Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara |
Rozdział | Noc wenecka |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Otec Kondelík a ženich Vejvara |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan radca Wonasek przepowiadał awans Wejwary „lada dzień”, ale trwało jeszcze dosyć długo, nim złoty sen Wejwary się urzeczywistnił.
W magistracie idzie wszystko odmierzonym, urzędowym krokiem. Nie bagatelna rzecz zrobić z praktykanta koncepistę.
Wejwara miał nadzieję, że się do wiosny doczeka, tak w połowie marca, ażeby mógł Pepci w dzień jej imienin przynieść nominacyę swoją jako dar najlepszy, ale niestety, nie doczekał się. Stawił się tylko z bukietem i ze skromnem, ale radosnem zapewnieniem, że się już coś przygotowywa.
No! i nareszcie w pierwszą sobotę czerwca podszedł ku niemu pan radca Wonasek i rzekł poufnie, że najdłużej za tydzień nastąpi postanowienie, że nareszcie opracowano i uchwalono elaborat o rozszerzeniu niektórych referatów, o mianowaniu nowych sekretarzów i koncepistów, że między tymi ostatnimi będzie on, Wejwara. Na posiedzeniu rady miejskiej od dziś za tydzień, napewno!
Pierwszą osobą, której się Wejwara nazajutrz zwierzył, była Pepcia.
— W sobotę, najdroższa panno Pepciu, niech się pani modli za mnie. W sobotę wieczorem dowie się pani, co ze mną będzie, a rano w niedzielę wydrukują to w gazetach. Potem, w niedzielę przyjdę, Pepciu, i poproszę szanownych rodziców pani, aby mi powierzyli klejnot najdroższy, aby mi powierzyli...
Wejwara jąkał się, a Pepcia płonęła, jak ciemna róża.
— Pozwoli pani, panno Pepcio, że to uczynię — szepnął Wejwara. — Mogęż mieć nadzieję, że pani moją?...
— Na zawsze! — odetchnęłą Pepcia.
— Niech pani jeszcze nic nikomu nie mówi, Pepciu złota — prosił Wejwara.
— Nawet mamusi nie? — zapytała Pepcia. — Nawet mamusi, która od pierwszego dnia była dla pana tak przychylną?
— No, owszem, Pepciu, nie ma to nic złego, ale boję się, że te wszystkie oczekiwania mogą jeszcze zawieść...
— Nie, panie Wejwaro, nie zawiodą! A mamusia ucieszy się niezmiernie, przed mamusią nie możemy ukrywać.
— Pani jest taka dobra, panno Pepciu, jak mamusia pani — rzekł Wejwara. — Niech pani uczyni, jak sama pani uzna za stosowne.
Pepcia miała dobre przeczucie. Wejwara awansuje! Wejwara przyjdzie prosić o rękę Pepci! A jeśli było coś jeszcze większego, niż wieść szczęśliwa o przyszłym awansie Wejwary, była to radosna, zachwycająca myśl: „zaręczyny, zaręczyny!”
Wejwara przyjdzie prawdopodobnie przed południem. Tatko musi pozostać w domu, aby wysłuchał jego prośbę o rękę panny Pepci, aby dał poważną, ojcowską odpowiedź. Po południu lub wieczorem będzie uroczystość zaręczyn. Cicha, rodzinna, ale poważna uroczystość.
Koniecznie trzeba oznajmić o wszystkiem tatce, więc jeszcze tej niedzieli, gdy Wejwara zwierzył się Pepci, a Pepcia mamusi, zwierzyła się także pani Kondelikowa małżonkowi, co ich najpóźniej za tydzień oczekuje.
— Przygotuj się, staruszku, będzie to jedyna chwila w naszem życiu, nigdy nam się nie powróci...
∗
∗ ∗ |
Dnia tego panował u Kondelików ruch. Mistrz zrobił uwagę, że wygląda to, jak przed wojną.
Damy kręciły się z pokoju do pokoju, z kuchni do sieni, do śpiżarni, znosiły powidła, czyściły przybory, przygotowywały naczynia, Kasia prała garnitur nowych, dotąd nieużywanych, ale pożółkłych serwetek, a mistrz Kondelik patrzył na wszystko roztargniony i zaniepokojony. Jego spokój pierzchnął, je go drzemkę poobiednią przerywało bezustanne szperanie po komodach i zamykanie drzwi. Damy starały się wprawdzie, ażeby chodzić jaknajciszej; ale co to pomogło! Podłogi pokojów trzęsły się pod niemi, a porcelana i szkło na szafach brzęczało od rana do wieczora.
Pan Kondelik kładł się po obiedzie na kanapie z najszczerszemi chęciami drzemki, ale ze spania nie było nic. Ten szelest w mieszkaniu, te kroki tajone drażniły go, i ledwie, że się położył, otwierały mu się oczy naoścież i pan Kondelik przewracał się tylko i pocił.
— Przeklęte brzęczenie! — piorunował w duchu i zacisnął zęby. — Oto przyjemności na stare lata dlatego, że mam córkę! Gdybym miał jeszcze jednę i jeszcze jedne zaręczyny, to dostałbym paraliżu i przeprowadzonoby mnie na Olszany...
— Betty! — rzekł pewnego dnia do małżonki — kiedy z zaręczynami robisz takie korowody, to powiedz, cóż dopiero będzie z weselem!
— Mój, staruszku — odparła pani — ten kłopot pozostaw mnie. Ty jesteś ojcem, ty byłeś narzędziem w ręku Boga, abyśmy nie pozostały na świecie same i opuszczone, a teraz jest Pepcia główną troską moją. Małżeństwo jest to piękny, święty stan, przypomnij sobie nasze młode lata, a gdy teraz Pepcia wstępuje w ten stan, to musi mieć piękną pamiątkę na całe życie. Człowiek się żeni raz tylko, nie życzyłabym sobie, aby Pepcia wychodziła zamąż powtórnie, a zaręczyny są radosnym wstępem. Niech je więc sobie Pepcia zapamięta aż do śmierci...
— Ona nie zapomni! — od powiedział mistrz. — Wszak będzie miała męża.
— Mój staruszku, miej trochę cierpliwości, gdy później sami zostaniemy, zupełnie sami, wierz mi, że zatęsknisz do niepokoju. Za serce mnie chwyta, gdy sobie pomyślę, że jej już mieć nie będziemy. Lepiej wszakże, gdy my zostaniemy sami, niż gdyby ona wiodła żywot w opuszczeniu, gdy nas nie stanie.
Letnie wieczory środowe i sobotnie spędzali Kondelikowie w ogrodzie Mieszczańskiej besedy, na koncertach, jeżeli naturalnie było pogodnie, od przeszłego roku z Wejwarą. W środę przed oczekiwaną niedzielą zeszli się tam również. I tu wynurzył się Wejwara, że ma na sobotę pewien projekt. Na sobotni wieczór przygotowuje się na Żofinie wielka uroczystość narodowa na korzyść Centralnej Maticy Szkolnej, szczyt zaś zabawy stanowi „noc wenecka” na wyspie i na rzece, z lampionami, z bajecznem oświetleniem, z fajerwerkami na wielkim stawie śród Wełtawy — jednem słowem, rzeczy niebywałe.
W Besedzie na wszystkich stołach, oprócz zwykłego programu koncertowego, leżały zaproszenia na uroczystość wraz z jej programem.
Opowiadał o przygotowaniach, opowiadał, co gdzie słyszał od znajomych, i zauważył, że warto by to zobaczyć. Wejście tylko czterdzieści krajcarów od osoby, bilety rodzinne po reńskim — i na cel tak poważny!
Pani Kondelikowa i Pepcia słuchały z wielkiem zajęciem. Pojmowały, dlaczego Wejwara mówi o tem, i w duchu zgadzały się z nim. Tylko czy tatko!...
Ale mistrz nie mówił nic, zupełnie nic, a Wejwara tak pragnął, aby jego wielki dzień miał uroczystą przygrywkę! Czytała to pani Kondelikowa w jego oczach, zdecydowała się więc sama.
— No, staruszku? Moglibyśmy tam także zajść i popatrzeć. Besedę mamy ciągle, noc wenecka nie wróci znowu tak prędko, a jak żyję, nie widziałam nic podobnego. Co ty na to?
— Że tam będzie masa ludzi, a nic do picia i do jedzenia — to mówię! — odparł mistrz i obierał dalej spokojnie gęsie skrzydełko.
— Dla ludzi się to robi i dlatego przyjdą tam, to prawda — mówiła pani. — Bez ludzi byłoby ogromnie smutno. Dlatego sądzę, że moglibyśmy iść tam także...
— Jabym wolał pozostać w domu — zauważył mistrz.
— O tem wiem, staruszku — wtrąciła pani — tybyś zawsze najchętniej pozostał w domu, kiedy masz iść gdzie z nami. Ale gdybyśmy nie chcieli pójść na noc wenecką, to poszedłbyś do Besedy.
— No, więc pójdziemy, dla świętego spokoju! — zawołał pan Kondelik, dogryzając gęsie skrzydełko...
W sobotę wieczorem stawił się Wejwara u Kondelików o godzinie szóstej w najświąteczniejszym ubiorze. W tym czasie mistrz Kondelik czynił w sypialni przygotowania do golenia, Pepcia w jadalni przyszywała sobie do stanika jakąś „kremową” różyczkę, przywitała zatem Wejwarę w kuchni sama pani Kondelikowa, napół już w paradnym, napół jeszcze w kuchennym stroju. Jakże chętnie byłaby zapytała: Jakże, panie Wejwaro, mianowali pana? — gorzała bowiem ciekawością, co się stanie na dzisiejszem posiedzeniu w magistracie. Ale chciała pozostawić Wejwarze, aby sam się zwierzył ze słodkiej tajemnicy; a gdyby może nawet dziś, Boże broń, nie spełniło się to, czego oczekiwał, musiałaby milczeć i udawać, że o niczem nie wie. Prawie zadrżała, gdy spojrzała na Wejwarę; wydał się jej tak dziwnie wzruszonym... Chryste Panie, byłożby możliwem, ażeby go znowu przeoczono?
Z największem więc zaparciem siebie, na jakie się zdobyła, z uśmiechem świętej niewiadomości, podała mu rękę i mówiła:
— Witam pana, panie Wejwaro! Patrzy pan, żem niezupełnie jeszcze przygotowana? Zaraz będę szykuję coś dla naszego tatki, (a teraz szeptała prawie), krzyczy cały dzień, że się na Żofinie nie naje, kupiłam więc kurczę, kończy się właśnie pieczenie. Musisz pan także spróbować, staruszek w tej chwili skończy ubieranie, słyszałam, że obciągał brzytwę! No, a Pepcia jest obok, poprawia sobie tam coś, proszę dalej, panie Wejwaro.
Wejwara zapukał do drzwi jadalni, jak ptaszek dziobkiem w okno, otworzył, wsunął się, Pepcia skoczyła i pośpieszyła na spotkanie, pani Kondelikowa sama przymknęła za Wejwarą drzwi, bez szelestu, powróciła do kuchni.
— Witam pana — wołała Pepcia tłumionym głosem i badawczo patrzyła na Wejwarę. Na jego twarzy rozlał się teraz blask radości, wzruszenia i ledwie, że ją pocałował w koniuszek palców, wymówił z pośpiechem, również tłumionym głosem:
— Mianowany, panno Pepciu!
Pepci, która cały tydzień z drżeniem oczekiwała tego słowa, rozszerzyła się pierś, twarz zapłonęła, oczy się zaiskrzyły:
— Panie Wejwaro!...
— Ach, Pepciu droga! — odetchnął Wejwara — cieszy to panią?
— I pan się pyta?! Jak pan się może pytać? — szepnęła Pepcia i ścisnęła go mocno za rękę.
Wejwara, (chwilę sam nie wiedział, zkąd nabrał tyle odwagi), objął Pepcię lewicą, przycisnął ją do siebie — i silny, gorący pocałunek drżących ust Wejwary spoczął na ustach panny Pepci, która przymknęła oczy.
Gdy się usta ich rozdzieliły, stali oboje bez słowa, ze spuszczonemi oczyma, jakby się byli dopuścili grzechu, ale obojgu było tak nieskończenie błogo. Stali jak posągi, tylko dłoń Pepci, którą Wejwara jeszcze do serca przyciskał, drżała w jego prawicy. Wejwara podniósł ją do ust i całował co chwilę, jakby przepraszał Pepcię, że przy pierwszym całusie przed chwilą nie prosił o pozwolenie.
Po cichutku uchyliły się drzwi od kuchni i głos pani Kondelikowej zabrzmiał łagodnie i dobrotliwie:
— Nakryłaś, Pepciu?...
Wejwara puścił rękę Pepci, ale pani Kondelikowa czuła, co się przed chwilą stało. Spojrzenie Pepci, jej pomieszanie, jak i pochylona w ogromnem zakłopotaniu głowa Wejwary — pani Kondelikowej nie trzeba było więcej.
Dłużej nie umiała się powstrzymywać. Szybko zatem podeszła ku Wejwarze i zapytała:
— Czy można powinszować, panie Wejwaro, prawda to?
Nawet nie miał siły odpowiedzieć, kiwnął więc tylko głową i schylił się, by panią matkę w rękę pocałować.
— Szczęść panu Boże, panie Wejwaro! — winszowała matka. — Boże, Boże — jakże się sama cieszę...
Szybko otarła dłonią oczy, poczuła w nich bowiem gorącą wilgoć. Cały tydzień oczekiwała tej chwili, a jednak tak ją to wzruszyło, jakby się stało nieoczekiwanie.
— Boże, Boże! — powtórzyła — tatko się ucieszy. My pana uważamy za swego, panie Wejwaro! Ale poczekaj, Pepciu, teraz nie mów nic, mógłby się tatuś skaleczyć!
Chwila, zanim mistrz Kondelik ogolił swoją twarz, wydawała się pani wiecznością; ale nareszcie i ona się skończyła.
Mistrz nie okazał radości tak gwałtownej, jak jego małżonka, wysłuchał zupełnie poważnie, ale choć tego nie okazywał, cieszyło go to. Zdawało mu się prawie, jakby sławetna rada miejska i jemu okazała przychylność swoją, mianując Wejwarę koncepistą. A twarz jego zupełnie się wypogodziła, gdy pani Kondelikowa przyniosła kurczęta, upieczone na różowo, salaterkę młodych kartofli i talerz mizeryi.
— Widzi pan, panie Wejwaro, hę? — i mlasnął językiem. — Nie myślałeś pan chyba, że nominacya pańska odbędzie się z kurczętami w garniturze! Ale teraz bierzmy się za te ptaki, w Żofinie gotowi nam nie zostawić żadnego krzesła.
Prawdę powiedziawszy, sam tylko mistrz siadł z prawdziwym apetytem do stołu. Ani Wejwarze, ani Pepci, ba! nawet pani Kondelikowej jeść się nie chciało z radosnego wzruszenia...
W nastroju podniosłym wybrano się na Żofin. Wejwara i Pepcia szli przed rodzicami, dziś po raz pierwszy pod rękę, ale nieśmiało. Obojgu serca rosły, ale mimo to nie mogli się szczerze rozgawędzić. Trzeba było całą tę uciechę i wzruszenie dokładnie przetrawić i opanować, zanim rozpoczną się wzajemne wynurzania. Zdawało im się, że świat cały patrzy na nich, że im z twarzy czyta, co się wewnątrz dzieje. Cieszyli się naprzód, że na Żófinie zginą w tłumie, spłyną, znikną w falującem mnóstwie osób. Potem będą dopiero sami. Cieszyli się ze zbliżającego się wieczoru, z elektrycznego oświetlenia, z morza lampionów, z muzyki, z oświetlonej rzeki. I tam gdzieś wśród gęstych drzew, w wonnym gąszczu powiedzą sobie, ku czemu teraz nie znajdują wyrazów.
Odetchnęli z głębi, gdy, przekroczywszy most, wchłonięci zostali w tłumie.
Siedli blizko orkiestry i nawet nie zauważyli, że muzyka nie gra. Koncert odbywał się w sali na górze i kapela na wyspie miała długą pauzę. Ale dla Wejwary nie trzeba był muzyki. W sercu jego wszystko grało i śpiewało, jakby w piersi posiadał dźwięczny aryston. Ach, jutro! Jutro będą zaręczyny! Od jutra będzie rzeczywiście i na prawdę należeć do rodziny.
Nawet Pepcia nic nie mówiła. Była jakby w jakimś nieziemskim zachwycie i rozumiała zawsze bardzo dobrze, co jej chce rzec Wejwara, gdy ją uścisnął za rękę. Odwzajemniała jego uściski i niema ta rozmowa stawała się coraz wymowniejszą.
Zupełnie po kryjomu obserwowała pani Kondelikowa tę bezdźwięczną konwersacyę i uśmiechnęła się błogo, patrząc gdzieś daleko. W tej chwili patrzyła w przeszłość i w przyszłość jednocześnie. Cieszyła ją niezmiernie myśl, że niezadługo będzie matką podwójną, a trochę później, jeśli Bóg da... Ale nie, nie dokończyła myśli. Ściskało ją to za gardło, biła ją w skronie — ta nieskończenie piękna, błoga myśl...
Mistrz Kondelik rozkoszował się tymczasem innemi rzeczami. Obawiał się popychania, a znalazł wszystko daleko przyjemniejszem, niż oczekiwał. Piwo było dobre i udzielane w takich ilościach, że aż się dziwił. Popijał szczerze, a gdy nastąpiła powszechna iluminacya, miał już także w głowie małą, ale bardzo małą iluminacyjkę. Piwo trawiło mu dobrze, mistrz dawno już nie czuł pieczonego kurczęcia w żołądku i kazał sobie podać kolacyę, którą mu podano szczęśliwie i szybko. Potem towarzystwo wstało od stołu i wyszło na wyspę, by się rozkoszować widokiem tysiąca płomyków czerwonych, zielonych, pomarańczowych, lampionów na drzewach rozwieszonych i czarownego elektrycznego oświetlonego „kaktaraku”, jak pan Kondelik nazywał mieniący się wszystkiemi barwami tęczy wodotrysk na wzgórzu wyspy, blizko łazienek.
Był to czarowny widok, ale rzecz dziwna, Wejwarze przeszkadzał ten tłum ludzi, te fale publiczności, które się we wszystkich rozlewały kierunkach, po wszystkich drogach i dróżkach. Spragnionem okiem spoglądał przez mur na rzekę, gdzie krążyły czółna i czółenka, z wesołymi wioślarzami, jako załogą, owieszone licznemi lampionami, oświetlone ogniami bengalskiemi. Pepcia patrzyła na wodę w zachwycie, a i panu Kondelikowi podobały się regaty bardzo. Wejwara zauważył szczęśliwie to zajęcie się mistrza i zdawało mu się, że nastaje chwila do wypowiedzenia tajonego dotąd zamiaru. Cisnąc się wśród tłumów ku brzegowi, przybliżyli się powoli do łazienek, i tu stanął Wejwara, a dodawszy sobie odwagi, zwrócił się do mistrza Kondelika:
— Gdyby mi wolno było proponować, proszę pana, to radziłbym, ażebyśmy sobie także wzięli czółno tutaj obok łazienek. Moglibyśmy sobie po Wełtawie trochę powiosłować...
— Ach, tatusiu! — błagała Pepcia — weźmy łódkę! Jeszcześmy nigdy tak nie płynęli.
Niewiadomo, czy był to skutek sześciu czy siedmiu pilzeńskich, które miał w głowie, czy też zatęsknił tak nagle do Wełtawy, dość, że Wejwara nie mógł wyjść z podziwu, iż pan Kondelik nie sprzeciwił się projektowi. Mistrz postąpił naprzód ku przystani, damy za nim, w końcu Wejwara i całe towarzystwo schodziło po schodkach ku łódkom.
— Zawołaj pan którego z tych majtków — rozkazał mistrz Kondelik. — Niech nam da coś nieprzemakalnego!
Wejwara, który podczas gorących dni letnich częstym bywał gościem w tem miejscu, wiedział dobrze do kogo się zwrócić. Opodal stał chudy, smagły, bronzowy z opalenia mistrz pływaków, naczelnik wszystkich innych majtków, człowieczek drobny, ale jak rtęć ruchliwy. Ubiór miał na sobie galowy, przepasany szeroką, modrą szarfą. Marynarski kapelusz zdjął szybko z głowy, ukłonił się zgrabnie i zapytał grzecznie:
— Czem mogę służyć panu doktorowi?
— Daj nam czółenko, mistrzu Klapersztajnie — mówił Wejwara — ale prędko, zanim się skończą regaty!
Wejwara umyślnie pośpieszał, bojąc się, ażeby ojciec Kondelik jeszcze się nie rozmyślił.
— Na pół godziny, czy na godzinę, szanowny panie? — pytał smagły Klapersztajn.
— Gdy nam się znudzi, przyjedziemy z powrotem — zawołał pan Kondelik. — Tylko dajcie nam coś porządnego, pewnego; jest nas czworo osób.
— Łódź, jak do Ameryki, szanowny panie! — obiecywał pan Klapersztajn i śpieszył na drugą stronę przystani, gdzie odwiązał dwuwiosłowe czółno.
— Słuchaj, pan, panie Wejwaro — rzekł naraz mistrz Kondelik — czy umiesz pan wiosłować?
— To bardzo łatwo, proszę pana — odrzekł Wejwara. — Niech pan się nie niepokoi.
Majtek Klapersztajn znał swój fach. W oka mgnieniu odwiązał czółno, zapalił ze sześć lampionów, które były zawieszone, a potem przytrzymując ster, zapraszał gości:
— Raczcie panowie. Szanowna pani może usiąść tam, panienka tu, ażeby utrzymać balans, a wiosłujący tutaj. Drugi pan siądzie sobie na tył czółna.
Tym drugim panem był mistrz Kondelik. Usłużny Klapersztajn „naładował” go jaknajostrożniej na tył, Wejwara pochwycił już za wiosła, a Klapersztajn raźnym ruchem odepchnął łódkę.
Czółno zakołysało się, zadrżało, damy kurczowo chwytały się dłońmi siedzeń, a mistrza Kondelika przejął nagle strach.
— Wejwaro, czy nie lepiej, ażeby z nami pojechał ten Klapersztajn? Mnie się zdaje, że pan jednakże...
— Ależ proszę pana — oponował Wejwara, zmierzając prosto ku wysepce Strzeleckiej — tylko spokój — spokój, nic się stać nie może.
Ale w miarę jak oddalali się od brzegu, dostawał Wejwara coraz większej tremy. Z zatajonym oddechem patrzył na powierzchnię wody, która ich dzieliła od stałego lądu, coraz szerszą — i wzywał wszystkich Świętych, by się nie spotkali z innem czółnem. Mogłoby się skończyć fatalnie. Żywo wiosłował i pot lał się z niego, jak z cebra. Powoli zbliżali się do wyspy.
Damy siedziały na poprzecznych deseczkach, jakby przylepione. Podobała im się przejażdżka, ale lękały się w duchu. Z tej czarnej, jakby gęstej wody, wyzierała ku nim jakaś groza. Nawet zahartowanemu wioślarzowi nie wydaje się po wierzchnia wody w nocy bardzo powabną, damom wydawała się prawie straszną. Pepcia patrzyła uparcie na końce wioseł, zanurzających się i wznoszących, i wstrzymując oddech, oczekiwała co chwila, czy z głębi nie wynurzy się jaka głowa potwora i błyszczące, łuską pokryte ciało. Woda szeleściła tajemniczo i groźnie. W chwili tej wierzyła Pepcia we wszystkie postacie z bajek, o jakich kiedykolwiek słyszała i czytała. Blask lampionów na powierzchni wody podnosił tylko wrażenie.
Wejwara odetchnął głęboko. Minął był najgłębszą wodę i zbliżał się do mielizny nad wysuniętym krańcem wyspy Strzeleckiej. Mistrz Kondelik przez całą tę chwilę nawet nie szepnął, by nie wywołać jakiego złego ducha. Siedział cicho i w skupieniu, aż mu kark sztywniał. Chciał się obejrzeć, czy daleko ujechali od lądu, ale na taki krok nie mógł się odważyć, bał się nawet ruchu najlżejszego.
Czółno znalazło się właśnie przy podłużnym brzegu wysepki. Wejwara wstecznem uderzeniem wioseł zatrzymał je i rzekł:
— Tutaj, proszę pana, płyniemy zawsze od łazienek. Tu jest bowiem dość płytko, więc też chwilę odpoczywamy, bawimy się w trytonów, i powracamy wpoprzek ku łazienkom. Doskonała zabawa! Gdyby pan tak widział pana architekta Wyskoczyla, lub pana Arnoszta! Z największych głębi wynoszą piasek w garści...
— Coby to było, gdybyśmy tak wpadli! — zawołała Pepcia lękliwym głosem.
— Nie wywołuj wilka z lasu, zatracona dziewczyno — srożył się mistrz. — Nie trzeba nawet mówić o tem.
— Tu nie stałoby się nic złego, szanowny panie — uspakajał Wejwara. — Racz się pan przyjrzeć, jak nieznaczną jest tu głębokość.
I wysadziwszy prawe wiosło, wetknął je pionowo w wodę. Weszło na jakie trzy stopy w wodę i zupełnie dobrze było słychać, gdy zanurzyło się w piasku.
— Niech się pan przekona laską, proszę pana — pobudzał go Wejwara.
— Zobaczmyż — bąknął mistrz i wyciągnąwszy rękę zanurzył laskę, bezpiecznie oczekując, gdy się oprze o nią. Ale laska zapadała głębiej i głębiej, a z ust pana Kondelika wyrwało się nagle: „Chryste paa—!” łódka szarpnęła, kadłub jej się przechylił i — chlup, chlup! nad mistrzem zawarła się woda. Z ust obu kobiet wyrwał się okrzyk rozpaczy, ale w tem wynurzył mistrz połowę ciała z wody i zataczając się sapał, a wyciągnąwszy rękę po kapelusz, ryknął jak zwierz.
— Miliońska duszo, poco mnie namawiasz, bym wtykał laskę! Spojrzyj pan, jak wyglądam! Jezus Marya, ludzie. Poczekajcie! Nie uciekajcie ode mnie!
Wskutek upadku pana Kondelika, łódka rozkołysała się rzeczywiście i cofała się, mistrz tracił grunt pod nogami. Skoczył rozpaczliwie i pochwycił za brzeg łódki.
— Człowiecze, chyba mnie tu nie utopisz!
— Chryste Panie! Kondeliku, nie wysyp nas! — jęknęła pani Kondelikowa.
— Tatku, trzymaj się! — łkała panna Pepcia.
— Proszę pana, raczy pan wybaczyć, ale nic jestem winien. Raczył się pan za bardzo przechylić, niech mi szanowny pan wierzy, że wolałbym, gdybym sam był wpadł w wodę...
— Jabym także wolał, gdybyś pan był na mojem miejscu, nieszczęśliwy kapitanie — srożył się pan Kondelik — i gdybym tu nie miał żony i dziecka, obróciłbym pana z tą wanienką do góry dnem! Jezus Marya, ludzie! — poszedłem na pilzeńskie i oto wlewam w siebie Wełtawę! Ciepłe to, jak ług! A teraz wciągnijcie mnie w łódkę!
— Panie szanowny! — jąkał się Wejwara w śmiertelnym strachu — to zgoła niemożliwe, łódź się wywróci. O mnie mniejsza, proszę pana, ale pani, panienka! Raczy się pan trzymać łódki, zupełnie spokojnie — zaciągnę pana do przystani.
Powoli zbliżało się czółno do łazienki, obciążone przez ojca Kondelika, który wisiał z tyłu, jak foka i z napięciem wszystkich sił utrzymywał głowę ponad wodą, sapiąc i parskając. Nałykał się już dosyć i zrobiło mu się od ciepłej wody niedobrze.
Mistrz Klapersztajn dziwił się, że towarzystwo powraca tak prędko, wkrótce jednak poznał przyczynę. Szybko podał nieszczęśliwemu żeglarzowi tykę, przyciągnął go do drabinki, a gdy ojciec Kondelik gramolił się na podłogę, wtrącił Klapersztajn zupełnie spokojnie:
— Gdyby pan był powiedział, że pan się chce kąpać, mógłby się pan rozebrać w łazience, w ubraniu niewygodnie pływać...
Urwał nagle, pan Kondelik bowiem rozpędził się wściekle, chcąc go wrzucić do wody.
— Mój Boże, staruszku, jakże się dostaniesz do domu! Byleś się tylko nie zaziębił — wołała pani Kondelikowa z płaczem.
— Skoczę po dorożkę, szanowny panie — proponował Wejwara, zmiażdżony zupełnie tą nieoczekiwaną, arcy smutną przygodą, która mu najpiękniejszy wieczór w życiu zmieniła na najstraszniejszy, raj — w piekło.
— Nigdzie pan nie skakaj — mówił ojciec Kondelik, kłapiąc zębami. — Przecież nie mogę zrobić ani kroku przez wyspę! Jutro opisaliby mnie w gazetach, tegoby jeszcze tylko było potrzeba! Muszę się trochę osuszyć, i febra mnie trzęsie...
Mistrz Kondelik rzeczywiście w tym stanie nie mógł jechać do domu. Klapersztajn zaprowadził go do kajuty inspekcyjnej, ściągnął zeń mokre odzienie i otulił go w wełniane koce.
— Tak, szanowny panie! Gdy się pan wypoci, będzie dobrze. Radziłbym, ażeby pan tu zanocował. Szanowna pani przyśle panu suche ubranie, ja skoczę do pana Zelenki po śniadanie i źle tu panu nie będzie.
Nie było innej rady. Febra nie ustępowała, ojciec Kondelik zdecydował się przeto, że pozostanie. Małżonka wzięła z sobą zegarek i portmonetkę i spędziła jeszcze długie chwile przy łóżku mistrza, aż nareszcie nie pozostało nic innego, jak udać się w drogę z powrotem do domu.
— Jutro powrócę, Betty — żegnał ją mistrz głosem konającego. — A wierzaj mi, Betty, że z niczegobym sobie nic nie robił, gdybym... tylko wiedział, że mnie znowu nie pochwyci ten przeklęty gąsior — i gdyby w tej kajucie nie było tyle pcheł! Betty — jak żyję nie widziałem tyle pcheł!...
Trudno było osądzić, kto z trojga „pozostałych” z większym kroczył smutkiem z Żofina, czy Wejwara, czy pani Kondelikowa, czy Pepcia. Gdy stanęli przed domem przy Jecznej, przemówiła pani smutnie, jakby ulegając ciężkiemu przeczuciu:
— Niech mi pan wierzy, panie Wejwaro, że nie wiem, czy zrobiliśmy dobrze, pozostawiając tam tatkę. Oby się co złego nie przytrafiło...
— Niech się szanowna pani nie lęka — starał się Wejwara pokrzepić ją na myśli, ale głos jego świadczył, że mu także nie wesoło na duszy — nie może mu się nic stać. Zaraz rano pobiegnę tam...
— Mój panie Wejwaro — ciągnęła pani dalej — przez całą drogę trapi mnie myśl, że z Kondelikiem może się do rana ta buda zarwać...
— Co mama mówi?! — rozełkała się Pepcia — chyba to niemożliwe...
Wejwarze ściskało się serce na widok łez Pepci.
— Niech się pani uspokoi, panno Pepciu, woda jest mała, pan ojciec powróci zdrowo.
Ale gdy się pożegnał z damami, nie skierował się ku domowi, lecz prostą drogą śpieszył napowrót na Żofin. Pójdzie do przystani i przenocuje tam z panem Kondelikiem. Niech się dzieje co chce, wytrwa przy jego łóżku. Gdyby się łazienka urwała, a pan Kondelik zginął, to niech i on zginie razem! Nie mógłby przecież myśleć o połączeniu się z dziewczęciem, któremu zamordował ojca! Wejwara bowiem nie mógł się oprzeć wyrzutom sumienia, że wypadek dzisiejszy do pewnego stopnia stał się z jego winy.
Doszedłszy na Żofin, przekonał się, że łazienka jest zamknięta, a na wołanie jego nie odezwał się nikt. Wszyscy kąpielowi twardo spali, nawet ten, który miał dyżur nocny. A może w tylnej kajucie grali w karty i nie słyszeli Wejwary, który się na hałaśliwe dobijanie nie chciał odważyć, ażeby i pana Kondelika nie przestraszyć.
Zgnębiony i zakłopotany szedł Wejwara z powrotem przez pusty Żofin. Tak pusto, jak teraz na wyspie, było również w jego duszy. Już po nocy weneckiej...