gniew.
Gdy się Pepcia trochę uspokoiła, podszedł ku niej Wejwara i patrzyli oknem. Wejwara szeptał do narzeczonej:
— Co to za widok! Niech pani spojrzy, to wąwóz Nuselski — tam lasy Krezy, tu na prawo willa Bielka, tam Terebowka. Boże, Boże, co za widok!
Aż go to za serce ściskało. Gorzej nie mogło być staremu Mojżeszowi, gdy z dali patrzył na ziemię obiecaną, do której nie mógł wkroczyć.
— A tam Pankrac i nowy kryminał, patrz pan, panie Franciszku — dodała pani Kondelikowa, poczem miękkim głosem rzekła do Wejwary:
— Nie martw się, Franciszku, widocznie Bóg nie chciał. Obyż was tylko nic gorszego nie spotkało w życiu.
Nareszcie pożegnali się z mieszkaniem, u którego progu zdawało się Wejwarze, że widzi geniusza praskiej rady miejskiej z płomienistym mieczem i czarną tarczą, na której stały ogniste słowa: Urzędnikom magistratu wolno mieszkać tylko w Pradze!
Ostatni wychodził pan Kondelik, dzierżący klucze w dłoni. Jeszcze się rozejrzał po pokojach, tchnących świeżą farbą i rzekł z zaciśniętemi zębami:
— Chciałbym tu mieć pod ręką teraz wszystkich tych naszych miejskich stryjków, a o te ściany zagrałbym sobie mądremi głowami w karambol, możeby sobie przypomnieli wtedy, że są jeszcze inne sprawy do załatwienia, niż rozkazywać urzędnikom, gdzie mają mieszkać...
Choć mistrz Kondelik wyrzekł na zakończenie słowo, ogromnie nieładne słowo, poświęcone owym rajcom, Wejwara, mimo całą wierność swoją i dyscyplinę urzędową, zgadzał się z przyszłym teściem i w duchu wstydził się, ogromnie się wstydził za swoich przełożonych i chlebodawców.
Lepsze usposobienie opanowało całą rodzinę, kiedy na propozycyę pana Kondelika zapadli w którąś pilzeńską piwnicę przy ulicy Komenskiego. Jędrny chmiel rozpędził pochmurny nastrój, a gdy się przed panią Kondelikową znalazła druga szklanka, a przed małżonkiem czwarta, wyrzekła pani, zwracając się z zaufaniem do mistrza:
— Teraz, staruszku, pokaż, co umiesz. Teraz powinienbyś znaleźć jakie ładne mieszkanie dla Wejwary i Pepci, masz tylu znajomych między budowniczymi i przedsiębiercami.
Skorzystała z chwili słabości męża i pan Kondelik rzekł bez rozwagi:
— Zrobię to! Jutro zacznę szukać!

Rzeczywiście w poniedziałek wybrał się mistrz w drogę. Sławetnej radzie miejskiej na złość — znajdzie ładne, wygodne, zaciszne mieszkanie, z przedpokojem, łazienką, śpiżarnią, z wodociągiem, alkową dla służącej, jednem słowem, odpowiadające wszystkim wymaganiom.
Chodził cały dzień, powrócił wieczorem, cały zmęczony, sterany, ale o mieszkanie nie zawadził nawet słowem.
Dopiero gdy Wejwara przyszedł, odważyła się pani Kondelikowa na pytanie:
— Jakże, staruszku, znalazłeś co dla młodych?
Mistrz spojrzał na córkę, na narzeczonego, na małżonkę, która oczyma wisiała mu na ustach, i odpowiedział lakonicznie:
— Nie znalazłem.
Potem spojrzał na Wejwarę i rzekł:
— Jak pan uważa, Wejwaro, ile ma być pokojów?
Wejwara zakaszlał:
— Myślę, że tak ze dwa, najwyżej trzy, gdyby były mniejsze...
— I ja myślę, że najwyżej trzy — wtrącił Kondelik. — A ile chcesz pan płacić?
Wejwara się zarumienił. Było to pytanie, nad którem się jeszcze nie zastanawiał, więc znów zakaszlał i odparł:
— Sądzę, że mógłbym się odważyć na trzy setki.
Kondelik uśmiechnął się dziwnie.
— Ile pan teraz płacisz?
— Teraz płacę dziesięć reńskich miesięcznie za pokój z osobnem wejściem.
— Gdyby to było tak blizko do wesela, to poradziłbym panu, ażeby się tego mieszkania trzymał. Sto dwadzieścia rocznie. Policz pan trzy pokoje, trzy razy po sto dwadzieścia rocznie, trzysta sześćdziesiąt, czy nie? Wezmę pana z sobą, a posłyszysz co taki pan powie, gdy go zapytać o mieszkanie w nowym domu. Burmistrz wam powinien wyszukać mieszkania, gdy się o was tak postarał.
Wejwara opuścił głowę.
Mistrz Kondelik ciągnął dalej:
— Podobałoby się przy ulicy Wodiczkowej?
Pepcia się zarumieniła, Wejwara podniósł głowę. Jakżeby im się nie miało podobać!
— Widziałem dziś mieszkanko, jak malowane. Wprawdzie tylko dwa pokoje, ale wystarczyłoby dla was.
— Ależ, tatusiu, naturalnie, żeby wystarczyło — pośpieszyła Pepcia z odpowiedzią.
— Duże nie są, to prawda ale za to na czwartem piętrze. Ładne, widne, na czwartem piętrze musi być widno! Przedpokój jak pudełko do zapałek, wystarcza na wieszak do ubrania, a to ważne, ażebyście wody i śniegu nie strząsali z ubrania w pokoju. Kuchenka z okienkiem, piec porcelanowy, obok niego kranik wodociągowy, w pokojach fryzy, wszystko bardzo miłe. Widok na Petrzyn i na świętego Wita, na magistrat nowomiejski, na Teatr Narodowy, na Praszną bramę — bardzo ładny. Co mówicie? Podobałoby się wam? Zupełnie nowe, nikt tam jeszcze nie mieszkał, żadnej choroby tam nie było, samibyście to sobie zachuchali? No?
Pepcia coraz więcej promieniała. Na Boga, o takiem mieszkanku marzyła.
— A ile kosztuje, Kondeliku — pytała pani.
— Tylko sześć setek! — wybuchnął Kondelik.
Wszyscy umilkli, z twarzy Pepci zniknął rumieniec. Żart był bolesny. Wejwara zwiesił głowę.
— Czy nie prawda, że to tanio? — rzekł Kondelik. — O piętro niżej jest także mieszkanie o trzech pokojach, jeszcze ładniejsze, ale to kosztuje osiem setek...
Wejwara był przygnębiony. Zamki na lodzie, jakie sobie budował, waliły się i w ruinach swoich grzebały jego szczęście.
— Tak, tak, Franciszku Wejwaro! Osiemset, dziewięćset, tysiąc dwieście, tysiąc pięćset, każdy budowniczy i przedsiebierca śpiewa, jakby dawał prezent. Są także właściciele sumienni, którzy za chrześciańskie pieniądze dają dobre mieszkanie, ale tam się każdy trzyma i nie rusza się z miejsca. Wobec tego powiedzcie, czy nie chcielibyście mieszkać w jakim starszym domu...
— Mój Boże, szanowny panie, kiedy w nowych tak drogo, to naturalnie, że w starszych, trzeba szukać — bąknął Wejwara.
Mistrz Kondelik wybrał się nazajutrz na nową pielgrzymkę po Pradze. Chodził tydzień, dwa, chodził trzy tygodnie, przechodził cały sierpień i mieszkania nie mógł znaleźć. Stawał się coraz chmurniejszym, w ostatnich dniach sierpnia wyglądał już, jakby się gotował do zamordowania kogoś. Zmierzył Pragę we wszystkich kierunkach, wchodził na górę i schodził na dół, biegał od domu do domu, uważał bowiem za punkt honoru: znaleźć dla zięcia mieszkanie, ale ciągle na próżno. Powracając też z takich wypraw, przeklinał straszliwie radę miejską, magistrat i dowodził, że musi się sprawdzić proroctwo „Ślepego młodzieńca”, który rzekł: Woźnica, jadący przez Kamienny most, trzaśnie z bicza i zawoła: „Tu była ongi Praga”. Mistrz wzywał pomocy „siarki i kalafonii”, jak na Sodomę i Gomorę.
Nastały jednak rzeczy gorsze jeszcze. Podczas ogromnych upałów sierpniowych Kondelik, biegając pocił się, w chłodnych bramach i na schodach nowych i starych domów pot mu się nagle ostudził i dnia pewnego powrócił do domu w dorożce, do mieszkania wtoczył się z największym trudem i prosto skierował się do łóżka.
Wieczorem przyszedł Wejwara i już w kuchni uderzyła go woń znanego „smarowania”. Pan Kondelik jęczał na łóżku, nawiedzony przez starą chorobę. Właśnie go była pani natarła, a teraz okrywała małżonka ze wszystkich stron kołdrą, by mu zimno nie było.
— Dziś sobie usiądziemy w sypialni, najdroższy — rzekła Pepcia szeptem do Wejwary — tatkę znów nawiedziła ta choroba.
Wejwara wszedł do sypialni, jak skazaniec. Sumienie mu wyrzucało: „to twoja wina!” Ukłonił się nieśmiało, a Kondelik mruknął z łóżka:
— Siądź pan, panie Wejwaro, a gdy chcesz, to możesz się położyć obok mnie, matkaby nas obu wysmarowała. Spojrzyj pan, co ze mnie ci pańscy patroni zrobili. Zanim się ożenisz, mnie pogrzebią, a jak umrę, to niechaj pan tych panów, w magistracie pozdrowi odemnie. Ale powiedz im pan, że ich będę po śmierci straszył, będę szczękał zębami i wyścibiał na nich język!
— Cicho, staruszku, nie denerwuj się, wiesz, że ci to zawsze szkodzi... — napominała go pani Kondelikowa. — Przejdzie prędko, tym razem nie jest tak źle, a odtąd nie będziesz już biegał, pochodzimy z Pepcią...
Wejwara dziś przez cały dzień postanawiał sobie zapytać się o coś ojca Kondelika szczerze, ale widząc go w tym stanie, nie odważył się na krok śmiały. Teraz, gdy mamusia zamierzyła nanowo rozpocząć polowanie za mieszkaniem, obawiał się on, aby Pepci się nie stało coś złego, zdecydował się i rzekł:
— Mamusiu, właśnie dziś chciałem zapytać, coby tatko na to powiedział, gdybyśmy się jednak wprowadzili tam do tego domu na Winohradach...
Oblicza matki i córki zamieniły się w dwa kolosalne znaki zapytania, pan Kondelik wysunął z pod kołdry brodę i wytrzeszczył oczy:
— Jakto? Czy w magistracie odwołali rozporządzenie?
— Nie, tatusiu, ale kto się zrzecze pretensyi do wynagrodzenia za mieszkanie, ten może mieszkać gdzie mu się podoba. Rada miejska nakazała, że poza obrębem Pragi nie wolno mieszkać tylko tym urzędnikom magistratu, którzy chcą otrzymać dodatek mieszkaniowy. Kto się zrzeknie, temu się niezabrania...
Pan Kondelik zapomniał o boleściach, wyciągnął się na poduszkach, oparł się rękoma o materac, podniósł głowę i pytał:
— A ile wynosi ten wasz dodatek?
— Dwieście, szanowny panie...
— Posłuchaj pan, panie Wejwaro — mówił mistrz, patrząc przenikliwie na narzeczonego — ponieważ pan wiedziałeś o tem już wtedy?
— Owszem, tatusiu, wiedziałem — przyznał Wejwara półgłosem, a niemiłe przeczucie mówiło mu, że znów palnął jakieś głupstwo.
— Wejwaro — mruknął mistrz — wiedziałeś, że wam chcę dać na Winohradach mieszkanie darmo lub prawie darmo i nic nie mówiłeś? Pozwoliłeś mi się tak sterać, goniłeś pan mnie przez cztery tygodnie po Pradze za mieszkaniem, jak konia, przebiegłem siedemnaście tysięcy schodów na górę i na dół, tam na karteczce spisałem sobie, siedemnaście tysięcy! Oto matka smaruje mnie całe pół dnia, a gdy już zrobiłeś ze mnie Łazarza, mówisz mi nareszcie, że jednak możecie mieszkać na Winohradach? Niech sobie zatrzymają te dwie nędzne setki, jam je sumiennie zarobił mojem bieganiem. Chętnie dam mieszkanie darmo, ale tak mnie urządzić, Wejwaro, Franciszku, Franciszku.
— Staruszku — napominała pani Kondelikowa — nie denerwuj się, przecież Franciszek chciał zrobić dobrze, ażeby im nie darować pieniędzy.
— Nie, Wejwaro — warczał Kondelik, jak podrażniony niedźwiedź — przy chrzcie pańskim się omylili, pan powinieneś mieć imię Ma...
Mistrz upadł na poduszki, ale jeszcze się zerwał i rzekł:
— Wejwaro, może to już ostatni twój „kawał”. Obyś już jaknajprędzej był po weselu, ale te wasze dzieci, biedne dzieci, będąż one miały ojca!
— Staruszku — zawołała zarumieniona małżonka.
Rzecz dziwna, panu Kondelikowi jeszcze tego wieczoru tak ulżyło, że mógł w łóżku siedzieć. Pani Kondelikowa też musiała podać karty, i wszyscy czworo grali na małym stoliku obok łóżka w szóstkę. Pani i narzeczeni grali umyślnie tak, by ojciec wygrywał, co pana Kondelika cieszyło niezmiernie.
A gdy Wejwara o 11-ej godzinie szedł do domu, przemyśliwał całą drogę, czy rzeczywiście nie zrobił głupstwa, że tego nie powiedział wcześniej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.