Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Koleją
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Koleją.

Upłynęły dnie i tygodnie od fatalnej „suchej” wyprawy, a zbywały jeszcze dwie programowe wycieczki, jak je Wejwara nazywał. Dotąd nikt nie odważył się wspomnieć o nich mistrzowi Kondelikowi, po powrocie bowiem z Szarki, zakończonej u Tomasza, rzekł mistrz zupełnie poważnie do małżonki:
— Nie wiem, Betty, co jeszcze ten narwaniec obmyśla, ale powiadam ci: po dzisiejszym dniu dajcie mi odpocząć! Wiesz, Betty, człowiek wytrzyma wiele, ale w końcu pęknie cierpliwość i świętemu...
Jakkolwiek mistrz wymawiał te słowa z ogromnym naciskiem i jakkolwiek starał się o pozory największego gniewu, to jednak przeczuwał nieborak, że rada „jego ludzi” znów coś postanowi i że on tego nie uniknie. Chwilę taką chciał od siebie oddalić. Zakochane dziewczęta i młodzieńcy niezmiernie są niecierpliwi, więc też przyszła po czterech tygodniach, niezmiernie długich dla Pepci i Wejwary, owa chwila, oczekiwana z trwogą przez Kondelika.
Skończył się lipiec, ranek pięknej niedzieli sierpniowej tak miłośnie w stał uśmiechnięty, jakby całował cały świat z radości.
W całym domu było jeszcze cicho, gdy niezwykle żywo wyskoczył z łóżka mistrz Kondelik. Spojrzał na budzik na komodzie; była właśnie szósta. Pan Kondelik lubił niedzielę, bo wtedy nie musiał „orać”, nie musiał gniewać się na czeladników i uczniów, nie musiał biegać po całej Pradze, aby doglądać, czy dobrze malują na trzeciem piętrze przy ulicy Jerozolimskiej i czy nie próżnują na czwartem piętrze przy ulicy Napławnej, blizko mostu Palackiego; aby się przekonać, czy wystarczy farby pomocnikom na Porzeczu, i aby dać jakieś ostatnie rozporządzenia kończącym pracę na Rejdziszczu.
Powszedni letni dzień nie dawał wygody malarzowi pokojów, jakim był pan Kondelik, którego dobry gust znany był powszechnie i którego robotnicy po całej Pradze ozdabiali i urządzali mieszkania.
Ale dziś jest znowu niedziela, dziś pan Kondelik odpocznie sobie doskonale. Takie sterane ciało wymaga trochę niedzielnego odpoczynku!
Podszedł do okna, otworzył i do pokoju wionęło czyste, kwaskowe powietrze, odświeżone nocnym deszczykiem, który do czwartej rano pluskał na bruku, szeleścił w rurach okapów i bębnił w okna, wymywając wszystek kurz z bruku po ostatnich skwarnych dniach.
Ojciec Kondelik przystąpił do zwykłej pracy niedzielnej. Obciągnął sobie błyszczącą brzytwę, roztarł na miseczce kawałek wonnego mydła na bielutką, gęstą pianę i zaczął się golić.
Na przeciwległej, nizkiej strzesze szczebiotały wróble, w dali słychać było turkot wózka mleczarskiego, a na dole w ulicy pogwizdywał sobie uczeń piekarski, roznoszący żółte pieczywo. Wszystkie te dźwięki znał pan Kondelik bardzo dobrze, były dla niego każdej niedzieli miłem towarzyszeniem muzycznem do ruchów ostrą brzytwą, która niszczyła urodzaj tygodniowy na otyłej twarzy i tłuściutkiej brodzie. Tylko dostojne, gęste, siwiejące wąsy zostawały nietknięte.
W pół godziny był pan Kondelk odmieniony. Gładka twarz błyszczała, jak natarta świeżą, złotawą politurą, ostatnie ślady snu zgładziła z oczu zimna woda, którą Kasia czerpała na dworze i mistrz przechadzał się już po pokoju w czystej bieliźnie.
Za jakąś chwilę zaczęło szeleścić w sypialni i niezadługo wsunęła się do pokoju pani Kondelikowa, również w śnieżno-białym negliżu.
Pani powiedziała małżonkowi dzień dobry, a widząc go ogolonym i umytym, wpadła szybko do kuchni,aby przygotować śniadanie. Za chwilę wniosła do pokoju tackę z dwiema filiżankami kawy i dwiema bułkami i szklanką wody studziennej.
Pan Kondelik pił pomalutku kawę i wyglądając oknem na piękny, modry błękit, mówił:
— Dziś będzie gorąco, Betty, i cieszę się, że przed obiadem się przejdę, a potem sobie po obiedzie chrapnę.
Pani Kondelikowa ugryzła kawałek bułki, napiła się kawy i rzekła miodowym głosem:
— Ba! z tego chrapnięcia nie będzie dziś nic, staruszku; chyba tam na miejscu mógłbyś się przespać.
Pan Kondelik wytrzeszczył oczy:
— Na jakiem miejscu? — spytał zdziwiony.
— No, gdzieś na wsi! — odpowiedziała pani Kondelikowa łagodnie — wszak wiesz, że mamy dziś tę drugą wycieczkę...
— Wy-ciecz-kę? — wyrzucił z siebie mistrz. — Jaką wycieczkę?
— Ależ, stary, stary — rzekła łagodnie pani Kondelikowa — jakoś słabnie ci pamięć. Wszak tu był Wejwara jeszcze w piątek, aby ci przypomnieć, że na dziś postanowiony został dalszy ciąg, że dziś pojedziemy koleją.
Mistrz Kondelik patrzył uparcie na małżonkę. Rzeczywiście, „jego ludzie” — żona, córka i konkurent Wejwara — użyli jego dobrego humoru w środę na koncercie w ogrodzie Mieszczeńskiej besedy i przypuścili z trzech stron atak, którego nie mógł odeprzeć. Dziś tedy jest z kolei druga „programowa” wycieczka koleją. No, dzięki Bogu, że przynajmniej koleją!
Mistrz odetchnął z głębi i zawołał:
— No, Betty, jeżeli się skończy znowu tak, jak ta po suchej ziemi, to nie życzę wam tego, co wam potem powiem...
— Et — uspakajała żona i wyssała ostatnią kroplę kawy z filiżanki — ktoby to myślał o tem, co było przed czterema tygodniami! Zresztą u Tomasza ci znowu tak źle nie było! Nie sarkaj! A dziś pojedziemy. Wsiądziemy do pociągu, na wsi wysiądziemy, spoczniemy sobie w lasku lub ogrodzie, będziesz mógł trochę się zdrzemnąć i...
— A dokądże pojedziemy? — zapytał pan Kondelik.
— O tem pomyśleć ma pan Wejwara, powiedział tylko, abyśmy byli o pół do pierwszej przygotowani, gdyż o pierwszej wychodzi pociąg z dworca Franciszka Józefa.
— Gdzież nas to dyabli poniosą! — zawołał pan Kondelik niechętnie. — Wszak w tej stronie nic niema.
— Tylko nie wymyślaj od samego rana — uspakajała pani. — Gdyby tam nic nie było, toby pan Wejwara nas nie prowadził.
Pan Kondelik wstał od śniadania i ubierał się. Ale zwykłe zadowolenie niedzielne pierzchnęło bezpowrotnie. Dziękował teraz w duchu Bogu, że ma tylko jednę córkę. Gdyby ich tak było ze sześć i każda miała konkurenta, i gdyby każdy konkurent był tak opętany wycieczkami, jak Wejwara, to poszarpaliby go na kawałki.
Pan Kondelik lubił lato, ponieważ było co malować, ale w tej chwili wzdychał do jesieni i zimy, wtedy bowiem skończą się wszystkie dyabelne wycieczki.


∗                         ∗

Zanim pan Kondelik wyszedł na miasto, już przypomniała mu pani jaknajłagodniej, że go czeka z obiadem po jedenastej, że będą jedli „puncto punctum“ o pół do dwunastej, że będzie dziś ładna gęsinka nadziewana i świeża kapusta... Ten święty ptak miał być dla pana Kondelika nagrodą za ofiarę, którą złoży na ołtarzu rodziny. Mistrza uspokoiło to trochę rzeczywiście. Przyszło mu na myśl, co prawda, że to i po gęsi z kapustą śpi się dobrze, ba! że gęsi nawet dobrze się nie trawi, gdy się nie można po niej trochę zdrzemnąć, ale nie mówił nic i wyszedł na miasto. Ach, Boże, mawia się, że człowiek zbył się kłopotu, gdy dzieci dorosły! Ładne zbycie się kłopotu! Właśnie wtedy dopiero rodzą się troski! Oto wejdzie w dom taki konkurent i chce tylko latać, latać po świecie, jakby w Pradze nie było dobrze! A w niedzielę jest w Pradze tak przyjemnie! Ludzie wyjeżdżają za miasto, ogrody restauracyjne są jak wymiecione, jaka tu wygoda i jaka szybka a chętna obsługa! Ale tego młodzi ludzie nie chcą rozumieć. Dla nich trochę trawy i krzewów, a już mają zabawę. A te prowincyonalne lury nazwane „piwem!”


∗                         ∗

O dwunastej godzinie było u Kondelików dawno po obiedzie i kobiety stroiły się na wyścigi. Pan Kondelik ubierał się również, ale na sercu było mu wcale nie wesoło. Był najedzony, jak wąż, a oni każą mu gnać, Bóg wie dokąd! Co prawda, miał na sobie leciutkie, płócienne ubranie, ale pocił się już teraz; co to dopiero będzie w wagonie?
Pani nie podobał się także taki pośpiech; ale nie rzekła ani słowa.
Pepcia biegała z pokoju do pokoju, szukała parasolki, rękawiczek, chustki do nosa i ciągle otwierała drzwi do kuchni, nasłuchując, czy w sieni nie usłyszy kroków Wejwary.
O kwadrans na pierwszą stawił się Wejwara. Miał na jednym boku pled na ramieniu, po drugiej stronie bujało na błyszczącym rzemyku puzderko z lornetką, a na trzeciem rzemieniu wisiała znana butelka opleciona i skórą obszyta, tym razem z winem. Wszystkie kieszenie marynarki miał nabite. W jednej był zapas cygar, w drugiej jakaś książka, może wiersze dla Pepci, które odczyta, gdy siądą na darninie, w trzeciej płaska szklanka do wina, a w czwartej? Hm! któż odgadnie, co w niej było! Pan Wejwara był tak przygotowany, jak gdyby zamierzał z doktorem Holubem puścić się do Afryki.
Mistrz Kondelik, widząc młodzieńca tak nadzianego, nie mógł się wstrzymać od złośliwej uwagi:
— Posłuchaj pan, panie Wejwaro, może masz pan także jaką pięciofuntową szynkę lub przynajmniej salami węgierską?
— Tego nie mam, proszę pana — odpowiedział Wejwara zakłopotany — ale mógłbym jeszcze skoczyć...
I już wyciągał rękę ku klamce.
— Ależ, panie Wejwaro — napominała pani Kondelikowa — tatko sobie żartuje! Czyż jedziemy do Australii?
Zakłopotany, stanął Wejwara, spoglądając po domownikach.
— Dokąd pojedziemy? — zapytał Kondelik.
— Do Czernoszyc, proszę pana, tam jest bardzo pięknie, jak mnie zapewniał przyjaciel. Jest to podobno niebiańskie zacisze. Ale już czas, abyśmy wyszli, pociąg odchodzi o godzinie pierwszej.
— Pójdźmy więc, jam gotów! — westchnął mistrz i przebiegł spragnionym, żałosnym wzrokiem po pokoju.
Z Jecznej ulicy na dworzec Franciszka Józefa jest ładny kawałek drogi.
Przebrzmiał właśnie drugi dzwonek, lokomotywy różnych pociągów gwizdały, jak najęte, kasy były oblężone, zewsząd dawało się słyszeć ogłuszające nawoływanie. Wejwara dobił się ostatni do okienka i zażądał cztery bilety do Czernoszyc i z powrotem.
— Czernoszyc! — huknął kasyer po niemiecku. — Nie znam! Jak to będzie po niemiecku?
— Mój Boże, Czernoszyce! — wołał Wejwara rozpaczliwie. — Jest to czwarta lub trzecia stacja.
Kasyer przebiegł oczyma jakąś tabliczkę, pochylił ją ku Wejwarze i mówił niechętnie:
— Tu jest rozkład jazdy, poszukaj pan sobie, ja Czernoszyc nie mogę znaleźć. Może pan chce do Czerczan?
— Nie, panie kasyerze, do Czernoszyc, nie mylę się bynajmniej — mówił Wejwara błagalnie.
— Jesteś pan więc na niewłaściwym dworcu! — krzyknął kasyer, spuścił okienko i zniknął w swojej norze.
Wejwara stał zmiażdżony, nie decydując się powrócić ku towarzystwu.
Na peronie dzwoniono po raz trzeci, lokomotywa gwizdnęła przeciągle, ostatni wycieczkowicze pędzili szturmem do pociągu, przed którym biegali konduktorzy, nawołując:
Rasch, rasch, einsteigen, fertig!
Wejwara patrzył zdrętwiały na rozkład jazdy, nalepiony na okienku. Ach, choćby się nawet i spóźnili, ale gdyby tylko znalazł, gdzie leżą te Czernoszyce! Gdzie one są? Przeklęty kolega!
Wtem pochyliła się ku niemu jakaś wielka, rozczochrana głowa, pokryta niebieską czapką i głos, jak tuba, odezwał się:
— Szanowny pan chce pewnie do Czernożyc, to jest na północno-zachodnim, ale szybko, bo pan nie zdąży.
— Aniele, zbawco! — wołał w duchu Wejwara, patrząc na zarosłego portyera i byłby go pocałował.
Wcisnął mu wdzięcznie grube cygaro, prawdziwe „kuba,” wykręcił się i śpieszył ku Kondelikom, którzy nie pojmowali w jaki sposób dostaną się do Czernoszyc, skoro pociąg właśnie odjechał.
— Mała omyłka, szanowny panie — objaśniał zakłopotany Wejwara Kondelikowi. — Jest to nowe miejsce wycieczek, mało znane, kolega się widocznie pomylił, nie leży na tej linii kolei, ale na północno zachodniej i nazywa się Czernożyce. Czasu mamy dosyć, będziemy tam niezadługo...
Mistrz Kondelik nie rzekł ani słowa, ale wyszedł z dworca, jak postrzelony jeleń. Za nim śpieszyła pani i mocno zaaferowany Wejwara obok Pepci. Nieszczęśliwy ten aranżer zniósł wściekłe spojrzenie Kondelika, ale ogromnie wstydził się Pepci.
— Dziwna rzecz, jak się kolega Havrda mógł tak omylić! Mam nadzieję, że się nie spóźnimy, ale pan ojciec się gniewa...
— Nie gniewa się — uspakajała go Pepcia. — Tatko się także chętnie przejdzie.
Spojrzenie pana Kondelika, którem tylko tak od niechcenia rzucił po za siebie, było niewątpliwem zaprzeczeniem jej słowom.
Pepcia zacięła usta, Wejwara zwiesił głowę. Bez słowa biegło towarzystwo pod dworcem ku ulicy Hyberniackiej, przez Jezdecką na Porzecze i ku dworcowi północno-zachodniemu.
Mistrz walił laską o bruk, a Wejwarze zdawało się, że wszystkie te razy należą się jemu.
Pani Kondelikowa ocierała pot i moczyła już drugą chustkę.
Na północno-zachodnim dworcu było prawie pusto. Wejwara biegł ku kasie.
— Cztery bilety do Czernożyc i z powrotem!
— Do Czernożyc? — powtórzył kasyer. — Pójdzie dopiero o pół do piątej!
Wejwarze zrobiło się zimno. Czy się przeciw niemu zmówili wszyscy dyabli? Nareszcie i ten cierpliwy bohater zaczął się denerwować.
— Wybacz pan, pociąg spacerowy? O pół do piątej? Któż to jeździ na wycieczkę o pół do piątej?!
Kasyer, który był dziwnie dobrze usposobiony, jak mało który kasyer kolei żelaznej, chętnie zaczął tłómaczyć.
— To właśnie nie jest pociąg spacerowy, panie, to jest pociąg: prawdziwie zwyczajny, w niedzielę, jak w dzień powszedni. Tu masz pan: Czernożyce — przez Osek, Chlumec i Hradec Królowej — Czernożyce pod Smirzycami.
— Przepraszam pana — jęczał Wejwara, w którym budziło się niemiłe przeczucie nowej, strasznej omyłki — któżby jechał na pół dnia za Smirzyce, to jest aż pod Józefowem! My chcemy do Czernożyc, tuż pod Pragą...
— Aaa pardon — odpowiedział kasyer — to są Czernoszyce za Radotinem, kolej zachodnia, to musicie państwo na Smichów...
Wejwara zatoczył się od kasy, beznadziejny, zrozpaczony. Czernożyce — Czernoszyce!
Podniósł oczy, ale je znów opuścił. Trzy osoby, wobec których jest odpowiedzialny za to dzikie polowanie na wycieczkę, spostrzegły, że znów odchodzi z próżnemi rękami.
Mistrz Kondlik, tak się zdawało Wejwarze, patrzył na niego z podełba, pani Kondelikowa z napiętem oczekiwaniem, z niewysłowionem, tłumionem pytaniem na ustach, a Pepcia, ach, Pepcia z takiem słodyczy pełnem politowaniem, z taką serdecznością kochającego dziewczęcia, które radeby wszystkie grzechy kochanego mężczyzny, wziąć na swe barki!
Wejwara ze swemi pakunkami zbliżał się ku swej karawanie; niestety, było do niej daleko bliżej, niż sobie Wejwara życzył w tej chwili, i niemal nogi się pod nim uginały.
— Daj nam pan już bilety, panie Wejwaro! — wyciągnął rękę mistrz Kondelik z straszną, palącą ironią.
Biedny Wejwara nastrajał po drodze twarz do uśmiechu bardzo kłopotliwego, ale uśmiech ten po słowach pana Kondeiika, zamarł mu na twarzy.
— To jest szczególne nieporozumienie, proszę pana — mówił ogromnie zakłopotany — co do Czernożyc, których szukaliśmy, to jesteśmy tu na dworcu właściwym, ale prawdziwe Czernoszyce, dokąd się dostać chcemy, leżą przy kolei zachodniej, za Radotinem. Nie mogę sobie wytłómaczyć, jak ten kolega Havrda, po pierwsze, a potem ten portyer na dworcu Franciszka Józefa...
Nie dokończył, nie mógł dokończyć.
Mistrz Kondelik prostował się, wąsy mu się jeżyły, usta sapały. Szybkim ruchem obtarł czoło, z którego spływały mu potoki potu i chrapiącym głosem wyrzucił z siebie:
— A teraz chcesz mnie gnać na Smichów, człowiecze? Oto macie...
Także nie dokończył, pani Kondelikowa ścisnęła go mocno za ramię i stłumiła wyrzut, który chciał wymówić i, jak anioł zgody, zaczęła sama:
— Niema rady, staruszku, pójdziemy na Smichów, ale prędko, abyśmy nie spóźnili!
— Nie, szanowna pani — pośpieszył Wejwara — tam się nie spóźnimy, tam odchodzi ostatni pociąg o trzeciej — i jeśli państwo raczą, wsiądziemy do tramwaju.
— Pieszobym nie poszedł, dobroczyńco! — mruczał mistrz Kondelik. — Tego tylko jeszcze brakowało.
Kto umie, niech sobie namaluje usposobienie czterech nieszczęśliwców, w jakiem wychodzili z dworca kolei północno-zachodniej.
Przed oczyma pana Kondelika majaczył dom przy ulicy Jecznej, milutkie drugie piętro, kanapa w pokoju, lube fata morgana, złudny obraz utraconego raju. Jak pułkowy trębacz wybiegł pierwszy, kroczył przed rodziną, jakby sobie nie ufał, że się nie dopuści jakiego czynu gwałtownego, gdyby miał „tego” nieszczęśliwca przed oczyma.
Pani wyciągała nogi, jak tylko mogła, a Wejwara pozostał tym razem zupełnie w tyle, nawet po za Pepcią. Wstydził się, śmiertelnie się wstydził. Było mu, jakby się pod nim ziemia paliła.
Na szczęście miejsce znalazło się w pierwszym tramwaju, zajęli je przeto jaknajśpieszniej.
Wejwara spojrzał na zegarek — była druga. No, za pół godziny będą chyba na Smichowie, wsiądą do wagonu, a potem już wszystko będzie dobrze. Byle tam już być!
Jazda trwała czterdzieści minut, ale pociąg dotąd nie odjechał.
Portyer pobudzał wycieczkowiczów, aby wsiadali, kasa dotąd była otwarta, a przed nią dwoje, troje ludzi.
Tym razem towarzyszył pan Kondelik panu Wejwarze do kasy.
— Proszę — szeptał prawie Wejwara — cztery bilety do Czernoszyc i z powrotem!
Z zatajonym oddechem oczekiwał odpowiedzi.
— Do Czernoszyc, do Czernoszyc? — powtarzał kasyer, jakby się budził.
— Tak jest, do Czernoszyc — upewniał stanowczo pan Kondelik za Wejwarą — tam i z powrotem!
— Tak, tak — potwierdzał kasyer — ale mogę dać tylko do Radotina! Ten pociąg nie stanie w Czernoszycach, poprzedni staje, ale już odszedł. Ten pociąg przystaje w Chuchli, w Radotinie, we Všenorach, w Dobřichovicach.
— Ale tam my jechać nie chcemy! — huknął pan Kondelik — my chcemy do Czernoszyc!
— Owszem — rzekł kasyer — to weźcie panowie bilety do Radotina, z Radotina do Czernoszyc jest trzy kwadranse drogi, piękna droga łąkami.
— To pan sobie tam jedź, kiedy taka piękna droga! — zahuczał pan Kondelik wściekle w okienko. — Ja już trzy kwadranse chodzę.
Wykręcił się na pięcie, podskoczył ku kobietom i porwawszy małżonkę za ramię, rozkazywał:
— Chodźmy ztąd do wszystkich dyabłów, bo nas ten narwaniec pogna jeszcze na dworzec za Bruską!
— Ależ, tatku — prosiła Pepcia i łzy ukazały się jej w oczach — możebyśmy mogli teraz pojechać do Chuchli!
— Owszem, proszę pana — odezwał się za panem Kondelikiem Wejwara, cały zmiażdżony — może do Chuchli, gdyby pan raczył...
— Ależ naturalnie — powtórzyła pani Kondelikowa — kiedy już jesteśmy tutaj, pojedźmy do Chuchli. No, nie rób głupstw, stary!...
— Więc do Chuchli, do czarta! — zadecydował pan Kondelik, i Wejwara znów pędził do kasy.
Nikt z nich nie zauważył, że w tem okamgnieniu brzęknął na peronie dzwonek, drzwiczki wagonów zapadły za ostatnimi pasażerami, lokomotywa gwizdała, ktoś gromko krzyknął „fertig!” — i pociąg sapiąc ciężko odchodził.
— Cztery bilety do Chuchli — wołał przy kasie Wejwara i kładł pięć reńskich na okienku kasy.
— Już jedzie — uśmiechnął się kasyer — niechaj pan przyjdzie za tydzień! — i spuszczał powoli okienko.


∗             ∗

Ta wycieczka Wejwary koleją, która się tak obiecująco zaczęła, skończyła się na „Pilzeńce” na Smichowie, dokąd pan Kondelik „rozbitków“ zaprowadził.
Nie mówił do żony, do córki, ani do Wejwary, i rozwiązał język dopiero po szóstej szklance. A kiedy o dziesiątej wieczorem wybrali się do domu, zauważył mistrz Kondelik, patrząc ironicznie na pakunki Wejwary:
— Te rekwizyta, Wejwarku, mogłeś sobie deponować u portyera na dworcu zachodnim, kiedy bowiem znów gdzie pojedziemy, to gotów pan mieć nieprzyjemność z akcyzą...
Wejwara milczał. Spędził całe poobiedzie z Pepcią, dziękował Bogu za tę łaskę i był zrezygnowany cierpieć dłużej.
Mistrz usta swoje otworzył znów, kiedy stanęli przed domem przy ulicy Jecznej:
— Słuchaj kolego, co to za zwierzę, które Arabi nazywają okrętem pustyni?
Nie przeczuwając nic złego, odpowiedział chętnie Wejwara:
— To wielbłąd, szanowny panie, wielbłąd!
— Dobrze, wielbłąd — powtórzył mistrz Kondelik, mierząc Wejwarę od stóp do głów. — Posłuchaj pan, panie Wejwarko (a pani drętwiała teraz od strachu), gdybyś mógł mieć takiego wielbłąda, z temi dwoma siodłami, to by się nam dobrze jeździło na wycieczki, bez tramwaju, bez kolei...
Idąc do domu, postanowił Wejwara, kupić sobie zaraz jutro Rivnača „Przewodnik po Królestwie Czeskiem”, ażeby go już nie spotkała podobnie niemiła przygoda.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.