<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Wieczór „Sylwestrowy” pana Kondelika
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Wieczór „Sylwestrowy” pana Kondelika.

Od fatalnej wycieczki wodą długo nie wydarzyło się nic godnego uwagi w rodzinie pana Kondelika. Mistrz miał właśnie tej jesieni pracy po uszy; malował cały szereg nowych domów, które od wiosny na Winohradach i w Pradze wyrosły, jak grzyby po deszczu i od kwartału miały być gotowe.
Pan Kondelik chodził z pełnemi kieszeniami szkiców i kolekcyą nowych szablonów, albo obiegał szczotkarzy i składy z farbami, skupując naczynia i świeże zapasy kleju, farb, bronzów. Pan Kondelik bardzo chętnie pracował „w złocie,” na pierwszych, najwyżej na drugich piętrach, o ile na to budujący łożyli; dla lokatorów trzeciego i czwartego piętra wystarczały sadze, lub też najzwyczajniejsze farby.
Bywały nawet takie chwile, że mistrz musiał sam wymierzać, poprzedzielać, ozdobę sufitu wyznaczać.
Po takich „manewrach,” jak je mistrz nazywał, mawiał do Wejwary w Besedzie:
— Patrz, panie Wejwaro, gdybyś pan nie był zmarnował tyle czasu na tej łacinie i grece, a choć trochę przyuczył się malarstwa, byłbyś pan teraz pożytecznym człowiekiem, a dla mnie stanowiłbyś prawą rękę!...
— Mój Boże, szanowny panie — odparł Wejwara — gdybym wiedział, jak się wziąć do tego, dopomógłbym i dziś jeszcze, o ileby mi czas pozwolił.
— Jakoś to tam sam załatwię, Wejwaro, chociaż mnie to czasem dyabelnie męczy. Ale gdybyś pan umiał malować! Dojrzeć pomocników, zmieszać farby, zaranżować sufity, toby było dużo warte!
Wejwara zwiesił smutnie głowę. Na tem się zupełnie nie rozumiał.
Mistrz Kondelik ciągnął dalej:
— Powiem panu szczerze, zawsze dla Pepci pragnąłem, ażeby gdy dorośnie, znalazła kogoś z naszej braci, z cechu, rozumiesz pan, obrotnego człowieka, któryby jej się podobał. Kiedyś przejąłby wszystko po mnie, i wyszedłby na tem dobrze. Ale córeczkom zawsze rzemiosło tatki brzydnie! Każda chce wyżej frrr — frrr! zaraz chce być szanowną panią i mieć pana, coby sobie rączek nie mazał! Taki to teraz świat!
Panią Kondelikową takie zdania małżonka wprawiały w ogromny kłopot. Czuła, że Wejwara przecież nic nie winien, że nie jest malarzem pokojowym. Przerwała zatem bez ceremonii oracyę mistrza:
— Cicho, stary! Dlaczego wszystko złe widzisz u dziewczyn? Spojrzyj tylko, każdy syn mydlarza i młynarza chce być urzędnikiem kasy oszczędności, banku, magistratu, nie dziw się więc córkom, że gdy przyjdzie człowiek przystojny i wykształcony (na to słowo położyła szczególny nacisk) już się jej podoba!
Wejwara z wdzięcznością spojrzał na panią Kondelikową, czuł bowiem, że mamusia Pepci jest za nim i że go nie opuści!
Po powrocie małżonków z Besedy, strofowała żona mistrza:
— Słuchaj, stary, nie wymawiaj ustawicznie Wejwarze, iż nie jest malarzem. Gdyby był malarzem, nie służyłby w magistracie. Chyba wściekłość ogarnęłaby ciebie, gdyby każdy, na kogo spojrzysz, był malarzem. Miałbyś wtedy śliczną konkurencyę!
— Masz racyę, Betty — rzekł mistrz — przyznasz jednakże, że ładnieby to brzmiało, gdybym sobie kazał wyryć na znaku przed bramą: „Wacław Kondelik i zięć!“ Takiej firmy nie ma jeszcze żaden malarz w Pradze!

Ubiegła jesień i spotkania Wejwary z Kondelikami stawały się rzadkie. Rodzinę swej drogiej Pepci odwiedził tylko dwa razy: na świętego Wacława, kiedy mistrz święcił imieniny i w dzień imienin pani Kondelikowej, której patronką była święta Elżbieta, 19 grudnia.
Wejwara wtedy przychodził w pełnej gali, z obliczem poważnem, z wielkim bukietem w ręce i z pełnemi uszanowania życzeniami, które wzruszały zawsze panią Kondelikową do łez niemal.
Pepcia także omal, że nie płakała, kiedy Wejwara odchodził, ale z zupełnie innego powodu. Pani Kondelikowa ją rozumiała, więc pogłaskała córkę po głowie i rzekła uspakajająco:
— Ja wiem, Pepciu, czegobyś sobie życzyła; chciałabyś, ażebym pana Wejwarę poprosiła na kolacyę. Cicho, dziecię, na wszystko przyjdzie czas, bądź tylko cierpliwą, nie możemy tatki przynaglać. Wiesz, że ciągle ma jeszcze w głowie te nieszczęśliwe wycieczki, lepiej więc poczekać, wszak się spotkamy w Besedzie.
Wręcz odmiennego zdania był mistrz.
— Poco ten Wejwara nosi bukiety, Betty? Nie ma pieniędzy na wyrzucenie, a taka miotła kosztuje co najmniej dwa lub trzy reńskie!
— Ty, stary, zwracasz tylko uwagę na pieniądze! To pewna, że bukietu nigdzie nie znalazł, ale powinno cię to cieszyć. Mało dziś na świecie młodych ludzi, którzyby tyle okazywali szacunku rodzinie...
— Ale my przecież nie jesteśmy jego rodziną! — oponował pan Kondelik.
— Nie jesteśmy, Kondeliku! — odparła poważnie. — Ale jeżeli się wszystko powiedzie, to może będziemy. W tem właśnie sęk. Inni młodzieńcy starają się, ażeby dziewczynę odurzyć, a o ojca i matkę zupełnie się nie kłopoczą i robią wszystko za ich plecami. Wejwara postępuje uczciwie, nie wyszukuje żadnych kątów, nie namawia dziewczyny do tajemnych schadzek...
— To już zależy od matki, ażeby miała córkę zawsze na oku.
— Kondeliku, Kondeliku! Gdybyś mógł wypytać wszystkie matki, to przekonałbyś się, jaki to trud upilnować córkę. Wiem, że źle nie myślisz i że w gruncie rzeczy zgadzasz się ze mną zupełnie.
Wejwara miał wybornego orędownika w osobie pani Kondelikowej, czując też, że stanowisko jego urzędowe nie uprawnia go, aby rzecz przyśpieszał, zadawalał się przypadkowemi spotkaniami na „terytoryum nentralnem,” to jest w Besedzie, gdzie nie przepuścił ani jednego koncertu, żadnej zabawy, które się podczas jesieni sypały, jak z worka. Miał zaś informacye z pierwszej ręki, organizatorem bowiem był Hupner, prezes „komitetu zabaw.”
Gdy serce przepełniała mu tęsknota, szedł na ulicę Jeczną, ażeby ujrzeć przynajmniej dom, w którym oddychała jego Pepcia. W jesieni chodził daleko częściej, niż przez lato całe. Dziwił się teraz tylko, że już dawno nie zauważył, jaki jest ten koniec Pragi powabny.

Święta Bożego Narodzenia minęły u Kondelików w sposób latami uświęcony. Małe grono rodziny dopełniała ciotuchna Urbanowa, osamotniona, stara panna, która oddawna wypełniała wigilijną lukę przy stole. Pepcia byłaby sobie życzyła mieć przy stole Wejwarę, ale on, korzystając z kilkodniowego urlopu, odwiedził swoje rodzeństwo na prowincyi, co czynił zawsze.
Zbliżył się koniec roku. Wieczór przed „Sylwestrem” pani Kondelikowa, nim pocałowała małżonka na dobranoc, wzięła go obiema rękami za głowę i żebrzącym głosem przemówiła:
— Powiedz mi, stary, co będziemy robili jutro, na Sylwestra. Czy nie pozostaniesz w domu? właściwie dzień to poświęcony rodzinie, a nie pijatykom w restauracyi!
Mistrz Kondelik trochę niecierpliwie uwolnił głowę z miękkich dłoni drogiej połowicy i rzekł:
— W domu! W domu! Wszak cały rok jestem w domu, a na Sylwestra chciałbym się trochę rozerwać!
— Ale widzisz, stary, co sobotę bywasz w Besedzie, jutro tam będzie tłok ogromny, zostańmy w domu, będzie nam tak wesoło...
— Pięknie mi wesoło — wtrącił mistrz. — O dziesiątej jesteście ospałe, jak kociaki, potem siedziałbym sam jeden, a właśnie ta północ sylwestrowska jest taka smutna bez wesołej kompanii. Gdybyśmy tak mieli jeszcze kogoś...
Na to czekała tylko pani Kondelikowa.
— O to chyba nie byłoby trudno! — zawołała. Gdybyś tak poprosił pana Wejwarę i jeszcze kogo? Będzie nas więcej, a taki rodzinny Sylwester jest najlepszy...
— Ależ naturalnie, tatku! — odezwała się teraz i Pepcia z drugiego pokoju, gdzie sobie właśnie odwiązywała włosiankę z grzywki. — Ach, jakby to było pięknie — zostań z nami.
— Przecież tatko zostanie — ciągnęła pani Kondelikowa. — W Besedzie zasiedziałby się, a w domu się nie zmęczy i na Nowy Rok dobrze się wyśpi...
— A potem, po południu, moglibyśmy sobie urządzić jaką wycieczkę za bramy miasta — odezwała się znowu Pepcia.
— Żadnych wycieczek! — krzyknął pan Kondelik, który byłby chętnie wyraz ten ze wszystkich słowników wykreślił. — Nawet zimą chcecie biegać!
— Ależ nie, Pepcia tylko myślała o spacerze na świeżem powietrzu, jeżeli będzie ładnie — uspakajała pani Kondelikowa.
— Nie, za nic! — opędzał się mistrz. — Możemy zostać w domu, możemy poprosić Wejwarę, nawet dwóch Wejwarów, ale na Nowy Rok chcę mieć spokój, rozumiecie! Chcę się wyspać, a nie błąkać się gdzieś po zawiejach. Nawet mi o tem nie wspominajcie!
Pepcia słyszała tylko o zaproszeniu Wejwary, i z radości tak się zapomniała, że przycisnęła do ust włosiankę, którą trzymała w ręku. Dopiero sztywność drutu oprzytomniła ją trochę.
— Dobrze zatem, stary — rzekła pani Kondelikowa — rano pogadamy o kolacyi. Wierz mi, że będziesz zadowolony i nigdy ci się nie będzie chciało wychodzić na Sylwestra z domu.
Weszła Pepcia w białym negliżu, pocałowała tatkę w rękę i oddaliła się do swojej sypialni. Mamusia wycisnęła na ustach małżonka szczery pocałunek i mistrz poszedł spać.
Nazajutrz przed południem zaszedł mistrz do magistratu, ażeby zaprosić Wejwarę.
— Posłuchaj pan, panie Wejwarko, dziś wieczorem zajdziesz pan do nas, wiesz pan? Matka nie dała mi spokoju, chce mieć rodzinnego Sylwestra, no, a jabym się z temi kobietami zanudził. Matka upiecze coś, teraz idę po butelkę ponczu do Wondraczka na Perłowej ulicy, ten ma wódeczki, człowiecze! Ostrygi mamy już w domu — a o siódmej niechaj pan przyjdzie. A tego — jeszczem coś chciał. Nie wiesz pan tak o kim, ażeby nas było trochę więcej? Zagralibyśmy sobie po kolacyi w loteryjkę lub w „monako.” Masz pan kogo?
Wejwara pełen radości nie mógł się nawet odrazu opamiętać. Pomyślał chwilę i rzekł szybko:
— A może pan Hupner, szanowny panie?
— Zkądże znowu. On dziś jest panem Besedy, aranżuje scenę północną, onby dziś nie poszedł nawet do arcybiskupa.
— Proszę pana, dziś możeby poszedł. Zrobiono mu na zebraniu jakąś opozycyę, nie chciano mu czegoś zawotować, złożył mandat i nie może się cofnąć. Gdyby mu pan posłał bilet, sądzę, że przyszedłby dzisiaj. Pokazałby przynajmniej, że zrezygnował poważnie.
— Wybornie, Wejwaro! Napiszemy zaraz bilecik i woźny mu go zaniesie. A co chciałem rzec? Nie ma czasem pan Hupner kataru żołądka? Nie znam bliżej jego stosunków rodzinnych.
— O ile wiem, nie ma, proszę pana — odparł Wejwara, zadziwiony trochę pytaniem mistrza.
— Bo to ważne, panie Wejwaro! — objaśnił mistrz. — Człowiek z chorym żołądkiem jest okropnym gościem, szczególniej na Sylwestra. Znałem pewnego dymisyonowanego oficera, który nie mógł na nic patrzeć, ale zjadł, co mu przyszło pod nóż, potem ściskał się za brzuch, stękał, i trzeba było szukać środków na wytrawienie.
Wejwara zapewnił, że pan Hupner nie ma nawet śladu kataru żołądka.
Załatwiwszy się dobrze, kupił mistrz Kondelik u Wondraczka litr ponczu, beczułkę kawioru, takiego, co to się pokrywa siwizną, gdy się na niego kapnie cytryny, pudło sardynek w oliwie i śpieszył do domu.
— Wejwara przyjdzie — oznajmiał na wstępie. Napisaliśmy także do pana Hupnera, staraj się, aby wszystkiego było dosyć.
Pani Kondelikowa nadziewała już drugiego zająca, panna Pepcia tarła serdelowe masło, Kasia obcinała ostrygom ogony i krzywiła się przytem.
— Za nic w świecie nie wzięłabym tego w usta — mruczała już chyba po raz piąty do Pepci z wyrazem wstrętu. — Jak to można jeść!
Mistrz Kondelik się kręcił, rozglądał się po stołach, po kuchni, badał, co się przygotowuje, napomniał Pepcię, aby ostrygi dokładnie posiekała i nie wypchała samą bułką i zapytał małżonkę:
— Jak to dziś będzie z obiadem, Betty?
Pani obtarła ręce fartuchem i trochę zakłopotana odrzekła:
— Właśnie chciałam cię prosić staruszku, ażebyś poszedł dziś gdzie do restauracyi na obiadek? Mamy tyle pracy, same obejdziemy się kawą. Wieczorem będziesz miał lepszy apetyt.
Już chciał mistrz wybuchnąć, ale jeden rzut oka na przygotowanie do kolacyi uspokoił go.
— Pójdę więc, Betty! — oświadczył wypogodzony. — Pamiętaj, ażeby nam wieczorem niczego nie zabrakło. Napisz sobie wszystko, co sobie przypomnisz, ażeby się po południu zaopatrzyć. Przyjdę na czarną kawę.
I poszedł, przemyśliwając, gdzieby się udać na obiad. Właściwie było mu to zupełnie na rękę. Pięknie to czasem wymknąć się ze zwykłego porządku. Wydawał się samemu sobie teraz kawalerem i rad był z tej przypadkowej wolności, której chciałby jaknajlepiej użyć.
Skręcał już na ulicę Karolową, kiedy uczuł przyjacielskie szturchnięcie w bok.
Servus, Kondelik!
Mistrz odwrócił się i ujrzał starego przyjaciela, rzeźbiarza i sztukatora Konietopę, z którym przez długie lata wspólnie przyozdabiał nowe domy praskie. Co mistrz Kondelik malował wewnątrz, to oblepiał Konietopa różnemi potworami własnego i cudzego pomysłu zewnątrz.
— Co szturchasz? — gniewał się żartobliwie mistrz.
— Dokąd pędzisz, malarzu? — zawołał Konietopa.
— Na obiad, mój drogi, i nie wiem nawet gdzie. Żona ma masę roboty z kolacyą, robimy bowiem sobie dziś rodzinnego Sylwestra — wypędziła mnie z domu.
— To będziecie wieczorem w domu? — zawołał przeciągłym głosem Konietopa. — A niechże to, gdybym był wiedział, dopieroby nam było wesoło...
— Dlaczego? — pytał mistrz, odgadując prawie.
— Przemyśliwaliśmy z żoną od rana, gdzieby się wybrać. Nie wiemy co zrobić. Cieszyliśmy się, że do nas przyjdzie córka z mężem, a tymczasem załamał się u nich sufit i jutro będą chrzciny! Żona już ugotowała ozór peklowany i rondel pasztetu z wątroby, bo z pustemi rękoma nigdy do nich nie chodzimy, teraz możemy sobie sami zjeść. Cobyś powiedział Kondeliku, gdybyśmy to przynieśli do was i...
— Przyjdźcie-ż, do wszystkich dyabłów! — zapraszał Kondelik. — Będzie nam weselej. Powiem to jeszcze żonie.
Mistrz wykręcił się na pięcie i biegł do domu z wieścią o nowych gościach.
— Ale teraz — mruczał do siebie Kondelik, kiedy zawiadomiwszy żonę, znowu się znalazł na ulicy, będzie tego chyba dosyć! Rodzinny Sylwester, to jednak dobra rzecz!
— Najkrótszą drogą skierował się z ulicy Karolowej na ulicę Perłową. Była tam wówczas restauracya Kalousa ze znakomitą kuchnią, której hołdowali smakosze i wybrednisie całej Pragi.
Usiadł sobie blizko pieca, podjadł rosołu z makaronem, zakąsił sztuką mięsa „z kwiatkiem” i z chrzanem na rosole, oblizywał się po wybornym kotleciku i zapijał pilzeńskiem. Zdawało mu się, że nie zaszkodziłoby, gdyby częściej mógł wymknąć się z ogniska domowego. Bądź co bądź, stanowi to odświeżenie.
Kończył właśnie obiad, gdy otworzyły się drzwi i wszedł pan Kocmich, długoletni asystent pana architekta Beczki, z którym mistrz Kondelik oddawna miał stosunki. Co pan Beczka wybudował, to Kondelik pomalował. Za Kocmichem wszedł pan Szarapatka, kasyer „Patryotycznego towarzystwa ubezpieczeń,” które również do klienteli pana Kondelika należało. Ilekroć się tam urzędnicy domagali lepszej gaży, kazał im zarząd wymalować kancelaryę i „kwestya polepszenia” była załatwiona.
Starzy przyjaciele spostrzegli Kondelika i przysiedli obok niego.
Na Sylwestra bywa każdy człowiek miękkim, zwłaszcza starzy kawalerowie, do których cechu należeli obaj przychodnie. Rozgadali się o ostatnim dniu w roku, o tem, jak lata uciekają, jak to dawniej bywało wesoło, a teraz jest coraz gorzej i jak mianowicie te hałasy sylwestrowskie po restauracyach stają się wstrętnemi.
— Ba, rozumie się. — przyświadczał mistrz Kondelik — i dlatego też powiedziałem sobie: basta! Zostanę w domu i nie ruszę się nigdzie. Zejdzie się małe towarzystwo, dwaj, trzej znajomi, mówię wam, panowie, że niema nic lepszego!
— Dobrze panu mówić! — kiwał smutnie głową pan Kocmich. — Pan masz ognisko rodzinne. Ale my! Rok rocznie knajpa, harmider, krzyk, pijaństwa po północy, a proszę pana, gdzie ma nasz brat iść? Komu zależy na starym kawalerze!
— Boże mój — oponował mistrz — w niejednej rodzinie radziby mieć takich gości...
— To się tak mówi, mistrzu — mówił Kocmich. — Toć zaszedłbym nieraz chętnie do domu rodzinnego, ale pomyśl pan, coby się stało, gdybym np. panu przyszedł na kark...
— Ależ, panie asystencie — jąkał się mistrz — toby mnie tylko cieszyło!...
— Gotów jestem pana schwycić za słowo!
— Ależ, panie asystencie, myślisz pan, że nie miałbym dla pana miejsca? Owszem, kolacya prosta, rodzinna, kawałek zająca, kawałek języka nazimno, sznycel, pasztet z wątroby.
Mistrz Kondelik liczył razem z zasobami Konietopy.
— No, mistrzu, innym razem, dziś już Szarapatki nie opuszczę...
— Pan kasyer musi także przyjść! — zawołał mistrz. — O jakąś tam nadziewaną ostrygę nie chodzi!
— Jezus Marya, ślimaki, panie Kondeliku? — wołał Szarapatka — Czy macie ich dużo? Za niemi skoczyłbym w piekło...
Za pół godziny pędził mistrz do domu, ażeby oznajmić, że przyjdą także panowie Kocmich i Szarapatka, że zatem potrzeba dalszych dwu przyborów na stół.
— A przygotuj tylko sporo ostryg, bo za niemi poszedłby pan Szarapatka w piekło.
Pani Kondelikowej opadły ręce ze strachu na tę wieść.
— Staruszku — rzekła poważnie — dosyć już, dosyć! Po drodze zbierasz gości, gdyby w ten sposób dalej poszło, to musiałabym gotować do jutra.
— Czyż ich zbieram, Betty? — dąsał się mistrz. Oni mnie zbierają. Naraz cała Praga chciałaby u nas być. Odtąd już nikomu się nie pochwalę, że będziemy mieli rodzinnego Sylwestra. I trzeba będzie wyciągnąć stół...
— Ano, dobrze staruszku — uspakajała małżonka, która chciała cofnąć pierwsze słowa, ledwie je wymówiła — dobrze, wyciągniemy stół, położymy na niego deskę, choćby dwie deski. Ale kiedy ten pan Szarapatka tak lubi ostrygi, to trzeba, ażebyś jeszcze z pół kopy przyniósł. Za nic w świecie nie chciałabym, aby ich potem zabrakło, a najwyższy czas, aby je gotować i posiekać.
— Znów mam biegnąć, Betty? I znów do Wondraczka na ulicę Perłową? Dopiero ztamtąd przybiegłem! Niech idzie Kaśka!
— Ona nie może, spojrzyj, co ma roboty.
Kasia półnaga kręciła się po pokoju i poprawiała szczotką woskowaną podłogę.
— Niech więc idzie Pepa! — zawołał ojciec Kondelik.
— Spojrzyj na nią! Godzinę musiałaby się ubierać, zresztą ona sieka ślimaki. — Któż to zrobi za nią?
— Ja już nigdzie nie pójdę! — bronił się mistrz.
— No, więc ja pójdę, Kondeliku — mówiła pani pozornie obojętnie, sucho, ale każde słowo miało swe ukłócie. — Będziemy jedli kolacyę o dziewiątej, a może nawet o dziesiątej...
I już odwiązywała fartuch.
Mistrz był rozbrojony, przekonany.
— Ile potrzeba tych ślimaków? — pytał.
— Pół kopy, staruszku — odpowiedziała już znowu zupełnie uprzejmie — i kilka cytryn dokup także i ćwiartkę serdeli — herbaty zabrakło, staruszku, buteleczkę araku mógłbyś wziąć, ażebyśmy nie podawali na stół reszek... wygląda to tak dziwnie...
— Słuchaj-no, Betty, jeżeli jeszcze potrzebujesz twardych bułek i słoniny, lub suszonych śliwek i pieprzu i angielskiego ziela, to powiedz mi to odrazu, abyś mnie tam znów nie pędziła, gdy powrócę — mówił mistrz drwiąco.
— Nie, staruszku, już nic więcej nie potrzebuję, a jeśli czego zabraknie, to zajdzie Kasia, gdy skończy podłogę.
Pan Kondelik obtarł czoło, włożył kapelusz i odkaszlnąwszy, wyszedł z kuchni. Sapiąc, śpieszył ulicą i syczał gniewnie:
— Wyście mnie ubrali ze swoim Sylwestrem! A tom wpadł! Teraz będzie gości huk! Tylko na Boga, żebym z tego wszystkiego...
Nie odważył się dokończyć. Okropny jakiś upiór stawał przed jego oczyma.
— Możeby lepiej puścić się tunelem, a nuż mnie kto spotka jeszcze — ciągnął w duchu dalej. — Nie, teraz już nie zaproszę nikogo, choćby nawet samego burmistrza! Kto wie, dokąd znów musiałbym biegać!...
Dla pani Kondelikowej minęła godzina kłopotliwego wyczekiwania. Nareszcie powrócił pan małżonek i rżnął o stół paczką od kupca. Pani pośpiesznie wyjęła mu z kieszeni paltota butelkę araku, ażeby się nie stłukła, a mistrz wołał:
— Teraz, Betty, daj mi szybko suchą koszulę, i weź wilgotny ręcznik, wytrzyj mi plecy, jestem jak mysz...
Z wyrazem przestrachu pomagała pani rozebrać się małżonkowi, tarła mu krzyż, aż sama się spociła, wdziała mu koszulę i powtarzała:
— Tylko powoli, staruszku! Usiądź sobie na kanapie, uspokój się, nie myśl o tem, nic ci nie będzie...
Drętwiała na samą myśl, że dziś..
Mistrz nic nie odpowiedział, lecz włożył świeżą koszulę i śpieszył do łóżka. Przysunął sobie nogą pachołka do butów i oparł się o krawędź, a zaledwie zrzucił pierwszy but i schylił się, ażeby zrzucić drugi, uczuł nagle dobrze sobie znane łupnięcie w krzyżu. Pośpieszył ku kanapie, ale już się nie mógł wyprostować, więc skrzywił twarz i zawołał strasznym głosem:
— Jezus Marya, Betty, już jest, już gąsior mnie trzyma!
I skręcony jak korba katarynki zataczał się po pokoju i padł na fotel. Pani Kondelikowej opadły bezsilnie ręce.
— Betty! — jęczał mistrz — masz grzech śmiertelny, tak urządzić ostatni dzień w roku!
— Ależ, staruszku — broniła się pani, tłumiąc płacz — czy ja winnam temu? Biegłeś szybko...
— Kto mnie to gonił, Betty, kto? — narzekał mistrz. — Spojrzyj, jakeście mnie okaleczyły na Nowy Rok!

Kiedy przyszedł Wejwara z panem Hupnerem, siedział mistrz jeszcze w fotelu, nie od ważywszy się wstać, by sprawy nie pogorszyć. Jęczał cicho, jakby czekał swojej godzinki, i witał obu gości tylko kiwnięciem głowy i zamierającem spojrzeniem. Ale gdy ku niemu podszedł Wejwara, ażeby mu podać rękę, pan Kondelik rzekł gorzko:
— Patrz pan, panie Wejwaro, czego nie dokazałeś wszystkiemi wycieczkami, to udało się dziś „naszym ludziom.” Siedzę tu jak Łazarz, kiedym już wszystko obiegał i poznosił, z gąsiorem w plecach! Zachciało się im rodzinnego Sylwestra, teraz go mają!
— Gąsior? — zawołał pan Hupner. — Boże mój, smarować ojcze, nasmarować fluidem, i będzie pan jak ptaszę! Poślijcie po butelkę do Niewinnego...
Mistrz machnął ręką, jakby odpędzał muchę.
— Panie kochany, to wszystko za słabe, znam się na tem. Gąsior będzie mnie trzymał, dopóki nie puści, mnie już teraz ledwie „tyrpan” pomaga.
Mistrz czuł, że nie wysiedzi, połączonemi siłami zaniesiono go przeto do łóżka, a kiedy przyszli małżonkowie Konietopowie z językiem i pasztetem, oblepiała mu właśnie pani Kondelikowa plastrem „tyrpanowym” plecy.
— Cicho, staruszku — mówiła — będzie ci dobrze, tylko sobie poleż spokojnie. Ładnieś nas urządził, staruszku, a ja tak się cieszyłam...
Pan Kondelik nie mógł mówić, leżąc na brzuchu, ustami w poduszkach, ale mruczał przynajmniej.
— Ja wiem, staruszku — ciągnęła pani — tyś temu nie winien, ale ja także nie. To dopust Boży. Odłożyłam na bok najlepsze, największe ostrygi, masz ich tam piętnaście, już są w piecyku — jak będą gotowe, przyniosę ci i pozostanę tu przy tobie staruszku. Otworzywszy drzwi na oścież, będziesz wszystko słyszał, jakbyś był z nimi przy stole.
Tyrpan przylgnął do ciała, mistrz się ostrożnie przewrócił na wznak, pani otuliła go pierzyną i śpieszyła znowu do kuchni.
Tymczasem przybyli i panowie Kocmich i Szarpatka, i nim posiadali do stołu, odwiedzili pana Kondelika. Panowie zmieniali się przy łóżku, żałowali, radzili, ale humoru nie tracili wcale. Ostrygi pachniały z kuchni tak ponętnie, tak pociągająco.
— Jedno jest pewne, Kondeliku — zakonkludował sztukator Konietopa — że w tym roku już cię gąsior więcej nie schwyci, a to powinno cię pocieszyć...
Mistrz mruknął kilka słów, które zrozumiał tylko Konietopa. Sztukator roześmiał się i wołał:
— Zaraz ci lepiej, malarzu, prawda?
O pół do ósmej poprosiła pani Kondelikowa gości do stołu, a zarazem niosła małżonkowi talerz wybranych ostryg. Opróżniała je i łyżeczką podawała mistrzowi do ust.
Z jadalni odzywało się stukanie w talerze, mlaskanie językami, wysysanie sosu ze skorup, głośne pochwały. Kondelik nie mógł się pohamować, i otarłszy usta po dziesiątej ostrydze, mruczał pod pierzyną:
— Rozumiem cię, zgrajo! Pożeracie, com wam poznosił, a ja tu leżę, jako ten Łazarz!
O północy pan Hupner witał nowy rok dłuższym toastem, a gdy całe towarzystwo głośno i zgodnie piło za zdrowie pana Kondelika, mruczał nieborak gospodarz wśród ogólnego hałasu wściekle:
— Menażerya! Jeszcze sobie kpiny ze mnie stroją, za ślimaki i za kawior! Niechajby sobie przy najmniej popsuli żołądki!
Wtem wtargnęło całe towarzystwo do sypialni Kondelika, z panem Hupnerem na czele, niosącym mistrzowi na tacy wązki kielich złocistego płynu, pełnego perełek i wszyscy trącali się z mistrzem.
Panu Kondelikowi po napiciu się ulżyło nagle w dziwny sposób. To panowie Kocmich i Szarapatka przynieśli z sobą trzy butelki z pękatemi, odrutowanemi korkami.
— Widzisz, Betty — mówił mistrz, gdy znowu pozostał sam z małżonką, i co chwila popijał rozkoszny płyn — to bardzo ładnie z ich strony! Mnie się zdaje, że „tyrpan” z tym szampitrem zrobi mi dobrze. Nalej mi jeszcze.
I rzeczywiście mistrz Kondelik mógł przynaj mniej na Nowy Rok wstać z łóżka.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.