Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara |
Rozdział | Kleks w kałamarzu |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Otec Kondelík a ženich Vejvara |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od pamiętnej niedzieli zaręczynowej cały dom Kondelików wywrócony był do góry nogami. Nadszedł wielki, niezmiernie ważny kłopot: wyprawa dla Pepci.
Dużo rzeczy miała pani Kondelikowa już oddawna w domu, w szufladach starodawnej komody, na dnie szafy, w kredensie, nawet w kanapie. Już od chwili, gdy Pepcia ukończyła szkołę, pamiętała o jej przyszłości i kupowała ze swoich oszczędności, o ile się dało. Czynią tak wszystkie staranne matki, po pierwsze dlatego, aby później w chwili stanowczej oszczędzić zbyt wielkiego wydatku, a po drugie dlatego, ażeby córki dziedziczyły rzeczy najpotrzebniejsze na wypadek śmierci matki przed wydaniem córek zamąż. Mężczyznom nie można wierzyć. Ożenią się po śmierci żony po raz drugi, wezmą sobie jaknajmłodszą. Druga żona osiodła sobie starego męża lepiej, niż nieboszczka, a jeśli pozostała po tamtej córka, to nieszczęśliwe jest nieboże. Kiedy macocha wydaje zamąż pasierbicę, jakże jej wszystko odmierzy, oddzieli!
Ciemne kąty i głębie szaf i skrzyń ukrywały niejeden skarb, który pani Kondelikowa kupiła dla Pepci. Nie wiedział o tem Kondelik, nie wiedziała nawet Pepcia. Pani Kondelikowa nie miała pojęcia o giełdzie, nie wiedziała nic o walutach i wszelakich spekulacyach, ale gdy tylko srebro spadło w cenie, wyjmowała troskliwa matka swoje książki wkładowe i kupowała dla Pepci powoli wyprawę. Ona wniosła srebro do domu, Pepcia powinna także jeść srebrem! Przynajmniej po tuzinie ze wszystkiego. I to nie towar najlżejszy! Dobre rzeczy powinna mieć Pepcia! W dniu, w którym zaręczała Pepcię, przypomniała sobie ten skarb i w poniedziałek rano, gdy mistrz wyszedł, wyłożyła przed Pepcią wszystko, co niewidziało światła od chwili, gdy przyniesiono do domu. Tuzin srebrnych nożów, widelców, łyżek, małych łyżeczek, dużą łyżkę wazową, szczypce do cukru, czajnik, ach, było tu rzeczy tyle, że aż w oczach się lśniło.
— Widzisz, Pepciu, tak się stara matka o swoje dziecię. To dla ciebie. We dnie i w nocy myślałam o tobie, mam ciebie jedyną i gdyby mnie był Pan Bóg zabrał, byłabyś to odziedziczyła. Ale Bogu dzięki doczekałam się tego...
I pocałowała córkę.
A potem wyjęła płótna, kretony, perkale.
— Ten perkal będzie na pierzyny dla służącej, wy będziecie sypiać w białem płótnie, tylko w białem, jak przystało na rodzinę urzędniczą...
Dużo jeszcze brakowało: obrusów, ręczników, bielizny dla Pepci, ubrania, a co najważniejsza: sprzętów i potrzeb kuchennych.
Ten wydatek czekał pana Kondelika.
Po obiedzie poklepała go pani Kondelikowa ręką po plecach i rzekła pieszczotliwie:
— Teraz, staruszku, trzeba sypnąć pieniędzmi, musimy czynić zakupy dla Pepci.
— Wiedziałem o tem! — wtrącił mistrz. — Ostatnia zwrotka każdej twojej piosenki brzmi: syp pieniążki. Nie zakup tylko całej Pragi! Czegoż potrzeba?
— Mój Boże, staruszku, wszystkiego potrzeba. Wyobraź sobie, że zakładasz nową rodzinę, a u Pepci musi być przynajmniej to samo, co i u nas. Przypomnij sobie, com ja wniosła w dom.
— No, no, no — oponował pan Kondelik — nie było to tak strasznie. Ileż to rzeczy nam brakowało, przypomnij sobie, co musiałem dokupować.
— Kondeliku! — rzekła surowo i prawie obrażona — czego było potrzeba, to było. Byłeś czeladnikiem malarskim, nie wiedziałam, za kogo idę, potrzebowałeś więcej gotówki do rzemiosła, niż parady do pokojów. Ale do ostatniej igły, do ostatniej szpilki dała mi matka wszystko. Kiedy ci się później powodziło, zacząłeś się bawić w pana i pragnąłeś tego, o czem przedtem nie wiedziałeś nawet — głównie dlatego, że widziałeś to w domach panów, u których malowałeś. Ale naszą Pepcię wydajemy do magistratu, co ma Wejwara teraz, to mu będą płacili do śmierci, choćby nawet nie awansował, musimy więc dać jej wyprawę odpowiednią propozycyi.
— Gdyby wychodziła za sułtana tureckiego, to jeszcze więcej byłoby potrzeba — wtrącił pan Kondelik. — Czego więc właściwie chcesz odemnie?
— Pieniędzy, staruszku, pieniędzy! Najprzód bielizna, Kondeliku. Musimy wziąć szwaczkę do domu i będziemy szyły. Potem ubranie, te każę szyć u krawcowej. Potem naczynia do kuchni, zasłony na okna, kobierce do pokojów, no! i nareszcie meble. Ale meble pójdziesz wybrać z nami, masz doświadczenie, jako malarz — pochlebiała małżonkowi.
— Nie mówiłem! całą Pragę chcesz zakupić! — uśmiechnął się złośliwie pan Kondelik. — Będziesz chodziła od sklepu do sklepu i szast-prast po dziesięć reńskich.
Pani spojrzała na małżonka z wyrzutem i rzekła poważnie:
— Gdybyś wiedział, Kondeliku, co już mam dla niej, a na co nie dałeś nawet krajcara, tobyś zdumiał. Za swoje oszczędności kupowałam.
Mistrz wstał, podszedł do biurka, otworzył szufladę i wyjął duży portfel; ale zanim go otworzył, wymówił jakby od niechcenia:
— A jest też to właściwie takie pewne — to wesele?
— Kondeliku! Czyż zapomniałeś, co było wczoraj? Każemy to wydrukować i porozsyłamy karty znajomym. Niech wiedzą, że Pepcia wychodzi za mąż i kto ją dostanie...
— Chcesz, ażeby bębnili po całem mieście? — zapytał mistrz.
— To nie żaden bęben, Kondeliku, to są zaręczyny i we wszystkich lepszych rodzinach zawiadamia się o zaręczynach przyjaciół rodziny. My jesteśmy także lepszą rodziną, Kondeliku, a na tę karteczkę zaręczynową cieszę się dziesięć lat! Nie będziesz miał żadnych kłopotów, Kondeliku, o to postara się Wejwara, on ma pewnego znajomego introligatora...
Pan Kondelik sięgnął do portfelu i zapytał:
— Wystarczy ci setka?
— Tymczasem wystarczy, staruszku, jutro dasz drugą...
Mistrz wyjął i tę drugą. Matka schowała starannie banknoty w portmonetkę i rzekła w kuchni do Pepci:
— Idź pocałować tatkę w rękę, dał nam na bieliznę dla ciebie.
Kiedy pan Kondelik wypił kawę, a udając się na obejrzenie robót, całował mamusię i mówił: „do widzenia,” dorzucił jeszcze następującą uwagę:
— Te „etykiety” o zaręczynach możesz kazać drukować, ale plakatów na rogi ulic nie dawajcie...
I już był za drzwiami.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pani Kondelikowa postanawiała, że wesele będzie na świętą Katarzynę, w trzy miesiące po zaręczynach, to najlepszy termin. Przez ten czas będzie można dobrze urządzić mieszkanie.
Ale gdzie wybrać to mieszkanie? Kwestya to poważna, meble trzeba wybierać stosownie do wielkości pokojów.
Sprawę tę poruszyła pani Kondelikowa wieczorem, kiedy przyszedł Wejwara.
Pan Kondelik miał dobry humor, pomimo wyłomu w pugilaresie. Cieszyło go to, że z Wejwarą sprawa załatwiona. Rozumował też sobie mistrz, że gdy Wejwara się ożeni, to już wycieczki robić będzie z żoną, a jego pozostawią w spokoju, odzyska więc wolność, jaką miał dawniej.
Wejwara przyszedł, jak wczoraj obiecał Pepci. Pani Kondelikowa zaś postanowiła, że dopóki nie będzie po weselu, Wejwara ma przychodzić codziennie, ażeby się nie błąkał po innych towarzystwach. Restauracyjne długie posiedzenia miewają często złe następstwa. Są na świecie mądrale, co przyjaciół od żeniaczki odwieść potrafią.
Usiadł, a Pepcia postawiła przed nim talerz.
— Dziękuję — rzekł zakłopotany narzeczony — już jadłem, wstąpiłem do wędliniarza po drodze...
Pani Kondelikowa spojrzała na niego z żalem i z wyrzutem.
— Tego nam pan nie rób, Franciszku! Teraz należysz pan do rodziny, więc powinieneś być u nas, jak u siebie w domu. Każdego wieczora czekamy na pana, nie martw pan Pepci, a staruszek także pana lubi i czeka zawsze na pańskie towarzystwo. Zostaw talerz, Pepciu, kawałek mięsa zje z nami Franciszek...
Pepcia pogłaskała Franciszka po głowie — i Franciszek jadł.
Po sprzątnięciu ze stołu, mistrz Kondelik zapalił cygaro, a pani zaczęła:
— Posłuchajcie teraz, co umyśliłam: Wesele wyprawimy na świętą Katarzynę, trzeba się śpieszyć, ażeby zdążyć ze wszystkiem na czas. Czy zgadzasz się pan, Franciszku?
Wejwara zgodziłby się na wszystko.
— A ty, staruszku?
— Owszem, owszem — potakiwał mistrz.
— Zachodzi tylko pytanie, gdzie będziecie mieszkali? Która dzielnica wam się podoba?
O tem Wejwara nawet nie myślał. Dzielnica! Dla niego obojętne gdzie, byle tam była Pepcia.
— Jakie jest twoje zdanie, staruszku? — zwróciła się do mistrza.
— Sądzę, hm, hm, sądzę. Na Winohradach mam barak. Na drugiem piętrze jest tam mieszkanko, jakby stworzone dla was. Dwa pokoje większe, jeden mały, kuchnia, przedpokój, woda, gaz, w kuchni terrakota, ani jednego prusaka, słońce z dwu stron, a gdy tam będzie mieszkał ktoś z rodziny, to może dojrzeć, aby mi nie kradli. Płacić będziecie mało. Co pan mówisz na to, Wejwaro?
— O proszę, szanowny panie!
— Mów pan „tatusiu” — napomniała go uprzejmie pani.
— Proszę tatusia — rumienił się Wejwara — wybornie, na Winohradach mi się podoba.
— Więc już po kłopocie — uderzył mistrz w stół — zamieszkacie na Winohradach. Dobrze się przytem składa, bo właśnie jest mieszkanie puste. Ładnie wam to urządzę, zobaczycie!
W duszy ogromnie był uradowany, że Wejwara będzie trochę dalej od ulicy Jecznej.
Pani Kondelikowej iskrzyły się oczy, spełniło się jej najtajniejsze życzenie, którego nie odważyła się wyjawić mężowi. Dzieci będą mieszkały w ich domu, urządzą się, jak w swoim własnym, wszak Pepcia i tak kiedyś odziedziczy.
— Skoro już pierwszy kłopot załatwiony, możemy pomówić o meblach. Jak myślisz, od kogo je kupisz?
— Naturalnie, że od stolarza.
— Mój staruszku, znów zaczynasz ze swemi drwinami, a tu trzeba pogadać seryo. Co sądzisz np. o Skramliku, Bacyku, lub Majerficku? Ile razy przechodzę przez ulicę Ferdynandową i patrzę na wystawę u Majerficka, to widzę, że tam jest, jak z pudełka.
— To prawda — rzekł mistrz — ale słony, niech go kaci!
— Wszak to się kupuje tylko raz w życiu. Każe sobie płacić, ale daje towar trwały. Sto lat wytrzyma każda rzecz!
— Czy ty myślisz, Betty, że Wejwara liczy na taki długi termin?
— Z tobą trudno się dogadać, Kondeliku. Przypomnij sobie, że ci pan Mejerficek nastręczył także niejedno malowanie...
Pani Kondelikowa zwyciężyła.
Postanowiono, że ma być przedsiewzięta wyprawa do Majerficka. Bardzo dobitnie napominał jednak pan Kondelik, ażeby się nie pytano o żadne esy floresy, żadne rokoko, żaden renesans. Dobre mebelki politurowane, ale nie ołtarze, jakie się teraz wyrabia.
Gdy Wejwara odchodził, umówiła się z nim pani Kondelikowa, że tam pójdą zaraz jutro. Małżonkowi swemu zaś powiedziała, ażeby rano wyszukał plan tego mieszkania.
— Wiesz, teraz kupuje się meble podług planu, aby się nie kupiło nic niepotrzebnego i ażeby każda sztuka miała swoje miejsce.
Drugiego dnia wieczorem przedstawił Wejwara nieśmiało przyszłemu teściowi planik mieszkania, z wymalowanemi na niem przez fabrykanta meblami, wszystko obliczone na centymetr.
— A jaki to będzie miało kolor? — pytał pan Kondelik.
— Wiśniowy, tatku, wiśniowy — pośpieszyła z odpowiedzią pani Kondelikowa.
— Muszę wiedzieć, jak mam malować — rzekł mistrz z powagą — zaraz po niedzieli weźmiemy się do roboty, dopóki jest ładnie...
I po niedzieli zaczął Kondelik malować mieszkanie Wejwary.
Pracę tę wykonywał mistrz, jakby miała iść na wystawę. Sprawił najnowsze szablony, sam wymieszał farby, próbował, znowu malował, chciał pokazać Wejwarze, co teść jego umie.
Przez cały ten czas chodził Wejwara z planem w kieszeni i każdego wieczoru na papierze równali i przestawiali meble, ażeby mieszkanie wyglądało jaknajładniej.
— Teraz już nie można zmieniać — zawołał mistrz — maluję podług waszego planu i wszystko musi stać, jak to tu macie. Nad kredensem zrobiłem wam dzikie ptactwo, nad łóżkami biały obłok z aniołkami, nad kanapą będzie turecki kobierzec, między oknami kwiaty, nad umywalnią zrobiłem wodospad Niagary! Będzie na co popatrzeć! Jako żywo, nikt nie miał tak malowanego mieszkania. Jadalnia pompejańska, w sypialni niebo z gwiazdami.
Po czterech tygodniach oznajmiał Kondelik Wejwarze, Pepci i małżonce, że pojutrze, w niedzielę po południu, mogą mieszkanie obejrzeć.
Ale wieczorem w sobotę przyszedł Wejwara z miażdżącą wieścią:
— Tatusiu, rzecz nieoczekiwana. Wszyscy urzędnicy magistratu otrzymali rozkaz, ażeby mieszkali tylko w Pradze, nie na przedmieściach.
Pan Kondelik wściekał się poprostu. Sławetny zarząd miasta ma wiele uszu, ale tego wieczoru dzwoniło napewno we wszystkich, w krótkich i w długich.
— Tego jeszcze nie było na świecie — srożył się. — To są te zapowiadane reformy miejskie. Może jeszcze zapowiedzieli wam, że urządzą wspólną kuchnię gminną, że wam będzie gmina prać i że nie wolno wam pić nic, oprócz praskiej wody, a broń Boże używać karlsbadzkiej?
W końcu oznajmił mistrz stanowczo, że jakkolwiek nigdy nie był zwolennikiem polemik w gazetach, ale tę rzecz musi poruszyć w pismach. Przy wyborach nigdy nie agitował — ale na przyszłość postara się, aby jaknajwięcej starych kpów padło, a na ich miejsce byli wybrani radni ze stronnictwa radykałów.
Choć się jednak srożył, postaci rzeczy tem nie zmienił. Sen o pięknem mieszkaniu we własnym domu pana Kondelika rozpłynął się ku boleści jego, która z gniewu nawet mówić mu nie dała.
Trzeba było szukać nowego mieszkania.