<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Przemówił
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Przemówił.

Pepcia najchętniej byłaby usiadła obok Wejwary na kanapie, ażeby sobie wynagrodzić wszystkie cierpienia poobiednie, i chętnie głaskałaby mu włosy i czoło, ażeby i jemu wynagrodzić godziny, które tu spędził w więzieniu. Ale mamusia pędziła ją do kuchni. Trzeba napalić, wytrzeć talerze, do stołu nakryć, wieczerzę przygotować, a to dużo wymaga pracy! Godzina szósta, Kasi ani śladu, ach, czyż taka dziewczyna przypomni sobie o obowiązkach, kiedy ma wychodnią. Szczęście, że przyszło pani Kondelikowej do głowy, ażeby sobie gąskę już w południe trochę podpiec. Do 8-ej będzie wszystko gotowe.
— Tak, tak, Pepciu — mówiła pani Kondelikowa w kuchni, podpalając całym numerem starej gazety przygotowane już drzazgi i drobne drzewka — musisz się trochę pokręcić. Uważaj, aby wszystko błyszczało, zanieś sobie to zwolna do pokoju, weź ten duży, nowy obrus adamaszkowy, wytrzep z niego lewandę, dasz po dwa talerze, będzie nas sześcioro, pod spód, na gęś, te różowe, na wierzch, na ozór — modre. Wytrzyj solniczkę i wsyp świeżej soli, zrób to wałeczkiem, aby nie była gruba, postaw młynek z pieprzem. Sałata i ogórki są w śpiżarni, trudna rada, kiedy Kaśka nie idzie, musisz mi obrać garnek ziemniaków. Tak...
Pani Kondelikowa trochę ciężko powstała z podłogi i posuwając na blasze garnki z wodą, mówiła dalej:
— Dobry sobie ten ojciec! Dotąd kolana drżą podemną. Z tem nie można się wygadać przed ciocią! Wejwarze szepnij, by o tem także nie mówił, tatce powiem sama. No, no! zamknął go w mieszkaniu! Ja nie wiem, cobym zrobiła, chyba wyskoczyłabym oknem...
Pepcia płonęła z pośpiechu. Naczynia brzękały dzwoniły w jej rękach, na stole skakało wszystko.
— Uważaj tylko, Pepciu — napominała ją matka. — Nic nie potłucz, byłby to znak niedobry. Nieborak Wejwara, mógł sobie tu paznogcie z nudów poogryzać. To się udało! No, dzięki Bogu, że się tak skończyło. Toby ciocia była biegała, jak kot z pęcherzem, że nam zginął narzeczony!...
Pepcia nie odpowiadała. Jeszcze biło jej serce z tego wszystkiego, głównie zaś z radosnego przelęknienia, gdy znalazła Wejwarę w domu.
Tymczasem pan Kondelik w sypialni zrzucał odzienie i wdziewając czystą, suchą koszulę, wołał na Wejwarę w środkowym pokoju:
— Ale ładnie pan nas wyszykowałeś, Wejwaro! Pozwalasz się zamknąć, a ja pana goniłem po całej Pradze, omal ducha nie wyzionąłem. Chodź pan zobaczyć, jaką mam koszulę. Pan miewasz dziwaczne żarty.
— Ależ, proszę pana — bronił się Wejwara, prawie nadąsany — raczy pan wybaczyć, chybam się nie pozwolił zamknąć umyślnie?... Ja tu użyłem tyle strachu...
— A myślisz pan, że mnie z temi kobietami było wesoło? — mruczał pan Kondelik. — Czemuś pan nie krzyczał, kiedym zamykał drzwi?
— Nie słyszałem, szanowny panie — odparł Wejwara.
— A czemuś pan nie walił w drzwi?
— Pukałem do drzwi, szanowny panie, ale wtedy raczył pan już być daleko, w domu było, jak w grobie.
— Hm! wtedy biegłem już za panem, jak w rekordzie — mruczał Kondelik. — Trzeba było krzyczeć oknem na ludzi...
— Nie było tu nigdzie żywej duszy, proszę pana — mówił żałośnie Wejwara. — A potem, proszę pana, w obcym domu obcy człowiek, coby ludzie pomyśleli? — Byłby musiał przyjść ślusarz możeby byli zawołali strażnika, zbiegowisko ludzi — więc wolałem siedzieć...
— Co prawda było tu panu lepiej, niż mnie — zauważył Kondelik, wychodząc ubrany z sypialni. — Mogłeś pan się przynajmniej ładnie przespać...
— Czyż byłbym mógł zamknąć oczy, szanowny panie? — odpowiedział Wejwara z wyrzutem.
— Pan nie spałeś? — dziwił się Kondelik. — Widzisz, młodzieńcze, gdybyś pan mnie był zamknął, byłbym się wspaniale przespał...
Pepcia weszła do pokoju ze stosem talerzy, Wejwara ucieszył się, że jej wejście przerwało rozmowę z panem Kondelikiem. Wydawał się samemu sobie rzeczywiście winowajcą, tak go pan Kondelik zbił z tropu.
— Niech tatko idzie do mamusi — mówiła Pepcia, stawiając talerze na kredensie.
Led wie ojciec wyszedł, Pepcia jednym susem znalazła się obok Wejwary.
— Nie gniewa się pan na nas?...
— Mój Boże, panno Pepciu, czy się pani nie gniewa? — i pochwycił ją za rękę.
Pepcia spojrzała miłośnie na Wejwarę i szybko mówiła:
— Proszę, niech pan o tem przed gośćmi nie mówi, aby nie było komentarzy. — Drugą ręką sama chwytając Wejwarę i spuszczając oczy mówiła prawie szeptem:
— Tak czekałam na ten dzień dzisiejszy, gotowa byłam prawie płakać z radości, że się to dziś już skończy, a tymczasem znów ta ostatnia przygoda...
— Przecież ja chciałem, Pepciu najdroższa — rzekł Wejwara — przecież poto przyszedłem...
— Co więc panu przeszkadza, mój kochany?...
Była przytem, jak malina, i jej małe uszki płonęły.
— Sądzi pani, panno Pepciu, że mogę — jąkał się Wejwara, którego krew także powoli wrzeć zaczynała — że... że mogę po tym fatalnym dniu wczorajszym? Mogęż się odważyć?
— Owszem, owszem, Wejwaro drogi — mówiła Pepcia szczęśliwa, że może go ośmielić. — Może pan myśli, że Bóg wie co było, ależ nic, niech mi pan wierzy, nic, to już dawno skończone. Przecież mamusia wie, że to tatko...
— Mamusia wcale się nie gniewa?
— Jakże mogłaby się gniewać, kochanie! Na pana?
— A pani zgadza się, panno Pepciu? — pytał jeszcze Wejwara.
— Wejwaro! — rzekła Pepcia prawie z wyrzutem.
— Dobrze zatem! — odetchnął Wejwara, któremu przebiegł dziwny dreszcz po ciele, i podniósłszy rękę Pepci do ust, pokrywał ją pocałunkami.
— I niech pan nie czeka — szeptała Pepcia — aż przyjdzie ciocia i pan Slawiczek. Dotycze to tylko nas, Wejwaro, mnie i pana... Spaliłabym się przed obcymi!
W tej chwili jednak powstała w Pepci obawa, że możeby się Wejwara przed ciocią i panem Slawiczkiem jednak nie zdecydował.
— Tak, Pepciu.. dobra, dobra duszyczko...
Wejwara uznawał, że ma Pepcia racyę, i od tej chwili był, jak na szpilkach. Oby tylko teraz nie zabrzmiał dzwonek, oby tylko nikt nie przyszedł.
Nie uniknął strachu. Nagle brzęknął dzwonek, jak na kolei, ale dzięki Bogu, była to tylko Kasia.
Pepcia kręciła się po jadalni, jak wiatr, ażeby skończyć z nakrywaniem. Pan Kondelik powrócił z kuchni, za nim wkrótce przyszła jego małżonka, zostawiwszy na chwilę kłopot o kuchnię i piecyk Pepci, która już skończyła swą pracę w pokoju. Wszystko było w porządku, gąska się dopiekała, Kasia płukała sałatę, a potem pójdzie po piwo.
Teraz, teraz nastąpiła chwila właściwa, osądził Wejwara. Wolałby wprawdzie mieć przy boku Pepcię, ażeby jej spojrzenia dodawały mu odwagi, ale czuł, że właściwie nie powinna się tu znajdować. Jego słów powinni wysłuchać tylko rodzice.
Pani Kondelikowa poprawiała to jakiś talerz, to przybór, pełna niepokoju, jakby przeczuwając, że nadchodzi chwila stanowcza.
Wejwara spojrzał na zegar, zbliżała się 7-ma. Najwyższy czas. Zdecydował się nagle, podszedł ku pani Kondelikowej, pochwycił ją za prawą dłoń, pocałował i zapytał:
— Pozwoli mi, szanowna pani, wyrzec kilka słów? Raczy pan pozwolić, szanowny panie? — zwrócił się do pana Kondelika.
Pani Kondelikowa zaparła oddech w piersi, odjęła łagodnie dłoń od ust Wejwary i w błogim niepokoju pobudzała młodego człowieka:
— Niech pan mówi, panie Wejwaro...
— Szanowny panie i pani — mówił Wejwara, a głos jego drżał. — Kiedym poraz pierwszy ujrzał Pepcię i panią, szanowna pani, czułem, że pewnego dnia...
Wejwarze niezmierne zakłopotanie i wzruszenie ścisnęło gardło. Przed oczyma coś migotało, że już tylko niewyraźnie rozeznawał postacie małżonków przed sobą. Potrzeba było całej energii, ażeby mógł mówić dalej:
— Szanowna pani, dzień ten... nadszedł dziś. Po wszystkich dowodach życzliwości, których doświadczyłem od pani, a mianowicie od pana, szanowny panie, (pan Kondelik w chwili tej spuścił oczy i w kłopocie wyjmował chustkę z kieszeni), a mam nadzieję, że i panna Pepcia mnie lubi, wszystko to dodaje mi odwagi, bym państwa zapytał, czy zechce cie państwo powierzyć mi ją na całe dalsze życie, ją bowiem... ją bowiem... ją bowiem kocham, że bez niej żyć nie mogę, i szczęśliwym będę, gdy znajdę w was, szanowni państwo, drugich, kochanych rodziców...
Dalej nie mógł Wejwara mówić. Pochylił się do ręki pani Kondelikowej i znów ją pocałował, po czem chwytał za rękę pana Kondelika...
— Mnie pan nie kąsaj, panie Wejwaro — bronił się pan Kondelik, trzepiąc dłonią w powietrzu. — Wszak my ją panu damy. To jest matka, ona ma także głos, a potem Pepcia...
Pani Kondelikowa długo cieszyła się na tę chwilę, ale że Wejwara tak pięknie powie, tego się nie spodziewała. Mianowicie ostatnie jego słowa „drugich, kochanych rodziców”, ogromnie ją wzruszyły. Owszem, matką była ona, o tem wiedziała, a w jej sercu dość było miejsca, by była matką podwójną. Oczy jej rozpływały się w potopie łez, pochwyciła więc prawicę Wejwary i przycisnęła ją do serca, do piersi. Wejwara cały był pomieszany tą szczerością.
— Panie Wejwaro — mówiła pani — myśmy pana także poznali i mam nadzieję, że dobrze. Jesteś pan poczciwym człowiekiem i szedłeś pan zawsze prostą drogą. Zostań pan takim ciągle, zaufanie do nas zachowaj na zawsze. Skoro jest to wolą bożą, i tatko się zgadza, więc panu Pepcię damy. Dobra córka — będzie dobrą żoną. Sądzę, że będzie pan zadowolony. Prawda, Kondeliku, że to twoja wola?...
— Ależ rozumie się...
Pani Kondelikowa puściła Wejwarę, pośpieszyła do drzwi i wołała do kuchni:
— Pepciu, chodź tu!
Zaczerwieniona, jak piwonia, weszła Pepcia nieśmiało i, spojrzawszy na matkę i na Wejwarę, odgadła, że kochany przemówił.
— Pepciu — mówiła matka uroczyście — pan Wejwara prosi o twoją rękę. Chcesz z nim znosić dolę i niedolę przez całe życie?
Pepcia nie odrzekła ani słowa.
— Jeśli to głos twego serca, podaj mu rękę, córuniu — pobudzała matka.
Pepcia podała Wejwarne drżącą rękę.
— My zezwalamy, córeczko — mówiła pani Kondelikowa — ja i tatuś. Błogosław wam Boże, a teraz... pocałujcie się.
Tylko instynktownie znalazł Wejwara usta Pepci i wycisnął na nich nieśmiały pocałunek.
Po tym pocałunku wlepiła pani Kondelikowa całusa Wejwarze, którego oddała natychmiast swemu małżonkowi; tak samo uczyniła z Pepcią. Całusami oświadczyny Wejwary były ukończone i zatwierdzone. Jeszcze raz pochwyciła pani córkę, jeszcze ją pocałowała, i półgłosem, ale tak, by i Wejwara słyszał, rzekła do niej:
— Szanuj go, córeczko, dobrego będziesz miała męża.
— W takiej chwili powinno tu było już być piwo — wtrącił pan Kondelik.
— Zaraz będzie, zaraz staruszku — łagodnie i uprzejmie zapewniła pani Kondelikowa — wszak jeszcze dużo okazyj znajdzie się dziś do wypicia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Po tej rodzinnej scenie zapanowała kłopotliwa dla Wejwary cisza; nikt nie mówił, nikt nie wiedział o czem mówić. Rzeczywiście, trudno po takich oświadczynach nawiązać jakąś rozmowę. Cieszył się więc Wejwara, że po dziesięciu minutach przyszła ciotuchna Urbanowa, która ogromnie się zadziwiła, gdy pani Kondelikowa rzekła:

— Z panem Wejwarą już się znasz, narzeczony naszej Pepci...
O pół minuty później zaciągnęła ciotuchna Urbanowa panią Kondelikową do sypialni i pytała ciekawie:
— Narzeczony? Już się oświadczył?
— Tak, teraz, zanim przyszłaś...
— Jezus Marya! — zawołała ciotuchna żałośnie. — Jaka szkoda, że chwilę nie poczekaliście jeszcze, aż przyjdę. Jak żyję, nie widziałam tego...
Ciocia Urbanowa była panną, miała z pięćdziesiąt dwa lata, była gadatliwą, szczerą, niezmiernie uczuciową, czasem trochę opryskliwą, ale nawskróś dobrą.
— Umyślnie śpieszył się, dopóki byliśmy sami, to taki akt rodzinny... Ale będziemy mieli zaręczyny, dziś, a na nich będziesz...
Dzwonek odezwał się poraz drugi, przyszedł pan Slawiczek. Do sypialni wsunął głowę pan Kondelik.
— Betty, podawaj na stół, dyabelnie jestem głodny, już zebraliśmy się wszyscy...
Za chwilę drażniła nosy wszystkich uczestników łagodna, miła woń zimnego wędzonego ozora, potem napełniła jadalnię woń tłustej gęsiny, na różowo upieczonej.
Gdy pani Kondelikowa, podając gościom, podeszła do ciotuchny Urbanowej, pochyliła się ku niej i szepnęła:
— Dwie szklaneczki smalcu mam z tej gęsi Kasiu...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.