Okręty zbłąkane/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Okręty zbłąkane |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na wyspie Lango, tuż nad Hadsefjordem zwisa spadzisty, stromy spych skalny, pocięty głębokiemi szczelinami, — omszałe urwisko, zadumane nad wąskim zdziarem, gdzie syczą fale, liżąc żwir.
Na szczycie czarnej skały widniała mała, stara chatka.
Mężczyzna o bladej, lecz opromienionej radością twarzy, i młoda kobieta o płonących, szafirowych oczach siedzieli na progu, trzymając się za ręce.
Gęste zarośla wrzosów, kwitnących nikłemi liljowemi gwiazdkami, szeleściły jakąś sagę, słyszaną od burz przelotnych i gwałtownych, a może, od siwych fal lub od głazów granitowych.
Głos wrzosów snadź rozumiała siedząca na progu kobieta, bo powtarzała za niemi cichym, powolnym szeptem:
— Pogubiły się okręty zbłąkane, bezradne, rozmiotane przez dmę nordową po szerokiem obliczu morza... Noc je objęła czarna i sroga, burzliwa, sztormowa noc!... Próżno nawołują głosami syren, próżno rzucają w mrok niezgłębiony palące się, syczące race!... Niema znikąd odzewu... Tylko dma szaleje, z rykiem walą bałwany w burty jękliwe, skrzypiące; tylko mrok zasłania cały świat od kresu i do kresu... I oto z mroku wyłania się świetlna plama, rośnie, szerzy się i tworzy wyrwę — promienną, jaskrawą, a w niej Zbawiciel, stojący na grzywach fal, ręce wyciąga i woła: „Przyjdźcie do Mnie troską i tęsknicą umęczeni!“ Posłuszny głosowi Świętej Zjawy prowadzi szyper swój okręt na Jej zew, na promienne zwoje Jej płaszcza... Tam, u stóp Zbawiciela, znającego ból ludzkich dusz i serc znękanych, spotkały się nagle okręty zbłąkane...
Kobieta westchnęła i ruchem łagodnym, miłości pełnym złocistą głowę oparła o ramię mężczyzny.
— O, tak, Elzo! — szepnął z uniesieniem. — Spotkały się okręty zbłąkane, odnalazły!...
Otoczył ją ramieniem, jakgdyby przysięgę składał, że już się nigdy nie rozstaną.
Myślało tych dwoje, że nikt nie widzi ich, oprócz nieba, morza i wrzosów.
A jednak dojrzały ich oczy ludzkie.
Przybiła właśnie do brzegu mała łódka rybacka. Wyskoczył z niej rudy, piegowaty człowiek, uśmiechnięty i czemś nadmiernie uradowany.
Uwiązał linkę do słupka i mruknął:
— Jakem Juljan Miguel, wszystko nareszcie będzie, jak musiało być!
Przypomniał sobie, że posłano go dziś zrana do Bjoermu z telegramem.
Odczytał depeszę, bo przecież nato się urodził Hiszpanem, aby wszystko wiedzieć i wszystkiego spróbować.
Depesza brzmiała:
Elza Tornwalsen i kapitan Pitt Hardful“.
Podniósł głowę, aby spojrzeć, co się dzieje na szczycie spychu, przy chatce Lilit, Eddy-Prababki.
Wtedy to dojrzał tych dwoje, przytulonych do siebie.
Ostrożnie, niby się obawiając, że spłoszy ich, zdjął czapkę i patrzał, patrzał wzrokiem, łzami zamglonym.
Wreszcie potrząsnął rudą czupryną i szepnął:
— Takbym stał i patrzał przez pięć lat chyba!...
Po chwili namyślił się i dodał:
— A gdybym tak miał ciągle przy sobie — kocioł z gorącą sopa poavrada de cebolla, półmisek molleja con achico i antałek starej mansanilli, patrzałbym nie przez pięć, lecz przez dziesięć lat!... Pomyśleć tylko: fru Tornwalsen i „Biały Kapitan“!...
Wyrzucił czapkę w górę i krzyknął z nadmiaru szczęścia, a krzyk ten podobny był do radosnego kwilenia ptaka...