Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Ręka w rękawie
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Ręka w rękawie.

Wieczoru owego nie myślał Wejwara o jedzeniu. Patrzył na ozór wędzony, ale myślą był gdzieindziej. Nos jego czuł drażniącą woń ozora, ale w duchna człowiek odczuwa czasem i w duchu różne wonie, dawno zwietrzałe nawet — w duchu czuł Wejwara, upajającą woń raju, po którym stąpał z Pepcią. Patrzył przed siebie oczyma otwartemi, a jednak nie widział, co się wkoło niego dzieje. I prawie zląkł się, gdy usłyszał nad sobą głos pani Kondelikowej, która już po raz trzeci nakłaniała go do jedzenia.
— No, panie Wejwaro, gdzież pan się błąkasz, że pan nie bierzesz?...
I przysuwała do niego półmisek z ozorem.
Wejwara drgnął, sięgnął po widelec i nabrał dwa cieniutkie plasterki.
Co pan robi, czemże się pan naje? — wołała pani Kondelikowa, i pochwyciwszy widelec kładła mu na talerz.
— Dziękuję, dziękuję, szanowna pani... — bronił się Wejwara. — Dosyć, dosyć...
— Nie rób ceregieli — napominał pan Kondelik — jedz pan. Panu chyba dziś po obiedzie wytrawiło, masz pan co doganiać...
Pani spojrzeniem wstrzymała resztę słów małżonka. Na szczęście ani ciotuchna Urbanowa, ani pan Slawiczek nie zwrócili na to uwagi, a pan Kondelik, zoryentowawszy się, pośpiesznie dodał:
— Sądzę po sobie i mam porządny apetyt! Nakładź mu tylko! Po tem dobrze się pije.
Ach, jadło, picie! Czem było to wszystko dla Wejwary dziś, gdy przeskoczywszy ostatnią przeszkodę (w nieśmiałości i niedoświadczeniu swojem uważał zezwolenie rodziców za rzeczywistą „przeszkodę”), znalazł się prawie u samego celu. Możnaż jeść w takich okolicznościach? Czy może jeść człowiek, który przed chwilą prosił o rękę ukochanego dziewczęcia?
Wejwara jednak przekonał się wkrótce, że nawet taki wypadek ważny w życiu, nie wyłącza ani picia, ani jedzenia. A może tylko dlatego, że go Pepcia ciągle pobudzała, że go co chwila napominała?
Pepcia nie zajmowała się dziś gośćmi. Pani Kondelikowa nie zezwoliła na to. Wskazała córce miejsce tuż obok Wejwary i obsługiwała ją, jak rzadkiego gościa. Matka wiedziała, co wypada. Wejwara i Pepcia są dziś głównemi osobami. Gdyby ich nie było, nie byłoby tej wieczerzy. Rodziła się w niej instynktowna raczej, niż wyrozumowana myśl, że od dziś naprawdę rodzina Kondelików dzieli się na dwie rodziny. Chociaż bowiem jeszcze Pepcia przez kilka miesięcy pozostanie w domu, to jednak odtąd wszystkie jej myśli, uczucia, pragnienia, nadzieje skierowane będą w inną stronę. Odtąd pani Kondelikowa ma córkę jakgdyby wypożyczoną. Już nie należy do niej wyłącznie, jest już faktycznie Wejwary. Szybko upłynie kilka tych miesięcy i Pepcia pod tą strzechą ojcowską naprawdę bywać zacznie tylko jako gość. Mimo to, pocieszała się pani Kondelikowa przysłowiem: „kto żeni syna — traci go, kto wydaje córkę — nabywa z nią syna.” A pani Kondelikowa tak była dumną z tego przyszłego syna! Zięć w magistracie! Będzie może kiedyś radcą, jak pan Wonasek, ona zaś będzie teściową radcy.
Pepcia, siedząc obok Wejwary, ciągle go zapraszała.
— Jedz pan, panie Wejwaro! Niech pan bierze! Pociesz pan mamusię...
Ciocia Urbanowa jadła gorliwie, jadła jak o zakład, byle tylko talerze zniknęły jaknajprędzej ze stołu i nastąpiło nareszcie to, dla czego właściwie była zaproszoną.
Kolega Wejwary, pan Slawiczek, był wdzięcznym gościem. Nie patrzył na prawo i na lewo, ale jadł, ciągle jadł, gdy go tylko pani domu o to prosiła. Gęś o tej porze, i jeszcze taka swojska gęś! Dobrzy ludzie ci Kondelikowie! Mistrz ciągle nalewa i sam dobrym przyświeca przykładem. Szczęśliwy Wejwara! W duchu kombinował Slawiczek, że dzięki ożenkowi Wejwary przybędzie mu nowa rodzina przyjacielska, gdzie czasem na kolacyę wpadnie. Napewno go poproszą.
Po kolacyi zrobiła się cisza. Kondelikowi najedzonemu mówić się nie chciało; pan Slawiczek milczał skromnie, czekając, aż się inni „rozgadają” ciotuchna Urbanowa nie chciała zaczynać żadnej rozmowy, ażeby nie wstrzymywać biegu rzeczy, które miały nastąpić. Siedziała prosto, bez ruchu, patrzyła z pod oka na narzeczonego i zgrabnie popijała ze szklanki.
Wejwarze byłoby wystarczyło towarzystwo tylko Pepci, ciągle szukał pod stołem jej dłoni i ściskał jej paluszek za paluszkiem, wtedy tylko puszczając rękę Pepci, gdy nań ciotuchna Urbanowa rzuciła okiem. Był przytem cały czerwony, jakby przyłapany na gorącym urzynku. Wstydził się. Nie uszło to uwagi cioci i po każdem wystraszeniu Wejwary nastrajała oblicze jaknajuprzejmiej, jakgdyby chciała powiedzieć:
— Nie krępujcie się, młodzi.
Pani Kondelikowa również nie mogła się doczekać, a gdy przyszła z kuchni, postawiła na stole dwie butelki wina i sześć kieliszków.
— Co to dajesz, Betty? — dziwił się pan Kondelik.
— Ej, staruszku, staruszku — mówiła pieszczotliwie. — Trzeba wypić na zdrowie młodych szklaneczkę wina, czy zapomniałeś o tem?
— Mnie się zdaje, że byłoby lepiej, gdybyśmy pozostali przy piwie... Przynajmniej co do mnie...
— Dobrze, staruszku, będziemy znów potem pili piwo, ale teraz musimy zalać winem. Piwem nie wypada.
Szybko rozstawiła kieliszki, napełniła je powróciwszy do swego krzesła, ale nie siadając, podniosła swój kieliszek i mówiła uroczyście:
— Muszę naszym szanownym gościom, ciotuchnie Urbanowej i panu Slawiczkowi, oznajmić, że święcimy nieoczekiwaną, ale radosną uroczystość rodzinną...
Ciotuchna Urbanowa pochyliła się i patrzyła uparcie na panią Kondelikową, z wyrazem ogromnego zaciekawienia, jakby nawet nie przypuszczała o co chodzi.
— Oto przyszły sekretarz magistratu, pan Wejwara, oświadczył nam rodzicom, że pokochał Pepcię naszą i prosił nas o jej rękę. Zezwalamy chętnie. Myśmy z Kondelikiem dawno zauważyli, że się kochają prawdziwie. Oznajmiam więc szanownym gościom, że pan Wejwara i Pepcia są od dziś narzeczonymi.
Pani Kondelikowa odetchnęła. Mówiła często i dość dużo, ale nie przywykła mówić publicznie, jak dziś.
Ciotuchna Urbanowa stopniowała podczas jej mowy wyraz twarzy do najwyższego zdziwienia.
Pani Kondelikowa ciągnęła dalej:
— Sądzę więc, że i nasi szanowni goście, ciotunia jako krewna, pan Slawiczek jako przyjaciel pana Wejwary, cieszą się razem z nami, i że szczerze wzniosą, toasty za zdrowie młodej pary...
Pierwsza zerwała się z miejsca ciotka Urbanowa i już trzymała kieliszek w dłoni. Za jej przykładem powstał pan Slawiczek i podniósł się także pan Kondelik. Narzeczeni siedzieli dotąd, jak zarżnięci.
— Za zdrowie, szczęście i błogie pożycie pana Wejwary i naszej Pepci — mówiła pani Kondelikowa podwyższonym głosem, który już drżał.
— Na zdrowie! na zdrowie! na zdrowie! — powtórzyła ciotuchna Urbanowa i stała przygotowana, aby się trącić z Wejwarą i Pepcią zaraz po rodzicach, prędzej nim pan Slawiczek. Należy przecież do rodziny, ma prawo pierwszeństwa! I to jej się powiodło.
Zanim opróżnił swój kieliszek, Wejwara zaczął jeździć lewicą po surducie na piersi, a postawiwszy kieliszek, już chciał wyłowić puzderko z pierścionkiem, gdy wtem pani Kondelikowa znowu się odezwała:
— Pan Bóg patrzy na nas, a co komu sądzone, to go nie ominie. Panie Wejwaro, zaręczamy pana z Pepcią i prosimy pana z małżonkiem i ojcem Kondelikiem, abyś pan ją kochał jako my, abyś pan był dla niej łagodny, gdyby czasem w czem uchybiła, a ty, Pepciu, pamiętaj sobie, że przyszły małżonek będzie twoim obrońcą i panem, głową domu, pierwszym w rodzinie, jego będziesz słuchała. Weź sobie przykład ze swoich rodziców. Żona niechaj słucha swego męża, mówi nawet o tem Pismo Święte...
Głos panią Kondelikową zawiódł i prawie z płaczem dokończyła:
— Ko-chaj-cie się, dzie-ci... — i rzuciła się na Pepcię, objęła ją, pocałowała, a potem dusił się w jej objęciu Wejwara.
— Szanowna pani... — wyrwało się z ust jego jeszcze na piersi matczynej.
— Nie mów pan więcej: szanowna pani, Wejwaro, mów pan mi już: mamusiu! Jesteśmy już jak swoi. Prawda, że mi pan tak od dziś mówić będzie?...
— Owszem — wymówił Wejwara — gdy pani raczy zezwolić, proszę też, aby pani zezwoliła, abym na pamiątkę dnia dzisiejszego tu oto pannie Pepci...
— Tylko Pepci, drogi Franciszku — poprawiała go matka.
— ...i na znak, że mnie chce i do mnie należeć będzie, wręczył tę pamiątkę.
Wejwara zanurzył prawicę w kieszeni na piersi, wyjął puzderko, otworzył, i w dłoni jego błysnął pierścień z czerwonym kamieniem.
Pepcia poskoczyła do komody i powracała także z puzderkiem, z którego wyjęła pierścień z kamieniem niebieskim.
— Wybornie, wybornie! — wołała ciotuchna Urbanowa, która śledziła wszystko okiem ostrowidza. — Czerwony kolor znaczy miłość, niebieski wieczną wierność. Betty, włóż im te pierścionki, to należy do matki.
Pani Kondelikowa przez łzy ledwie widziała, ale mimo to, uroczyście wyjęła pierścionki z puzderek i uroczyście wkładała je narzeczonym na palce.
Okazało się, czego Wejwara nie oczekiwał, że pierścień, który przyniósł dla Pepci, był za duży. Nie siedział dobrze nawet na palcu wskazującym. Wejwara zdziwił się i zmieszał.
— Mój Boże, przecież mówiłem złotnikowi, że to dla panienki...
— To nic nie szkodzi — uspokajała Pepcia, widząc, w jakim Wejwara jest kłopocie.
— To nic nie szkodzi — potwierdziła matka — wszak palec jej zgrubieje...
— Nie, nie, ja go oddam — mówił Wejwara — musi mi dać inny, mniejszy.
— O nie — zabrała w tej kwestyi głos ciotka — takiego pierścionka nie można zmieniać, ale ująć zeń, to można. Nawet lepiej się stanie, bo będzie podwójnie kuty. Wy nie wiecie nawet, co to znaczy: „podwójnie kuty”, to niewzruszoność, to jest, jak to mówią, „potwierdzenie.”
Ciotuchna Urbanowa, wymówiwszy takie ważne słowa, przybliżyła się do Pepci, lewicę położyła jej na głowie, prawicą zrobiła jej trzy krzyżyki na czole, a na ustach wycisnęła długi pocałunek. Potem podeszła do Wejwary i uczyniła tak samo.
— Jako ciotka i najbliższa krewna witam pana w naszej rodzinie, panie Wejwaro. Wszyscy panu Pepcię z chęcią powierzamy. Ja... sama... (w tej chwili rozpłynęła się we łzach) nie byłam tak szczęśliwą, jak Pepcia, ale wiem, co to znaczy. Mam nadzieję, że także we mnie znajdzie pan dobrą ciotkę. Nie mam nikogo na świecie, oprócz Betty, Kondelika, a odtąd was obojga...
Wycierając oczy batystową, wyszywaną chusteczką, którą brała na uroczystości rodzinne, zwróciła się do pani Kondelikowej i mistrza, pocałowała oboje, i uroczyście, poważnie mówiła do nich:
— Błogosław ci Boże, Betty, Bóg ci błogosław szwagrze, bratanku...
Pan Slawiczek, chcąc być w jakikolwiek sposób użytecznym, nalewał wino w puste kieliszki. Wznoszono toasty ze trzy razy jeszcze, pan Slawiczek pił za zdrowie rodziców, potem „pani cioci”, nareszcie przyjaciela i jego pięknej narzeczonej.
Pomału „rozgadało” się towarzystwo, jak mawiał Slawiczek. Ciotka mówiła górnolotnie o zaręczynach i weselach, zagłębiała się w przeszłość, tu i owdzie błysnęło smutne wspomnienie zawodów jej w życiu, to znów malowała piękne obrazy przyszłości narzeczonych. Przytem rezerwowała sobie także kącik u młodej rodziny w przyszłości. Nikogo tu niema, zaznaczyła przezroczyście, oprócz tych swoich miłych krewnych, a kto będzie miał dla niej serce, dla tego i ona będzie miała serce, to się pokaże po jej śmierci.
Pani Kondelikowa pragnęła pobudzić małżonka.
— Tyś powinien także coś rzec, jako ojciec, staruszku.
Pan Kondelik, który dawno powrócił do piwa, podniósł się nareszcie i rzekł:
— Wejwaro, matka wam już wszystko powiedziała, ale jak ja wam wymaluję kwaterę, to zobaczycie. W pokoju zrobię wam pompejański sufit, a w sypialni niebo z gwiazdami. Na zdar!
Wejwara czuł, że kolej teraz na niego. Wszyscy pili już za jego i Pepci zdrowie. Musi odpowiedzieć. Ale co, ale jak! W sercu miał dużo uczucia, ale słowa więzły mu na ustach.
Chwilę gniótł w palcach róg serwetki, to znów robił węzełki na łańcuszku od zegarka. Zdawało mu się, że na nim spoczywają oczy wszystkich współbiesiadników, i to go wprowadzało w kłopot tem większy. Nareszcie zdecydował się i powstał odrazu. W tej chwili uciszyli się wszyscy, a ciotuchna Urbanowa, ażeby nikt się nie zapomniał i Wejwarze nie przerwał natchnienia, raźnie brzęknęła nożem o szklankę i syknęła ostro:
— Pssst!
Wejwarze zakręciło się w głowie. Czyn usłużnej i nie lubiącej czekać ciotki o mało nie sprawił, że byłby znowu usiadł. Jadalnia zakręciła się z nim razem i nikogo nie widział, gdy zaczął:
— Szanowni i kochani rodzice! Szanowni państwo! Jeżeli są w życiu dni, które uważać możemy za szczęśliwe, to w życiu mojem właściwie dwa dni miałem takie: ów, gdym po raz pierwszy ujrzał Pepcię obok jej szanownej mamusi, jak nie rozwinięty pączek obok pięknie rozwiniętej róży w wieńcu goździków, i dzień dzisiejszy, gdy mnie ten rozwijający się pączek został oddany na zawsze. Jestem nieskończenie szczęśliwy, że pączek ten zdobić będzie przez całe życie moją pierś i dziękuję serdecznie starannym ogrodnikom — ukochanym rodzicom, którzy wonne to kwiecie wypielęgnowali, a zapewniam, że szczęście Pepci będzie jedyną moją myślą i że jedyną modlitwą będzie, aby Bóg dał jaknajdłuższe życie szanownemu mojemu teściowi i kochanej pani teściowej. Niech żyją!
Głęboko odetchnął Wejwara, gdy ukończył trudną mowę, nagrodzoną burzliwem „wybornie!” z ust pani ciotki i przyjaciela Slawiczka, kłopotliwem zakaszlaniem mistrza i wdzięcznem, łagodnem spojrzeniem pani Kondelikowej, która mu długo i szczerze dłoń ściskała.
— Dziękuję, dziękujemy panu, Franciszku drogi! — mówiła wzruszona.
Gdy Wejwara wstał, ażeby sobie na zaproszenie mistrza zapalić cygaro, wzięła go pani matka za ramię i odprowadzając ku oknu, rzekła szeptem, prawie z prośbą:
— Słówko, drogi Franciszku! Niech mi pan zrobi jednę grzeczność, niech pan się nie gniewa, ale bądźmy naprawdę jak rodzina. Niech pan mi nie mówi pani teściowa, ale mamusiu. To brzmi serdeczniej...
Wejwara schylił się, pocałował rękę pani Kondelikowej i szepnął:
— Proszę o przebaczenie...
— I niech pan mówi o mnie mamusia, gdy mnie nawet przy tem nie będzie — prosiła dalej. — Niech ludzie wiedzą, że jesteśmy z sobą dobrze.
— Owszem, owszem — przyrzekł Wejwara i w tej chwili czuł rzeczywiście, że ma drugą matkę.
Tylko ten duży pierścionek gniewał go trochę, mimo zapewnień pani ciotki, że „podwójnie kuty,” jest lepszy.
Gdy o północy nastąpiło pożegnanie, zdjął go Pepci łagodnie z palca, włożył w puzderko i jeszcze przepraszał:
— Niech się pani nie gniewa, Pepciu, ale nie miałem miary...
— Kochanie! — szepnęła Pepcia.
Mistrza Kondelika ogromnie cieszyły kłopoty Wejwary, pochwycił go w kącie i mówił do niego wesoło:
— Przecież to nie nieszczęście, Wejwaro, gorzej z takiemi rzeczami, których nie można przerobić, np. żony i teściowej... Tutaj ciężka bywa reparacya.
— Ej ty, stary gaduło! — przerwała pani Kondelikowa, która posłyszała słowa męża.
Rzekła to żartobliwie, ale gdyby tu nie było Wejwary, byłaby powiedziała inaczej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.