<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Wycieczka zimowa, jubileuszowa
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Jubileuszowa.

Z kalendarza do zrywania, który wisiał pod zegarem w jadalnym pokoju, uśmiechnęła się duża czerwona piętnastka. Znaczyło to, że upłynęło całych czternaście dni od Sylwestra pana Kondelika, a liczba czerwona znaczyła, że dziś niedziela.
Utrzymywać kalendarz ten w porządku było zadaniem panny Pepci. I dziś rano, ledwie się ocknęła, pośpieszyła pod zegar, a gdy zerwała wczorajszą czternastkę, patrzyła chwilę na piętnastkę, która się ukazała. Widziała i zerwała takich piętnastek przez rok cały tuzin, ale ta dzisiejsza wydała jej się zupełnie inną, jakby żywą, jakby mówiącą.
Dziwny urok miała ta liczba! Gdy się Pepcia kręciła po pokoju, pomagając mamusi sprzątać, i później, gdy zbierała sztukę po sztuce swego ubioru niedzielnego, co chwila oglądała się na nią, a na Pepcię patrzyła znów z pod oka mateczka, z ciepłym uśmiechem. Wiedziała dobrze, na co oczy córki spoglądają, i sama chwilami zawadziła o czerwoną piętnastkę. W jednej chwili, gdy jej Pepcia wbiegła prawie pod ręce, pochwyciła ją obiema rękami za głowę, głaskała ją trochę i rzekła szczerze, po macierzyńsku:
— Prawda, Pepciu, jak to dzień ten wydaje ci się dziwnym, co?
Pepcia schyliła głowę, wymknęła się matce i broniła się:
— Ależ mamusiu...
— No, no, dziecię! Przecież to nie wstyd!
Już Pepcia była prawie ubrana. Teraz przypięła sobie na głowie zimowy kapelusik, zarzuciła ciepły płaszczyk i śpieszyła do swego stolika, z którego szufladki jakby pokryjomu wyjęła biały, podługowaty przedmiot. Była to książka do nabożeństwa, dar matczyny, ofiarowany w dniu pierwszej komunii.
— Nie zapomnij tylko o niczem, dziecię — napominała pani Kondelikowa. — Zajdź po tę mufkę, na dziś ją Prochazka obiecał, a dla mnie wstąp po rękawiczki do Engelmilera. Obacz, czy futerko dobrze przyszyte i spróbuj je sama, ażeby znów nie były wewnątrz palce poprzeszywane, jak mi wtenczas zrobił Pawlasek. Dopiero potem przyjemność, pruć w domu! I nie baw tam długo.
— Mamusiu — odezwała się Pepcia — pójdę także do kościoła, na ranną mszę, bym potem nie potrzebowała wychodzić z domu...
— Dobrze, dziecię, dobrze — aprobowała matka. Pomódl się szczerze i za mnie także. Ja sobie potem skoczę na kawałek sumy, gdy przyjdziesz do domu, teraz muszę czekać na tatkę.
Pepcia pocałowała matkę w rękę i poszła. Rozumie się do kościoła pójdzie najpierw do świętego Szczepana. Była tak rzewnie nastrojona, że postanowiła sobie dziś szczególniej gorąco się pomodlić. Wszak dziś...
Kiedy Pepcia odeszła, przyniosła sobie pani Kondelikowa dopiero filiżankę kawy, siadła wygodnie na kanapie i śniadała. Chwilami nasłuchiwała przy drzwiach sypialni, zkąd się odzywało głośne chrapanie. Tatce dobrze się spało, zegar wskazywał blizko dziewiątą, pani Kondelikowa postanowiła nie budzić męża. Niech sobie staruszek poleży. Zimą się nie maluje i mistrz przygotowywał sobie tylko szablony na lato, a miał ich tyle, że mógł się wziąć do przemalowania całej Pragi. Nie zasypiał więc sprawy. Zresztą wypił wczoraj u Beków siedem półlitrówek. Jest to cyfra żydowska co prawda, ale śpi się po niej dobrze.
W sypialni pana Kondelika cieplutko było, jak w łaźni, pani Kondelikowa paliła już w piecu ze dwie godziny. Wiedziała, jak lubi pan małżonek niedzielny ranek w cieple. Na stoliku pod oknem było wszystko przygotowane do golenia, w garnku na pierwszym kaflu grzała się woda, a na poręczy krzesła obok pieca wisiała świeża koszula i grzała się także. W ten sposób przygotowywała pani Kondelikowa małżonkowi swemu wszystko już od dwudziestu zim. Znała jego słabe strony i czyniła im zadość.
Po chwili chrapanie zaczęło cichnąć, aż zamilkło zupełnie. Łóżko zatrzeszczało, i znów było cicho. Może się tatko tylko obrócił. Ale pani Kondelikowa nie dopiła jeszcze ostatniego duszka, gdy drzwi sypialni otworzyły się nagle i na progu ukazał się mistrz w białym swoim negliżu.
Ziewnął kolosalnie i rzekł do małżonki:
— Toście mi pozwoliły długo spać, Betty!
— Dzień dobry, staruszku! — witała go pani, — a cóż to szkodzi? Odpocząłeś sobie.
— Betty! — zawołał mistrz, i głos jego nagle nabrał wyrazu przestrachu. — Betty, miałem straszliwy, kryminalny sen!
Pani się wylękła prawie strasznego głosu małżonka, postawiła garnuszek i wytrzeszczyła oczy.
— Cóż znów, na Boga!
Mistrz Kondelik zaspany, w koszuli rozpiętej na piersi, z oczyma zaczerwienionemi wyglądał, jakby uciekł z palącego się domu. I jakby przed nim okropności snu znów występowały, nastroił głos swój jeszcze straszniej i opowiadał:
— Taki ci był mróz, aż w oknach szyby drżały! Siedzieliśmy sobie ładnie w domu, przy piecu, wtem przybiegł Wejwara i krzyczy: „Dalej! dalej! wszystko przygotowane!” Nie wiem nawet, dlaczego się nie broniłem, ale on wyglądał, jak dyabeł i wyciągnął mnie, wszystkich nas wyciągnął, ciebie i Pepcię także, nałożył nas na takie dziwne drabiniaste sanie, skoczył obok dyszla, trzasnął z bata i wiózł nas w jakąś okolicę, gdzie było śniegu po szyję. Nie mogłem nawet rozeznać, gdzie jesteśmy, a on jechał z nami w tym śniegu wąwozem, aż nam się sypało na sanie i za kark. Naraz nie możemy ani w przód ani w tył, a śniegu ciągle przybywało, aż nam z niego wyglądały tylko nosy. Zacząłem się dusić — i wtem przebudziłem się. A niechże tego Wejwarę!... Nawet we śnie nie da spokoju!
Pani słuchała, a im dalej mistrz mówił, tem była chmurniejszą. Opamiętała się wszakże i rzekła uspakajająco:
— No, dusiła cię trochę zmora, staruszku. A wreszcie, może o tem przed spoczynkiem myślałeś!...
— O czem myślałem? — wybuchnął mistrz.
— No, widzisz, staruszku, o tej zimowej wycieczce. Rozumie się, że to nie będzie takie straszne, jak w tym śnie, kiedy się zawsze wszystko tak dziwacznie poplącze, ale właściwie sen był prawdziwy. We śnie widzimy zawsze okolice nieznane, a w rzeczywistości pragniemy zajść na Liszkę!...
— Na Liszkę, Betty? Na Liszkę — wołał mistrz Kondelik. — W taką zimę? Wszak na ciepłomierzu jest dziesięć stopni!...
— Rano, staruszku — odpowiedziała pani — ale po południu nie będzie, jeszcze przed obiadem się podniesie.
— Co ty mówisz o Liszce, Betty, na Boga cię proszę!
— Jak ty to umiesz udawać, że nic nie wiesz! To naprawdę wyborne, staruszku — wołała pani łagodnie. — Nie mówił ci na Nowy Rok pan doktór, że cię ten gąsior dusi tylko z braku ruchu? A nie obiecacałeś nam, że będziesz używał ruchu, jak tylko ci będzie zupełnie dobrze? I nie umówiłeś się z Wejwarą przeszłej niedzieli, że wyjdziemy sobie dziś na Liszkę?
— Wiesz, Betty — odrzekł mistrz kwaśno — co tych doktorów dotycze, to daj mi z nimi spokój. Im ciągle na ustach: ruch! ruch! a sami jeżdżą powozami! Na taki ruch takżebym się zgodził! z tym zatraconym Wejwarą daj mi także spokój! Radbym się tylko doczekać, ażeby i na niego przyszedł gąsior! Czyż ja powiedziałem, że na Liszkę?...
Mistrz wystraszony patrzył przed siebie, jakby sobie coś przypominał, wreszcie rzekł:
— Dobrze, Betty, coś mi się zdaje, że o tem była mowa, ale ja powiedziałem, a tego mi nie zaprzeczycie, że sobie to jeszcze rozmyślę — i rozmyślę, Betty, wierzaj mi...
— No, staruszku — odparła łagodnie — myśmy za ciebie się rozmyślili. Dziś odbędziemy tę wycieczkę, nic nie pomoże. Tobie przechadzka nie zaszkodzi, nie, nie zaszkodzi, a Wejwara aranżuje jakąś schadzkę, jakby przypadkową, przyjdzie tam pan radca Wonasek ze swoją żoną i jeszcze jakaś pokrewna rodzina, radby nas zapoznać. Nie możemy pozwolić, ażeby tam czekali napróżno, proszę cię, on chce się także pochlubić Pepcią, tobą, całą naszą rodziną... Pan radca mówił podobno dawno, że chciałby cię poznać, mamy więc schadzkę na Liszce...
— Poco ten narwaniec aranżuje te schadzki zawsze o godzinę drogi od Pragi! — wołał żałosnym głosem pan Kondelik. — Czy to w Pradze mało restauracyj? W styczniu — i na Liszkę!
— Ale, staruszku, to tylko tobie wydaje się tak strasznem. Wejwara zaś ma młode nogi, Pepcia także...
— To niech sobie biega, kiedy ma młode nogi...
— Przecież nie może chodzić sam...
— Dlaczegoby nie mógł?!
— Nie możemy ich zostawić razem samych, jakby to wyglądało!
— To idź z nimi!
— Bez ciebie? Bez męża, bez jego przyszłego teścia?...
— Ze mną się nie żeni!
— Także mądrze powiedziałeś. Chyba to najmniejsza ofiara, jaką dla córki zrobić możesz. Wiesz, że Wejwara tak lubi chodzić na wycieczki...
— Niech sobie to zostawi na czas po ślubie! — krzyczał Kondelik. — Dziwię się, że go bawi mieć nas ciągle na karku!
— Ależ mężu — uśmiechnęła się pani Kondelikowa — cóżby to był za narzeczony, gdyby nie chciał mówić i chodzić z rodzicami swojej wybranej...
— Mógł sobie namówić dziewczynę bez rodziców, sierotę! — srożył się pan Kondelik.
— Powiem ci, staruszku — wymówiła pani Kondelikowa, wstając z kanapy — że nie wyglądasz wcale na dobrego ojca. Ile to trudności na każdym kroku czynisz dla swego dziecięcia! Wierz mi, lub nie wierz, ale przez ciebie te przechadzki stają nam się gorzkie, jak piołun. Spacer dzisiejszy jest najniewinniejszy ze wszystkich. Nie koleją, nie statkiem parowym, pójdziemy przez Wyszehrad równo szosą, prawie ciągle między domami, wszędzie pełno restauracyj, cóż ci się może przytrafić? Ale główna rzecz, Kondeliku, że dzisiejsza wycieczka jest jakby jubileuszową, tak. Ty o takich rzeczach nie myślisz, ale ja wiem, że to dziś piętnasty, piętnasty, Kondeliku! Przed rokiem Pepcia poznała się z panem Wejwarą u Karafiatów — spojrzyj na kalendarz. Ty sobie nawet nie wyobrażasz, co taka data dla dziewczęcia znaczy, to pierwszy jubileusz naszej Pepci i Wejwary także. I ty chciałbyś im popsuć taki dzień uroczysty, Kondeliku? Odmówiłbyś im tych kilku godzin? Pójdziemy sobie wcześnie, po południu, i wieczorem o 8-ej będziemy w Pradze, jeszcze sobie gdzie zajdziesz, może i wszyscy pójdziemy, jeśli będziesz chciał. Trzeba ci było widzieć, jak radośnie Pepcia dziś wstawała, z jaką gorliwością szła do kościoła, jak się tam teraz modli, za ciebie, za mnie, za siebie i za Wejwarę, za ten cały pierwszy, szczęśliwy rok. No, co teraz na to powiesz?
Pan Kondelik upadł jakoś na duchu.
— Co na to mowię! Że w Pradze było miejsca dosyć, choćby nawet na jubileusz dziesięcioletni, że jestem między wami, jak Józef egipski. Sprzedalibyście mnie, ludzie, sprzedali, gdyby znów przyszli ci handlarze chaldejscy...
— Izraelscy, staruszku, to byli izraelscy — zauważyła łagodnie pani Kondelikowa.
— I tymbyście mnie także sprzedali! — odciął mistrz i zwrócił się do sypialni, aby się ogolić. Widział, te niema ratunku; poddawał się.
A gdy później ogolony, umyty, zjadłszy śniadanie i ubrawszy się wychodził na miasto na zwyczajny swój niedzielny „przedobiedni” kieliszek, rzucił ogromnie gniewne spojrzenie na czerwoną piętnastkę na kalendarzu pod zegarem.
— Dyabli nadali z jubileuszami! — przebiegło mu przez głowę.

Pepcia zatrzymała się na mieście i powróciła dopiero po odejściu tatki. Przeciągnęła trochę umyślnie z załatwieniem sprawunków, przeczuwała bowiem, że trzeba będzie nagiąć tatkę na wycieczkę popołudniową, i pozostawiła zadanie to mamusi. Im dłużej trwała znajomość jej z Wejwarą, tem niemilej dotykały ją te wszystkie niedelikatne wyrażenia, jakich się tatko o nieobecnym Wejwarze dopuszczał, jakkolwiek wiedziała, że to wszystko pochodzi nie z serca, lecz z płuc, jak mawiała mamusia. Ale nie chciała tego słuchać i o ile się dało, unikała rozmów. Rozwijało się w niej to, co się rozwija w każdym podobnym przypadku i w każdej rodzinie. Kochała ona bardzo swoich rodziców, mianowicie do matki lgnęła ową naturalną, dziecięcą potulnością, jak prawie wszystkie córki, mające w matkach najmocniejszą podporę; ale jednocześnie stawała się z biegiem czasu coraz większą stronniczką Wejwary. Dotąd nie można było przewidzieć, kiedy ją Wejwara zabierze z domu, Pepcia sama nie wyznaczała sobie żadnego terminu, ani o tem wiele myślała; czuła, że dotąd stać się nie mogło z powodu skromnego, niesamodzielnego stanowiska Wejwary. Byłaby z nim poszła choćby jutro, ale znów miewała nieokreśloną bojaźń przed czemś nieznanem, tajemniczem, zagadkowem. Tak właśnie, jak teraz było, było bardzo pięknie i gdyby nie gniewne uwagi tatki czasami, nie byłaby może pomyślała nawet, że się to kiedyś zmieni, zakończy. Ale mimo te wszystkie nieokreślone, to tęskne, to znów lękliwe uczucia dziewczęcego serca, wzrastała w niej coraz potężniej świadomość, że będzie kiedyś tworzyć z Wejwarą całość nierozdzielną, że będą tworzyli drugą rodzinę obok rodziny ojca i matki, zupełnie niezależną, której głową stanie się tylko Wejwara. Nie nadarzyła jej się nigdy okazya, aby mogła wystąpić jakoś wojowniczo, ale jej „nieświadoma świadomość” przyszłego kiedyś zespolenia się z Wejwarą wyrażała się w umyśle Pepci słowami: „ja i Wejwara, albo lepiej jeszcze: Wejwara i ja”.
Powróciła do domu i zastała mamusię na przygotowaniach do obiadu. Spojrzała na nią i z wyrazu jej twarzy wyczytała, że wszystko jest w porządku. Wzajemnie matka, pojmując niewysłowione pytanie córki, mówiła:
— Miałam potyczkę z tatką, ale dobrze się skończyła. Nasz tatko o wszystkiem zapomina i dopóki siedzi w cieple przy piwku, jeździłby po całym świecie, choćby do Paryża, ale gdy dojdzie do tego!... No, cicho, pójdziemy na Liszkę, pójdziemy!
Pepcia pocałowała matkę w rękę i rzekła półgłosem:
— Że też tatko ze wszystkiego się umie wytłómaczyć...
Potem odeszła do pokoju, ażeby się rozebrać.
Pani Kondelikowa poszła za córką; słowa Pepci były dla niej pretekstem, aby jej rzekła to, na co nie mogła się zdecydować. Dziś Pepcia sama wywołała. Starannie zamknęła za sobą drzwi od kuchni, takie rzeczy nie dla Kasi.
— Cicho dziewczyno — mówiła stłumionym głosem — na Liszkę pójdziemy, a to główna rzecz. Że się zaś tatko trochę broni, Boże, dziewczyno, gdybyś wiedziała, jaki bywa w innych rodzinach nacisk! Tatko jest trochę wygodnicki, i to cały powód. A zresztą powiem ci jeszcze, Pepciu, że gdyby się on, Wejwara oświadczył, wierz mi, wnetby tatko był inny...
Pepcia odpinała kapelusz, położyła go na szafce i spojrzała na matkę.
— Jak się ma oświadczyć, mamusiu?
Pani Kondelikowa zdejmowała jakieś piórko z płaszczyka córki, którego na nim właściwie nie było i unikając prawie spojrzenia córki, mówiła dalej:
— No, niech powie, że cię kocha, że cię chce...
— Ależ to każdy widzi, mamusiu — odrzekła Pepcia z mocnem przekonaniem — tego nie trzeba mówić...
— Ja wiem, córuniu — mówiła pani — ja o tem wiem! Inaczej nie pozwoliłabym, by do nas pan Wejwara przychodził, i wogóle tego wszystkiegoby nie było. Ale są rzeczy, które są jasne same przez się, a jednak trzeba je wypowiedzieć. Gdyby więc pan Wejwara przyszedł i rzekł: „Ojcze, matko, kocham waszą córkę i proszę was, byście mi ją dali”, wiesz Pepciu, zaraz byłoby inaczej. Tatkoby widział, że to seryo i co czyni teraz z własnej chęci, czyniłby potem z obowiązku. Jużby pan Wejwara nie był prostym konkurentem, byłby już narzeczonym, a to różnica, moje dziecię!
Pepcia paznogietkami poskubywała frendzle u płaszczyka, i nie odpowiadała. Matka patrzyła na nią chwilkę i rozpędziła się prosto do celu.
— Widzisz, Pepciu, może sobie pan Wejwara niedowierza, może się lęka odmownej odpowiedzi, aczkolwiek mógłby zauważyć, jak go kochamy. Mogłabyś tedy sama przy okazyi...
Pani Kondelikowa zamilkła, a Pepcia zawołała:
— Cobym mogła, mamusiu?
— No, kiedy sobie razem gawędzicie, a opowiadacie chyba różności, kiedy idziecie przed nami, lub za nami, mogłabyś mu rzec: „Panie Wejwaro, jeśli pan myśli o mnie poważnie, niech pan się oświadczy rodzicom i niech pan będzie pewny, że odpowiedź będzie przychylna”. Patrz, Pepciu, dziś jest właśnie rok, odkąd się znacie, ładny kawał czasu, wystarczający, ażeby się konkurent namyślił. Mogłabyś go trochę pobudzić, dodać mu odwagi, wiesz? Zobaczyłabyś potem, że tatko...
Pani Kondelikowa zastawiała się tatką, ale właściwie sama pragnęła gorąco, aby Wejwara „stanowczo przemówił”. Była przekonaną, że Wejwara myśli o rzeczy poważnie, ale gdyby „przemówił”, byłoby to zupełnie pewne. A potem cała ta scena! Z upragnieniem oczekiwała chwili, aby mogła Wejwarze tak szczerze uścisnąć rękę, aby mu wzruszonym głosem mogła odpowiedzieć: owszem, powierzymy ją panu! Nastąpiłyby uroczyste zaręczyny. Jakieby to było wzruszające! Miała jedyną córkę i gorąco życzyła sobie, ażeby ją wydała z domu, ze wszystkiemi temi wzruszającemi obrzędami, które w rodzinach porządnych są w zwyczaju.
Po ostatnich słowach matki oblała się Pepcia gorącym rumieńcem. Wargi miała mocno zacięte, jakby nie chciały przepuścić słów, które sobie już, już torowały drogę. Już ją męczyło milczenie i wymówiła nagle:
— Nie, mamusiu, tego nie żądaj odemnie. Nic podobnego Wejwarze nie powiem, nie wymówiłabym tego. Wiem dobrze, że mnie pan Wejwara... lubi, ale pobudzać go nie mogę do niczego. Mamusiu, zatknęłabym się! Wyglądałoby to, jakbym z domu uciekała, lub jakbyście się chcieli mnie pozbyć, albo jakbyśmy go chcieli złowić. Nie żądaj tego odemnie, mamusiu!
Pani Kondelikowa była stropioną. Na taką stanowczość Pepcia nigdy się jeszcze nie zdobyła. Sama pani Kondelikowa nie przeczuwała, jak poważnie córka rzecz traktuje. Ulękła się niemal tych słów, na końcu których drgało, coś, jak płacz. Dziwna rzecz, jak znajomość ta Pepcię zmieniła, tak łagodną, tak bierną dawniej. Ot, ot, jak to niedoświadczone, nieświadome dziecko otwiera nagle oczy, jej, mądrej matce, która mniemała, że wszystko dokładnie poobmyślała i do najlepszych doszła konkluzyj. Zawstydziła się niemal przed córką. Patrzcie, ma ona także swoje zdanie, i pani Kondelikowa musiała sobie przyznać — zupełnie naturalnym instynktem — że zdanie dobre. Pośpieszyła więc, ażeby zatrzeć niemiłe wrażenie.
— No, widzisz dziecię, tyś mnie nie zrozumiała. Dobrze więc, nie mów panu Wejwarze nic. Ciebie się pozbywać? Łowić męża? Nie, Pepciu, o tem nie myślałam. Zostawiam wszystko w boskich rękach, i wierzę, że dobrze się skończy. A gdy się tak zachowasz, Pepciu, musi mieć szacunek dla ciebie. Tak, dziecię, rozbierz się i pokrajesz mi makaron...
Pepcia poszła i krajała makaron.

Czas przedpołudniowy różnił się u Kondelików od każdej zwykłej niedzieli. Mistrz powrócił do domu w humorze wybornym. Był na Małej stronie, na górze u Michałka, u Lobkowiców, zafundował tam sobie buteleczkę mielnickiego z zieloną kartką, tego dobrego, i pogwizdywał wesoło.
Dziwnym trafem, mistrz wcale się nie chmurzył, gdy z uderzeniem godziny 2-ej przybył Wejwara, i nie rzekł mu nawet jednego złego słowa. Był to może skutek krótkiej rozmowy, jaką z nim miała po obiedzie pani Kondelikowa.
Dochodziła dopiero 3-cia, gdy cała karawana wychodziła z ostatniej bramy wyszehradzkiej na szosę do Pankracego. Nawet nie myślał pan Kondelik, że mu się będzie tak dobrze działo. A dmuchał wietrzyk dość ostry.
— Jaki ładny dzień, staruszku — zachwalała pani, opierając się zupełnie lekko na ramieniu małżonka — jaki piękny dzionek!
— W nocybym z wami chyba nie poszedł — odrzekł mistrz. — Szmat drogi, i gdyby był Wejwara przedtem coś napomknął, to moglibyśmy całą tę komisyę zaprosić do nas.
— Tego właśnie Wejwara czynić nie chciał — objaśniła pani — co mu też zupełnie pochwalam. Spotkamy się jakgdyby przypadkiem. Dopóki sprawa nie skończona, nie możemy składać żadnych wizyt. W ten sposób jesteśmy ciągle na gruncie neutralnym...
— Wolałbym już być na Liszce — wtrącił mistrz.
— Nawet się nie spostrzeżesz, gdy tam będziemy, staruszku — pocieszała go pani.
Pani Kondelikowa mówiła prawdę; już lata całe mistrz nie wychodził z Pragi przy dniu zimowym, rozglądał się tedy ciekawie po okolicy, przypruszonej białym, drobnym śniegiem, wdychał ostre powietrze, które mu się po przedobiedniem, mielnickiem, wydawało łagodnem, i zanim sobie przypomniał o potrzebie nowego ukłucia, byli już na Liszce i wstępowali na parterową „salę”, gdzie władał ojciec Janouszek.
Siedział tu już pan Wejwara, kuzyn ojca Wejwary, mistrz rzeźbiarski, z małżonką i dwiema córeczkami. Pani Kondelikowa zerknęła badawczem okiem na dziewczęta — i odetchnęła spokojnie. Były to dwie żabki, zupełnie młode, naiwne trzpioty, którym daleko było do lat, gdy się w kobietach przebudza krytycyzm, sarkazm, złośliwe śledzenie wad bliźnich, głównie zaś wad osób płci własnej, zgryźliwość po dziesięciorgu zawodach, kwas przekwitania. Nie, to były dziewczątka, jak kocięta, przed któremi leży całe życie, a dla których nie otworzyła się jeszcze księga poznania — stanowiska kobiety na świecie.
Jak powiedziano, pani Kondelikowa odetchnęła spokojnie. Mniemała bowiem, że nic niema niebezpieczniejszego dla szczęśliwej znajomości, jak kwaśne spojrzenia blizkich krewnych, niezamężnych kobiet, z trucizną zawodu w duszy, ze zdolnościami szpiegów, z dążeniem do intryg — jednem słowem starzejących się, zazdrosnych panien.
Stryj Wejwara był to sobie jakiś dobry człowiek, w wieku pana Kondelika, małżonka jego na pozór zupełnie mądra żona i matka, rozmowna aż miło. Pani Kondelikowa wiedziała od Wejwary, że ma „salon mód”, tuż obok sklepu swego małżonka, gdzieś na Małej Stronie.
Pan radca Wonasek nie przyszedł jeszcze, z czego był Wejwara prawie zadowolony. Pepcia byłaby się znalazła w krzyżowym ogniu spojrzeń.
Gdy Wejwara obie rodziny z należytem wahaniem przedstawił i gdy minęło pierwsze napięcie wzajemnej obserwacyi i cichego krytykowania, gdy wypito białą kawę, rozkrochmalili się nowi znajomi i rozmowa potoczyła się żywo.
Pan Kondelik godził się w duchu z „zimową wycieczką”, Janouszek bowiem miał dnia tego pilzeńskie, jak malina. Zdaniem pana Kondelika tylko takie piwo może być dobre, które nie przeszło przez akcyzę w Pradze.
Niechaj to tkwi w czem chce, akcyza piwu dobroci nie doda. Wejwara starał się trochę mistrza objaśnić, że akcyza nie ma na jakość piwa żadnego wpływu, ale Kondelik zakończył spór krótko:
— Wpływ, wpływ! Pan, panie Wejwarko, znasz się na „wycieczkach”, ale na chmielu znam się lepiej, czemu nie można się dziwić, to przychodzi dopiero z wiekiem! W pańskim wieku jest człowiekowi wszystko jedno, co pije, włoski na języku wyrastają później!
Wejwara przestał się sprzeczać o piwo i pilnował raczej Pepci, która się już zapoznała z jego kuzynkami. Pani Kondelikowa zaś zawarła już „alians” z ciotką, a mistrz Kondelik pouczał stryja o farbach i malowaniu, pouczał go, że malowanie lepsze jest od tapet dlatego, że w tapetach trzymają się pluskwy, i tapety lepi się krochmalem, a do farb dodaje się kleju. Stryj Wejwary dowodził znów, że „toczona” robota lepsza jest od „wygniatanej”.
Nim minęła godzina, przyszedł także pan radca Wonasek z małżonką. Wejwara powitał go z uszanowaniem i nastąpiło powtórne zapoznawanie. Pan radca przychylnie potrząsnął ręce obu mistrzom, ze starodawną elegancyą ukłonił się pani Kondelikowej i ciotce Wejwarowej, a gdy doszło do Pepci, spojrzał na nią uważnie, pochwycił jej prawicę obiema dłońmi, potrząsnął silnie i rzekł ze stopniowaną grzecznością:
— No, teraz rozumiem, panienko, dlaczego nasz pan Wejwara tak często się zamyśla. Jabym także to robił na jego miejscu!... Ale muszę go pochwalić, że się przytem wcale nie zaniedbuje.
Pani radczyni brała towarzystwo, mianowicie kobiece, ostrzej pod uwagę. Zdradzała dość widocznie chęć grania pewnej roli, ale natura kobieca wzięła górę i pani radczyni była potem bardzo uprzejmą, mianowicie gdy spostrzegła, z jakiem uszanowaniem spoglądają na nią obie panie.
Pan radca wsunął się między obu mistrzów, a gdy posmakował piwa, przemówił kategorycznie:
— Panowie, zostawmy damy przy pogawędce, a my we trzech moglibyśmy sobie pograć w maksla, jeśli panowie umiecie!
Mistrz Kondelik kiwnął tylko głową, że się to niby samo przez się rozumie, ale stryj Wejwara rzekł z uszanowaniem:
— Gram ja, szanowny panie radco, ale jeżeli nie dość dobrze, to musi pan wybaczyć.
W oka mgnieniu znalazły się karty, i gdy je panowie rozrzucili, zaczął pan radca „dawać”. Dzielił z niezmierną wprawą, jak wirtuoz, mało który eskamoter mógłby się z nim mierzyć, tak mu karty migotały w palcach. Widocznem było, że włada niemi również mistrzowsko, jak swoim referatem w magistracie.
Przyjemnie upływał czas całemu towarzystwu. Dawno już na dworze zapadł zmrok, dawno już dymiły w sali naftowe lampy, o Pradze nikt nie pomyślał. Pan Kondelik zapomniał zupełnie, że siedzi daleko od Wyszehradzkiej bramy i pił jak w domu. Wejwara nie próbował również namawiać do powrotu, panie ciągle jeszcze nie mogły dokończyć tej długiej historyi, którą wszystkie kobiety na świecie sobie opowiadają i która nigdy ukończoną nie będzie.
Wtem otworzyły się drzwi i weszli dwaj, czy trzej goście, biali jak młynarze, zaśnieżeni na dwa palce.
Pan Kondelik bezwiednie spojrzał ku drzwiom i zawołał:
— Cóż to, śnieg pada?
— I jak jeszcze — potwierdził gospodarz — mamy już śniegu po kolana, a przytem ładna zadymka!...
Mistrz postawił szklankę i rzekł do współgrających:
— Chyba dajmy spokój, panowie!
— Ostatnie trzy koła — zgodził się pan radca, który doskonałe miał teraz karty. Trzy razy z rzędu grał „po dwie”, a potem „dużą grę”, z basztońską na końcu.
— Ostatnie trzy koła — powtórzył — przecież się do domu dostaniemy.
— Chodzi tylko o to, jak? — wtrącił smutnym głosem mistrz Kondelik. — Szmat drogi...
Nie dało mu to spokoju. Nim pan radca rozdał, wyszedł mistrz na dwór, ażeby zobaczyć jaka pogoda.
Wrócił po chwili i wiercąc Wejwarę oczyma, mruczał gniewnie:
— Wiedziałem, iż to się tak skończy! Śniegu napadało po kolana, a wicher! Nawet oczu otworzyć nie można!
Byłby to powiedział zupełnie inaczej, gdyby się nie musiał oglądać na krewnych Wejwary, a szczególniej na pana radcę. Ale Wejwara rozumiał jego spojrzenie.
— Przejdzie, panie sąsiedzie — uspokajał mistrz rzeźbiarz.
— Do rana, z pewnością — odpowiedział pan Kondelik koląco — ale radbym wcześniej nieco być w domu.
— Cicho, staruszku — wtrąciła pani Kondelikowa, która się przysłuchiwała i bała się, aby nie powstała jaka niemiła sprzeczka — weźmiemy sobie dorożkę i pojedziemy, nic nam nie będzie.
— Może sądzisz, że tu stoją dorożki, jak na dworcu! — wybuchnął mistrz.
— Ee, o dorożki nie trudno, szanowny panie — zauważył ojciec Janouszek, który zaglądał z tyłu w karty. — Ciągle tu turkoczą — dziś niedziela.
Mistrz rzucił okiem w stronę Wejwary.
— To pańska rzecz, postaraj się pan o dorożki! Pieszo ztąd nie pójdę.
— Niech się pan nie kłopocze — pomagał zakłopotanemu Wejwarze ojciec Janouszek — dobrze państwo zajedziecie.
Wejwarze poszczęścił przypadek. Nim gra obeszła trzy razy w koło, zatupotały na dworze głucho kopyta i Wejwara wybiegł na szosę. Chwała Bogu! Była to dorożka, powracająca z Krezy. Zatrzymał ją i ucieszony śpieszył z powrotem.
— Pojedziemy, szanowny panie!
— Co, już do domu? — zapytał pan radca. — Nie zatrzymacie się państwo nigdzie, abyśmy mogli gdzieś partyę dokończyć, kiedyśmy się tak rozegrali?
Pan radca nie miał dzieci i było dlań za wcześnie, ażeby już iść do domu.
Mistrz Kondelik, mając zapewniony powóz, powrócił do dobrego humoru.
— Dobrze, panie radco! Co pan powie, gdybyśmy wpadli do Mahulika? Mamy go wszyscy po drodze, ojciec Wejwara pójdzie także z nami! No, Wejwarko, poproś pan stryja.
Nie trzeba było prosić.
Stryjowi Wejwarze podobało się w nowem towarzystwie, małżonce jego także. Postanowili, że pojadą za Kondelikami, a jeżeli nie znajdą powozu, no, to pójdą pieszo. Zresztą zapewniał ojciec Janonszek, że tu mają dorożkarze w niedzielę „weksel”, że będą jeździli, jak z wesela.
Kondelikowie opuścili więc towarzystwo bez długich pożegnań. Rozumiało się przecież samo przez się, że nowa znajomość nie mogła się skończyć tak nagle, u Mahulika się spotkają. Mistrz Kondelik chciał także za świeżej pamięci porównać, jaki jest dziś ten praski chmiel, przeciągnięty przez akcyzę.
Wszyscy czworo wpakowali się w dorożkę, woźnica użył całej swojej wymowy, aby wałacha pobudzić do kroku — i po kilku trafnych przezwiskach, zawstydził się koń nareszcie i ruszył. Wejwara i pani Kondelikowa dziękowali w duchu Bogu, że rzecz tak szczęśliwie się skończyła...
Dorożka trzęsła się i turkotała i już wycieczkowicze widzieli bramę Wyszehradzką, kiedy nagle po tej stronie, gdzie siedział pan Kondelik, coś zatrzeszczało, trzasnęło, dorożka się pochyliła, zaturkotała jeszcze kilkakrotnie — i stanęła. Z kozła dało się słyszeć straszne przekleństwo, potem skrzypnął stopień, drzwiczki otworzyły się i głos dorożkarza odezwał się, jak piła:
— Proszę, niech państwo wychodzą! Koło się złamało!
— Chryste Panie! — wyrwało się z gardła pani Kondelikowej.
Wejwara zdrętwiał. Opadła go zabobonna lękliwość, że straszliwy jakiś los ściga wszystkie jego kroki i prześladuje go przeciwnościami, dla niego tylko przygotowanemi. W tej chwili wyciągnęła doń rękę Pepcia i ścisnęła mocno jego prawicę, jakby prosiła o pomoc. Ale nim mógł coś powiedzieć lub uczynić, ozwał się mistrz rozpaczliwie:
— Ja wiedziałem, że nas czeka nieszczęście! Wejwaro — wy to nazywacie jubileuszem, a mnie...
Nie dokończył. Gdy się poruszył, przechyliła się dorożka prawie na bok i mistrz wysypał się prosto w śnieg.
Z godną podziwu szybkością i zręcznością powstał wszakże znów na nogi, i podczas gdy Wejwara pomagał damom zejść z powozu, grzmiał Kondelik do dorożkarza:
— Jakie to macie naczynia, człowiecze! Jak się możecie odważyć wyjechać z domu z takim gratem! Ja to zamelduję... tego tak nie zostawię.
Woźnica podnosił arkę i również wściekle odpowiadał mistrzowi, mierząc oczyma jego cielesność...
— Tysiące ludzi już woziłem, ale właśnie pod panem się złamało, tu, na tej stronie. I niema dziwoty, to ciężar! A to dorożka, panie, to nie tramwaj, panie!

No, najgorszy kawał drogi mieli po za sobą; matka i córka oczyściły tatkę ze śniegu, Wejwara obliczył się z dorożkarzem, którego zostawiono własnemu losowi i za pół godziny odświeżali się u Mahulika przy ulicy Myślikowej.
Pepcia się teraz z całego wypadku śmiała, ale pokryjomu, aby tatko nie zauważył, a Wejwara, pobudzony tem, nabył także odwagi, i nie lękał się przymówek mistrza, których napewno nie uniknie.
Dobrze zrobiony cąber zajęczy nastroił mistrza pogodniej, chociaż zupełnie milczeć nie umiał. Kiedy też po jedzeniu zapalał wirginja, wpadł na Wejwarę:
— Gdy pan kiedyś będziesz chodził sam, panie Wejwaro, z żoną, i nie będzie przytem żadnego rozumnego człowieka, to skręcisz pan gdzie kark! A gdy to pana spotka, przypomnij sobie, żem to panu przepowiedział.
— Bądź kontent, staruszku, że się tak dobrze skończyło — godziła pani Kondelikowa.
— Kontent, kontent! — dąsał się mistrz. — Mam się ciągle cieszyć, dopóki mnie gdzie nie zabijecie, lub nie utopicie! A wy mi to zrobicie, ludzie, wy mi to zrobicie! Czuję ten upadek we wszystkich kościach!
Mistrz Kondelik byłby może jeszcze dalej wymyślał, ale w tem otworzyły się drzwi i do piwnicy wtargnęło całe pozostałe towarzystwo z Liszki w usposobieniu jaknajlepszem.
Kiedy się wszyscy usadowili jaknajwygodniej, pan Kondelik sam opowiedział o przebytej przygodzie, malując barwami czarnemi straszny wypadek, „jak to się z nim dorożka rozsypała.”
Dziewczęta stryjka rzeźbiarza rozśmieszyło to bardzo i żałowały szczerze, że same nie jechały fatalnym powozem.
— Żeby nam się tak Wejwara zabił! — zauważył pan radca Wonasek — teraz, kiedy ma awansować lada dzień!
Pani Kondelikowa trąciła córkę łokciem, a Pepcia zarumieniła się błogo.
Naprawdę, znakomicie udał się jej pierwszy jubileusz!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.