Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara |
Rozdział | Po nocy weneckiej |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Otec Kondelík a ženich Vejvara |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W życiu biednej, kochania godnej Pepci Kondelikówny nastały dnie, o których nie zapomni do najdłuższej śmierci.
Po owej fatalnej „nocy weneckiej” na Żofinie, po owej żegludze na Wełtawie, którą aranżował magistracki koncepista, Wejwara, jako uroczyste preludyum swoich zaręczyn z Pepcią, jakże wszystko się jednej chwili zmieniło!
Woda, w której się pan Kondelik przypadkiem wykąpał, była, co prawda, ciepła, ale mimo to wkrótce okazały się następstwa niespodziewanej kąpieli. Nie skończyło się tylko na owej febrze, która mistrza trzęsła. W niedzielę rano musiała na Żofin przyjechać karetka, w którą złożono mistrza jaknajostrożniej, „w całem bowiem ciele aż mu skrzypiało”, jak się wyraził, a w domu niesiono go wprost do łóżka. Pan Kondelik jęczał w szponach gąsiora, który go przez dni kilka nie opuścił. W napadach gąsiora bywał pan Kondelik straszny...
W domu zapanował nastrój pogrzebowy; prawie całą niedzielę Pepcia przepłakała. Ach, jak się losy ludzkie krzyżują! Dziś miał przyjść ukochany Wejwarka, w najświąteczniejszem odzieniu, dziś miał się uroczyście oświadczyć, miał uroczyście się zapytać rodziców, czy powierzą mu jedyną swoją córkę ku wspólnej życia pielgrzymce, miał posłyszeć z ust ojca i matki sakramentalne „tak”, a wieczorem miała nastąpić rozkoszna, rodzinna uroczystość zaręczyn, i stosownie do życzenia pani Kondelikowej, miały być zamienione pierścionki. A tymczasem, a tymczasem!... Tatko leży tam w pokoju na łóżku, obłożony chrzanowemi plastrami, na plecach „tyrpan”, głowa w obrusie mokrym, łyka salicylowe proszki jeden za drugim i wzdycha, mruczy, zgrzyta zębami, chwilami nawet klnie straszliwie.
Taka piękna niedziela czerwcowa, łagodne ciepło, niebo jak bławatek, nigdzie chmurki, wszyscy idą na spacery, na wycieczki, do ogrodów, a w sercu Pepci, jakby dzwoniono na pogrzeb. Każde odezwanie się tatki znaczy zerwanie, beznadziejność, pogrzeb młodej miłości Pepcinej. Wejwara nie pokazuje się, nie ma odwagi, nieboraczek, przeczuwa chyba, jakie było by powitanie.
Pani Kondelikowa siedzi przy łóżku małżonka, gniewa się ogromnie na tę wczorajszą, nieszczęśliwą przygodę, a właściwie gniewa się tylko na małżonka. Wejwara? — on nic nie winien, przecież Kondelika w wodę nie wrzucił. Rzekł wprawdzie: „niech pan patrzy, jak tu płytko, laską pan dna dosięgnie”; ale poco zrobił Kondelik to, do czego go namawiają, poco wtykał laskę tak niezgrabnie, że aż się w dno zaryła, poco się przytem przechylił, aż wpadł? Dlaczego ona tam nie wpadła, pani Kondelikowa? Dlatego, że ma rozum.
Mimo to wszystko, spoglądała na małżonka okiem współczującej i cierpliwej małżonki. Tylko gdy pomyślała o śpiżarni, gdzie leżały bogate zapasy, przygotowane na dzisiejszy wieczór, na ucztę zaręczynową, zmarszczyło się jej oblicze i osiadła na niem niezmierna boleść. Przed południem nie przy szedł Wejwara, ażeby się oświadczyć, bo i pocóżby przychodził? Piękną usłyszałby odpowiedź. Kto wie, czy wogóle dziś przyjdzie. Może jest także chory z tego przerażenia. A gdyby i przyszedł, to z uczty nie będzie nic, trudno się bawić, gdy obok w pokoju leży chory. Wino i kompoty — to się nie popsuje; ale co będzie z mięsem, z tą młodą gąską, z kurczętami, z ugotowanym ozorem, z włoską sałatą — co z tem wszystkiem zrobić?!
Pan Kondelik westchnął.
— Cóż ci to, staruszku? — przerywając dumanie, zapytała Kondelikowa,
— Jakgdybyś nie wiedziała, co mi jest? — mruczał mistrz — czuję w sobie tę noc wenecką przeklętą! Urządziliście mnie ładnie, a ja, stary osioł, wszędzie łażę, gdzie mnie zaprowadzicie, chociaż wiem, jaki mam defekt, i co z tego może wyniknąć.
— Cicho, staruszku — uspokajała go żona — leż tylko spokojnie i nie ruszaj się.
— Nie ruszaj się — dąsał się mistrz — tego nawet mówić nie powinnaś, nie życzyłbym ci takiego leżenia. Na grzbiecie jakbym miał ołów, a pod skórą nawbijane gwoździe. Daj mi znów tego salicylu...
— Zażyłeś przecież przed kwadransem — oponowała — może ci zaszkodzić.
— Mnie już nic nie zaszkodzi! Ale uważaj, abyś znów opłatka nie przerwała. Przedtem miałem tego pełne usta, przeklęta trucizna! Zresztą kto wie, czy to pomaga, może niezadługo doktorzy powiedzą, że salicylu właściwie nie powinno się używać.
Namaczała kawał opłatka, duży jak kluska, wsypała proszek i starannie zawijała.
— Teraz się nie przerwie. Masz.
— Wierzę, że się nie przerwie, ale znów z tego proszek się nie przebije, poco we mnie pchasz taką kluchę?
— Jesteś niecierpliwy, Kondeliku — rzekła z wyrzutem — kaprysisz, jak dziecko.
— Słuchaj, Betty, mój gąsior, to nie drobnostka — zawołał mistrz wściekle. — Jak dziecko! Toby wystarczyło dla dwudziestu dzieci, jednoby tego nie wytrzymało! Zresztą gąsior nie jest żadną chorobą dziecięcą, to ci powie każdy doktór.
— Ja wiem, ale...
— Kiedy wiesz, to nie gadaj, a lepiej zdejm już ten plaster chrzanowy z lewej łopatki, pali, jak piekło! Ale uważaj — Jezus Marya, pomalutku!
Pani Kondelikowa lękliwie wsunęła rękę pod ramię męża, ścisnęła poduszkę i wysunęła plaster. Odetchnęła, że jej się udało i zapytała małżonka łagodnie:
— Może lepiej byłoby dać ci, zamiast chrzanowego, plaster gorczycowy?
— Jeden dyabeł! — oburknął się pan Kondelik — mam tego dosyć.
— Czy nie chce ci się pić?
— Nie!
Pauza.
Po chwili znów pytała.
— Czy nie zjadłbyś czego?
— Teraz, o trzeciej!
— Nie jadłeś obiadu...
— Jakże miałem jeść, gdy nawet głową ruszyć nie mogę. Najlepiejby mi było, gdyby mnie doktorzy zabalsamowali i pozostawili aż gęsior zginie. Wścieknę się ze złości!
Pani znów zamilkła. Siedziała przy łóżku bez ruchu, patrząc na małżonka. Tylko chwilami odpędzała muchy, które atakowały pana Kondelika, jakby wiedziały, że się bronić nie może.
— Gdzież jest muchołapka? — zapytał Kondelik.
— Na strychu, zdaje mi się — odpowiedziała pani...
— Kiedy czego potrzeba, to jest zawsze na strychu, za kominem, albo potłuczone. To psie plemię znowu nam się tu rozmnoży!
— Pepcia ją przyniesie — pośpieszyła z odpowiedzią, aby zażegnać gniew małżonka.
Wyszła do drugiego pokoju, było w nim pusto, poszła więc do kuchni. Tam siedziała Pepcia przy oknie, wychodzącem na podwórze, z oczyma zaczerwienionemi i napuchłemi od płaczu powiekami.
— Nie płacz ciągle, dziewczyno — strofowała matka. — Jeszcze ty mi głowę zawracaj! I poco właściwie płaczesz? Umarł ci kto?
— Jakżebym... dziś. mamusiu...
Dalej nie mogła Pepcia mówić. Nowy prąd łez wytrysnął z jej oczu i rozełkała się powtórnie, aż jej w ustach i gardle chlipało.
Biedna pani Kondelikowa! Tam niecierpliwy, ba! wściekły małżonek, tutaj nieszczęśliwa, rozpaczająca córka. Matka powoli sama tracić zaczęła cierpliwość.
— Nie dziś, to kiedyindziej — rzekła szybko. — Idź na strych po muchołapkę, wypłucz ją, nalej trochę wody i spirytusu, postawimy ją w pokoju tatki. Kawałek cukru trzeba także włożyć na papier.
Pani Kondelikowa powróciła do małżonka. Usiadła, patrzyła przed siebie, i po chwili prawie bezwiednie zapytała:
— Ani nawet ten Wejwara dziś nie przychodzi...
— Nie mów mi o Wejwarze! — wybuchnął mistrz. — Dobrze robi, że nie przychodzi! Wie on, dlaczego! Powiedziałbym mu dziś, czegom nie rzekł wczoraj.
Pani żałowała już, że o Wejwarze wspomniała, chciała to zatem jakoś naprawić, i zwróciła się do chorego:
— Ależ, staruszku, Wejwara temu nie winien. Cobyś mógł mu powiedzieć! Jego to z pewnością nie cieszy, nieboraka.
— Jeszcze czego, żeby się śmiał ze mnie! — mruczał mistrz. — Waryat — i koniec. W takiej łódeczce, jak pudełko od zapałek, puszczać się z nami na wodę. Przecież moglibyśmy się wszyscy potopić!...
— No, ale nie utopiliśmy się, staruszku, dzięki Bogu!...
— Ten człowiek nie ma za grosz rozumu — ciągnął pan Kondelik. — I to właśnie ja wpaść musiałem w wodę. Ja! Jego przyszły teść! Żeby jeszcze ktoś wrzucał w wodę swoje teściowe, choćby nawet przyszłe, tobym może jeszcze zrozumiał, ale...
— Kondeliku! — zawołała z wyrzutem.
— Tobym zrozumiał, powiadam; ale płukać w wodzie teścia. Teraz dosyć tego, powiadam, dosyć tego! A jeśli przyjdzie, powiem mu, ażeby się więcej nie fatygował. Takiego człowieka do rodziny! Tu kolej, tu przepełniony statek, tu bieganina Bóg wie gdzie, ten człowiek wyciera nami świat, jak ów znany Kyselak, dotąd każdy krok z nim i dla niego musiałem odchorować, a wczoraj tylko cudem nie utonąłem. Dobry na zięcia dla dyrektora cyrku, ale nie dla mnie. Dość tego! Takiemu człowiekowi córki nie dam! Powinien był pójść z Holubem do Afryki!
— Ależ, Kondeliku — napominała pani.
— Nic z tego, powiedziałem i dosyć. Niech idzie o chałupę dalej!
— Dobrze, Kondeliku, a czy się zastanowiłeś, jaki z tego będzie wstyd?...
Pan Kondelik wytrzeszczył na żonę oczy.
— Taaak? I to jeszcze? Już jesteście tak daleko, że z tego wstyd będzie!... I to Pepcia?...
— Ależ, Kondeliku! — krzyknęła pani już teraz gniewnie. — Co ty mówisz? Umyślnie wykręcasz! Nie o takim wstydzie, ale wogóle o wstydzie mówię. Chodzi dwa lata za córką i potem ma ją zostawić. Świat nie wierzyłby, że ty... nie, nie, świat powiedziałby, że on ją rzucił! Mówisz niemądrze... Nie gniewaj się, staruszku, proszę cię, nie myśl o tem. Widzisz, Wejwara cię oszczędza, nawet nie przychodzi, mógłbyś go obrazić. Mój Boże, taki łagodny człowiek, ma w magistracie swoje pewne utrzymanie, a gdy się ożeni z Pepcią, sam to mówiłeś, można otrzymać malowanie w magistracie, znowu praca i ładny zarobek...
— Owszem, magistrat! — śmiał się koląco pan Kondelik. — Tylko, że on mi nie wystarczy, tu potrzeba innej protekcyi, niż zięcia koncepisty. Gdyby sobie wziął moją córkę burmistrz, lub przynajmniej ze dwóch radców, tobym dostał roboty, ale przez niego mogę chyba malować sroki na wierzbie.
— Zresztą nie dbam już o to, bez magistratu można także żyć na świecie. Basta! powiadam, Wejwara niech mi się nie pokazuje na oczy!
Pani milczała.
Powinna była uczynić to o chwilę wcześniej. Ale która kobieta umie zamilknąć we właściwej porze?
Stała przy oknie i uparcie spoglądała na ulicę.
Wtem brzęknął dzwonek w kuchni.
— Cóż to, czy niema dziewczyny? — zapytał pan Kondelik.
— Niema — dziś ma „wychodnię.”
— A gdzie Pepcia?
— Poszła po muchołapkę na strych — odrzekła i już wychodziła do kuchni.
Przeczuwała, a było to przeczucie niemiłe, kto dzwoni.
Tak, był to nieszczęśliwy — Wejwara.
— Rączki całuję, szanownej pani — pochylił się nieborak konkurent do ręki pani Kondelikowej.
— Nie trzeba, nie trzeba, panie Wejwaro — usuwała się zakłopotana pani, chowając ręce po za siebie.
Wejwara się zmieszał.
Dziś poraz pierwszy nie pozwala się pani Kondelikowa pocałować w rękę! Co to znaczy? Pani Kondelikowa, która go jeszcze nigdy nie opuściła w nieszczęściu!
— Przecież nie gniewa się na mnie szanowna pani, że nie przyszedłem już przed południem. Wahałem się, naprawdę, szanowna pani...
— E, nie gniewam się, panie Wejwaro, wcale się nie gniewamy — odparła coraz bardziej zakłopotana — ale tatko nam chory, tatko —wymówiła nagle, by Wejwarze objaśnić sytuacyę.
— Dla Boga! pan Kondelik — zawołał Wejwara, zarumieniwszy się po uszy.
Sumienie jego, które przez całe rano stłumić się starał, znów się ozwało.
— Chory, niestety! po tej nieszczęśliwej przygodzie wczorajszej, to przejdzie; ale jest bardzo niecierpliwy, bardzo i ruszyć się nie może, doprawdy, nie wiem, czy mam pana...
Zaczęła mówić szeptem, dopiero teraz bowiem zauważyła, że w pośpiechu zostawiła drzwi od pokoju otworem.
Wtem z pokoju pana Kondelika zabrzmiał groźny głos, targający nici całej dalszej dyplomacyi:
— Jeżeli to Wejwara, stara, to powiedz mu, aby do nas przyszedł, gdy znowu będzie jaka noc wenecka.
Pani skamieniała. Wejwara musiał słyszeć. I nietylko Wejwara, ale i Pepcia, która w tej chwili schodziła z zakurzoną muchołapką ze strychu.
Trzask! Muchołapka wypadła z rąk Pepci, tłukąc się na tysiąc kawałków, które potoczyły się po schodach, po sieni, aż skorupki padały na sam dół i rozbijając się o schody brzękały cienko i przenikliwie, jakby dzwoniły podczas pogrzebu. W dwóch skokach była Pepcia obok Wejwary, któremu z głośnym płaczem padła na szyję, poraz pierwszy przed matką, ale tym razem bez najmniejszej nieśmiałości. Wszak to może poraz ostatni!
— Betty! — zabrzmiała komenda z pokoju.
Pani musiała pójść do pokoju, podała tylko rękę Wejwarze i szybko szepnęła do niego:
— Lepiej będzie, gdy pan do niego dziś nie pójdzie, niech się wychoruje. Idź pan z Bogiem! Nic pan sobie z tego nie rób! Pepcia się później ubierze i pójdzie trochę na spacer, może się gdzie spotkacie.
I pozostawiwszy córkę z kochankiem w sieni, zamknęła umyślnie głośno drzwi kuchni i śpieszyła do małżonka.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po tej niedzieli nastąpiło kilka przykrych dla Pepci dni, zdawało jej się, że ją za życia kładą do zimnego grobu. Napróżno uspokajał ją wierny Wejwara, napróżno zapewniał, że każda miłość musi walczyć z przeciwnościami najróżniejszemi, i że właściwie nie byłoby miłości, gdyby nie było takich przeszkód.
Na szczęście trwało cierpienie Pepci tylko tydzień — gąsior pana Kondelika opuścił i zwolna wypogadzało się nie bo po burzy.