Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Wodą
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Wodą.

Mistrza Kondelika godziło z dotychczasowemi nieudanemi wycieczkami „na świeże powietrze”, szczęśliwe ich zakończenie. Nawet ową fatalną „tajemną” wycieczkę wspominał później z pewnem zadowoleniem, gdy już dawno należała do przeszłości. W monotonnem jego życiu była to ogromna awantura, z której się czuł dumnym niemal, i która im dalej, tem więcej rosła w jego wspomnieniach. Pochlebiał sobie, że wykonał coś wielkiego, że ma rzadkie doświadczenie, jakiem nie każdy śmiertelnik pochlubić się może.
Dalsze dwie wycieczki z rodziną były jeszcze niewinniejsze, a koniec ich jeszcze przyjemniejszy, ale takiemi przedstawiały mu się dopiero wtedy, kiedy się po nich kilkakrotnie i należycie wyspał. Był prawie wdzięczny, że mu podawały tyle materyału do wesołego podrwiwania sobie z Wejwary, który cierpliwie znosił wszystkie wylewy mistrza. Wszak mu to znowu pani Kondelikowa swoją uprzejmością, a Pepcia swoją łagodnością, stokrotnie wynagradzały.
Ojciec Kondelik pragnął po każdej wycieczce odpoczynku i tego musiano mu użyczyć.
W ciszy też upłynęły wszystkie niedziele sierpniowe i pierwsza wrześniowa, podczas których musiały się damy i Wejwara zadowolić wieczornym spacerem, kiedy mistrz już dobrze sobie odpoczął i prowadził potem rodzinę do Kravina, do Zamkowego ogrodu w Nuslach, do Panoramy naprzeciw ogrodów Chotkowskich, najwyżej zaś na Petynkę za Strahowską bramę. Ale takie spacery panią Kondelikową nawet nie cieszyły.
— Wiesz, stary — mawiała do małżonka — w ten sposób się człowiek właściwie tylko umęczy, pełza się stale tylko po tym praskim bruku, połyka się wszystek wirujący kurz, a gdy usiądziesz, to znów trzeba wstawać... Kto tylko ma zdrowe nogi, biegnie zaraz po południu za miasto, a my wychodzimy dopiero wieczorem, jak myszy...
— Czy ty myślisz, Betty — odpowiadał mistrz Kondelik — że to zdrowo, najeść się i biegać gdzieś z wysuniętym językiem, trząść żołądek? Czy to odpoczynek, kiedy nas Wejwara tak pędza, co? Z dworca na dworzec, po całej Pradze, ledwie człowiek ducha nie wyzionie! Nie, Betty, na to mnie nie weźmiesz.
— Z ciebie, mój stary, dziwny człowiek — rzekła pani poważnie. — Sam się o nic nie troszczysz, chcesz, by Wejwara wszystko przyniósł gotowe. Ale gdybyście się razem naradzili i każdy włożył w to trochę rozumu, moglibyśmy używać przez całe lato!
— Betty! — oburzył się pan Kondelik — już to w tem lecie użyłem aż nadto i jak żyję, nie cieszyłem się tak myślą o zimie. Będzie święty spokój. On by nas ładnie wykierował swojem aranżowaniem wycieczek.
Pani za każdym razem milkła, ażeby nie było gorzej, ale zwolna, kropla po kropli przygotowywała pana małżonka. Nie chciała stracić trzeciej wycieczki, a właściwie nie chciała, ażeby ją straciła Pepcia. Wszak to dziecię niczego nie użyło! — myślała w duchu — może nam kiedy wymawiać, obstawała też za tą trzecią wycieczką. Chybaby się całe piekło sprzysięgło; ażeby się przynajmniej ta jedna nie udała!
Mijała już połowa września.
Pewnej soboty siedzieli Kondelikowie w ogrodzie Mieszczańskiej besedy. Wejwary tu jeszcze nie było. Miał dziś jakąś nadprogramową komisyę, która widocznie się przeciągnęła.
Tego roku lato trwało niezwykle długo, nawet najstarsi ludzie nie pamiętali, ażeby wieczorem we wrześniu było jeszcze dwadzieścia stopni ciepła. Noce poprostu włoskie, albo raczej „italiańskie”, jak mawiał mistrz Kondelik. Kapela Nováčka rzeźbiła najpiękniejsze sztuki, Pepcia patrzyła w niebo, posiane gwiazdkami, i chwilami wlepiała wzrok w mamusię. Z mamusią i Wejwarą umówiły się, że jutro mogłaby być ta trzecia upragniona wycieczka.
Pani czekała tylko na Wejwarę, ażeby zacząć. Nareszcie przyszedł. Starannie wymyty, jak zawsze, i jak zawsze nieśmiały.
Przyszedł właśnie, gdy kapela grała jakiegoś walczyka hiszpańskiego, który się wybornie zgadzał z dzisiejszą pogodą i który po burzliwym oklasku musiał być powtórzony. Wejwara użył tej słodkiej kompozycyi, by na wstępie zjeść kolacyę. Skończył z ostatniemi dźwiękami i wtedy zwrócił się do pana Kondelika bojaźliwie:
— Podczas takiego wieczoru i przy tych dźwiękach zanosi człeka wyobraźnia aż do Hiszpanii.
— No! — rzekła pani Kondelikowa — a na jutro zapowiada się nam pogoda, jak na obstalunek! To nam się uda dopiero.
— Co nam się uda? — zapytał mistrz Kondelik.
— Boże, staruszku — ciągnęła pani uprzejmie — o wszystkiem zapominasz. Jutro chcemy sobie znów użyć trochę powietrza, pewno po raz ostatni w tem lecie.
Jakby przebudzony z miłego, spokojnego marzenia, mistrz spojrzał wielkiemi oczyma na żonę.
— Świeże powietrze? Dokąd to znowu chcecie lecieć, na Boga! — patrzył wylękły przed siebie.
Wejwara kręcił się niespokojnie na krześle, panna Pepcia rozsunęła wachlarz i owiewała rozpalone lica, pani Kondelikowa znów mówić zaczęła:
— No, wszakże wiesz, że mamy w programie jeszcze jednę wycieczkę. Sam się z panem Wejwarą umówiłeś. Dwie odbyliśmy już...
— Ja wiem, tę „suchą” i tę koleją! — kolnął pan Kondelik.
— Dobrze już, dobrze — rzekła pani Kondelikowa — widzisz więc, że pamiętasz. A na jutro postanowiliśmy tę trzecią — do trzech razy sztuka...
— Dziękuję — zawołał mistrz — i dokądże to chcecie mnie znowu wyciągnąć?
Wzrok pani Kondelikowej utkwił teraz na Wejwarze.
— Szanowny panie — odważył się nareszcie Wejwara — ostatnia wycieczka, którą zakończyć chcemy sezon tegoroczny, ma się odbyć po morzu, jak było postanowione.
— Co pan mówisz, po morzu!
— To tylko żartem, staruszku — objaśniła pani. — Pojedziemy wodą, statkiem parowym po Wełtawie; najpiękniejsza pora po temu. Woda spokojna, pogoda stała, nie zmokniemy — kurzu nie lubisz, a na wodzie się nie zakurzysz...
— Ale za to dymi się, kobieto!
— Siądziemy sobie na przedzie, staruszku...
— A dokąd popłyniemy, mamusiu? — zapytała Pepcia.
— Dokąd ojciec rozkaże, proszę pani — odezwał się Wejwara. — Do Chuchli, na Zbraslav, do Hodkoviček...
— No, jeszcze nie płyniemy! — wtrącił ojciec Kondelik. — W tem gorącu nie mam żadnej chęci smażyć się na słońcu i wędzić przy kominie!
— No dobrze, stary — przemówiła uspakajająco pani Kondelikowa — jeżeli nie chcesz, możemy odłożyć na przyszłą niedzielę. Ale pan Wejwara już się przygotował, miał mieć inspekcyę i prosił o zastępstwo, a ja sobie przygotowałam krótki obiad, kluski ze śliwkami...
— Wy jesteście zawsze wszyscy przygotowani! — zawołał pan Kondelik — tylko mnie się nikt nigdy nie pyta, czy także jestem przygotowany! Naradzicie się zawsze przeciw ojcu i pędzicie go potem na chybił trafił w świat!
— Ale, Kondeliku — rzekła pani poważnie, — jesteś niesprawiedliwy. Jakie znów naradzanie! Właśnie mówimy ci o tem, a kiedy nie chcesz, nie pójdziemy. Jesteś panem i głową rodziny, a czego nie chcesz, to się nie stanie. Jak żyję, nigdy nie postąpiłam przeciw twej woli, to mi tu przed panem Wejwarą musisz przyznać...
— Przyznaję rzeczywiście, kolego — zwrócił się mistrz do Wejwary, w którym naraz ujrzał naturalnego sojusznika w walce z drugą płcią — ale przed sądem nie chciałbym przysięgać, rozumiesz pan? Kobieta zawsze w pana wmówi i przeprowadzi, co jej się podoba, a w końcu nawet sobie nie zdasz sprawy, kto zaczął. Naturalnie, że jesteś zawsze „panem i głową!” Pamiętaj pan o tem, przyjdzie i na pana kreska!
— Ależ, Kondeliku, co też ty mówisz!? — gniewała się pani.
— Szczerą prawdę, Betty! — kiwał mistrz głową. — Ciągle mi dowodzisz, żem te wściekłe wycieczki stworzył z Wejwarą, a gdybyś mi dała milion, nie przypomnę sobie, gdzie i kiedy to zrobiłem. Polityka, dziewczyno!
Pani się w duchu gniewała i byłaby chętnie przydepnęła małżonkowi nogę pod stołem, ale nie pozostawało nic innego, jak tylko w żart obrócić, ze względu na Wejwarę. Zaśmiała się więc i rzekła wesoło:
— Dobrze zatem, staruszku! Niech się stanie rzeczywiście po twojemu, pozostajemy w domu! Wreszcie i w Pradze się nie zanudzimy!
Teraz odezwała się Pepcia z ogromnym żalem.
— Takie piękne lato, kto tylko może, ucieka z Pragi, tylko my nie...
— Widzisz pan! — zawołał Kondelik zwycięzko — to jest rezerwa naszej matki! Gdy zacznie Pepa, ojciec musi broń złożyć. Dobrze więc, dziewczyno, niech będzie, jak chcecie! Pojedziemy. Ale po raz ostatni, powiadam wam! Możesz pan to zaprotokułować, panie Wejwaro!
Wejwara zachował się przy całej tej żartobliwej potyczce zupełnie biernie. Jakkolwiek cała rodzina jego ubóstwianej Pepci i wszystko, co się z nią łączyło, było dla niego wzorem, i jakkolwiek był przeświadczony, że w jego małżeństwie z nią — ach z nią! — nie padłoby nigdy ostre słówko, przeczuwał jednak, że jakakolwiek uwaga mogłaby turniejowi małżeńskiemu państwa Kondelików dodać smaku gorzkiego. Czegoś podobnego nie chciałby być świadkiem — ze względu na drogą Pepcię!
Teraz, kiedy się wszystko dobrze skończyło podług życzenia pani Kondelikowej, starała się ona zawiosłować w innym kierunku i rzekła, jakby zupełnie od niechcenia:
— Wiesz co, staruszku, mógłbyś pana Wejwarę poprosić, ażeby do nas jutro przyszedł na łyżkę zupy. W ten sposób się nie spóźnimy, nie będziemy potrzebowali dopiero się schodzić.
— Widzisz pan więc, panie Wejwaro — zaśmiał się mistrz — i do tego mnie namówi! Mnieby to jako żywo do głowy nie przyszło! Przyjdź pan tedy, jeżeli nigdzie nic lepszego mieć nie będziesz. Słyszałeś przecież, że będą kluski ze śliwkami.
Wejwara był radośnie zakłopotany. Pierwsze zaproszenie na obiad! Ach, jak to wszystko pięknie postępuje!
— Kupiłam śliweczek jak brzoskwinie, panie Wejwaro! — zauważyła pani Kondelikowa. — A jeśli pan lubisz kluski śliwkowe...
— Ktoby ich nie lubił! — zawołał mistrz.
— Śmiertelnie lubię, szanowna pani — potwierdził skromnie Wejwara.
Pepcia drżała ze szczęścia. Wejwara będzie u nich na obiedzie. No, teraz już wszystko zdecydowane.

Punktualnie przyszedł Wejwara na drugi dzień z uderzeniem godziny pół do 12-ej, jak było postanowione. Na stół podawała Pepcia; pani Kondelikowa wiedziała, jaki to wywiera skutek na uczucia konkuretna. Sama różowa, jak udane kluseczki śliwkowe, postawiła Pepcia po zupie i mięsie na stół olbrzymią salaterkę, na której była piramida nęcących, zaróżowionych wyrobów pani Kondelikowej, polanych złocistem masłem i uśmiechających się, jak drobne twarzyczki malowanych aniołków. Z piramidy wznosiła się pod sufit gorąca para i luba woń rozgotowanych śliwek, tu i owdzie wyglądających z ciasta. Panna Pepcia podała miseczkę jędrnej, własnoręcznie utartej gomółki. Śliwkowe kluski bowiem bez gomółki — eh, niema o czem mówić!
Zwykłą porcyą pana Kondelika było trzydzieści klusek, ale ponieważ dziś czekała go „morska” wycieczka, zjadł ich przeto o pięć więcej. Wejwara wstydził się, gdy brał dwudziestą piątą, ale wziął jednak. Pani Kondelikowa nie mogła prawie jeść z gorąca i dlatego, że „sama gotowała”. Panna Pepcia brała z salaterki nieśmiało po jednej. Lubiła śliwkowe kluski namiętnie, ale jakże się można wobec kochanka najadać do sytości! Wynagrodziła to sobie, kiedy odnosiła resztę do kuchni. Zjadła tam szybko jeszcze dwie czy trzy, a stygnące i powoli osychające są najlepsze.
Obiad był co prawda „krótki”, jak wczoraj zauważyła pani Kondelikowa, ale zanim wypili czarną kawę i zanim się damy i pan ojciec przygotowali do wyjścia było przecie pół do 2 iej. Obok świętego Ignacego stanął nagle mistrz i zwrócił się do Wejwary, z którym szedł w pewnem oddaleniu od dam:
— Słuchaj pan, panie Wejwaro, umiesz pan pływać?
— Umiem, proszę pana — przyświadczał Wejwara.
— Wiesz pan, ja także umiem — mówił Kondelik — ale gdyby nam która z kobiet wpadła w wodę, skończysz pan po nią sam? Ja nikogo wyciągać nie będę, jestem najedzony i mógłbym dostać paraliżu.
Wejwara uśmiechając się, odpowiedział:
— Ależ, proszę pana, ze statku parowego nikt jeszcze nie spadł, przecież tam jest balustrada.
— Balustrada, balustrada! — huknął mistrz. Ja wiem, że balustrada, ale czy myślisz pan, że przez balustradę spaść nie można? Co się to nie dzieje na morzu!
— Na morzu jest co innego!
— Woda jest wszędzie jednakowa! — srożył się pan Kondelik. — A ja się w ubraniu maczać nie lubię!
Pani Kondeiikowa obróciła się, gdy usłyszała, że małżonek kłóci się o coś.
— O co chodzi, staruszku, o co?
— O co? Oto chcę, ażebyście się trzymały ładnie w środku i nie łaziły ku balustradzie. W wodzie znaleźć się człowiek może łatwo; widziałem u wioślarzy, ale z powrotem na łódź lezie się ciężko!
Kroczyli dalej ukośnie przez ulicę Karola, ulicę Myślika i bulwarem Palackiego, ku przystani dużych parostatków. Po drodze umówił się Wejwara z panem Kondelikiem, że popłyną aż na Zbraslav. Tam podobno w „Wielkiej karczmie” miło posiedzieć, a mogą odwiedzić i Záwist. Podróż wprawdzie trwa długo, ale są ładne wieczory, a im później przyjadą na Zbraslav, tem dłużej będą mogli pobyć. Nic złego, gdy do Pragi powrócą ostatnim statkiem.
O, fatum! Przyszedłszy do przystani ujrzeli, jak statek schyla już komin pod mostem Palackiego, jakby im się na pożegnanie kłaniał. Drugi popłynie dopiero za godzinę. Pan Kondelik zmarszczył czoło, gdy to usłyszał.
— Tu na słońcu miałbym godzinę czekać? — mówił gniewnie, patrząc na Wejwarę. Nie jestem płótnem, które bielić trzeba na słońcu.
I obrócił się, jakby chciał iść napowrót do miasta.
— Ależ mężu, dokądże pójdziesz? — wołała pani wystraszona.
— Szanowny panie — doganiał Wejwara gniewnego mistrza. — Nie potrzeba przecież czekać godzinę na duży statek! Możemy wsiąść na mały statek Goldmana, tu na dole, w łasze.
— Na te orzechy? Toć utonięcie na pół pewne! Tam nie wsiądę nawet za...
— Szanowny panie — nalegał Wejwara — niema żadnej obawy, tylu ludzi niemi płynie...
Połączonym prośbom pana Wejwary i kobiet udało się nareszcie wzruszyć pana Kondelika, że zeszedł ku przystani małych statków, choć kiedyindziej przy samem spojrzeniu na nie doznawał strachu i zawrotu.
Pan Kondelik odważył się wsiąść w „orzech”, ale rodzina wyrzec się musiała Zbraslavia.
— Jeżeli chcecie, pojedziemy do Chuchli, ale dalej od Pragi nikt mnie na tych nieckach nie wyciągnie!
Nikomu nawet do głowy nie przyszło sprzeciwiać się, szczególniej Wejwara zgadzał się na wszystko. Miał ciągle w pamięci los pierwszych wycieczek i nie chciał panu Kondelikowi dać najmniejszej przyczyny do wyrzutów. Prosił w duchu Boga, aby los, który się tym czterem skromnym turystom do pięt przylepił, chciał dokonać swego dzieła.
Kasyerka w lakierowanej budce sprzedała panom cztery bilety do Chuchli i dodała, że statek wkrótce wypłynie. Damy były pierwsze na mostku. Panna Pepcia skoczyła naprzód, za nią z rozwagą i ostrożnie postępowała matka.
Mistrz Kondelik odrzucił właśnie niedopałek cygara, spojrzał za nim, jak zasyczał w wodzie, i zapalał sobie na drogę wyborne virginia, przyczem Wejwara musiał trzymać kapelusz, ażeby zapałka nie zgasła.
Szczęśliwie dostały się damy na statek i zaraz za niemi wpadło jeszcze z dziesięciu wycieczkowiczów.
Rozległo się w powietrzu „dosyć!”, zabrzęczał dzwonek, statek się rozbujał, mostek zatrzeszczał, szruba pod statkiem zaryła się w wodzie, majtkowie na statku zrzucili linę z palika, i właśnie kiedy wirginia pana Kondelika najlepiej się rozpalała, a Wejwara wtłoczył kapelusz na głowę, zabrzmiały w powietrzu dwa rozpaczliwe głosy:
— Kondeliku!
— Panie Wejwaro!
Obaj mężczyźni spojrzeli w kierunku statku i pobiegli w kierunku mostku; zapóźno niestety! Między nimi a statkiem nie było już stałego lądu — śmiała się do nich tafla wody, z dziesięć metrów szerokości, i przestrzeń ta rosła ciągle, statek się kołysał, podskakiwał i zataczał dalej i dalej, a z nim oddalało się przenikliwe, chwytające za serce wołanie:
— Kondeliku! Tatku! Panie Wejwaro!
Ze zgrozą zauważył mistrz, że wierna jego połowica drze się w tłumie pasażerów ku balustradzie, machając parasolką i przez głowę przeleciała mu straszna myśl: ona skoczy w wodę!
Przyłożył obie dłonie do ust i wołał, jak przez tubę:
— Żono! Nie leź ku balustradzie! Trzymaj się środka!
A Wejwara, który dopiero teraz się zoryentował, wołał w ten sam sposób:
— Niech się szanowna pani nie lęka! Popłyniemy drugim statkiem za paniami!
Tymczasem statek zakołysał się na środku rzeki i jakby się teraz opamiętał, dokąd właściwie płynie, zmierzył ku mostowi Palackiego.
Panu Kondelikowi opadła ręka z cygarem, opadła mu i prawica z parasolem, i patrzył chwilę za oddalającym się statkiem, jakby nie mógł uwierzyć, że jego rodzina się od niego oderwała.
Potem obrócił się ku Wejwarze, który nie wiedział co począć, i rzekł tonem miażdżącego wyrzutu:
— Wejwaro, Wejwaro! Z pana jest kawałek wybornego waryata.
— Ależ, proszę pana — jąkał się biedny Wejwara głosem konającego, w którym wszakże odzywał się nie dający się stłumić wyrzut — pan sobie raczył zapalać to wirginia...
— Ale kto mi przytem trzymał kapelusz, Wejwaro! — oskarżał mistrz Kondelik — kto powinien mieć wszędzie oczy, kto ma znać sygnały statków i wiedzieć, kiedy odpłynie? Chyba pan, nie ja! Powierzam panu siebie, żonę i córkę, a pan nas wszystkich topisz, nieszczęśliwy człowiecze!
— Szanowny panie — bąknął Wejwara — gdy zawinię, to się nie zapieram, ale tym razem faktycznie nic nie jestem winien, zresztą, proszę pana, za kilka minut odpłynie drugi statek, a w Chuchli się z damami spotkamy!
Mistrz Kondelik utkwił długie spojrzenie w Wejwarze.
— Ja pana znam, panie Wejwaro, Bóg raczy wiedzieć, czy się wogóle spotkamy! Za panem ciągnie się ogromna smoła, a kto idzie z panem, przylepi się także! To pan nazywasz zabawą — i ja dlatego mam swój niedzielny spoczynek poświęcać! Panie Wejwaro, straszną odpowiedzialność wziąłeś na siebie.
Mistrz odwrócił się od Wejwary i szedł przez mostek, ażeby mu i drugi statek nie odpłynął:
Po dziesięciu minutach była i ta skorupa nabita i stękając i trzeszcząc we wszystkich szparach odbijała na „pełne morze.”
Panu Kondelikowi było bardzo nieprzyjemnie, kiedy się znalazł w ciżbie, gdzie się poruszyć było trudno, a kiedy potężny słup dymu rozbił się wśród wycieczkowiczów, zakaszlał i oczy mu zaszły łzami. Mistrz zgrzytnął zębami.
— Niechaj pan spróbuje raz jeszcze wziąć mnie na te goldmany! Zobaczysz, co wtedy będzie!...
Wejwara milczał, przy tych okolicznościach nic lepszego uczynić nie mógł.
Milczał także pan Kondelik, z czego Wejwara bardzo się cieszył.
Płynęli przez krótką chwilę i nagle odezwał się głos mężczyzny, który może był konduktorem, a może nawet kapitanem:
— Bilety, panowie, bilety!
Wejwara chętnie podał swój, a mistrz Kondelik zagłębił rękę w kieszeni, wyciągnął, otworzył — na dłoni ukazały się bilety trzy.
— Za kogo to, proszę pana? — pytał konduktor, czy kapitan.
— Za kogo! Za mnie i za kobiety! — rzekł podrażniony mistrz.
Ale nagle zoryentował się, wyciągnął rękę z biletami ku Wejwarze i zawołał:
— Na Boga, człowiecze! Wszak one jadą bez biletów! Tu mam wszystkie, ani o tem pan nie pamiętałeś!...
Wejwara nie odpowiedział.
Nie pojmował, w jaki sposób i za to jeszcze ma być odpowiedzialny, że pan Kondelik włożył wszystkie bilety do kieszeni.
— Człowiecze magistracki, one jadą bez biletów! — powtórzył mistrz. — Zaaresztują nam je, że jadą bez biletów, na „gapę.”
Na biednego Wejwarę wystąpił pot.
Pepcię zaaresztować! Ale nie, tego być nie może!
— Proszę pana, w najgorszym razie zapłaci pani podwójnie.
— Czem zapłaci, nieszczęsny człowiecze! — tłumił pan Kondelik gwałtowny wybuch, ażeby otoczenie nie słyszało — czem, powiedz! Kobieta nie ma przy sobie nigdy nawet krajcara, cóż dopiero gdy jedzie z mężem. Z tego może być kolosalny skandal!
Wejwara patrzył uparcie w wodę, jakby mierzył odległość między tym statkiem, a tym, który dawno zniknął; chyba skoczyć w wodę i za damami popłynąć.
Podobnie karkołomne myśli przerwał mu nagle mistrz:
— Dobrze im tak, Wejwaro! Przynajmniej je to wyleczy — zupełnie im odbierze chęć do wycieczek. Warte to dla mnie więcej, niż trzy dziesiątki. Jednego pragnąłbym jeszcze, Wejwaro: pana chciałbym dziś zobaczyć w wodzie! Dziś jeszcze — i to po szyję!
O, gdyby był Wejwara wiedział, że tym widokiem ojca ukochanej Pepci ułagodzi, byłby bez namysłu skoczył w Wełtawę.
Ale to wszystko nie mogło dopomódz Pepci, jeżeli się znalazła w kłopotliwem położeniu.
Duszyczko droga, co się z tobą dzieje?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po za tem wszystko szło dobrze.
Zdawało się, co prawda, jakby się statek co chwila potykał o kamienie na dnie rzeki, ale przecisnął się szczęśliwie pod mostem, minął Podskale, Wyszehradzką skałę, Podol i zbliżał się powoli ku Zlichowu, gdzie miał przystanąć i pierwszą porcyę wycieczkowiczów złożyć.
Niebo uśmiechało się wesoło, powierzchnia rzeki podobną była do zwierciadła, innego statku znikąd nie widać, więc zdawało się, że żegluga skończy się szczęśliwie.
Tak się... zdawało.
Ale praskie statki „salonowe” Goldmana i ich kierownicy zasłynęli ze swego instynktu, którym umieją namacać wszelką przeszkodę i wpaść na nią — stało się to i tym razem.
Już widniał płotek przystani, już podrzucał statek przodem i tyłem, zataczając się jak we śnie, naraz wszakże nastąpiło silne uderzenie, pod wodą coś zatrzeszczało, przód statku wysunął się w górę, szruba umilkła, statek stanął, oddalony o jakieś dwadzieścia kroków od brzegu.
Zaraz po tem złowieszczem uderzeniu i zatrzymaniu się statku, odezwał się głos jakiś:
— Do pioruna, mamy gdzieś dziurę, statek nabiera wody!
Ogarnęła wszystkich panika, krzyk, napominania wzajemne, płacz kobiet i dzieci, wszystko garnęło się na skraj statku przy brzegu. Statek nachylił się groźnie...
Pan Kondelik zdrętwiał ze strachu. Nie mógł się poruszyć, ze wszystkich stron był otoczony, gniecony i popychany i czuł, że kilkoro rąk chwyta go z tyłu. Była to niema prośba o pomoc, o ocalenie. Śmiertelny pot wystąpił mu na czoło. Już się stało! Teraz się cała łódeczka przewróci w wodę, nakryje pasażerów, a on nędznie zginie razem z innymi i nie powróci już do swego mieszkania, chyba jako opuchnięty trup. A żona, a córka — kto wie, czy także gdzie nie toną?
Dalsze uwagi mistrza przerwał silny głos sternika:
— Panowie raczą zejść w wodę — na Boga, tylko prędko — i nosić damy i dzieci na brzeg — inaczej nie ruszymy się z miejsca!
Wejwara był w wodzie pierwszy, aż po pas. Już brał w objęcia jakąś panienkę i brodził z nią ku brzegowi. Mistrzowi Kondelikowi robiły się gwiazdki przed oczyma, ale nie było czasu do namysłu i nie zależało także od niego, czy chce zejść w wodę, czy nie. Tłum, który go z początku otoczył, cisnął go coraz więcej na skraj, już szereg mężczyzn skoczył w wodę — doszło i do pana Kondelika. Zatrzymał oddech, zamknął oczy, podniósł rękę, ażeby się przeżegnać, ale nie miał na to czasu. Nie wiedząc nawet, czy sam wskoczył, czy też zepchnięto go ze statku, nagle leciał. „Jestem zgubiony!” — ale nawet tej myśli nie dokończył. Upadek był szybszy. Wokoło wszystko chlapało, woda pryskała w twarz, i nagle objął pana Kondelika chłód i wszystka krew garnęła mu się do serca. Padając, skurczył nogi, i wpadł do rzeki aż po pierś, a falująca woda zaszamotała nim, omal, że nie upadł.
— Do brzegu, do brzegu! — było jego pierwszą myślą, gdy otworzył oczy, ale nim uczynił krok w obcym dla niego żywiole, już go się trzymała za szyję jakaś pani i pan Kondelik niechcąc, stał się jej wybawicielem.
— Panie! — wołała ocalona, gdy ją złożył na brzegu — mam tam jeszcze dziecię, córkę, pomóż jej pan!
— Już ją niosą, proszę pani — krzyknął tylko Kondelik i jaknajszybciej oddalił się od rzeki. Był przekonany, że przebył straszne niebezpieczeństwo, nie chciał więc kusić szczęścia po raz drugi.
Statek wkrótce stał się „flott”, jak mawiają majtkowie. Uderzył on o stary palik, ukrywający się zdradziecko pod wodą, lecz z chwilą, gdy go opróżniono, wyskoczył znów szczęśliwie nad wodę.
Kto ma bilety dalej, proszę wsiadać! — wołał sternik do przemoczonych. Daleko więcej było tych, którzy się zrzekli dalszej żeglugi, niż lekkomyślnych, którzy powtórnie powierzyli drogie żywoty swoje statkowi.
Wejwara, który jako tako wytrząsnął wodę z odzienia i wyszukał w tłumie mistrza Kondelika, śpieszył ku niemu po wyzwaniu sternika i mówił:
— Proszę, szanowny panie, ażeby nasz statek nie odjechał...
— Czego pan chcesz odemnie? — huknął Kondelik, wściekłem spojrzeniem mierząc Wejwarę.
— Chcę, abyśmy wsiadali, proszę pana.
— Wejwaro! — wyciągnął mistrz obie ręce, jakby go chciał udusić — czyś pan zwaryował! Jeszcze panu mało? Chcesz mnie wozić, dopóki naprawdę nie zatopią. I panu, człowiecze, mam powierzyć swoje dziecię? Wejwaro, Wejwaro, com ja ci zawinił! Wszak już jestem na poły utopiony! Wszak ja łykałem wodę?
Wejwarze opadły ręce.
— Proszę pana, przecież ja tam także byłem.
— Ale ciebie to cieszy, człowieku! — syczał mistrz Kondelik. — Pan się tem bawisz.
Obaj zamilkli.
Na statku dzwoniono, pojedynczy pasażerowie, którzy się jeszcze byli namyślali, śpieszyli teraz na mostek.
Wejwara patrzył beznadziejnie na statek, który za chwilę odpłynie w strony, gdzie bawi jego Pepcia. Przez głowę przebiegła mu myśl:
— Możebym więc sam, proszę pana, ze względu na panie, będą czekały na nas.
— Jedź pan! — krzyknął Kondelik. — Wyszukaj moich ludzi, a przywieź do Pragi. Ale koleją, rozumiesz pan, nie wodą! Ja się trochę osuszę i pojadę do domu dorożką, jeśli jaką znajdę. A wieczerzać będę w Besedzie, przyprowadź pan ich tam za mną.
Wejwara biegł na statek. Nie bał się żeglugi, choćby łódka była, jak przetak dziurawa, wszak śpieszył za Pepcią, po Pepcię! Szczęśliwym trafem statek był cały.
Mistrz Kondelik skierował się ku najbliższej karczmie, ażeby się osuszyć. W butach mu chlupało, ubranie lgnęło do ciała, ale na wszystko nie zwracał teraz mistrz uwagi. Prawie bezwiednie spojrzał ku niebu i dziękował Bogu za ocalone życie. Dopiero teraz, kiedy było po wszystkiem, zdawało mu się, że pojmuje ogrom wypadku, który się przytrafił. Wszak życie jego wisiało prawie na włosku! Wszak cała ta rzecz mogła się stać także na środku rzeki, wszak mógł się znaleźć w głębi trzydziestosążniowej — pan Kondelik słyszał, że są takie głębiny w Wełtawie, acz nie wiedział gdzie — a ztamtąd nie byłby już wylazł, szczególniej, gdyby mu się taka zrozpaczona pani rzuciła była na plecy! Nie z zimna od wody, ale ze zgrozy otrząsł się mistrz Kondelik na tę myśl. Nigdy nie byłby powrócił do swego miłego, zacisznego mieszkania przy ulicy Jecznej! Rodzinę byłby osierocił! Winohradzki dom byłby utracił swego właściciela! Dopiero teraz, kiedy przebył straszną tę „katastrofę,” czuł pan Kondelik, jak piękne jest życie, jak lgnie do niego.
A kiedy wszystko to już rozważył, przeleciało mu przez głowę coś innego. Jaka szkoda, że się rzecz ta nie stała zaraz przy pierwszej wycieczce! Chciałby widzieć takiego człowieka, któryby go był namówił na wszelkie dalsze głupstwa!

Osuszywszy się trochę w karczmie, szczęśliwym trafem znalazł mistrz na Zlichowie dorożkę, a po piątej wysiadł z niej przed własnem mieszkaniem. Ulica i dom były jak wymiecione, kto mógł, uciekł z Pragi, nikt też nie ujrzał mistrza w jego zbiedzonem odzieniu. Pan Kondelik pozrywał z siebie zeschłe odzienie, wilgotną, bagnem cuchnącą bieliznę rzucił w kuchni, a potem osądził, że najlepiej się z przebytego śmiertelnego strachu odświeży, gdy się zdrzemnie. Padł na kanapę i spał całą godzinę, co go niezmiernie posiliło i pogodziło z całym światem.
Kiedy zapalił cygaro, pierwsze od nieszczęśliwej kąpieli pod Zlichowem, smakowało mu ono, jak manna niebieska. Zdawało mu się, jakby lata całe nie palił: nowe, piękniejsze życie rozwijało się przed nim.
W nastroju już zupełnie różowym szedł wolnym krokiem do Besedy, gdzie pierwszy przyniósł wieść o „rozbiciu się“ statku pod Zlichowem i nie skąpił barw, któremi cały wypadek odmalował jaknajstraszniej. Był przecież malarzem.
— Panowie! Pięćdziesięciu ludzi byłoby utonęło, gdybyśmy ich nie byli ocalili. Ale trzeba wam było widzieć nas, jak ich z wody wyciągaliśmy! Do śmierci, panowie, do śmierci tego nie zapomnę. Dopiero teraz ma człowiek pojęcie o tem, co to jest żegluga morska!
Wszyscy spoglądali na Kondelika, jak na bohatera, a pan Kondelik tak się rozgadał o swojej niby roli ocalającego, że w to wszystko nareszcie sam uwierzył.
Po dziewiątej wtargnęli do Besedy inni trzej „żeglarze” — pani Kondelikowa z Pepcią i Wejwara. Ten ostatni był także już suchy, ale nie miał czasu i sposobności, ażeby sobie kazał spodnie wyprasować.
Mistrzowi Kondelikowi było to bardzo na rękę. Wodził Wejwarę od stołu do stołu, pokazywał go znajomym, zachęcając ich, aby pomacali spodnie Wejwary i powtarzał bezustannie strasznym głosem:
— Tak wyglądaliśmy obaj, obaj, panowie!
Kiedy małe towarzystwo siedziało znów przy swoim stole, przypomniał sobie naraz mistrz Kondelik:
— A gdzie jest mój parasol, Wejwaro! Gdzie go pan podziałeś?
Wejwara się zerwał i przestraszony patrzył na mistrza.
— Proszę pana, przecież ja go nie miałem, mnie go pan powierzyć nie raczył...
— Gdzie więc jest? — nacierał Kondelik.
— Jeżeli pan go nie ma, proszę pana, tedy najprędzej, najprędzej poniosła go woda, kiedy pan skoczył ze statku...
— Wejwaro! — zawołał mistrz wielkim głosem — nietylko więc, że byłbyś mnie pan bez mała utopił, ale także parasola mnie pan pozbawiłeś, a ja dałem za niego przed dwoma tygodniami cztery i pół reńskiego.
Wejwara milczał. Szczery uścisk ręki, którym go Pepcia pod stołem uszczęśliwiła, było dla niego królewskiem wynagrodzeniem za wszystkie kłopoty, za wszystkie niezasłużone wyrzuty pana Kondelika.
— Nie gadałbyś, stary — rzekła pani Kondelikowa — parasol, to bagatela, kupisz sobie inny. Dziękuj Bogu, że się tak skończyło. Ja byłam, jak bez duszy, kiedy nam pan Wejwara opowiadał, co was spotkało. Ciągle mi jeszcze drżą kolana. I wierz mi, cieszę się, żeśmy te tegoroczne wycieczki skończyli!
— Ale ja, Betty — odpowiedział mistrz — jabym tak jeszcze gdzieś poszedł, gdyby nam Wejwara coś porządnego wymyślił! — i obróciwszy się do Wejwary, mówił. — Teraz, kiedyśmy już użyli przyjemności po ziemi, koleją i wodą, możebyśmy sobie tak raz wyjechali balonem? Jak pan sądzisz, panie Wejwaro!
Trzewiczek Pepci pod stołem dotknął się buta Wejwary i nacisnął go. Znaczyło to: „Milcz, kochanie i cierp! Cierpię i współczuję z tobą — wszystko się dobrze skończy.“
Więc też Wejwara milczał i długiem spojrzeniem dziękował Pepci. Potem pociągnął spory łyk piwa, jakby spłukiwał gorzkie słowa mistrza.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.