Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara |
Rozdział | W dzień zaręczyn |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Otec Kondelík a ženich Vejvara |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po fatalnej sobocie, kiedy pan Kondelik zawlókł Wejwarę „na śpiewaczki,” przebudził się piękny poranek niedzielny, ale u Kondelików było jakoś mglisto! Pani Kondelikowa nie mogła zapomnieć wczorajszego przewinienia. Starała się przecież, biegała z Pepcią, ażeby przynieść wszystko na kolacyę — (niech mąż spróbuje kupić w sobotę po południu dobrą, młodą, cielęcą szynkę, gdy w sklepach rzeźniczych myje się tylko i sprząta, kiedy wszystek towar jest w piwnicach). Jest to rzecz na pozór prosta, zwykła, ale trzeba się nakłopotać! Tylko gospodyni może to znać, tylko gospodyni wie, co to znaczy, gdy powie pan małżonek w sobotę po południu: wieczorem przyprowadzę ci gościa! No, niechby się to stało kiedyindziej, nicby nie mówiła, ale wczoraj, wczoraj, kiedy kolacya miała być przegrywką do zaręczyn, uroczystością rzadką w każdej rodzinie, u nich zaś, u Kondelików, wydarzyć się może raz tylko w życiu i nigdy więcej! Jednę córkę mają, raz mogą być zaręczyny! A on sobie chodzi, Bóg wie gdzie...
Gdyby przynajmniej wiedziała, gdzie chodzili! Wczoraj się Kondelika nie pytała. Po pierwsze dlatego, że jako obrażona miała prawo, aby on jej to powiedział bez pytania; po drugie dlatego, że badaniem przed Wejwarą nie chciała małżonka zawstydzić; po trzecie, aby konkurenta nie odstraszyć, że także Pepcia kiedyś za przykładem matki będzie domowym inkwizytorem, sędzią czynów małżonka. Po odejściu Wejwary nie mogła się zaś pytać, bo się już do Kondelika nie odezwała. Ale gdy się mistrz gotował już do snu, gdy chodząc po sypialni, odkładał części ubioru, mruczał sobie jakąś dziwną melodyę, ba, chwilami wymówił i kilka słów piosenki, wtedy rzecz stała się bardzo dziwną, zagadkową. Zaniepokoiła ją ta dziwaczna piosenka. Gdzie Kondelik ją słyszał, a słyszał w towarzystwie Wejwary?
Zrana więc panowało u Kondelików milczenie. Pani wstała i bez zwykłego „dzień dobry, staruszku!” śpieszyła do kuchni, ażeby ugotować śniadanie.
Pepcia chodziła z oczyma spuszczonemi, przeczuwając, że między rodzicami coś zaszło.
Pan Kondelik udawał, jakby o niczem nie wiedział. Mydlił się, golił, pogwizdywał sobie.
Nie myślał przytem, jak starannie pani śledzi każdy jego ruch i nie zauważył, jak się przysłuchiwała, gdy zaczął gwizdać. Znów ta dziwaczna, zagadkowa melodya! Gdyby był tylko gwizdał! Lecz mistrz zapomniał naraz, że nie jest sam i zanucił półgłosem i z jakąś rozkoszą: „O Matyldo, tyś moją miłością!“
W Kondelikowej drgał każdy nerw, złowieszcze przeczucie nią owładnęło. To nie jest piosenka z winiarni, gdzie siada Kondelik z samymi poważnymi mężami, ani mu tego nie śpiewał żaden budowniczy, lub właściciel domu, gdy oddawał dom do malowania! Zresztą byłaby słyszała już dawniej kiedyś. Ale to jest piosenka od wczoraj, kiedy zapomniał Kondelik o żonie, o dziecku, i tułał się, Bóg raczy wiedzieć gdzie, w towarzystwie — nawet mówić nie chciała, w jakiem towarzystwie. I to z Wejwarą!
Ale jeszcze się opanowywała i czekała, aż małżonek skończy, a potem wsunęła głowę do sypialni chłodno oznajmiła:
— Kawę ci postawiłam na stole.
Kiedyindziej mawiała: „Staruszku, na śniadanie! Niech nie ostygnie!” Ale dziś rzekła bardzo lakonicznie.
Pan Kondelik w czystej bieliźnie wchodził do jadalni i jeszcze przy samym stole wygwizdywał ostatnie takty nieszczęśliwej melodyi.
Małżonka była jak na torturach. Gdy już mistrz wypróżnił do połowy filiżankę, odezwała się pani Kondelikowa:
— Teraz mi powiedz, Kondeliku, gdzieście to wczoraj z Wejwarą chodzili?
Powiedziała to głosem suchym, chłodno i w taki sposób, że pytanie nie mogło pozostać bez odpowiedzi.
Pepcia dawno dopiła kawę i usunęła się z pustą filiżanką do kuchni.
— No, gdzieśmy chodzili — odparł Kondelik wymijająco — gdzie byśmy chodziii? Na szklaneczkę pilzeńskiego zaszliśmy.
— Na jednę? — nacierała pani.
— Dwie były — okłamywał Kondelik, chociaż byłoby lepiej, gdyby się był przyznał raczej do dziesięciu.
— Dwie szklanki do dziesiątej godziny?
— Nie, nie trwało to tak długo — cedził mistrz powoli. — Potem szliśmy do domu, a tu w pewnym ogrodzie śpiewali i grali. Więc Wejwara...
— Co, Wejwara? — przerwała pani. — Wejwara cię tam zaprowadził?
— Ależ nie. Wejwara poszedł tam ze mną — dopełniał mistrz.
— Rozumie się, żeś ty go prosił.
— No, tak.
— I co to było?
— No, śpiewaczki tam były, a że Wejwara tego jeszcze nigdy nie widział, więc weszliśmy tam na chwilę. A gdy biła dziewiąta, powiada Wejwara, że czas już do domu, więc poszliśmy. Co ty ciągle mówisz o dziesiątej godzinie!
— Na śpiewaczki poszliście? — powtórzyła pani z naciskiem, jakby nie dowierzała własnym uszom, a kiedy na nią mistrz spojrzał, zdawało mu się, że tak musiał wyglądać anioł, który wyprowadził Adama i Ewę z raju.
— No, na śpiewaczki! Cóż w tem jest złego? — odważył się teraz trochę raźniej, aby odeprzeć napad.
— Ty się pytasz, co w tem złego, Kondeliku? — rzekła chłodno. — Ty tego nie pojmujesz? Powiadasz, że tego Wejwara nigdy nie widział, wierzę, i dobrze, że tak jest, bardzo dobrze. A tyś uznał za stosowne pokazać mu to w chwili, gdy się ma zaręczyć z naszą Pepcią? Gdyby to byli sami śpiewacy, ale tam są także śpiewaczki! Nie przerywaj, ja to wiem, przecież na afiszach... One mają krótkie suknie i siatkowe pończochy i śpiewają różne dziwne piosenki i podnoszą nogi w górę, a nie mają na sobie żadnych płaszczów i strzelają oczyma po mężczyznach — i tam ty wodzisz Wejwarę? Przyszły teść przyszłego zięcia? On nie powinien myśleć o niczem więcej, jak tylko o naszej córce, a ty mu pokazujesz śpiewaczki? Dobrze słyszałam, że nie mogłeś zapomnieć tych piosenek. U ciebie na tem się skończy, ale czy myślisz, że to na Wejwarę nie mogło mieć wpływu? Z pewnością także całą drogę powtarzał te kuplety o Matyldzie! Nietylko, że mnie zostawiasz w domu z cielęcą szynką przy kuchni, ale jeszcze na dobitkę niedoświadczonego młodzieńca oprowadzasz? Ja się smażę, sos wysycha, Pepcia chodzi po pokoju mało oczu nie wypłacze, a wy sobie siedzicie na koncertach. Nie wytłómaczysz się z tego postępku...
— Ależ, Betty — zerwał się mistrz — że też mi nie dasz przyjść do słowa! Te dziewczyny były szpetne!
— To przypadek, Kondeliku — mówiła dalej pani twardym głosem. — A co byłoby, gdyby Wejwara chciał się przekonać, czy gdzieindziej niema ładniejszych? I ty to czynisz wtedy, gdy powinieneś przed Wejwarą wyglądać poważnie, jak król, nie ojciec, który mu na całe życie powierza córkę, on powinien wobec ciebie uczuwać respekt, strach nawet...
— Strach będzie miał przed tobą, Betty — wyrwało się panu Kondelikowi — po co ja mam go jeszcze napędzać! Na strach są teściowe, nie teściowie...
Wielka to była odwaga ze strony mistrza mówić w ten sposób teraz, kiedy przecież nie było wątpliwości, że zawinił i że siedzi przed sędzią, przez Boga mu ustanowionym. Ale już się stało i pani umilkła zdziwiona.
Niewinne to słówko, które jej mistrz cisnął, przerywając prąd wymowy, było dla niej wstrętne. Zdobyła się tylko na jeden wyraz:
— Kondeliku!
— No dobrze, Betty — ciągnął mistrz, czując, że teraz nabiera przewagi. — Powiedziałaś mi, coś chciała, a gdy przyjdzie Wejwara, oddam mu połowę, która jemu się należy. Niech wie, jak małżeństwo wygląda przed i za kulisami. Jeszcze od nas nic nie dostał, jeszcze się niczem nie zobowiązał, jeszcze jest sobie panem, więc może pójść, choćby na śpiewaczki, kiedy mu się będzie podobało. Dopiero otworzy oczy, gdy wszystko posłyszy.
— Ty mu nie powiesz nic, Kondeliku — rzekła pani łagodniej. — Co trzeba, powiem sama. Ty przemówisz dopiero, gdy będzie chodziło o Pepcię. Skończymy to dziś wieczorem. Mam nadzieję, że jako rozumny małżonek i ojciec, będziesz mnie w tem popierał. O wczorajszym wieczorze zapomnijmy, ale dzisiaj należy do nas, do mnie i do Pepci.
— Dlaczego tego nie powiedziałaś na wstępie, oszczędziłabyś mi niedzielnego kazania — rzekł pan Kondelik.
— Uwagi dobrej żony i sumiennej matki nigdy nie są zbyteczne, Kondeliku, a teraz mógłbyś zajść do Wejwary, ażeby po obiedzie przyszedł do nas. Dzień jak wymarzony, pójdziemy na spacer.
Pan Kondelik był zadowolony, że się tak skończyło, ubrał się i poszedł do Wejwary.
∗
∗ ∗ |
Po godzinie drugiej Wejwara był już u Kondelików. W kieszeni na piersi przyniósł futeralik z pierścionkiem dla Pepci.
Pani Kondelikowa była już znowu jak cukierek. Witała uprzejmie Wejwarę, na którego obliczu ciągle jeszcze malowało się nieczyste sumienie i wyłuszczała swój program:
— Teraz pójdziemy ładnie, wolniutko na spacer, sądzę, że najlepiej do ogrodów chotkowskich, a ztamtąd do Panoramy, radabym tam posiedziała. W Panoramie zjemy podwieczorek. Miejsce to ogromnie lubię, chodziłam tam jako panna, z Kondelikiem (miłośnie rzuciła okiem na małżonka) i z rodzicami, rozumie się. A potem, pomalutku, powrócimy do domu i czego wczoraj nie zrobiliśmy, to wynagrodzimy sobie dziś. Zgadza się pan na to?
Wiedziała dobrze, co prawda, że nie będzie oponował, ale udawała tylko projektodawczynię, aby się za nic w świecie nie zdawało, że mu coś narzuca. Niech wie, że i w domu będzie panem. Wszak Pepcia się później urządzi jak będzie potrzeba.
— No, a wieczorem — dodała — wieczorem przyjdzie do nas ciocia Urbanowa, zna ją pan, widział pan ją tu raz, jest to poczciwa dusza, poprosiłam ją, aby nam było weselej.
Wiedziała pani Kondelikowa, poco prosiła ciocię Urbanową. Do jutra do południa rozniesie po całej ulicy Jecznej i w całej okolicy Nowego Miasta, że Pepcia zaręczona.
Matki bardzo się cieszą, gdy świat wie, że córki ich są zaręczone. Są przekonane, że je to w oczach sąsiedztwa podnosi jako kobiety, które wypełniły w ten sposób ziemskie swoje zadanie.
— Ażeby i pan miał kogoś ze znajomych, po słałam bilet przyjacielowi pańskiemu, panu Slawiczkowi. Wiem, jak pan go lubi, panie Wejwaro, i jak on panu dobrze życzy. Przy takiej okazyi dobrze jest, gdy się znajduje jeszcze ktoś oprócz rodziny.
Pan Slawiczek był kolegą Wejwary, trochę młodszy i w awansie daleko w tyle, dotąd służył jako kancelista. Czasem mignął w ogrodzie Mieszczańskiej besedy i nieśmiało ukłonił się rodzinie Kondelików, w której starszy i szczęśliwszy towarzysz zarezerwował sobie miejsce. Pani Kondelikowa dotąd nie uznała za stosowne młodzieńca tego jakoś zbliżyć do kółka rodzinnego, był dla niej zbyt młodym, niedoświadczonym, ale dziś można go prosić. Niech widzi pan Slawiczek, w jaką rodzinę wchodzi jego kolega Wejwara, i wogóle niech widzi, że Wejwara ma już obowiązki.
Pani Kondelikowa była dyplomatką. W każdym razie będzie to akt publiczny, a nigdy nie wiadomo, co się stać może. Wobec dwóch świadków sprawa nabiera pewności.
U Kondelików wszyscy już byli przygotowani do spaceru. Pepcia w żakieciku, tylko kapelusik włożyć na głowę. Pan Kondelik sarkał trochę w duchu, że go pozbawiają znowu niedzielnej drzemki po obiedzie, ale również był ubrany — więc po filiżance czarnej kawy wybierano się w drogę.
Jeszcze trochę krętaniny, tu parasolka, tu chusteczka, pan Kondelik szukał laski i chustki do nosa.
— Parasol wziąć trzeba na wszelki wypadek — przypomniała sobie nagle Kondelikowa.
Pepcia weszła do mieszkania, za nią tuż Wejwara.
— Proszę, niech pani idzie za mamusią, ja go znajdę — mówił i szperał po kątach.
Pepci było w żakieciku gorąco, chętnie szła na powietrze, a matka, która była o piętro niżej, zawołała:
— Więc chodź, chodź, Pepciu, w mieszkaniu udusiłby się człowiek!
Po schodach szeleściły suknie obu dam.
W sionce przed mieszkaniem przechadzał się pan Kondelik, dymiąc cygarem i wyglądając otwartem oknem na podwórze. Już chwilę na nic nie zwracał uwagi, gniewny, że wyprawa trwa tak długo. Nareszcie ucichło wszystko wokoło niego i na schodach. Nawet tego nie zauważył, gdy nagle z dołu odezwał się głos.
— Chodź, staruszku!
Mistrz zakręcił kluczem w drzwiach kuchni, jeszcze raz się przekonał, czy dobrze zamknięte i schodzić zaczął szeroko ze schodów.
Schodził powoli, sień domowa była już pusta, a gdy wyszedł z bramy, dojrzał tylko, jak małżonka i córka skręcają na rogu w inną ulicę.
Zatrzymał się jeszcze w trafice, napełnił sobie cygarnicę i ciężko kroczył za rodziną.
Dogonił ją dopiero na placu Karola, prawie przy ulicy Spalonej.
— Dlaczego tak biegniecie? — wołał niezadowolony. — Nie pali się przecież. O mało nie poszedłem koło wieży, migały się tam takie same suknie...
— A gdzie Wejwara? — pytała pani.
— To dobre! — gniewał się mistrz. — Gdzie Wejwara! On poszedł dawno przede mną, oto skutki waszego uciekania. Napewno poszedł za temi obok wieży! Pomyliłyście nam szyki.
Pani Kondelikowa stanęła.
— Przecież, staruszku — rzekła niewesoło — myślałam, że idziecie razem, jak my obie...
— Gdzie jego nogi, a gdzie moje — odpowiedział mistrz gniewnie.
— Nie można pozwolić, ażeby biegł na próżno, staruszku — prosiła pani. — Pójdziemy tu oto dalej, a ty idź Wodiczkową, dopędzisz go i na bulwarze się spotkamy, lub przy moście.
Mistrz nie odpowiedział. Był zły, że się to tak pokrzyżowało, wykręcił się i bez słowa skierował się ku ulicy Wodiczkowej, obok wieży Nowomiejskiej.
Smutna szła pani Kondelikowa śpiesznie dalej, obok niej Pepcia, nawet nie mruknąwszy. Nie mówiła nic, aby mamusi nie dodawać złego humoru. W duchu potakiwała tym razem tatce; mamusia rzeczywiście powinna była zaczekać, aż się wszyscy zejdą. Nieborak Wejwara, za kim on biegnie!
Na bulwarze tatki nie było. Ale przy moście Karola stał czerwony cały od szybkiego chodu, w lewicy trzymał kapelusz, a prawicą ocierał z czoła pot, który coraz nowemi strużkami spływał mu z czoła. Stał sam — Wejwary nie było.
— Nie dogoniłeś go? — spytała pani Kondelikowa prawie ze strachem.
— Chybabym ducha wyzionął! To twój „aranżma.” Uciekacie, ja biegnę za wami na lewo, on na prawo. Miałem go ciągle przed sobą, ale na trzysta kroków, jak na manewrach. Gdzie on już jest! Biegł naprzód, narwaniec! Żeby tylko miał rozum i poczekał w ogrodach Chotkowskich, może pobiegnie aż do Gwiazdy!
W ponurem milczeniu kroczyli wszyscy troje naprzod.
Pepci zbierało się na płacz, ale tłumiła go w sobie. Nie chciała jeszcze więcej gniewać ojca niepokoić mamusi.
Wdrapali się pod górę do ogrodu. Przeszli je wzdłuż i wszerz dwa, trzy razy, Wejwary niema. Było dawno po czwartej, kiedy skierowali się do Panoramy. Mistrz obszedł wszystkie stoły — po Wejwarze ani śladu.
Teraz już Pepcia nie wytrzymała i siedząc nad szklanką kawy i mieszając cukier, lała łzy, jak groch, prosto w szklankę. Pani Kondelikowej chciało się również płakać.
O siódmej przyjdzie ciotuchna Urbanowa, przyjdzie pan Slawiczek, a główna osoba, Wejwara, konkurent i narzeczony, zniknął na dobre. To nie do uwierzenia, rzecz niepojęta. Niechby poszedł, którędy chciał, jużby tu być powinien, gdyby nawet obszedł całą Pragę. Jak żyje, nie piła pani Kondelikowa kawy tak gorzkiej. Ciocia Urbanowa wszystko rozniesie, ładna będzie historya.
Pepcia nie mogła usiedzieć. Do domu, do domu, aby ukryć swój ból, zawód, płacz.
Matka ją rozumiała. Po dalszem, godzinnem oczekiwaniu, Kondelik zapłacił za kawę i podniósł się z krzesła.
Więc dlatego nie spał, dlatego poświęcił poobiednią drzemkę! Rad byłby zaklął, ale kiedy spojrzał na żonę i córkę, owładnęło nim współczucie i milczał.
Około szóstej byli na rogu ulicy Jecznej; pan Kondelik sięgnął do kieszeni i podał małżonce klucz od mieszkania.
— Idźcie naprzód, ja zajdę sobie na szklankę piwa...
Pani Kondelikowa schwyciła go za rękę.
— Nie, nie staruszku, chodź z nami. Nie możesz teraz od nas uciekać, przyjdzie Urbanowa, Slawiczek, musisz być w domu, musimy to przecież wyjaśnić. Proszę cię, dziś nie chodź nigdzie, albo i ja także nie pójdę do domu.
Mistrz dał się nakłonić i nie odezwawszy się nawet słowem, poszedł naprzód, a damy za nim. Był to powrót równający się powrotowi po nieszczęśliwej bitwie. Gdzie ten nieszczęśliwy Wejwara?
Kondelik otworzył drzwi kuchni, wszedł do pokoju i stanął na progu, skamieniały z przerażenia. W mieszkaniu znajdował się obcy człowiek. Przerażenie mistrza zmieniło się w szalony przestrach. Na kanapie, jak Jeremiasz na gruzach Jerozolimy, siedział —Wejwara. Ręce jego bezwładnie spoczywały na rodzinnem albumie, w którem przewracał kartki aż do zmęczenia, a gdy zaszeleścił klucz we drzwiach, podniósł oczy z fotografii Pepci, na którą dotąd, jak zahypnotyzowany spoglądał.
— Wejwaro! — zawołał mistrz Kondelik — do wszystkich dyabłów, jakim sposobem pan się tu dostał?
Oczy Wejwary spoczęły na twarzy Kondelika, a miały wyraz bolesny i pełen były wyrzutu, więc odparł żałośnie:
— Przecież mnie szanowny pan raczył zamknąć...
Pepcia nie wierzyła własnym uszom. Jakto, kochany Wejwara tutaj? I zapomniawszy o wszelkiej etykiecie, skoczyła do pokoju, ażeby się na własne oczy przekonać.
— Panie Wejwaro! — wykrzyknęła radośnie i chwyciła obiema rękami jego prawicę.
Pani Kondelikowa była jak we śnie. Śpieszyła za córką, ujrzawszy Wejwarę, spojrzała na małżonka i rzekła tylko dwa słowa:
— Ależ Kon-de-li-ku!
Lecz jak je rzekła! Było to tysiąc strzałów, wypuszczonych na głowę nieszczęśliwego małżonka.
— Do wszystkich dyabłów — wyrwało się z ust mistrza — coś pan tu robił?
— Poszedłem szukać parasola, jak mi szanowna pani poleciła.
Pan Kondelik tak był zmieszany, że się teraz na nic innego nie mógł zdobyć, jak tylko na zapytanie:
— No i znalazłeś pan go?
— Nie znalazłem, szanowny panie — brzmiała równie mądra odpowiedź.
— Toś się popisał, Kondeliku! — zawołała jeszcze pani, ale już brała w niej górę radość z odzyskania narzeczonego, dodała więc z pośpiechem:
— No, ale skoro pan jest między nami, panie Wejwaro, to już dobrze. Ileśmy strachu przeżyli, nie wiedząc gdzie pan się podział!
I zwracając się do córki, rzekła:
— Teraz trzeba wszystko doprowadzić do porządku, goście mogą przyjść za chwilę.
Pepcia zrzuciła już kapelusz i zdejmowała z siebie żakiecik. Zapomniała o wszystkiem, szczęśliwa, że Wejwara jest na świecie.