Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara |
Rozdział | Dalsza przeszkoda |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Otec Kondelík a ženich Vejvara |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mistrz Kondelik chorował, Pepcia płakała, biednemu Wejwarze również dobrze nie było na świecie. Tyrańskie słowa mistrza dotknęły go do żywego. Zdawało mu się, że nigdy nic straszniejszego nie słyszał. Gryząca ironia Kondelika wypalała mu bolesne rany w ciele i w duszy, a łzy płynące z oczu drogiej Pepci jątrzyły boleść jego. Jeszcze nigdy nie był tak skruszony, jak wtedy, gdy Pepcia oparła na jego piersi swą główkę i łkała żałośnie. Jeszcze nigdy nie widział jej płaczącej i nie myślał nigdy, że sam stanie się przyczyną jej bólu. Płacz wstrząsał całem jej ciałem, a Wejwarze zdało się, że zapada się w ziemię. Zatoczył się, aż padł plecami na ścianę sieni, stale trzymając Pepcię w objęciach. Nowy jego surdut na plecach miał deseń szablonu, którym sobie pan Kondelik w dobrym humorze sionkę był ozdobił.
Nareszcie musiał odejść, i schodził jak nieprzytomny, a gdy się znalazł na ulicy, dziwił się, że się tam znalazł szczęśliwie i cały. I to mu przyniósł dzień dzisiejszy, dzisiejszy, który miał mu dać szczęście żywota!...
Pół godziny chodził Wejwara po mieście, jak błędny, a potem nagle poczuł ulgę. Nadeszła Pepcia, a z jej ukazaniem pojawiła się nadzieja. Pomimo też, że mistrz Kondelik zadał mu cios tak ciężki, pierwsze słowa Wejwary brzmiały:
— Jakże się ojciec pani miewa, panno Pepciu?...
Dwie godziny chodzili razem w okolicy ulicy Jecznej, wzdychając i ręce sobie ściskając, wieczną sobie miłość obiecując, choćby nawet całe piekło ze wszystkiemi swemi potęgami, ze wszystkiemi dyabelskiemi intrygami przeciw nim powstało. W niewinnej, niedoświadczonej, teraz wszakże nad miarę wzburzonej główce panny Pepci mignęła nawet myśl o ucieczce do Ameryki, ale Wejwara, który był w geografii jednak bieglejszy, niż zrozpaczone dziewczę, pomimo, że był przedsiębiorczym turystą, jak wiemy, pośpiesznie zaprzeczył, że o Ameryce nawet myśli być nie może. Jest to daleka, bardzo niewygodna podróż, z wielu trudnościami połączona, on zaś nie mógłby się udać do Ameryki, gdyż wysoki magistrat nie dałby chyba urlopu na tak daleką wycieczką. Kiedy nareszcie odprowadził ją aż do bramy domu, obiecał święcie, że jutro pod wieczór znów oczekiwać będzie. Pani Kondelikowa ułatwiała córce zadanie, ażeby w porę właściwą mogła Wejwarę spotkać. Niedobrze byłoby, rozważała jako matka, ażeby nastąpiła pauza. A Wejwarze — ach, temu wybornemu młodzieńcowi mogła powierzyć córkę. Ten jej nie zawiedzie, nie sprzeniewierzy się...
Pan Kondelik po trzech dniach powstał z łóżka i przechadzał się ostrożnie po pokoju, nabrał też lepszego humoru. Klął co prawda ciągle jeszcze, ale pani Kondelikowa, która już tak długo żyła przy jego boku, dobrze zrozumiała, że teraz złorzeczy już tylko, aby złorzeczyć, aby w ten sposób usprawiedliwić swój postępek niedzielny. Czuła, że drogi małżonek czeka tylko okazyi, aby jakoś nawiązać rozmowę o Wejwarze. O nie! Tym razem ona nie zacznie! Nie zawiniła, więc poczeka.
I doczekała się.
W piątek wieczorem, kiedy mistrz czuł już taką ulgę, że posłał po pilzeńskie, Kondelik rzekł nagle, po wyjściu Pepci do kuchni:
— A co ten łazęga Wejwara robi, że nie przychodzi?
Na to tylko czekała pani Kondelikowa.
Poważnie, i starając się, aby głos jej nie brzmiał nad miarę ostro, odrzekła małżonkowi:
— I ty się pytasz, stary? Po tem, coś mu zrobił w niedzielę, jeszcze się pytasz? Straciłbyś szacunek dla niego, gdyby jeszcze przychodził. Właśnie mnie to cieszy, że się zachowuje wstrzemięźliwie. To jest charakter! czyż może przyjść, gdyś mu prawie drzwi pokazał?
— Ja mu nic nie pokazywałem! — zaczął się srożyć mistrz.
— Kondeliku — rzekła z powagą — ja cię nie obwiniam. Tyś jest panem, głową rodziny, ojcem, musisz przeto wiedzieć, jak się powinieneś i możesz zachowywać. Ja milczę i uznaję za dobre, co uczynisz. Czy sądzisz, że go trzeba było wyrzucać za drzwi, ażeby to zrozumiał? O nie! Takim ludziom dość na słowie, a tych słów było dużo i były ubliżające. Ty masz także swój honor, Kondeliku, tyś był zawsze uczciwym mężem, inaczej nie byłabym wyszła za ciebie, a mój ojciec nie byłby mnie tobie powierzył. Ale gdyby mój ojciec, Kondeliku, rzekł był tobie coś podobnego i gdybyś ty był potem sam przyszedł, wiesz, Kondeliku, tobym była straciła uszanowanie, jakie dla ciebie zawsze miałam. Moja nieboszczka matka mawiała zawsze:
„Betynko, Kondelik jest mężczyzną, jakich mało.”
Co mi się podobało u ciebie, podoba mi się i u Wejwary. Uznałeś za stosowne zerwać, dobrze, Kondeliku. Pan Bóg dał nam tylko córkę, chcę ją widzieć szczęśliwą. Jeśli sądzisz, że los przeznacza ją dla Wejwary, musisz to sam naprawić. On musi czekać, on się nie może zniżać. On cię przecież w wodę nie wrzucił...
Pani Kondelikowa wiedziała, jak na męża wpłynąć.
— Do wszystkich dyabłów! — zawołał pan Kondelik — com znowu tak strasznego powiedział?
Pani Kondelikowa nie ustępowała.
— Wystarczy, Kondeliku, ażeby zrozumiał. Nic ci nie wyrzucam, tyś miał boleści, jam je czuła razem z tobą, wszak jesteś jedynym moim mężem, a Pepci ojcem. Wejwarze więcej nie było potrzeba. Ma on dla ciebie uszanowanie, Kondeliku, poważa cię, mój Boże, z twoich rąk chciał otrzymać żonę, Pepcię, a żona jest błogosławieństwem bożem, ale taki delikatny człowiek nie może być zrzucony ze schodów, takich ludzi nie wielu jest na świecie.
— No, no, no — wtrącił Kondelik.
— Ja wiem, Kondeliku, on jest dla ciebie małą figurą, ale nie zapomnij, że będzie większym. Tyś także nie był tem, czem jesteś dzisiaj, gdyśmy się pobrali; ale mój ojciec, moja matka, myśmy do ciebie mieli zaufanie, a tyś go nie zawiódł. Niech ci dziś kto wyrówna! Jesteś malarzem, jakich niewielu w Pradze.
Panu Kondelikowi było tak, jakby go kto biczował. Ta powaga małżonki rozbrajała go. Nie miał kogo strofować, nie mógł złorzeczyć, oblewała go zimną wodą.
— Chyba za nim gonić nie będę? — bąknął.
— Tego nie mówię, Kondeliku, aczkolwiek nie byłoby poniżeniem, gdybyś mu jakoś zaszedł drogę. Pewno nie czytałeś dziś gazet. Ktoś tam w magistracie umarł, wszystko posuwa się w górę, Wejwara naznaczony został do prezydyum. Do prezydyum, Kondeliku! Pracuje pod samym burmistrzem. Panowie z prezydyum są prawą ręką burmistrza, władają całą Pragą. Są więc widoki karyery! Więcej nie powiem ani słowa, ale to wiem, że Wejwara ma przyszłość przed sobą, a Pepcia miałaby ją z nim razem. On ma swoje dochody, ona ma cokolwiek, gdy się to połączy, można żyć pięknie.
W tej chwili powróciła Pepcia z kuchni, więc pani Kondelikowa umilkła. Spojrzała tylko znacząco na córkę, a Pepcia zrozumiała. Była mowa o nim, o Wejwarze.
Mistrz siedział zamyślony. Przecież właściwie lubi on Wejwarę, do wszystkich dyabłów! Czy go ci ludzie nie znają jeszcze? Miał się śmiać, kiedy leżał jak na torturach, i miał błogosławić, że się tak wysypał w Wełtawę? Gdy tak siedział i myślał o tem, co mu wzorowa jego połowica powiedziała, postanowił sobie naprawić wszystko zaraz jutro. Jutro wyjdzie, już go prawie nic nie boli. Ma płacić podatki, pójdzie sam do magistratu, jakoś niby przez omyłkę wejdzie do kancelaryi, gdzie siedzi Wejwara — i będzie dobrze.
Jak sobie postanowił, tak uczynił, i w sobotę w południe, po powrocie do domu, rzekł wesoło do żony:
— Betty, wieczorem przyjdzie Wejwara. Spotkaliśmy się, poprosiłem go na kolacyę. Zrób dla nas coś smacznego. Przyprowadzę go tutaj ze spaceru...
— To ci się chwali. Bałam się o Pepcię. Tyś dobry człowiek...
Pocałowała go szczerze.
Kondelikowi było ogromnie lekko na sercu. Czuł, że człowiekowi jest dobrze, gdy drugim czyni dobrze. Pochylił się ku żonie i rzekł:
— Sądzę, że dziś poprosi o Pepcię...
Twarz pani Kondelikowej rozjaśniła się. Szczęście Pepci było zadaniem całego jej życia.
∗
∗ ∗ |
Mistrz Kondelik obszedł po południu robotników, wszędzie dojrzał, zapłacił im i przed szóstą przechadzał się już obok magistratu. Miał dobry pomysł. Chciał Wejwarę zupełnie ułagodzić i chciał go poprosić na szklaneczkę, nim pójdą do domu.
Tymczasem pani Kondelikowa postarała się o cielęcą szynkę, sałatę w główkach i ogórki, Pepcia przygotowywała stół i mieszkanie Kondelików napełnione było uroczystą wonią.
Dziś!
Kondelik byłby nosił Wejwarę na rękach, tak go cieszyło, że młodzieniec się nie gniewa. Pochwycił go w ramiona, gdy Wejwara wyszedł z magistratu, i po kilku słowach zaprosił na szklaneczkę pilzeńskiego.
Czyż mogło coś więcej ucieszyć Wejwarę? Z przyszłym teściem chwila poufnego posiedzenia i gawędy! Przy pilzeńskiem!
Nie skończyło się na jednaj, urosło do trzech i było już po siódmej, gdy wyszli z restauracyi. Wokoło rozlewał się piękny wieczór czerwcowy, para z pilzeńskiego otulała wszystko jakąś różową mgłą, krew żywiej krążyła, Kondelik gawędził wesoło, a Wejwara byłby mu za każde ciepłe słowo padł na szyję.
Nawet nie wiedzieli, którędy idą, ale nagle z jakiegoś ogrodu restauracyjnego odezwały się dźwięki muzyki, śpiewu i śmiechu. Mistrz przystanął i rozejrzał się wo koło siebie.
— Co się to dzieje tutaj?
Oczy jego padły nagle na afisz, wywieszony obok bramy.
— Patrz pan, panie Wejwaro, szansonistki! Słyszysz pan?
Wejwara kiwnął głową z uśmiechem.
— Widziałeś pan to kiedy? Dwadzieścia lat już nie byłem, ba, gdzie tam dwadzieścia! Od tego czasu, jakem się ożenił. Chodź pan, posłuchamy chwilkę...
Wejwarze było wszystko jedno, gdzie go teść woła. Byłby za nim poszedł choćby do piekła. Jeszcze dzień był jasny i nikt z obu nie zastanawiał się nad tem, która godzina. Kondelik kroczył żywo, już byli w bramie i za chwilę siedzieli w ogrodzie, bliziutko estrady, na której „śpiewacy” wykonywali swoje „kawałki.”
Mistrz czuł się jak w domu, w najlepszym humorze słuchał, jak śpiewała panna Żany, panna Róża, panna Lora i patrzył na występy komików w maskach, a niezmiernie podobała mu się fisharmonia z towarzyszeniem skrzypiec.
Śpiewano, co prawda, stare kuplety, niezręcznie przełożone z niemieckiego, brak w nich było rytmu i rymu, ale dla pana Kondelika wydawało się wszystko nowem. Tak dawno tego nie słyszał... Wejwara był rozmarzony, nie słyszał tego nigdy.
Czas ubiegał. Nagle z którejś wieży odezwał się głęboki dźwięk dzwonu, Wejwara zerwał się.
— Szanowny panie, dziewiąta godzina.
— Idź pan do dyabła! Zkądby się wzięła...
— Sądzę, żem się nie omylił — mówił Wejwara lękliwie i wyjął zegarek — faktycznie, dziewiąta...
— Safraperte, to musimy iść do domu — wyrzekł mistrz, który nagle wytrzeźwiał ze swego rozmarzenia. — Matka czeka na nas z kolacyą.
Zapłacił i sapał mocno, gdy wyszli z ogrodu na ulicę. Szli w milczeniu, nikomu nie chciało się mówić. Teraz dopiero przypomniał sobie mistrz szynkę cielęcą, sałatę i przed oczyma stanęła mu małżonka, która teraz właśnie drepce przy kuchni, spoglądając na drzwi, nasłuchując na schodach.
Wejwara szedł obok niego, jak grzesznik. Czy to stosowna chwila, aby wszedł do obcego domu? Pół do dziesiątej? Nie byłoby lepiej czmychnąć?
Kondelik, jakby przeczuwał, o czem Wejwara myśli, chwytał go chwilami za ramię, aby mu nie uciekł i mówił z wymuszonem uśmiechem:
— Dopieroż dostaniemy burę, Wejwaro, oj dostaniemy... Żeś mnie pan też ciągnął na te śpiewaczki!...
Wejwara wytrzeszczył oczy. Na Boga, on go ciągnął? Znowu on?
Kondelik uspakajał jednak młodzieńca:
— No, no, to żart, ale jakoś się tem będzie trzeba podzielić, co od matki dostaniemy... Zresztą nie jest tak późno, jeszcze będzie otwarte, musisz pan dużo jeść, to się matka ucieszy.
Gdy grzesznicy weszli, pani Kondelikowa stała przy kuchni. Wejwara przy powitaniu wyczuł mroźny chłód, który wionął z tych kilku słów:
— Witam pana, panie Wejwaro.
Całus, którym odpłacała powitanie mistrzowi, był suchy, chłodny, jak porcelanowy.
— Czy będziecie jedli? — spytała pani, nie patrząc na nikogo.
— Ależ naturalnie, matko — rzekł pan Kondelik umyślnie głośno. — Dlaczegobyśmy nie mieli jeść?
— Bo myślałam, że o godzinie dziesiątej jesteście już po kolacyi...
Pan Kondelik ocierał spocone czoło.
— No, no, Betty, tak późno jeszcze nie jest. Podaj tylko, podaj tylko na stół. Głodni jesteśmy, jak wilki, prawda, Wejwaro? A czy piwo jest w domu?
— Jest — odrzekła — ale już chyba podobniejsze do polewki.
Panowie weszli do jadalni, gdzie stół był nakryty, a na stole dominowała sałata, przygotowana jeszcze o siódmej godzinie; w koszyczku wysychał chleb, pokrajany z wieczora.
Oczy Wejwary napróżno szukały żywej istoty w pokoju — pokój był pusty.
Pani Kondelikowa podała półmisek z pieczenią, postawiła go, nie rzekłszy ani słowa i sama nic nie jadła. Była bardzo obrażona. To zrobił małżonek, gdy znowu miał przyjść konkurent i gdy miał być święcony dzień zgody i zaręczyn! Kto wie, gdzie chodzili!
Długą chwilę jadł pan Kondelik, nagle sobie coś przypomniał:
— Gdzie jest Pepa?
— Poszła spać, już nie czekałyśmy na was.
Pan Kondelik milczał, a Wejwarze było, jakby mu w serce igły wbijano. Jest tu, jest blizko niej, dzieli go od niej mur na pół cegły — i nie ujrzy jej. Poszła spać. Jak ona może spać w tej chwili!
Ale Pepcia nie spała. Musiała jednak usłuchać matki, zagniewanej na bezwzględność tatki i rozżalonej po raz pierwszy słabością Wejwary.
Pani Kondelikowa miała jednak serce. Gdy spostrzegła, że obaj dość mają kary, poszła niby po córkę i przyprowadziła ją do pokoju. Wdzięcznie spojrzał na nią Wejwara, a gdy mistrz Kondelik wyszedł do sypialni, aby przynieść cygara, podszedł Wejwara szybko do pani matki, pocałował ją gorąco w rękę i trzymając ją w swojej, błagał:
— Szanowna pani, przebaczenia, jam temu nie winien.
— Ja wiem, panie Wejwaro, że nie pan — odpowiedziała pani i powoli topniała. — Ale jednak mógł pan staruszkowi przypomnieć, że się to tu smażym że wszystko wysycha i że czekamy...
Do zaręczyn nie doszło tego wieczoru, a gdy Wejwara o północy odchodził smutny, że tak zakończył się dzień, sięgnął bezwiednie do kieszeni, czy ma tam puzderko z pierścionkiem dla Pepci, ścisnął je i przez całą drogę gryzła go myśl:
— Nieszczęśliwy pierścionek! Nie mogę się go pozbyć! Nie mogę doprowadzić do tego, abym go włożył na palec Pepci... Przeszkoda goni przeszkodę! Niech dyabli wezmą wszystkie śpiewaczki!...